Gorsze dzieci Republiki. O Algierczykach we Francji - Ludwika Włodek - ebook

Gorsze dzieci Republiki. O Algierczykach we Francji ebook

Ludwika Włodek

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Karim, urodzony w Paryżu syn Algierczyka i Francuzki, zapewnia, że Francja to jego kraj, w Algierii czuje się obco. Daniele, rodowita Francuzka, która w Algierii spędziła pierwsze czterdzieści parę lat życia, wciąż o niej śni, choć wyjechała w 1970 roku, i mówi, że to tam czuje się najlepiej. Lila uciekła z Algierii przed islamem, Mungi przed rządem, który zwalczał islamskich radykałów. Sarah udawała przed przyjaciółmi ze szkoły, że jest Francuzką, i zmyślała historie o tym, jak jeździ z rodzicami na narty. Algierskie korzenie mają Kylian Mbappé i Zinédine Zidane, ale także sprawcy zamachu na redakcję „Charlie Hebdo”. Połowa algierskiej reprezentacji w piłce nożnej ma oprócz algierskiego obywatelstwa także francuskie. W Algierii mieszkali Albert Camus i Pierre Bourdieu, który od badań algierskich Berberów zaczął karierę naukową. Algierską flagę państwową zaprojektowała i uszyła Francuzka Émilie Busquant, partnerka życiowa ojca algierskiego nacjonalizmu Messalego al-Hadżdża, z którym nigdy nie wzięła ślubu, bo oboje byli przeciwni mieszczańskiemu przesądom.

Losy Francuzów i Algierczyków są ze sobą nierozerwalnie związane. Nie da się opowiedzieć o współczesnej Francji bez pokazania skomplikowanych relacji algiersko-francuskich. Ludwika Włodek z empatią, ale i dociekliwością odtwarza splątane rodzinne i polityczne losy. Pomaga zrozumieć i odkłamać pełną stereotypów historię Algierczyków we Francji, która jest też historią Francji. Żywą, zajmującą, ale niejednoznaczną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 459

Oceny
4,2 (63 oceny)
26
25
10
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MagdalenaKrys

Dobrze spędzony czas

Fajnie opisana historia od czasów kolonialnych. Sama jakoś specjalnie nie miałam wiedzy na ten temat a reportaż przybliżył mi dlaczego ten konflikt się zaczął i dlaczego dalej trwa.
00

Popularność




W serii ukazały się ostatnio:

Marta Madejska Aleja Włókniarek (wyd. 2)

Grzegorz Stern Borderline. Dwanaście podróży do Birmy

Karolina Bednarz Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet (wyd. 2)

Jacek Hugo-Bader Biała gorączka (wyd. 4)

Kate Brown Czarnobyl. Instrukcje przetrwania

Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 3 zmienione)

Liao Yiwu Prowadzący umarłych. Opowieści prawdziwe. Chiny z perspektywy nizin społecznych (wyd. 2)

Renata Radłowska Nowohucka telenowela (wyd. 2 zmienione)

Aleksandra Boćkowska Można wybierać. 4 czerwca 1989

Agnieszka Rybak, Anna Smółka Wieża Eiffla nad Piną. Kresowe marzenia II RP (wyd. 2)

Jacek Hugo-Bader W rajskiej dolinie wśród zielska (wyd. 3)

Marta Sapała Na marne

Piotr Lipiński Gomułka. Władzy nie oddamy

Marcin Kącki Białystok. Biała siła, czarna pamięć (wyd. 3)

Lars Berge Dobry wilk. Tragedia w szwedzkim zoo

Jelena Kostiuczenko Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji

Jacek Hołub Niegrzeczne. Historie dzieci z ADHD, autyzmem i zespołem Aspergera

Lene Wold Honor. Opowieść ojca, który zabił własną córkę

Małgorzata Sidz Kocie chrzciny. Lato i zima w Finlandii

Wolfgang Bauer Nocą drony są szczególnie głośne. Reportaże ze stref kryzysu

Filip Skrońc Nie róbcie mu krzywdy

Maciej Czarnecki Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym (wyd. 2)

Karolina Baca-Pogorzelska, Michał Potocki Czarne złoto. Wojny o węgiel z Donbasu

Maciej Wasielewski Jutro przypłynie królowa (wyd. 2)

Anna Sulińska Wniebowzięte. O stewardesach w PRL-u (wyd. 2)

Anna Sulińska Olimpijki

Wojciech Górecki, Bartosz Józefiak Łódź. Miasto po przejściach

Lidia Ostałowska Farby wodne (wyd. 2)

Albert Jawłowski Miasto biesów. Czekając na powrót cara

Peter Pomerantsev Jądro dziwności. Nowa Rosja (wyd. 2)

Ilona Wiśniewska Hen. Na północy Norwegii (wyd. 2)

Swietłana Aleksijewicz Ostatni świadkowie. Utwory solowe na głos dziecięcy (wyd. 2)

Patrick Radden Keefe Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej

Piotr Lipiński Kroków siedem do końca. Ubecka operacja, która zniszczyła podziemie

Karolina Przewrocka-Aderet Polanim. Z Polski do Izraela (wyd. 2 zmienione)

Katarzyna Surmiak-Domańska Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość (wyd. 2 zmienione)

W serii ukażą się m.in.:

Peter Robb Sycylijski mrok (wyd. 2)

Ojczyzna dobrej jakości. Reportaże zBiałorusi pod red. Małgorzaty Nocuń (wyd. 2)

Ludwika Włodek

Gorsze dzieci Republiki

O Algierczykach we Francji

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Francois Guillot / AFP / Eastnews

Copyright © by Ludwika Włodek, 2020

Opieka redakcyjna Tomasz Zając

Redakcja Katarzyna Damek, Małgorzata Tarnowska

Korekta Magdalena Jakubowska, Ewa Saska

Skład Robert Oleś / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8191-123-8

Nie da się zrozumieć współczesnej Francji, nie znając historii francusko-algierskich relacji.

Benjamin Stora

IBlack, blanc, beur

Na ruchliwym o tej porze bulwarze Ménilmontant jest puściej niż zwykle. Jakby wszyscy, którzy normalnie tędy przechodzą, weszli do ciągnących się wzdłuż ulicy kawiarni i barów. Szczęśliwcy, którzy przyszli najwcześniej, siedzą przy stolikach w wielkim ścisku po pięć, a nawet po osiem osób. Nad nimi, zbici w ciasne i wciąż pęczniejące grupki, stoją ci mniej zapobiegliwi, którzy dołączyli w ostatniej chwili. Także nieliczni przechodnie przystają przy kawiarnianych ogródkach i jak cała reszta wpatrują się w jeden punkt: umieszczony we wnętrzu lokalu ekran telewizora. Trwa mecz Francja–Dania, ostatnia rozgrywka reprezentacji przed wyjściem z grupy na mistrzostwach świata w Rosji w 2018 roku. Przy każdej akcji francuskiej tłum się ożywia, przy każdej duńskiej – zamiera w wyczekiwaniu.

Jest to tłum typowy dla okolic Ménilmontant, kolorowy i wielobarwny, jak cała Dwudziestka. Kiedyś była to biedna, ludowa dzielnica, w której osiedlali się imigranci przyjeżdżający do pracy w fabrykach położonych na obrzeżach Paryża. Dziś nieco się zgentryfikowała. Co elegantsze i przestronniejsze mieszkania w tutejszych wielkomiejskich kamienicach pozajmowali paryscy burżuje ze starych francuskich rodzin, którzy osiedlają się w tej okolicy, żeby zademonstrować lewicowe, tolerancyjne wobec różnorodności poglądy, lub zwyczajnie dlatego, że jest tu nadal taniej niż w prestiżowych dzielnicach bliżej centrum, takich jak Jedynka czy Ósemka, gdzie się wychowywali i gdzie nadal znajdują się wypchane złoconymi antykami mieszkania ich rodziców.

Nowo przybyłych imigrantów już nie stać na mieszkanie w Dwudziestce. Niewidzialna ręka rynku wypchnęła ich daleko poza bulwar Périphérique, trasę przelotową oddzielającą Paryż od okalających go osiedli domków i blokowisk. W rezultacie atmosfera dzielnicy pomiędzy bulwarami Ménilmontant i Belleville stała się mieszanką dawnych, robotniczo-migranckich klimatów z lekko hipsterskim sznytem. Pełno tu sklepów z żywnością afrykańską i azjatycką, algierskich herbaciarni, gdzie dają słodką jak ulepek herbatę miętową, wietnamskich barów i chińskich garmażerii, a także klasycznych francuskich brasseries i małych, modnych knajpek serwujących wino z upraw ekologicznych.

Zgromadzeni w kawiarnianych ogródkach kibice idealnie reprezentują przekrój mieszkańców dzielnicy. Są tu młodzi czarni w czapkach bejsbolówkach, siedemdziesięcioletni Arabowie, a może Berberowie, z wąsikiem, w marynarkach, które pamiętają czasy, kiedy byli rosłymi robotnikami, a nie zasuszonymi staruszkami; modnie, acz niezobowiązująco ubrane przedstawicielki zapewne wolnych zawodów – niezależnie od tego, czy nazywają się Sarah, czy Assia bądź Claude, prawie wszystkie noszą tenisówki i rozkloszowane spódnice. U ich boku stoją równie modni mężczyźni – widać, że ich szczupłe sylwetki raczej nie są wynikiem intensywnej pracy fizycznej, ale rezultatem zdrowej diety i godzin przebieganych w którymś z wielkomiejskich parków. Są też farbowane na platynowy blond niebiesko- i czarnookie mieszczki w kostiumikach i pantofelkach, a także nastolatki, wszystkie w adidasachi dżinsowych szortach, za to o odcieniach skóry od jasnoróżowego po hebanowy. Wszyscy kibicują francuskiej drużynie, która jest tak samo kolorowa i różnorodna jak oni. Niecałe trzy tygodnie później, 15 lipca 2018 roku, ta sama ekipa zdobędzie puchar mistrzostw świata, spełniając marzenia o powtórce sukcesu sprzed dwudziestu lat, a także na nowo rozpętując zaczętą dwie dekady wcześniej dyskusję, którą można by streścić hasłem „futbol a tożsamość narodowa”.

Już na początku lipca, po świetnym meczu z Argentyną, kiedy się okazało, że drużyna narodowa wchodzi do półfinału, cała Francja była w euforii. Szanse na kolejny puchar dla Les Bleus („Niebieskich”) nabierały realnych kształtów. Wszyscy, zwłaszcza politycy, znów stawali się fanami piłki nożnej. Nawet niepasjonująca się na co dzień sportem Marine Le Pen, przewodnicząca skrajnie prawicowego Frontu Narodowego, kilka tygodni wcześniej przemianowanego na Zgromadzenie Narodowe, wrzuciła na Facebooka entuzjastyczny post: „Nasi weszli do półfinału. Wszyscy, niezależnie od tego, czy lubimy futbol, czy nie, oglądamy mecze, a serca patriotów biją mocniej. „Allez les Bleus” („Naprzód, Niebiescy”) – zakończyła euforycznie.

Pod postem natychmiast pojawiły się kąśliwe komentarze przypominające Marine Le Pen, że ci dzielni Niebiescy, za których tak trzyma kciuki, to w większości dzieci imigrantów, których jej partia nigdy nie chciała wpuszczać do Francji, przedstawiając ich jako największe zagrożenie dla francuskiej tożsamości. Le Pen oczywiście nie odniosła się do tych złośliwości. Na ogół unika wdawania się w dyskusje pod własnymi postami, a poza tym wie, że politycznym samobójstwem byłoby dać się wciągnąć w debatę o imigracji w kontekście piłkarzy, których podziwia i kocha cała Francja.

Co innego, gdy kilka dni później, już po wygranym finale, w tłumie świętującym zwycięstwo na ulicach francuskich miast doszło do kilku incydentów, przepychanek z policją, zdemolowania samochodów i sklepów. Wtedy polityczka opublikowała wpis, który wyraźnie sugerował niefrancuskie pochodzenie biorących udział w zamieszkach. „Francuzi mają po dziurki w nosie zadymiarzy, chuliganów i zawodowych szabrowników, którzy nie przepuszczą żadnej okazji, żeby popsuć wspólne święto. Trzeba traktować te antyfrancuskie występki z największą surowością” – napisała. Bliskie Frontowi Narodowemu środowiska prawicowe, gdy mają do czynienia z przestępcą czy zwykłym chuliganem, natychmiast zauważają jego ewentualne obce korzenie. Natomiast ludzie sukcesu to dla nich po prostu Francuzi, nie rozliczają ich z pochodzenia rodziców.

Imigranckie korzenie większości piłkarzy ze zwycięskiej drużyny wzbudziły też wiele autentycznego entuzjazmu. Także za granicą. Słynny amerykański komik Trevor Noah, urodzony w RPA syn czarnej matki i białego ojca, nie ukrywał podekscytowania w swoim programie The Daily Show nadawanym dwa dni po finałowym meczu. Wykrzyczał cztery razy: „Afryka wygrała Puchar Świata!”, a potem dodał: „OK, rozumiem – oni muszą mówić, że to francuska drużyna, no ale spójrzcie na tych facetów: na południu Francji raczej nie nabywa się takiej karnacji!”1.

Faktycznie szesnastu zawodników z pełnego składu mundialowego trenera Didiera Deschampsa miało pochodzenie afrykańskie, rodzice kilku innych też urodzili się poza Francją – w Niemczech, Hiszpanii czy we Włoszech. Tak zwanych rdzennych Francuzów, o których francuska prawica mawia „Français de souche”, było w drużynie tylko czterech. Dziennikarze na całym świecie zajęli się tropieniem korzeni Niebieskich. Dla jednych był to wspaniały przykład „Francji, jaką kochamy – różnorodnej, otwartej i tolerancyjnej”, dla drugich dowód na to, że „stara Europa, jaką znamy, definitywnie się skończyła”.

Wszystkie te dywagacje na temat korzeni i pochodzenia najbardziej chyba jednak wkurzały samych zawodników. Kiedy Sporf, znany portal piszący o sporcie, opublikował tweet z nazwiskami dziewiętnastu zawodników narodowej drużyny francuskiej, umieszczając przy każdym flagę kraju, z którego pochodziło któreś z jego rodziców, i niżej, już obok ikonki z flagą francuską, podpis: „Wszyscy razem dla Francji”, piłkarz Benjamin Mendy (którego nazwisko znalazło się obok flagi Wybrzeża Kości Słoniowej) natychmiast stworzył własny tweet, w którym zamienił wszystkie ikony przy nazwiskach na flagi francuskie, a na dole dopisał jedno słowo: fixed, naprawione.

Największą niespodzianką tych mistrzostw był zawodnik, który może być symbolem francuskiej mixité, różnorodności. Oboje jego rodzice są migrantami – matka Fayza Lamari pochodzi z Algierii, a ojciec Wilfried Mbappé z Kamerunu. Poznali się w klubie sportowym w miasteczku Bondy na przedmieściach Paryża, gdzie ona trenowała piłkę ręczną, a on nożną. W tym samym klubie, kiedy Wilfried był już tam trenerem, pierwsze sportowe kroki stawiał ich syn, cudowne dziecko mistrzostw 2018 roku, Kylian Mbappé – nie tylko zdobywca czterech goli i najszybszy zawodnik tych mistrzostw, lecz także najmłodszy francuski gracz w historii, który grał w dużym turnieju. Mbappé, jak wyliczyło francuskie pismo „L’Équipe”, w czasie moskiewskiego finału miał dokładnie dziewiętnaście lat i dwieście siedem dni. Był trzecim najmłodszym zawodnikiem świata biorącym udział w finałowym meczu mundialu. Wyprzedzili go tylko Brazylijczyk Pelé (niespełna osiemnastoletni podczas finału 1958 roku) i Włoch Giuseppe Bergomi (miał osiemnaście i pół roku podczas finału w roku 1982). 10 października 2018 roku, kilka miesięcy po zdobyciu pucharu świata, Kylian Mbappé trafił na okładkę „Time’a” jako jeden z liderów nowego pokolenia.

Bondy – miejscowość rodzinna Kyliana Mbappé – to typowe podparyskie przedmieście. Mieści się w położonym na północny wschód od Paryża departamencie Seine-Saint-Denis, który w skrócie nazywa się po prostu numerem przypisanego mu kodu pocztowego – dziewięćdziesiąt trzy. Słynie z tego, że ze wszystkich francuskich departamentów ma największy w kraju odsetek ludności pochodzącej z imigracji – prawie trzydzieści procent tu zameldowanych urodziło się poza Francją. Jeśli doliczyć do tego drugie i trzecie pokolenie, okaże się, że tylko niewielka mniejszość dzisiejszych mieszkańców Seine-Saint-Denis ma francuskich dziadków i pradziadków.

Na tle innych miejscowości departamentu Bondy raczej nie ma złej opinii, co oznacza, że nie przoduje w rankingach przestępczości, bezrobocia i handlu narkotykami, choć oczywiście nie jest od wszystkich tych problemów całkowicie wolne. Ot, typowe podstołeczne przedmieście. Na mnie, Polce wychowanej na warszawskich Bielanach w gomułkowskim bloku, nie zrobiło specjalnego wrażenia. Owszem, w autobusie wiozącym mnie tu z innego podparyskiego przedmieścia byłam jedyną białą, a wokół siebie oprócz francuskiego słyszałam arabski, hindi i mnóstwo innych języków, których proweniencji nawet nie jestem w stanie ustalić, jednak Bondy nie ma w sobie nic ze złowrogiego getta, dokąd nie śmią się zapuszczać obcy. Zresztą takie no-go zones chyba istnieją głównie w wyobraźni konserwatywnych fantastów i skrajnie prawicowych polityków. Nawet owiane najgorszą sławą blokowiska Île-de-France wyglądem niespecjalnie odbiegają od blokowisk na przedmieściach Pragi, Warszawy czy Budapesztu.

W Bondy od dekad rządzą socjaliści, czego wyrazem są nazwy tamtejszych ulic upamiętniające kolejnych socjalistycznych prezydentów, premierów i ministrów. Bondy sprawia wrażenie miejsca miłego do życia. Kanał Ourcq ciągnie się stąd aż do parku la Villette w Paryżu. Dojeżdża tu RER, czyli szybka kolej łącząca podparyskie miejscowości z centrum miasta, a do najbliższych stacji metra wiozą liczne autobusy. Niewielkie kamieniczki w centrum poprzetykane są dopasowanymi do nich wysokością współczesnymi plombami. Na rynku stoi gotycki kościółek z obowiązkową klasyczną francuską kawiarnią naprzeciwko. Zaraz obok, oddzielone od kościoła niewielkim parkiem, wyrasta brzydkie modernistyczne gmaszysko merostwa, a dalej od centrum domki jednorodzinne albo bloki, część nowsza i elegantsza – reszta, pochodząca z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, jest już trochę zdewastowana, ale wciąż funkcjonalna. Nie brakuje sklepów i knajp, które wyraźnie dostosowały ceny i ofertę do gustów mieszkańców – im dalej od głównego placu miasta, tym więcej budek z kebabami i barów wietnamskich, a mniej tradycyjnych francuskich brasseries. Kiedy poszłam szukać siedziby miejscowego klubu sportowego, w którym pierwsze kroki z piłką stawiał Kylian Mbappé, na pobliskim osiedlu, między blokami, widziałam food tracka z afrykańskimi przysmakami.

W sierpniu 2018 roku nie dało się odwiedzić Bondy i nie dowiedzieć, że to stąd pochodzi słynny Mbappé. Na fasadzie merostwa wisi baner: „Dziękujemy ci, Kylian, wszyscy mieszkańcy Bondy są z tobą”. Kolejny dowód uznania mieszkańców dla genialnego ziomka mógł zauważyć każdy, kto wjeżdżał do miasteczka od zachodu, od strony Paryża i miejscowości Bobigny. Przybyszom natychmiast rzucał się w oczy ogromny plakat zawieszony na wysokim bloku, który trochę przypominał gdański falowiec. Widniały na nim zdjęcie piłkarza i napis: „’98 był wielkim rokiem dla francuskiej piłki nożnej – wtedy urodził się Kylian”. Plakat jest oczywiście przewrotny i wykorzystuje symboliczny zbieg okoliczności: gwiazda mundialu z 2018 roku urodziła się kilka miesięcy po tym, jak Francja po raz pierwszy zdobyła puchar świata. 1998 był podwójnie wielki i pamiętny.

Analogii i powiązań między latami 1998 i 2018 jest więcej. Trener zawodników triumfujących w Moskwie Didier Deschamps był dwadzieścia lat wcześniej kapitanem zwycięzców. A ówczesna drużyna była prawie tak samo różnorodna jak ta współczesna, przez co szybko spopularyzowało się hasło trawestujące nazwy kolorów francuskiej flagi. Zamiast „bleu-blanc-rouge” (niebiesko-biało-czerwony) mówiło się „black, blanc, beur”, co było odniesieniem do drużyny narodowej sformowanej odpowiednio z zawodników czarnych (w potocznym języku francuskim angielskiego słowa black używa się na określenie osób czarnoskórych znacznie częściej niż francuskiego wyrazu noir), białych i arabskich.

Beur to przekształcone słowo „Arab”. Na francuskich przedmieściach w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych spopularyzował się specyficzny slang verlan polegający na przestawianiu sylab. Sama nazwa verlan to przestawione l’envers, na odwrót. Pochodzące z verlan słowobeurs szybko weszło do języka powszechnego, do mainstreamowych mediów i literatury. Z czasem w użyciu pojawiło się nawet określenie Rebeu, czyli ponownie przekształcone przez verlan słowo beur. Przez kilkadziesiąt lat słowo to zyskało wiele najróżniejszych konotacji, o których będzie jeszcze mowa.

Określenie ekipy narodowej mianem „black, blanc, beur” było pochwałą różnorodności i ostatecznym przyznaniem, że imigracja przyczyniła się do francuskiej wielkości. W sporcie, także w piłce nożnej, liczba zawodników pochodzenia imigranckiego zawsze była wyższa niż procent imigrantów w całym społeczeństwie. Wszyscy fani francuskiego futbolu pamiętają genialnego Raymonda Kopę, syna polskiego górnika Kopaszewskiego, a także jego kolegę z mundialowej drużyny 1958 roku Rogera Piantoniego, syna imigrantów z Włoch. To oni wywalczyli dla Francji brązowe miejsce na mistrzostwach, a Kopa został nawet wybrany na najlepszego zawodnika tamtej imprezy.

W kolejnych dekadach dzieci imigrantów wśród piłkarzy przybywało. Obce korzenie ma także Michel Platini, gwiazda francuskiej i światowej piłki lat osiemdziesiątych, którego dziadek przybył do francuskiej Lotaryngii z włoskiego Piemontu. Wszystkim trzem – Kopie, Piantoniemu i Platiniemu – oddano hołd w paryskim Muzeum Imigracji, gdzie cała gablota poświęcona jest zagadnieniu imigrantów w sporcie. Prosto od nich wyprowadzone jest porównanie do genialnej ekipy z 1998 roku. Tekstowi towarzyszy zdjęcie z nocy 12 lipca tegoż roku, gdy na Łuku Triumfalnym widniał gigantyczny napis „Merci Zizou”, wyświetlony tam w podzięce dla kolejnego genialnego syna imigrantów, Zinédine’a Zidane’a.

Tygodnik „France Football” uznał właśnie tę trójkę – Platiniego, Kopę i Zidane’a – za najlepszych francuskich piłkarzy dwudziestego wieku. Czy to znaczy, że migranci grają w piłkę lepiej niż rdzenni Francuzi? Oczywiście, że nie. Wyjaśnienia tej nadreprezentacji potomków imigrantów należy szukać nie w biologii, co jest chyba oczywiste, zważywszy na taką różnorodność etniczną utytułowanych imigrantów, ale w socjologii i ekonomii. „Sport, a zwłaszcza piłka nożna, zawsze był oczywistym narzędziem awansu społecznego” – przyznał w rozmowie ze mną Arnaud Ramsay, znany francuski dziennikarz sportowy.

Podczas gdy dzieciom imigrantów trudniej jest dostać się do dobrych szkół i na prestiżowe uczelnie, drzwi osiedlowych klubów piłkarskich stoją dla nich otworem. A potem, gdy spośród dwunasto-, trzynasto- i czternastolatków już można typować tych rokujących, to właśnie rodzice imigranci częściej decydują się postawić na trudną i pełną wyrzeczeń karierę sportową. Właśnie dlatego, że dla ich dzieci inne ścieżki i wybory życiowe są najczęściej nieosiągalne. Brakuje im kapitału kulturowego, by przygotować dzieciaki do dobrych szkół, brakuje im znajomości, żeby pozałatwiać im intratną pracę. Oni także są przecież pełni rozterek i wątpliwości, ale w końcu, częściej niż francuscy rodzice, godzą się zaakceptować rozłąkę z nastoletnim dzieckiem i jego wyjazd do klubu w innym mieście. Po to, żeby zapewnić mu lepsze życie niż to, które było ich udziałem. Jeśli przewidujesz, że twój syn będzie w najlepszym wypadku jeździł wózkiem widłowym po magazynie albo stał za kasą w supermarkecie, łatwiej ci postawić wszystko na jedną – sportową – kartę.

Tak jak zmieniała się struktura migracji, tak zmieniały się składy narodowych francuskich drużyn. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych sporo było zawodników z polskimi korzeniami, synów górniczej migracji międzywojnia, jak Raymond Kopa. Obok nich grali głównie reprezentanci południowej Europy: Włosi, Hiszpanie, Portugalczycy. Potem zaczęła się era piłkarzy z Maghrebu, aż wreszcie pod koniec lat siedemdziesiątych i w latach osiemdziesiątych zabłysły pierwsze gwiazdy z pozostałych krajów afrykańskich: Mali, Senegalu, Kamerunu i innych byłych francuskich kolonii.

Zwycięski finał 1998 roku nastał w bardzo specyficznym momencie dla społeczeństwa francuskiego. Trzydzieści wspaniałych lat powojennych (Les Trente Glorieuses), kiedy szybko rosnąca francuska gospodarka bez problemu wchłaniała każdą liczbę gotowych do pracy migrantów, dawno się skończyło. Załamanie gospodarcze wywołane kryzysem naftowym lat 1973–1974 zbiegło się z negocjowaną już wcześniej zgodą na łączenie rodzin, co skutkowało masowym napływem do Francji żon i dzieci dotychczas samotnie tu funkcjonujących robotników. Rząd francuski był tak bezradny wobec fali narastającego bezrobocia, że nawet postanowiono wstrzymać na kilka lat udzielanie zgody na łączenie rodzin, a tym z nich, które już były na miejscu, proponowano tysiące franków w zamian za opuszczenie Francji. Machina jednak ruszyła i nie dało się jej zatrzymać.

Migracja stała się problemem we francuskiej polityce. Od końca lat siedemdziesiątych działał skrajnie ksenofobiczny Front Narodowy, który wyrósł na rozbijaniu budowanego od dziesięcioleci przez lewicę francuską sojuszu zrzeszającego robotników francuskich i migrantów. Hasła wyborcze i ulotki ugrupowania Jeana-Marie Le Pena, ojca Marine, przekonywały francuskich robotników, że pracę odbierają im właśnie imigranci. „Imigracja równa się bezrobocie”, „Najpierw Francuzi” – brzmiały hasła wyborcze Frontu.

W latach dziewięćdziesiątych wybudowane pod koniec lat sześćdziesiątych i na początku lat siedemdziesiątych wielkie blokowiska, które miały pomieścić rosnącą, także za sprawą imigracji, ludność miast, zaczęły się starzeć i brzydnąć. Społeczeństwo rozdzierały już pierwsze konflikty tożsamościowe – o islam, o język, ale też o miejsca pracy. I w takiej właśnie atmosferze nastąpił ten wspaniały marsz po złoty puchar, marsz, w którym solidarnie, ramię w ramię, brali udział czarni, biali i Arabowie. Wspaniały sen o Republice, w której jest jednak miejsce dla wszystkich, wydawał się ziszczać.

Socjolog Gérard Mermet przypomniał niedawno, że w kraju, którego podzielona ludność coraz boleśniej doświadczała trudów „życia razem”, zwycięstwo drużyny „black, blanc, beur” jawiło się jako obietnica narodowego pojednania.

Podobnie nośność tego mitu tłumaczył na łamach „Libération” Yvan Gastaut, historyk interesujący się migracjami i sportem:

Wtedy chodziło o dowartościowanie republikańskiej integracji. Mit „black, blanc, beur” narzucił się jako symbol pluralistycznej Francji, gdzie wszyscy mimo różnych korzeni jednoczą się w walce o honor ojczyzny pod przywództwem najlepszego z jej reprezentantów: syna algierskiego imigranta Zinédine’a Zidane’a2.

IIZ Aguemoun do Stade de France[1]

Droga, jaką rodzina Zidane’a przeszła od chatki w górach algierskiej prowincji Kabylia do triumfalnego przejazdu najsłynniejszą aleją świata Champs Elysées aż pod Łuk Triumfalny i wyświetlony na nim napis „Merci Zizou”, jest imponująca. Jej początki są bardzo typowe. We wspomnieniach ojca piłkarza Smaïla Zidane’a odnalazłoby się mnóstwo Algierczyków, którzy, podobnie jak on, kilkadziesiąt lat temu przyjechali do Francji po lepsze życie, uciekając przed chłodem (tak, noce w górach Algierii, zwłaszcza zimą, potrafią być mroźne) oraz głodem i poniżeniem, jakie przynosił im system kolonialny.

Ojciec genialnego Zizou urodził się w 1935 roku jako piąte dziecko i pierwszy syn w rodzinie kabylskiego wieśniaka Mohranda Zidane’a i jego o dziesięć lat młodszej żony Zahry. Kabylowie etnicznie są Berberami, nie Arabami. W Algierii do dziś istnieje pewien antagonizm między ludnością berberyjską, uważającą się za najbardziej rdzenną (oprócz Kabylów kraj zamieszkują także inne ludy tego pochodzenia), a arabską.

Po Smaïlu jego rodzice mieli jeszcze jego młodszego brata i kolejną, piątą już, córkę. W sumie siedmioro dzieci, które trudno było wyżywić z mikroskopijnego poletka kamienistej ziemi, na dodatek położonego w cieniu góry. Lepsze pola należały do bogatszych mieszkańców wioski. Na co dzień jadało się tylko jeden duży posiłek, złożony z duszonych warzyw i słynnego galette kabyle, czyli placka kabylskiego, podpłomyka upieczonego bezpośrednio na blasze z bardzo drobno zmielonej kaszy manny zaprawionej oliwą.

W domu Zidane’ów były dwie izby. W jednej, na cienkich derkach ułożonych bezpośrednio na glinianej polepie, spała cała rodzina, w drugiej nocowały ich osioł, osiem kóz i sześć kur. W izbie sypialnej było palenisko, z którego dym wydostawał się przez prymitywny otwór w dachu. Po wodę matka i siostry Smaïla chodziły dwa razy dziennie do źródła oddalonego od wioski o kilka kilometrów. Każda taka wyprawa zajmowała im prawie godzinę.

Rodzinna wioska Smaïla nazywa się Aguemoun i położona jest pięćdziesiąt kilometrów na południe od stolicy Kabylii – nadmorskiego miasta Bidżaja. Dziś można pokonać tę drogę samochodem w nieco ponad pół godziny, kiedyś mały Smaïl chodził tamtędy na piechotę, tracąc na wyprawę cały dzień.

Ojciec Smaïla pracował na farmie należącej do Francuza – kolonisty. W dzień nadzorował robotników zbierających owoce i warzywa, a nocą był stróżem. Mimo to pieniędzy w domu wciąż brakowało, bo za obie te funkcje dostawał grosze. Rodzina dorabiała sprzedażą i tak marnych plonów – warzyw, oliwek, pomarańczy i fig – ze swojego ogrodu. Na sprzedaż szły także jaja i kozie mleko, oni sami jadali te produkty tylko od święta. Mięso pojawiało się u nich kilka razy w roku. Każdy owoc, który pozwalano dzieciom zjeść, był atrakcją, a łyżeczka miodu, podawana im czasem przed snem przez matkę, była największym szczęściem, jakie mogło je spotkać.

Smaïl tylko przez rok chodził do szkoły. Francuskiej, położonej w miasteczku oddalonym o dziesięć kilometrów od rodzinnej wioski. Zdążył nauczyć się alfabetu i ledwo składać litery. Później musiał pomagać w gospodarstwie, więc zamiast na lekcje zaczął chodzić na łąkę wypasać kozy. Rodzina z pięcioma córkami na wydaniu nie mogła sobie pozwolić na dziecko w szkole. Każdy grosz się liczył, trzeba było zebrać pieniądze na posag i wesele wszystkich dziewczynek. A potem jeszcze na przyjęcie z okazji urodzin ich dzieci, bo za to, tradycyjnie, też płacili rodzice matki dziecka.

W wieku piętnastu lat Smaïl przestał wypasać kozy, bo ten obowiązek przejął jego młodszy brat. On sam mógł podjąć pracę zarobkową. Najmował się jako człowiek do wszystkiego na farmach u kolonistów najpierw w okolicy Algieru, a potem bliżej, pod Tizi Ouzou. Pracował w polu od świtu do zmierzchu, spał na ziemi razem ze zwierzętami z farmy, tak jak wszyscy pozostali robotnicy, bo właściciel gospodarstwa nawet nie wybudował dla nich baraków, gdzie mogliby na własnych pryczach, chronieni od upału i chłodu, przez tych kilka nocnych godzin wypocząć. Dniówka starczała mu na dwa chleby i nic więcej.

Po kilku miesiącach dzięki pomocy kuzyna przeniósł się do innego gospodarstwa jeszcze dalej od domu. Jego praca polegała na zbieraniu kartofli. Cały dzień przez kilkanaście godzin, z rękami po pachy w błocie, na bosaka, wyrywał kartofle z ziemi, wrzucał je do worka, a gdy ten się zapełnił, zaczynał od nowa.

Pewnego dnia, pracując w polu, Smaïl nastąpił na kawałek rozbitej butelki i dotkliwie się skaleczył. Nie podano mu żadnych lekarstw, nie sprowadzano lekarza. Ranę ktoś mu tylko owinął brudną szmatą i chłopak musiał jeszcze do wieczora zbierać kartofle, jak zwykle stojąc po kolana w błocie. Kiedy po nieprzespanej z bólu nocy postanowił wracać do rodzinnej wsi, nadzorca wypłacił mu za miniony dzień okrojoną dniówkę, bo stwierdził, że w czasie tych kilku godzin, gdy pracował już z opatrunkiem, był mniej wydajny.

Ostatnie czterdzieści siedem kilometrów, z Bidżai do wsi, Smaïl przeszedł na piechotę, co w tej sytuacji było dla niego prawie nadludzkim wysiłkiem. Kiedy po niemal trzech dobach dotarł wreszcie do Aguemoun, zemdlał z wysiłku. Sąsiedzi znaleźli go na drodze i donieśli do rodzinnego domu. Gdy się ocknął, noga była czerwona i spuchnięta, a ból ostry jak nigdy dotąd. Miał wtedy niewiele ponad piętnaście lat. Przeleżał w domu rok niezdolny nie tylko do pracy, ale i nawet do poruszania się o własnych siłach. Kiedy wreszcie wydobrzał, musiał na nowo uczyć się chodzić. Na początek wrócił do wypasania kóz, po czym dostał pracę jako pomocnik w kawiarni w miasteczku. Zarabiał mało, a miał pełną świadomość, że jego roczna rekonwalescencja mocno nadszarpnęła rodzinny budżet. Zdecydował się więc – w tajemnicy przed rodzicami, którzy uważali, że jeszcze nie wydobrzał wystarczająco – znów zatrudnić na plantacji.

Jednak także ta praca nie pozwalała mu dokładać się tyle, ile by chciał, do utrzymania domu. Postanowił, że – podobnie jak wielu jego sąsiadów, krewnych i kolegów z farmy przed nim – musi wyjechać do Francji.

Miał siedemnaście lat i żadnego kontraktu na miejscu. Poza tym właściwie nie mówił po francusku, jeśli nie liczyć kilku słów, których nauczył się, pracując na farmie i przez parę miesięcy w szkole. Jedynym jego zaczepieniem był sąsiad i zarazem kuzyn Abdallah, który parę miesięcy wcześniej pojechał do Europy i zamieszkał w Marsylii.

Los Smaïla Zidane’a jest typowym losem algierskiego migranta przyjeżdżającego do Francji za chlebem w latach pięćdziesiątych. Podobną drogę przeszły tysiące jego rodaków. Opisaną historię znam z jego książki Sur les chemins de pierres. D’Aguemoun au Stade de France [Na wyboistych drogach. Z Aguemoun do Stade de France], która ukazała się we Francji w 2017 roku.

Problemy opisane przez Smaïla odnalazłam w wielu innych opowieściach Algierczyków, z którymi rozmawiałam. Pojawiają się w nich ta sama bieda, poczucie bezsilności i krzywdy ze strony bogatych kolonistów czerpiących zyski z algierskiej ziemi, podczas gdy oni, Algierczycy, nie dość, że ledwo byli w stanie utrzymać się ze swojej pracy, to jeszcze we własnym kraju, własnej ojczyźnie, traktowani byli jak podludzie.

Francuzi podbili Algierię w 1830 roku. Wcześniej Algieria nie stanowiła odrębnej jednostki administracyjnej. Jej poszczególne regiony jako prowincje należały do Turcji osmańskiej, ale w czasie kiedy krajem zainteresowali się Francuzi, kontrola Stambułu była już czysto teoretyczna. Wojska francuskie zajęły obszar rządzony przez konkurujących ze sobą dejów, czyli namiestników tureckich, oraz szefów lokalnych plemion.

Pierwsze ćwierć wieku upłynęło Francuzom na tłumieniu lokalnych ognisk oporu. Po kilku latach, od kiedy się pojawili, na wielkiego przywódcę miejscowych plemion, który zjednoczył konkurujące dotychczas między sobą liczne grupy niezadowolonych z francuskiej inwazji, wyrósł Abd al-Kadir. Był synem marabuta, czyli religijnego mędrca, sufiego, z okolic Mascary, na zachodzie kraju, niedaleko Oranu. W 1832 roku Abd al-Kadir został obwołany emirem, jego zbrojne powstanie przeciw Francuzom toczone pod hasłami dżihadu – walki z niewiernymi – trwało do końca lat czterdziestych. Jeszcze dziesięć lat później jako przedstawiciele ostatniego z nadmorskich regionów poddali się Francuzom Kabylowie z Kabylii Wielkiej (jest jeszcze Mała, ale ta została spacyfikowana wcześniej). Rok 1857 jest uważany za rok dopełnienia się francuskiego podboju Algierii, co nie znaczy, że nie wybuchały później liczne zbrojne bunty przeciwko francuskiej władzy – ich zasięg był już jednak czysto lokalny.

Na skutek działań wojennych, francuskich akcji odwetowych, pacyfikacji i innego typu represji, takich jak na przykład rekwirowanie bydła i żywności czy pozbawianie ziemi uprawnej, w czasie trwającego pół wieku podporządkowywania sobie kraju przez Francuzów zmarło nawet pół miliona jego mieszkańców. Pół miliona z trzech, które tam żyły w 1830 roku. „Co szósty Algierczyk stracił życie w wyniku francuskiego podboju. Taki holokaust z pewnością zostawia ślady” – stwierdził francuski historyk Pierre Montagnon3.

Najlepsza ziemia należała do tureckich zarządców lub do wpływowych plemion. Większość tych terenów przejęło państwo francuskie i rozdało następnie żołnierzom i urzędnikom biorącym udział w kolonizowaniu kraju. Do Algierii przybywali też inni Francuzi, a także Hiszpanie, Włosi i Maltańczycy. Oni wszyscy kupowali ziemię od miejscowych, najczęściej poniżej kosztów. Wielu Algierczyków wierzyło, że przybysze z Europy wkrótce wrócą do siebie i ziemię będzie można łatwo odzyskać. Nic takiego się jednak nie stało – z Francji przez cały dziewiętnasty wiek przybywali wciąż nowi i nowi koloniści. Rdzenni mieszkańcy byli wypychani coraz dalej w góry, na gorsze i mniej żyzne tereny. Tymczasem Europejczycy, którzy wypracowali bardziej zaawansowaną kulturę rolną i mieli lepsze możliwości techniczne, użyźniali swoje działki i osuszali mokradła, tak że wkrótce posiadane przez nich ziemie zaczęły lepiej rodzić i zyskały znacznie większą wartość niż w czasach, gdy należały do miejscowych. To budziło jeszcze więcej goryczy w Algierczykach, którzy nie mogąc już wyżyć z własnych, bardzo nieurodzajnych działek, zatrudniali się jako robotnicy najemni u Europejczyków.

Ze względu na duży opór Algierczyków władzę w kolonii długo sprawowała armia. Ta pozostawała praktycznie bezkarna w swoich działaniach wobec rdzennych mieszkańców, co początkowo tłumaczono wojennymi okolicznościami. Później stało się to po prostu kwestią przyzwyczajenia. Zdarzało się też jednak, że armia wtrącała się między kolonistów i miejscowych, chroniąc tych drugich przed zbytnią samowolą przybyszów.

Francuskie rządy, trzeba to przyznać, zniosły w Algierii niewolnictwo (niewolnikami byli przede wszystkim czarni pochodzący z południa i spoza Algierii), rozpoczęły politykę asymilacji, ale też od początku segregowały ludność na lepszą, tę europejską, i gorszą, algierską. Na samym dole drabiny społecznej byli muzułmańscy Berberowie i Arabowie, zwani oficjalnie tubylcami, bądź, później, Francuzami muzułmanami. To oni nadal stanowili większość mieszkańców, a nie mogli decydować o losie swojego kraju, bo byli praktycznie pozbawieni praw politycznych.

Dopiero za cesarza Napoleona III, w 1863 roku, senat francuski uchwalił prawo zezwalające muzułmanom z Algierii na ubieganie się o obywatelstwo francuskie. Jednak warunkiem jego uzyskania było wyrzeczenie się wiary muzułmańskiej. Apostazja jest w islamie wielkim grzechem – nie dziwi więc, że przez pierwszych siedem lat obowiązywania tego prawa obywatelstwo zyskało zaledwie stu dziewięćdziesięciu czterech muzułmańskich mieszkańców Algierii. Reszta wciąż miała status poddanych, a nie obywateli.

Algierscy Żydzi mieli ten sam wybór i też niewielu z nich, bo trzystu dziewięćdziesięciu ośmiu, skorzystało z danego im prawa4. W 1870 roku dzięki tak zwanemu dekretowi Cremiéux zostali obywatelami bez konieczności porzucania swojej wiary. To stało się zarzewiem ostrego podziału żydowskich i muzułmańskich mieszkańców Algierii, który ostatecznie zaowocował tym, że po uzyskaniu niepodległości większość Żydów, podobnie jak i Francuzów, opuściła ten kraj.

Z biegiem lat Francuzi musieli trochę ustępować muzułmanom i stopniowo zgadzali się na więcej uprawnień dla nich. Najpierw pozwolono im współdecydować o lokalnym budżecie i mieć wpływ na wybór władz samorządowych, potem, już po II wojnie światowej, dostali prawo do własnej reprezentacji politycznej. Jednak do końca francuskiego panowania w Algierii dysproporcje pomiędzy kolonistami a miejscowymi były ogromne. Ci ostatni nie tylko wybierali swoich reprezentantów większą liczbą głosów niż Francuzi. Przypadały im również najpodlejsze miejsca pracy, a także mieli ograniczony dostęp do edukacji. Jednym słowem: byli we własnej ojczyźnie ludźmi gorszego sortu.

Na tym tle opowieść Smaïla i tak jest stosunkowo mało przepełniona żalem i poczuciem krzywdy. Być może to, co czekało na tę rodzinę na końcu wyboistej drogi, czyli oszałamiający sukces ich najmłodszego syna Zinédine’a, w rodzinie zresztą nazywanego Yazidem, pozwoliło jego ojcu patrzeć na własną przeszłość bez resentymentu. Większość migrantów z Algierii nie miała tyle szczęścia. Ich opowieści pozbawione są tak spektakularnego happy endu.

„17 września 1953 roku – pisze Smaïl we wspomnieniach – ja i ojciec obudziliśmy się przed świtem”. Smaïl ostatnią noc w domu rodzinnym spędził w komórce z narzędziami. Całą przepłakał, a nie chciał, żeby rodzina, przede wszystkim matka, słyszała jego płacz. Miał świadomość, że definitywnie żegna się z dzieciństwem i jedzie w nieznane. Nie wiedział jednak, że już nigdy nie zamieszka w tym skromnym małym domku, w otoczeniu rodziny, którą zostawiał z żalem, ale też z przekonaniem, że wyjazd to jedyna słuszna decyzja, bo tak choć trochę im ulży.

Dalsze przygody Smaïla Zidane’a we Francji też są bardzo typowe, wręcz modelowe. Część Algierczyków, przynajmniej na początku, miała nawet więcej szczęścia niż on, który po bezskutecznych próbach znalezienia jakiegoś zajęcia w Marsylii postanowił jechać do Paryża z nadzieją, że tam się ustatkuje. Rok pracował dorywczo, głównie na czarno, na budowach. Legalnie nikt go nie chciał zatrudnić, bo był nieletni. W końcu znalazł stałe zajęcie w firmie budowlanej, ale wciąż nie miał gdzie mieszkać. Nocował tam, gdzie akurat pracował: w niewykończonych budynkach, w pustych mieszkaniach. Nierzadko bez wody, w zimnie, a czasem nawet w śniegu lub deszczu.

W końcu, po roku tułaczki, dwójka algierskich robotników zatrudnionych w tej samej firmie, a pochodzących z sąsiedniej wioski, zaledwie kilka kilometrów od jego rodzinnego Aguemoun, zaproponowała Smaïlowi, żeby zamieszkał z nimi w hotelu robotniczym. Ich towarzystwo było dla niego jedyną pociechą:

Z przyjaciółmi rozmawiałem o naszym kraju, o naszych górach. Wieczorami słuchaliśmy kabylskiej muzyki, piosenek opowiadających o rozłące, o tęsknocie za ojczyzną. Nostalgia gnębiła nas wszystkich równo, te rozmowy dawały nam choć trochę ulgi5.

Smaïl mieszkał w Paryżu prawie dziesięć lat. Przez cały ten okres większość zarobków wysyłał rodzinie. Dzięki niemu wszyscy wreszcie jedli do syta i mogli sobie kupić ciepłe ubrania.

W stolicy zastał go wybuch wojny o niepodległość Algierii. Mimo że Francuzi latami odmawiali nazwania wojną tego, co działo się w Algierii w latach 1954–1962, sytuacja Algierczyków pracujących w tamtym czasie we Francji bardzo się pogorszyła. Ten wątek też przewija się we wspomnieniach wielu imigrantów. Zaczęli być postrzegani jako piąta kolumna. Zamknięto kawiarnie, gdzie lubili się spotykać, najczęściej zresztą prowadzone przez innych Algierczyków, oraz poddawano ich absurdalnym, coraz częstszym kontrolom policyjnym.

Jednak i w tym wypadku, pisząc o przeszłości, Smaïl Zidane próbuje odtworzyć także miłe wspomnienia zmieniające ten ciemny obraz. Opisuje historię spotkania z przypadkową kobietą w sklepie, która przekazała mu słowa wsparcia, tłumacząc, że współczuje Algierczykom, bo wykonują najcięższe prace, często w najtrudniejszych warunkach.

Kiedy Algieria stawała się niepodległa, Smaïl zadecydował, że wróci budować własny kraj. Jego książka napisana jest niezwykle koncyliacyjnym tonem:

Po tych wszystkich ciemnych latach Algieria się przebudzi. Żeby zacząć żyć samodzielnie, potrzebuje wysiłku naszych rąk. Chcę brać udział w tej odbudowie. Poza tym widziałem napływ uchodźców do Paryża. Trzeba dla nich znaleźć mieszkania, pracę… Nadszedł czas, żeby zostawić miejsce tym, którzy wracają6.

Smaïl relacjonował swoje ówczesne uczucia z empatią także dla setek tysięcy Francuzów nazywanych pieds-noirs, którzy wyjechali z Algierii, żeby budować swoje życie na nowo we Francji – kraju, w którym czasem nigdy w życiu nie byli, z którego wyjechali do Algierii często nawet nie ich rodzice, ale dziadkowie lub pradziadkowie. Czy wreszcie kraju, z którym, tak jak w przypadku algierskich Żydów, właściwie nic poza kulturą i obywatelstwem ich nie łączyło.

Ostatecznie jednak Smaïl nie wrócił do Algierii. A wszystko dlatego, że już w Marsylii, odwiedzając kuzyna Abdallaha, poznał jego córkę Malikę, w której się zakochał, i postanowił się z nią ożenić. Rodzice dziewczyny się zgodzili, postawili jednak warunek: młodzi zostaną we Francji.

Rodzinę Smaïl odwiedził dopiero dwa lata później. W czasie jego nieobecności zmarła na zakażenie, zaledwie w wieku dwudziestu ośmiu lat, jego starsza siostra, rodzice się postarzeli. Reszta rodzeństwa założyła własne rodziny.

Smaïl z żoną spędzili w Algierii kilka tygodni, a w Marsylii budowali nowe życie. Podobne do tego, jakie było udziałem tysięcy rodzin migrantów. Na osiedlu, gdzie wszyscy mieszkańcy żyli podobnie do nich. Mężczyźni pracowali, najczęściej fizycznie, w fabrykach czy w handlu, żony siedziały w domach z dziećmi. Dla większości rodzin jedyną rozrywką były spacery z dziećmi po osiedlowych alejkach, cotygodniowe wizyty w meczecie lub w kościele i wspólne posiłki. Wieczorami wszyscy słuchali muzyki ze swoich rodzinnych stron i tęsknili. Smaïl wspominał:

Słuchałem płyt, najczęściej pochodzących z Kabylii wykonawców takich jak Taleb Rabah, którego cudowny głos naznaczył całą moją młodość. Wzrusza mnie ten piosenkarz niesamowicie – do dziś go słucham. Tęsknota za ojczystą Kabylią, emigracja, nawet uroda kobiet – wszystko, o czym śpiewa, jest mi bliskie7.

Po przyjściu na świat trzeciego syna – najpierw był Madjid, potem Farid, później Noureddine – rodzina Zidane’ów dostała nowe mieszkanie na świeżo wybudowanym osiedlu, na północy Marsylii. Osiedle nazywało się La Castellane i było modelowym założeniem urbanistycznym z połowy lat sześćdziesiątych.

W całej Francji na obrzeżach wielkich miast powstają dziesiątki takich cités. Przeprowadzka do nich często oznacza dla migrantów awans społeczny i cywilizacyjny – zwłaszcza dla tych z nich, którzy do tej pory mieszkali w tak zwanych bidonvilles, dzielnicach slumsowatych baraków bez żadnych udogodnień.

Castellane ze swoimi dwu i pół tysiąca mieszkań i siedmioma tysiącami mieszkańców to prawdziwe miasto w mieście. Sercem osiedla jest plac de la Tartane, ogromna prostokątna płaszczyzna wylana betonem i otoczona białymi blokami. To tutaj spotykają się wszyscy mieszkańcy osiedla. Dzieci jeżdżą na rowerach i grają w piłkę, a matki, ojcowie i młodzież zbijają się w kupki i rozmawiają8.

Wkrótce po przeprowadzce Smaïl zachorował. Jego niespełna czterdziestoletni organizm odmówił posłuszeństwa po latach ciężkiej pracy fizycznej. Na szczęście od dawna był już zatrudniony na etat w sieci marketów spożywczych Casino, więc miał prawo do wszystkich świadczeń. Dzięki temu trwająca prawie rok choroba nie zrujnowała rodziny. Zidane’owie żyli skromnie, ale stać ich było na drobne przyjemności, takie jak niedzielny wypad z dziećmi do centrum na lody.

Niedługo po tym jak Smaïl wrócił do zdrowia, urodziła się mu pierwsza córka Lila, a dwa lata później najmłodszy z rodziny – syn Yazid, znany na całym świecie jako Zinédine.

Podział ról był w rodzinie Zidane’ów tradycyjny. Malika, żona Smaïla, nigdy nie poszła do pracy. Całe życie zajmowała się domem i wychowaniem gromady dzieci. Rodzice mieli inne wymagania wobec córki, a inne wobec synów.

Chłopcy wychodzili, a Lila zostawała w domu. U nas dziewczynki muszą świecić przykładem. Lila posłusznie dostosowuje się do tego zwyczaju. Okazuje się, że mając mniej rozrywek niż bracia, podobnie jak wszystkie jej przyjaciółki, Lila koncentruje się na nauce, co szybko przynosi efekty nawet w rodzinie, w której rodzice nic a nic nie mogą jej pomóc w nauce, a bracia raczej nie przepadają za ślęczeniem nad książkami. Później Lila zostanie jedyną z rodziny, która pójdzie na studia9.

Zidane’owie nie byli odosobnieni w swoim podejściu do wychowania. „Na osiedlu ten schemat dość często się powtarza: chłopcy uprawiają sport, dziewczynki naukę” – pisał Smaïl.

W piłkę grali wszyscy synowie Maliki i Smaïla. Starszy brat Zizou Noureddine został zauważony przez klub w Saint-Étienne, kiedy miał czternaście lat. Zaproponowali mu szkolenie w swoim ośrodku, ale rodzice się nie zgodzili – uznali, że syn jest za mały na taką rozłąkę.

Jednak gdy podobna szansa, tylko bliżej, bo w Cannes, pojawiła się przed Yazidem, czyli Zinédine’em, po długiej rodzinnej naradzie postanowili z niej skorzystać. Kilkunastoletni Zizou przeniósł się na stancję do niejakich państwa Elineau, którzy współpracowali z klubem i gościli u siebie młodych graczy. Taki był warunek rodziców piłkarza: chcieli, żeby mieszkał w prawdziwym domu, u jakiejś rodziny, a nie w akademiku.

Przed chłopcem z biednej rodziny, w której nie tylko każdy prezent był wielkim wydatkiem, ale i nawet niedzielne lody z dziećmi powodowały poważny uszczerbek w budżecie, kariera piłkarza otwierała zupełnie nowe możliwości. Smaïl w swojej książce opisuje, że trener syna tuż po jego przyjeździe do Cannes obiecał mu, że jeśli strzeli gola w najbliższym meczu, będzie mógł wybrać sobie dowolną rzecz z najfajniejszego sklepu z ubraniami i trener mu ją kupi.

Nowe, markowe ciuchy były poza zasięgiem rodziców chłopca. Smaïl kryguje się, że nie bardzo pochwalał takie metody, ale jednocześnie z dumą wspomina, że cztery lata później prezes canneńskiego klubu złożył jego synowi podobną obietnicę: „Jeśli strzelisz gola w meczu, kupię ci samochód”. „No i dostał ten samochód” – pisze Smaïl.

Ten gol za samochód to był początek oficjalnej, dorosłej kariery Zinédine’a. Mecz między AS Cannes a drużyną z Nantes odbywał się w lutym 1991 roku. Zizou miał dziewiętnaście lat. Gol, który strzelił, zmienił wynik z remisowego 1 : 1 na wygraną jego klubu.

W następnym roku Zidane przeniósł się z Cannes do Les Girondins Bordeaux. A od 1994 roku zaczął być powoływany do francuskiej reprezentacji narodowej. Zadebiutował w towarzyskim meczu z Czechami, zastępując kontuzjowanego Youriego Djorkaeffa. Wszedł na boisko dwadzieścia minut przed końcem. I wyrównał z 2 : 0 na 2 : 2.

Kiedy Yazid grał po raz pierwszy dla reprezentacji, jego rodzice od dwóch lat nie mieszkali już w Castellane. Przez tych kilkadziesiąt lat, które minęły od momentu, kiedy się tam wprowadzili, osiedle bardzo podupadło. Pisząc o latach osiemdziesiątych, Smaïl tak przedstawiał sytuację w Castellane:

[…] mieszka tu ponad sześć tysięcy ludzi… w warunkach nie zawsze najłatwiejszych. Tym bardziej że przez te wszystkie lata osiedlowa infrastruktura bardzo się zużyła, to samo dotyczy trawników, bloków… Stopniowo znikają dozorcy, młodzi coraz częściej borykają się z bezrobociem, dla wielu z nich ten problem jest naprawdę dramatyczny, rodzice nie zawsze mogą i umieją im pomóc… Dla mnie ta ewolucja jest trudna, chciałbym się przeprowadzić na mniejsze osiedle10.

Dziś Castellane jest owiana naprawdę złą sławą i muszę przyznać, że zasłużenie. Odwiedziłam to osiedle w towarzystwie znajomego Algierczyka Henniego Mohammadiego. On sam mieszka w centrum Marsylii, w starej dzielnicy imigranckiej La Belle de Mai. Są tam zaniedbane kamienice, małe kafejki z fajkami wodnymi, meczety – niektóre ponoć integrystyczne, czyli propagujące radykalną, często antyzachodnią wersję islamu – i sklepy z orientalnymi towarami. Na ulicach czadory, pakistańskie szalwar kamiz, czyli długie luźne spodnie przykryte luźną koszulą do kolan, czy charakterystyczne dla mieszkańców Komorów czapeczki o jasnym wzorze widuje się tak samo często jak dresy, bejsbolówki i dżinsy. W Castellane styl ubierania się jest zdecydowanie bardziej europejski, za to atmosfera mniej kordialna. Wręcz wroga.

Wjazdu na osiedle strzegą minibarykady zrobione ze starych krzeseł czy dawno niedziałających sprzętów gospodarstwa domowego. Do środka można się dostać wyłącznie jedną uliczką. Gdy tylko stary peugeot Henniego w nią skręcił, rozległ się przenikliwy gwizd. Podrostek, który gwizdał, zniknął w którejś z klatek schodowych pierwszego bloku, a nam dalej przyglądał się ubrany w modne, trójkolorowe dresy Le Coq Sportif chłopak z dredami. Siedział na plastikowym krześle ustawionym na środku nieco zaniedbanego osiedlowego trawnika pod blokiem. Szybko zauważyłam, że nie byliśmy już sami – za nami jechał skuter, na którym siedzieli duży gruby i mały chudy. Po chwili zniknął, ale w jego miejsce pojawił się kolejny i nie opuszczał nas do momentu, kiedy wyjechaliśmy z osiedlowej uliczki na drogę szybkiego ruchu, którą można dojechać do centrum Marsylii albo nad morze. Żegnał nas ten sam przeciągły gwizd, co na początku.

Chciałam wysiąść i przejść się po osiedlu piechotą, ale Henni mi nie pozwolił. Nie wiem, czy był przesadnie ostrożny, czy faktycznie było to niebezpieczne. Trochę żałowałam, że pojechałam z nim – wolałabym sama, wtedy mogłabym sobie pospacerować po osiedlu i przekonać się o tym na własnej skórze. Jednak wówczas być może nie dowiedziałabym się, że cały system śledzenia nas był związany z kwitnącym na osiedlu handlem narkotykami. To Henni objaśnił mi, że ten mały, który gwizdał, i ten starszy, na krześle, to byli tak zwani choufs. Ich nazwa pochodzi od arabskiego czasownika szuf, który oznacza „patrzeć”. Bo też choufs mają za zadanie patrzeć i wychwytywać obcych pojawiających się na osiedlu. Gdy tylko kogoś zauważą, natychmiast ostrzegają charboneurs, czyli drobnych dilerów, którzy mają przy sobie małe dawki i zajmują się detaliczną sprzedażą narkotyków. Jak zejdzie im cały towar, idą do dileurs po kolejnych kilka działek i tak biznes się kręci.

Poza tym osiedle wygląda dość pospolicie. Teraz jest być może podobnie zaniedbane jak w latach osiemdziesiątych, kiedy wyprowadził się stamtąd Smaïl. Wszyscy w okolicy wiedzą, że wychował się tutaj Zidane. Kiedyś nawet wymalowano na najwyższym bloku jego podobiznę, taką jak portret Mbappé, który dziś zdobi podparyskie Bondy. Jednak później, w ramach rewitalizacji, wieżę – jak nazywają we Francji najwyższe bloki – wraz z portretem Zizou zburzono, by zastąpić ją kilkoma bardziej skrojonymi na ludzką miarę budynkami.

Zidane’owie wyprowadzili się z osiedla, na długo zanim przyozdobił je portret ich syna. Przeprowadzka, o której marzyli, stała się możliwa, kiedy Zidane zaczął dobrze zarabiać w Bordeaux. Jego rodzice kupili dom pod Marsylią. Mieszkają tam do dziś. Smaïl ma tam swój ogródek. Uprawia pomidory i arbuzy, podobne „do tych, które pamięta z dzieciństwa”.

Zidane’owie nie tylko przeprowadzili się do ładnego domu. Zmienił się także ich styl życia. Po sześćdziesiątce Smaïl i Malika po raz pierwszy zasmakowali w przyjemnościach, jakie dla rodzin migranckich, których dzieciom nie powiodło się tak, jak ich synowi, pozostają niedostępne po dziś dzień.

Dzięki naszemu synowi zaczęliśmy z Maliką jeździć do Włoch i do Hiszpanii. Nigdy wcześniej nie wyjeżdżaliśmy na urlop, a teraz możemy rozkoszować się zabawą w turystów i nicnierobieniem. Przyznam, że jest to bardzo przyjemne11.

Meczów syna Smaïl często nie oglądał bezpośrednio. Zbyt się denerwował. Kiedy 12 lipca 1998 roku na stadionie narodowym w Saint-Denis Zinédine grał finał mistrzostw świata, Smaïla nie było ani na trybunach, ani w domu rodzinnym przed telewizorem, gdzie zgromadzili się krewni i przyjaciele domu. Wyszedł do ogrodu z małym Lucą, dwumiesięcznym synem Zinédine’a i jego żony Veronique. Tylko po krzykach w całej okolicy domyślał się kolejnych goli francuskiej drużyny. Na trzy, które padły, pierwsze dwa strzelił jego syn, jego mały Yazid. Beur z owianej złą sławą północnej dzielnicy Marsylii, którego woził na treningi swoją rozklekotaną renóweczką dwunastką.

Te wygrane dla Francji mistrzostwa 1998 roku wywołały euforię i falę akceptacji czy wręcz dumy z francuskiej różnorodności. Już wtedy socjologowie ostrzegali przed problemami z integracją imigrantów, a walczący w trwającej wówczas algierskiej wojnie domowej Islamski Front Ocalenia (Front islamique du salut, FIS) próbował przenieść zamachy także do Francji, wykorzystując w tym celu kilku spektakularnie nawróconych na islam imigrantów. Jeszcze kilka lat dzieliło kraj od wezbrania fali islamofobii, które nastąpiło po zamachach terrorystycznych na amerykańskie World Trade Center 11 września 2001 roku. Media, politycy i zwykli obywatele napawali się ideą mixité, a hasło „black, blanc, beur” dawało nadzieję na narodowe pojednanie ponad rasowymi podziałami. Symbolem tej ogólnonarodowej, multietnicznej sielanki zaś był oczywiście najjaśniej błyszczący zawodnik mistrzostw, syn ubogiego Kabyla Zinédine Zidane.

Nikt mu nie wypominał algierskości. Zidane, uosobienie francuskiego sukcesu, był, oczywiście, Francuzem. Trudny moment przyszedł trzy lata później, w czasie towarzyskiego meczu Algieria–Francja. Zaplanowano go na początek października 2001 roku. Traf chciał, że tuż wcześniej zdarzył się 11 września. Zamachy terrorystyczne, które na zawsze zmieniły stosunek Zachodu do muzułmanów.

Jeszcze jednak zanim doszło do ataku na Pentagon i WTC, zbliżający się mecz Algieria–Francja budził poważne dylematy lojalnościowe u migrantów. Jak napisał socjolog zajmujący się piłką nożną Yvan Gastaut:

Spotkanie Francja–Algieria ujawniło w całej ostrości, jak zmienił się we francuskim społeczeństwie stosunek do różnorodności kulturowej. Ocena integracji imigrantów, już sama w sobie złożona i pełna sprzeczności, uległa znacznemu pogorszeniu. Straciła optymizm, jaki ją charakteryzował jeszcze trzy lata wcześniej, w czasie finału mistrzostw świata w lipcu 1998 roku.

W lipcu Marie-George Buffet [ministra sportu – przyp. aut.], odwiedzając położone w swoim okręgu wyborczym centra wakacyjne w Stains i w Blanc-Mesnil, ze zdziwieniem zauważyła, że u młodych ludzi o imigranckim pochodzeniu zbliżający się mecz budzi poważne pytania o tożsamość. Dziewięcio- i dziesięcioletnie dzieciaki pytały ją, co powinny robić, skoro lubią obie drużyny. Nie udało jej się rozwiać ich wątpliwości. „Radziłam im, żeby tak jak ja kibicowały obu zespołom, ale pozostały ze swoimi wątpliwościami. Rozumiem to, mają wspomnienia rodzinne, które w takich momentach wracają”12.

Gastaut twierdzi, że algierska społeczność we Francji oczekiwała meczu, traktując go jako okazję, by pokazać, że Algierczycy to nie zadymiarze czy wręcz terroryści. Wyrażono nadzieję, że pozwoli on na pojednanie między oboma narodami.

Socjolog odwołuje się do reportażu opublikowanego w „L’Humanité”, w którym pojawia się Lahcène Khanès, rzeźnik i były prezes klubu sportowego na osiedlu Castellane. Mężczyzna dzieli się z dziennikarzem swoimi dylematami:

Z jednej strony, ze względu na moje pochodzenie, sympatyzuję z Algierią. Z drugiej Zinédine, którego znam od niemowlęcia, który jest honorowym patronem naszego klubu, gra dla Francji. Dlatego najbardziej podobałby mi się mecz zakończony wynikiem 0 : 0.

Besma Lahouri, francuska pisarka pochodzenia algierskiego, pisze w biografii piłkarza, że na długo przed meczem zaczęły się dyskusje w mediach dotyczące jego ewentualnego zachowania na boisku. Czy tym razem zaśpiewa Marsyliankę, której do tej pory nigdy nie śpiewał na głos? Jak będzie grał? Z kim czuje się solidarny?

Wielu kibiców pochodzenia algierskiego miało nadzieję, że w drugiej połowie meczu Zizou zdobędzie się na symboliczny gest i włoży koszulkę algierskiej reprezentacji.

Gastaut cytuje reportaż, którego bohaterem jest Selim, ochroniarz z Gennevilliers. Chłopak, mimo że urodził się we Francji i miał francuskie obywatelstwo, poszedł na stadion ubrany w zielono-biało-czerwoną koszulkę. „Przychodzimy wspierać naszą drużynę i razem z nią świętować”, tłumaczył dziennikarzom. Był przekonany, że tym razem Zidane nie pocałuje swojej koszulki, po tym jak strzeli gola. Inny cytowany w reportażu kibic, dwudziestojednoletni przedstawiciel handlowy Mourad, Francuz urodzony z kabylskich rodziców, miał podobne nastawienie. „Mam nadzieję, że ten mecz pokaże prawdziwą wartość piłki nożnej, ale też wartość Algierczyków” – mówił. Twierdził, że jest w stu procentach za Algierią. „To mój kraj – tłumaczył. – Spędzam tam każde wakacje”. Użył typowego wyrażenia „dans le bled”, którym określa się nie tylko algierską, ale i w ogóle maghrebską prowincję. Aller dans le bled, pojechać do ojczyzny, ale na wieś, tam gdzie mieszka rodzina. Un bledar – to może być swój gość, ktoś bliski, rodak, ale też nieokrzesany prostak, człowiek z prowincji.

W wywiadach udzielanych przed meczem sam Zinédine Zidane był bardzo ostrożny i wyważony. W rozmowie z „Le Figaro” mówił:

Jestem jedynym Algierczykiem z pochodzenia w reprezentacji i jestem z tego dumny. Rozumiem, dlaczego więcej rozmawia się o tym meczu ze mną niż z jakimkolwiek innym zawodnikiem, mimo to wolałbym skupić się w tych rozmowach wyłącznie na sporcie.

W wywiadzie dla „Le Monde” przyznał, że po raz pierwszy w życiu nie będzie zawiedziony, jeśli francuska drużyna nie wygra. W kolejnej rozmowie, także cytowanej przez Gastauta, opowiadał:

Od kilku dni spotykam osoby pochodzenia algierskiego, które mnie proszą, bym był łagodny. Jeśli miałbym wybrać mecz, który Francja kończy wynikiem 0 : 0, to byłby to właśnie ten. Mam nadzieję, że to będzie piękne widowisko. Dla nas, Francuzów, i dla nas, Algierczyków.

Nawet te delikatne i powściągliwe wyznania Zidane’a wywołały jednak ostre reakcje niektórych publicystów. Najbardziej znany jest chyba opublikowany już po meczu komentarz publicysty prawicowego „Le Figaro” Ivana Rioufola. Domagał się, żeby Zidane, „który nie kryje słabości do Algierii, kraju swojego pochodzenia, jasno zadeklarował, że jest Francuzem i tylko Francuzem”. Jednocześnie wielu Algierczyków zarzucało piłkarzowi zbyt małe zaangażowanie po stronie ojczyzny przodków. Mieli żal, że nie obnosił się z migranckim doświadczeniem swojej rodziny, że nie zabierał głosu w sprawach dotyczących rasizmu i traktowania osób pochodzenia maghrebskiego we Francji. Zaczęły się pojawiać napisy i plakaty oskarżające Zidane’a o bycie harki. Słowem tym w czasie wojny o algierską niepodległość określano Algierczyków walczących po stronie Francji. Harki do dziś jest w Algierii synonimem zdrajcy. Te oskarżenia szczególnie zabolały Zidane’a.

Biografka twierdzi, że piłkarz pojechał przed meczem obejrzeć słynną paryską dzielnicę Barbès, znaną z tego, że mieszka tam wielu Algierczyków. Kultowy algierski piosenkarz, zmarły jesienią 2018 roku Rachid Taha śpiewał nawet zabawną piosenkę z jej nazwą w tytule. Opiewała wieloetniczny, barwny charakter okolicy. Zdaniem Lahouri Zidane nie kryje się z sympatią do swojego algierskiego dziedzictwa, ale jednocześnie unika wchodzenia w spory dotyczące miejsca migrantów z Algierii we francuskim społeczeństwie. Zbliżający się mecz i nalegania mediów postawiły go w wyjątkowo niekomfortowej sytuacji, w której nie do końca potrafił się odnaleźć i zachować tak, żeby wszystkich zadowolić.

Wreszcie nadszedł 6 października 2001 roku. Transmitująca mecz telewizja dołożyła ponoć wszelkich starań, by zachować neutralność przekazu. Wydawca osobiście błagał o obiektywizm i umiar dwóch dziennikarzy mających komentować wydarzenie.

Większość trybun wyraźnie sympatyzowała z Algierią, ale wielu kibiców starało się pokazać podwójne emocje i sympatie. Zdarzali się ci z twarzami pomalowanymi w barwy algierskiej flagi i jednocześnie ubrani w koszulki „Niebieskich”. Dużo było par mieszanych, w których jeden kumpel wymachiwał flagą Algierii, a drugi Francji albo żona w trikolorze siedziała obok męża w barwach zielono-białych z czerwoną gwiazdą i półksiężycem.

Mimo pełnego dobrej woli nastawienia części kibiców wszystko od początku zmierzało jednak w złą stronę. Już podczas francuskiego hymnu rozbrzmiały gwizdy z trybun, a potem wybuchały z nową siłą za każdym razem, kiedy jakiś zawodnik francuskiej drużyny był przy piłce. W siedemdziesiątej szóstej minucie meczu, przy francuskim prowadzeniu 4 : 1, tłum kibiców z algierskimi flagami wtargnął na boisko. Zidane’a już wtedy tam nie było, zszedł wcześniej do szatni zastąpiony przez innego zawodnika.

Sędzia przerwał mecz. Rozgrywka nigdy nie została dokończona. Oficjele opuszczali stadion prześladowani gwizdami zawiedzionych kibiców, w czasie gdy służby porządkowe jeszcze rozprawiały się z intruzami. Gastaut twierdzi, że Zidane jako pierwszy wziął prysznic, przebrał się i wyszedł z szatni, nie mówiąc do nikogo ani słowa.

Już po meczu kolega Zizou z drużyny Marcel Desailly zwierzył się magazynowi „L’Équipe”, że pakując torbę, nie mógł uwierzyć, że znajduje się w tym samym miejscu, gdzie cieszył się zwycięstwem w mundialu. „Tak bardzo atmosfera wydawała się inna niż ta sprzed zaledwie trzech lat” – stwierdził.

Komentarze w mediach wywołało też milczenie Zidane’a po meczu. W odróżnieniu od na przykład Liliana Thurama nie skomentował tego, co zaszło. Thuram jako jeden z nielicznych zawodników został na boisku i próbował rozmawiać z młodymi, których zachowanie doprowadziło do przerwania spotkania. Jednemu nastolatkowi wykrzyczał w twarz: „Czy wiesz, że w tej chwili wzmacniasz wszystkie uprzedzenia, jakie ludzie mają na twój temat? A potem będziesz płakał i powiesz, że nikt cię nie rozumie”13. Kilka miesięcy później Thuram został członkiem Wysokiej Rady do spraw Integracji (Haut Conseil à l’intégration)[2].

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

‌‌ Przypisy końcowe

1Did Africa Just Win The World Cup? | The Daily Show With Trevor Noah. youtube.com, bit.ly/32EeDB5, dostęp: 17.07.2020.

2 Yvan Gastaut, „Black, blanc, beur”, la fin d’une génération, „Libération”, 17.07.2008.

3 Pierre Montagnon, Histoire de l’Algérie. Des origines à nos jours, Paris: Pygmalion, 2012, s. 170.

4 Tamże, s. 188.

5 Smaïl Zidane, Sur les chemins de pierres, Paris: Michel Lafon, 2017, s. 89, 90.

6 Tamże, s. 103.

7 Tamże, s. 115.

8 Tamże, s. 124–125.

9 Tamże, s. 138.

10 Tamże, s. 150.

11 Tamże, s. 179.

12 Yvan Gastaut, Le sport comme révélateur des ambiguïtés du processus d’intégration des populations immigrées. Le cas du match de football France-Algérie, „Sociétés contemporaines” 2008/1, no. 69, s. 49–71. Kolejne cytaty tamże.

13France–Algérie 2001: Thuram raisonne un jeune qui avait envahi la pelouse, bondyblog.fr, bit.ly/2ZNfm0R, dostęp: 14.07.2020.

‌‌ Przypisy

[1] Stadion narodowy mieszczący się w Saint-Denis, gdzie odbywał się finał wygranych przez Francję piłkarskich mistrzostw świata 1998 roku.

[2] Ciało doradcze premiera. W 2012 roku została rozwiązana.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2020

Wydanie I