Grzech. Tom 2. Igor - A. November - ebook + książka

Grzech. Tom 2. Igor ebook

A. November

4,1

Opis

Igor staje się wolnym człowiekiem i stara się odnaleźć w zderzeniu z rzeczywistością, lecz demony nie pozwalają o sobie zapomnieć. Zaczynają pojawiać się schody, los stawia na jego drodze dziewczynę, którą powinien pamiętać. Chłopak jednak ma podejrzenia, że nie jest ona tą, za którą się podaje, ponadto spotkanie z nią zaowocuje nieoczekiwanym zwrotem w jego życiu. Powstają również pytania, na które Igor znajduje odpowiedzi w Berlinie. To, czego się dowiaduje, wywołuje u niego szok.

 

W tym czasie życie Majki wywraca się do góry nogami i dziewczyna pierwszy raz od piętnastu lat ma szansę na wydostanie się z piekła, w którym tkwi. Jest zdeterminowana, by zaryzykować wszystkim, co jej pozostało, i za wszelką cenę musi dotrzeć do człowieka, który przez nią może stracić życie.

 

Co szykuje dla nich przewrotny los?

 

To wszystko jest od odkrycia wraz z bohaterami w drugiej części powieści o poznawaniu przerażającej strony ludzkiej natury. Pewne zdarzenie miało miejsce naprawdę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 289

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (36 ocen)
22
7
1
2
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
FascynacjaKsiazkami

Nie oderwiesz się od lektury

To emocjonujący thiller w którym zagadka goni zagadke,a zakończenie powieści sprawia,że chcemy kontynuacji na już. Polecam
00
Dagmara73

Dobrze spędzony czas

ok
00
Myszka63

Nie oderwiesz się od lektury

kiedy dalszy ciąg???
00
Anulka822

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
Veronica41pl
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

To historia, ktora koniecznie musicie przeczytac! Ja czekam niecierpliwie na dalsza czesc historii Igora i Majki.
00

Popularność




Tej autorki w Wydawnictwie WasPos

CYKL GRZECH

Grzech

Grzech. Igor

W PRZYGOTOWANIU

Wszystkie nasze lęki (romans mafijny)

Copyright © by A. November, 2023Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2023All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Kinga Szelest

Korekta: Aneta Krajewska

Projekt okładki: Adam Buzek

Zdjęcie na okładce: © by A. November

Ilustracje przy nagłówkach: © by pngtree.com

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I – elektroniczne

ISBN 978-83-8290-398-0

Imprint Mroczne HistorieWydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

ROZDZIAŁ 1

ROZDZIAŁ 2

ROZDZIAŁ 3

ROZDZIAŁ 4

ROZDZIAŁ 5

ROZDZIAŁ 6

ROZDZIAŁ 7

ROZDZIAŁ 8

ROZDZIAŁ 9

ROZDZIAŁ 10

ROZDZIAŁ 11

ROZDZIAŁ 12

ROZDZIAŁ 13

Dla Marcina, mojego szwagraJeśli idziesz przez piekło, nie zatrzymuj się

Opowieść przedstawiona w tej książce jest fikcją. Pewne zdarzenie miało jednak miejsce naprawdę. Nie użyłam prawdziwych imion i nazwisk osób oraz nazw miejsc, a nazwa miasta została zmieniona.

ROZDZIAŁ 1

Strach może zabrać cię do niewoli. Nadzieja może cię uwolnić.

Cytat z filmu The Wings of Liberty

Gdzieś w Polsce, czerwiec 2015 roku

Silne szarpnięcie rzuciło mnie na kolana. Zapach stęchlizny i potu zaatakował moje nozdrza. Znałem go doskonale.

Po dziesięciu latach tkwienia w piekle znałem wszystkie jego swędy, a ten należał do jednego ze strażników.

– Blizna.

– We własnej osobie, Młody.

– I co teraz? – zapytałem go, myśląc nad najlepszym sposobem odebrania mu noża.

– Jak to co? – parsknął. – Oddasz mi forsę, którą masz w tej torbie, a wtedy będziesz wolny.

– Paliłem nimi w kominku, ogrzewając cele.

Przycisnął mocniej czubek ostrza do mojej szyi i poczułem lekkie szczypanie.

– Nie drwij sobie ze mnie – przysunął się bliżej – nie miałeś w celi kominka.

Poczułem podeszwę jego buta nad krzyżem, a po chwili wylądowałem na brzuchu, kiedy pchnął mnie nogą. Odwróciłem się na plecy i chciałem wstać, ale Blizna właśnie dopadł do mojej torby i trzymając przed sobą w jednej dłoni nóż, drugą szarpał się z suwakiem. Chwilę zajęło mu odsunięcie go i gdy zajrzał do wewnątrz, na moment znieruchomiał. Wpatrywał się w pieniądze i na jego ustach powoli pojawiał się coraz większy uśmiech. Nie patrząc na mnie, położył nóż na ziemi i wsunął dłonie do torby. Złapał kilka zwitków banknotów i wyjął je. Przyglądał się im, jakby były największym skarbem, i powiedział:

– Obserwowałem cię. Byłem przecież twoim najlepszym klientem, prawda?

– Tak, byłeś – odpowiedziałem mu, a w tym czasie próbowałem dłońmi znaleźć na ziemi coś, czego mógłbym użyć, by go załatwić.

– Część tych pieniędzy jest przecież moja. Płaciłem ci nimi, więc teraz wrócą do mnie.

– Nie były twoje, ale tych, którym sam sprzedawałeś towar.

Wymacałem pod palcami spory kamień, na wpół wystający ze zbitej ziemi. Paznokciami grzebałem dookoła niego, by go obruszać. Blizna zanurzył ręce z powrotem w torbie i zaczął w niej przebierać. Miałem sekundy na reakcję.

– Czy to ważne, czyje były… – powiedział to chyba bardziej do siebie niż do mnie i odwrócił się w moją stronę, trzymając w dłoni pistolet.

– Nie – odparłem i zamachnąwszy się z całej siły, rzuciłem kamieniem w jego głowę.

Trafiłem go w sam środek czoła i byłem zaskoczony moją celnością. Na skórze pojawiło się pęknięcie, trysnęła krew i jego oczy na chwilę zatrzymały się na mnie. Przewrócił się na bok, a z dłoni wypadła mu broń. Zerwałem się na równe nogi i rzuciłem w jej stronę, by kopnąć z dala od Blizny.

– Kurwa, wyjebałeś mi dziurę w głowie! – wybełkotał i zaczął jęczeć.

Powinienem był zrobić drugą dziurę, pakując mu kulkę w łeb, ale bałem się, że ktoś usłyszy wystrzał i ściągnę na siebie kłopoty. Podniosłem nóż leżący przy torbie i kilka razy obróciłem nim w dłoni. Blizna chciał się ruszyć z miejsca, ale trudno mu było wstać. Uderzenie chyba uszkodziło w mózgu coś odpowiedzialnego za reakcję, lecz to było za mało.

Musiałem się go pozbyć, bo nikt nie mógł wiedzieć, że uciekłem z Kopalni. Pochyliłem się nad nim i złapałem go za włosy. Zacisnąłem je mocno w pięści i szarpnąłem jego głową w tył, robiąc sobie dostęp do szyi. Nie zwlekając, wbiłem ostrze w jego gardło i przeciągnąłem nim w prawą stronę, aż za ucho. Ciemnoczerwona gęsta krew trysnęła z rozciętej tętnicy prosto na mnie. Zalewając mi twarz, naznaczyła mnie kolejnym grzechem, którego się dopuściłem. Otarłem się przedramieniem, a nóż powycierałem o ubranie Blizny. Wstałem i zebrałem pistolet, po czym wrzuciłem go razem z nożem do torby. Podniosłem ją i zarzuciłem na plecy. Odszedłem od ciała na kilka kroków, zamykając oczy. Poczułem zbierające się łzy pod powiekami i uniosłem wysoko głowę. Spojrzałem w niebo.

– Mamo, teraz jestem wolny. Naprawdę wolny, słyszysz? Mamusiu?! – odezwałem się dławiącym głosem, mając nadzieję, że jest tu gdzieś obok mnie.

Łzy nie przestawały lecieć i po sekundzie zamieniły się w wodospad, zalewając mi poliki. Upadłem na kolana i zakryłem twarz dłońmi. To już koniec! Dałem sobie chwilę na rozpacz, radość, niedowierzanie i wiarę w to, że już na zawsze tak pozostanie.

Musiałem się ruszyć, by przestać się mazać jak dziewucha.

Zacząłem schodzić po stromym zboczu, przez co raniłem swoje bose stopy o ostre występy oraz kamienie. Usiadłem na chwilę i zrzuciłem torbę z pieniędzmi. Rozerwałem brudne nogawki spodni dresowych. Pomagając sobie nożem i zębami, zrobiłem z nich szorty, a z urwanego materiału skarpety. Zebrałem się i ruszyłem w dół. Moje mięśnie ud i łydek napinały się z wysiłku, ale ja praktycznie nie odczuwałem bólu, ponieważ czułem tylko radość pomieszaną z gniewem. W głowie odtwarzałem sobie ciągle nazwiska ludzi z mojej lisy śmierci i podtrzymywałem swoje postanowienie, że musiałem ich wszystkich zabić. Był to jedyny sposób, by powstrzymać ten przeogromny gniew.

– Zabić. Zabić. Zabić. Zabić… – powtarzałem do znudzenia, a mój umysł chwilowo się wyłączył, blokując wszystko poza żądzą mordu i wymazując wiedzę o tym, kim byłem, skąd pochodziłem oraz dlaczego gniłem w tej zasranej dziurze.

Przez te natrętne myśli nie wiedziałem, jak długo schodziłem. Ludzie, którzy spacerowali po górach, zapewne wiedzieli, że lepiej wchodzić, niż schodzić. Być może nie wszyscy się z tym zgadzali. Wcześniej nie miałem zdania w tej kwestii, a usłyszałem to, gdy byłem z mamą i Majką w Wiśle na feriach zimowych. Obraz śmiejącej się mamy znów stanął mi przed oczami, gdy razem z Majką, zjeżdżając na sankach, wpadły prosto w zaspę śnieżną. Tęskniłem za nią przez te wszystkie lata tak cholernie mocno, że rana w sercu, jaką zrobiono mi w momencie jej śmierci, za każdym razem krwawiła tak samo. Dlatego nie chciałem, nawet sam dla siebie, obchodzić swoich urodzin, ponieważ to była też data śmierci mojej mamy. Ewy Zacharskiej. I mojego ojca Piotra Zacharskiego. Dziwnie było myśleć o swoim nazwisku, które dawno temu schowałem głęboko w swojej głowie.

Zacisnąłem zęby, bo pomimo że stopy miałem owinięte szmatą, czułem na nich rany, ale brnąłem dalej w gąszczach na zboczu góry, starając się dojść do cywilizacji. Nadeszła noc i zrobiło się zimno, lecz moje ciało nie odczuwało tego tak bardzo. Doszedłem do terenu porośniętego gęstym lasem, gdzie zewsząd dobiegały mnie odgłosy dzikiej zwierzyny. Po kilkugodzinnej tułaczce górskiej nogi mi się plątały i byłem fizycznie wyczerpany. Góry chciały mnie znokautować, ale uparcie szedłem przez las drogą, którą wskazywał mi jasno świecący księżyc. Gdy nastał świt, byłem pewien, że los nadal sobie ze mnie drwi lub Kopalnia znajdowała się na Evereście. Ta góra nie miała końca. Byłem bardzo spragniony i burczało mi w brzuchu, choć z pustym żołądkiem nauczyłem sobie radzić. Często nas głodzili i nie dawali nam jedzenia, bo dzięki temu mogli pokazać nam, jaką mieli nad nami kontrolę. Dlatego nawet kiedy burczało mi w brzuchu, mój organizm działał tak chyba już z przyzwyczajenia. Niestety mój zmysł postrzegania rzeczywistości był w bardzo kiepskim stanie. Problem bardzo długiego i mozolnego schodzenia z tej cholernej góry tkwił nie tylko w utracie przeze mnie siły fizycznej, ale również w mojej głowie. Musiałem znowu napędzić adrenalinę do moich żył. Moim priorytetem było przede wszystkim to, żeby iść i mimo wyczerpania nie popełnić błędu.

Błędem byłoby usiąść, zasnąć i nigdy już nie wstać. Zasnąć bowiem było bardzo łatwo, będąc ponad dobę w pełnej gotowości i utrzymując ciało na najwyższych obrotach. W oddali pośród drzew zaczęło się przejaśniać i już miałem odetchnąć, kiedy ziemia nagle zadrżała pod moimi stopami, a za sobą usłyszałem ciężkie stąpanie oraz odgłos łamanych gałęzi. Odwróciłem się i stanąłem oko w oko z niedźwiedziem.

– Kurwa – powiedziałem pod nosem oniemiały, nie mając pojęcia, co robić.

Nie było czasu na zastanawianie się, zacząłem działać tak, jakbym spotkał się ze śmiertelnym wrogiem, o wiele silniejszym od mnie.

Najważniejsze, co musiałem zrobić, to zachować spokój. Nie mogłem ulec panice i… i co dalej!? Nie powinienem był zbliżać się do zwierzęcia, ale, do cholery, to on zbliżył się do mnie i prychał swoim olbrzymim nosem, niuchając wokół mojej twarzy. Byłem sztywny jak kilkudniowy trup pomimo tego, że to on nim śmierdział. Bałem się mrugnąć i wykonać choćby najmniejszy ruch, ale kiedy przystawił mi nos do klatki piersiowej, zadrżałem. Pchnął mnie. Zrobiłem krok w tył, potem drugi i zaraz trzeci, próbując zorientować się w sytuacji.

Nóż!

Przypomniałem sobie, że mam go za pasem spodni i powoli sięgnąłem dłonią, żeby go wyjąć. W tym momencie, gdy robiłem kolejny krok w tył, moja stopa osunęła się na wysuszonej ściółce i upadłem na kolano. Zarówno dla misia, jak i dla mnie ten ruch był niespodziewany oraz zbyt gwałtowny. Czułem, że nie spodobało mu się to i zaraz dojdzie do bezpośredniego ataku na mnie. Chciałem odwrócić uwagę niedźwiedzia, kładąc przed sobą torbę, którą szybko zdjąłem z pleców. Ale on nawet nie zwrócił na nią uwagi, za to mną nadal był zainteresowany. Kiedy stanął nagle na dwóch łapach i zaczął dziwnie bujać głową na boki, złapałem za torbę i ruszyłem sprintem w dół, niczym górska kozica. Uważałem, że lepiej wiać, niż udawać przed nim trupa.

Oczywiście miś ruszył za mną, ale po przebiegnięciu sporego kawałka zatrzymał się i ryknął. Zwolniłem zdyszany, oglądając się za siebie, czy pościg za mną został wznowiony. Niedźwiedź stał i w dalszym ciągu ryczał, więc uznałem, że tylko rzucił pod moim adresem kilka niecenzuralnych tekstów i odpuścił sobie gonitwę. Odetchnąłem i przystanąłem, by zarzucić sobie torbę na plecy, a wtedy coś z impetem skoczyło na mnie od tyłu i rzuciło mnie na ziemię tak mocno, że aż jęknąłem.

– Ja pierdolę! Co jest?! – krzyknąłem i zaryłem głową w liściach.

Nie zdążyłem się nawet podnieść, olbrzymia łapa poleciała w moim kierunku i zmiotła mnie jak piłeczkę golfową. Wpadłem na sąsiednie drzewo i uderzyłem mocno głową w pień.

Torba odleciała w przeciwną stronę, a mnie na moment zamroczyło. W porę jednak udało mi się zerwać na równe nogi, bo byłem bardziej niż świadomy zagrożenia. Ocknąwszy się na tyle, by móc stoczyć walkę, wyjąłem w końcu zza pasa nóż i stając na ugiętych nogach, przyjąłem pozycję. Słońce podniosło się wyżej i oświetliło cielsko, które zaczaiło się na mnie w krzakach. Miś, który wcześniej stanął na mojej drodze, albo ja jemu, był maleństwem w porównaniu z olbrzymim niedźwiedziem brunatnym, który z wystawionymi kłami i z podniesioną wysoko głową właśnie w tej chwili na mnie szarżował. Na Boga, nie miałem pojęcia, jak walczyć ze zwierzęciem, ale nie wyobrażałam sobie, że polegnę w tym właśnie miejscu, pokonany przez przewrotny los. Ruszyłem naprzeciw i kiedy niedźwiedź zrobił skok, by się na mnie rzucić, zanurkowałem pod jego brzuchem i przeturlałem się pod nim. Wielkie cielsko wyhamowało tuż przed rzędem drzew i zawróciło. Z boku, kątem oka zobaczyłem mniejszą kulkę, która porykując, biegła w naszą stronę. Dotarło do mnie, że to matka z młodym.

– Hej! – krzyknąłem do niedźwiedzicy, by zwróciła uwagę na mnie, a nie na małego.

Wyciągnąłem przed siebie ręce i cofałem się powoli.

– Nie chcę zrobić krzywdy twojemu dziecku – odezwałem się spokojnie do niej.

Przemieszczałem się do tyłu, mając nadzieję, że jakimś cudem zrozumie mnie i nie rozszarpie. Nadal była rozdrażniona i pomimo iż nie zagrażałem jej potomstwu, rzucała głową na boki i zamachnęła się na mnie łapą. Odskoczyłem, ale jeden z jej pazurów zahaczył mój policzek. Połowa twarzy bardzo zabolała i dotknąłem palącego miejsca. Poczułem pod palcami krew. Nie wyglądało to dobrze. Co mogłem zrobić? Na pewno nie uciekać, nie miałbym szans. Instynktownie rzuciłem się na ziemię i zasłoniłem przedramionami głowę, ponieważ podobno niedźwiedź najczęściej atakuje twarz. Położyłem się i przylgnąwszy do ziemi, przyjąłem pozycję embrionalną, by ochronić narządy wewnętrzne i zacząłem udawać, że jestem martwy.

Leżałem bez ruchu i wstrzymywałem oddech, bo miałem nadzieję, że będę wyglądał jeszcze bardziej martwo. Niedźwiedzica prychała i pochyliła łeb. Uderzyła mnie łapą, co było bolesne, ale ja nadal udawałem świeżego trupa. Serce waliło mi w piersi tak mocno, że bałem się, iż je usłyszy. Ona jednak stała nade mną i pomrukiwała. Jej młode również podeszło i przełknąłem ślinę, niemal słysząc nad sobą, jak tych dwoje drapieżników zapewne zastanawia się, co ze mną zrobić. Nagle matka ryknęła dość głośno i zacząłem drżeć na całym ciele, zdradzając oznaki życia. Na szczęście ku mojemu zaskoczeniu i uldze, za chwilę usłyszałem, jak zaczynają się wycofywać i uznawszy, że nie jestem żadnym zagrożeniem, odeszły.

To zadziałało! Leżałem w tej pozycji i czekałem, aż ostatecznie się oddalą. Gdy dookoła zapanowała cisza, odetchnąłem i chciało mi się płakać. Wstałem, rozglądając się dla pewności, i nie zwlekając ani chwili dłużej, ruszyłem szybko w dół zbocza. Pierwszy koszmar na wolności odbije się na mnie głęboką traumą związaną z lasami i niedźwiedziami.

Musiałem, do cholery, w końcu dojść do cywilizacji, ale to było marzenie ściętej głowy, bo po kolejnych dobrych kilku godzinach, gdy słońce zakryły już chmury, musiałem zdobywać kolejny szczyt. Na dodatek z nieba lunął, i to dosłownie, deszcz. Byłem tak bardzo zmęczony, że o mało nie zrezygnowałem, kładąc się na ściółce i czekając na śmierć. Pomimo tych myśli, kiedy tylko przywróciłem w głowie obraz Majki wyciągającej w moją stronę swoje drobne rączki, podnosząca się adrenalina we krwi pompowała ją przez żyły i dodawała mi sił.

Po pewnym czasie, gdy było już ciemno, wszedłem na szczyt i znalazłem się na skalnym rumowisku. Oniemiałem, kiedy nagle przed moim nosem wyrosły oświetlone zabudowania. Nie szło mi jednoczesne rozglądanie się po okolicy i kroczenie po nierównym terenie. Mając za sobą górski maraton, potykając się co chwilę o własne stopy, nawet nie patrzyłem na grunt pod nogami. Szedłem, wabiony światłem niczym ćma, mając nadzieję, że nie mam halucynacji i dotarłem do ludzi.

Gdy się zbliżałem, coraz wyraźniej widziałem zarys małych domków letniskowych o charakterystycznym góralskim kształcie. Spadziste, mokre dachy lśniły w świetle lamp rozstawionych pomiędzy drzewami. W większości z nich wewnątrz były włączone światła. Doszedłem do ogrodzenia z drewnianych palików sięgających mi do ud. Nie rozglądając się, przekroczyłem płot i ruszyłem do pierwszego z domków. Pomimo ulewnego deszczu nie było słychać ciężkich kropel rozbijających się o drzewa.

W oddali słyszałem szczekanie psa oraz odgłosy ludzi bawiących się przy głośnej muzyce. Byłem wyczerpany, ale wszedłem po drewnianych schodkach na dość spory taras z desek i zapukałem w szybę drzwi. Nikt nie podszedł, żeby otworzyć, więc zapukałem ponownie, tym razem głośniej. Nadal nikt nie otwierał, choć z wnętrza przez ciemne zasłony przedzierało się blade światło lampy. Stałem wpatrzony w rozgrywającą się akcję jak zahipnotyzowany. Ktoś na pewno był w środku, dlatego postanowiłem uderzyć pięścią w drewnianą część drzwi, która zadrżała, i ku mojemu zaskoczeniu, otworzyły się same.

Pchnąłem je, wsuwając powoli głowę do środka. Zobaczyłem nastolatka w słuchawkach na uszach trzymającego w dłoniach pad od konsoli do gier. Młodzian wpatrzony w dość spory ekran, którego nigdy wcześniej nie widziałem, zacięcie strzelał do trójwymiarowych wrogów. To, na co patrzyłem, to był dla mnie jak jakiś kosmos! Tak bardzo zaangażowany w rozgrywającą się scenkę, kompletnie zapomniałem, po co tu przyszedłem. Krzyk chłopca ściągnął mnie na ziemię. Spiąłem się i spojrzałem na niego. Z otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczami lustrował mnie od stóp do głów, więc odchrząknąłem i odezwałem się grzecznie.

– Przepraszam… pukałem, ale nie zareagowałeś… drzwi się same uchyliły, więc pozwoliłem sobie…

– Jesteś zakrwawiony… – ponownie zmierzył mnie wzrokiem i dodał: – i jesteś przemoczony. Ja pierdolę, zabrudzisz podłogę i matka mnie zabije – powiedział to zupełnie nieprzejęty faktem, że mówił do obcego, który wtargnął bez zaproszenia.

Rzucił pad na ławę i wstał. Był bardzo szczupły i wysoki, ale nie wyglądał na więcej niż piętnaście lat.

– Chodź do łazienki się umyć. Straszysz. Ja o mało zawału nie dostałem. Nie możesz się tak skradać, bo ktoś może ci krzywdę zrobić – klepał jak najęty.

Musiałem mu jednak przerwać, bo było dla mnie dziwne, że nie pyta o nic, tylko oferuje pomoc i na dodatek przestrzega.

– Posłuchaj, dziękuję ci za życzliwość i pomoc, ale czy to raczej ty nie powinieneś się bać mnie? Wtargnąłem do domku i nawet nie zapytałeś, kim jestem ani jak się tu znalazłem?

– Nie muszę. Widzę. Byłem siedem razy na gigancie i czasem zanim mnie pały ściągnęły do domu, wyglądałem podobnie.

– Gigant? Pały? – zapytałem, nie mając pojęcia, co miał na myśli.

– Jezu, teraz to chyba zapytam, skąd ty się urwałeś?

Stanął przed drzwiami obitymi deseczkami i odwrócił się do mnie, marszcząc brwi. Nie wiedziałem, co mam mu powiedzieć. Na szczęście nie czekał na moją odpowiedź, tylko sam zaczął wyjaśniać znaczenie słów, których nie rozumiałem.

– Gigant to inaczej ucieczka z domu, a pały to policja. Teraz kumasz?

Pokiwałem głową zaskoczony tymi rewelacjami.

– Myślisz, że uciekłem z domu? – zapytałem, gdy weszliśmy do małej łazieneczki.

Na widok prysznica przełknąłem ślinę, ponieważ tak bardzo pragnąłem kąpieli.

Nie śmiałem jednak zapytać go o to, a jego śmiech odwrócił moją uwagę od ciepłej wody obmywającej moje zmęczone ciało.

– Tak! Myślę, że się podpierdoliłeś z chaty, dlatego pomogę ci się ogarnąć. – Rzucił mi kolorowy ręcznik.

Otarłem nim twarz i syknąłem z bólu, bo zapomniałem o ranie na policzku.

– Gałęzie cię tak przeorały czy jakaś walka?

Postanowiłem nie wspominać o niedźwiedziu, ale zauważyłem, że chłopak to rozrabiaka i na pewno bardziej mu zaimponuje rana odniesiona w walce.

– Natrafiłem na kilku gości i skończyło się wymianą ciosów.

– Polegli, co?

Wzruszyłem ramionami. Młodzian uśmiechnął się szeroko i zapytał:

– W czym mogę ci pomóc? Jesteś głodny?

– Potrzebuję dowiedzieć się, gdzie jestem… trochę się zgubiłem. Muszę dotrzeć do większego miasta i znaleźć miejsce, w którym ktoś na mnie czeka.

Kiwnął głową i wszedł do pomieszczenia obok. Znalazłem się w kuchni. Chłopak otworzył małą szafkę, w której kryła się lodówka, i wyjął z niej butelkę.

– Trzymaj colę, możesz wziąć ją ze sobą. Dam ci kilka kromek chleba i kiełbasę ze wsi. Więcej nie mogę, bo się matka zetnie, że coś za dużo ubyło. Wie, ile ja jestem w stanie zjeść, a nie mam zamiaru jej mówić o tobie, bo zaraz by na pały dzwoniła…

– Masz telefon? – przerwałem mu, prawie krzycząc zaskoczony.

Chłopak zamrugał i spojrzał na mnie jak na wariata.

– Jasne, człowieku! – Ponownie zmierzył mnie wzrokiem. – Dwulatki przecież już mają jakieś do oglądania bajek. A ty nie masz?

– Zgubiłem – skłamałem.

Co miałem powiedzieć? Że dziesięć lat temu tylko dorośli mieli telefony, i to nie wszyscy? Powstrzymałem się od kolejnych pytań, bo gdybym mu je zadał, na pewno on zadzwoniłby na pały. Niemniej ciekawiło mnie, jak można w telefonie coś oglądać. Chyba jednak technologia mogła mnie pokonać, a to oznaczało, że pomoc tego chłopaka była mi niezbędna. Opuściłem na podłogę torbę, którą nadal ściskałem w dłoni, i pochylając się, odsunąłem nieznacznie suwak. Wsunąłem dłoń do środka i wyszukałem wewnętrzną kieszeń, z której wyjąłem kartkę ze współrzędnymi.

– Posłuchaj, muszę się dowiedzieć, co to za miejsce, i obiecuję, że się wynoszę. Nie będę narażał cię na nieprzyjemności.

– Spoko. Pokaż, co tam masz.

Podałem mu kartkę, a on chwilę przyglądał się cyfrom, po czym stwierdził:

– To współrzędne.

– Tak mi powiedziano… To znaczy: tak! Współrzędne. – Przełknąłem ślinę. – Gdzie jesteśmy? – zapytałem.

– Domki letniskowe nad Dunajcem.

Patrzyłem na niego i starałem się przeszukać swoje zasoby wiedzy w głowie, by zlokalizować to miejsce, ale nic mi jego nazwa nie mówiła, więc nie miałem pojęcia, gdzie trafiłem. Chłopak chyba zauważył moją konsternację, i podrapał się po brodzie, mówiąc:

– Słuchaj… Pieniny, góry, to ci powinno coś mówić, prawda?

– Góra Żar?

– Tak – przytaknął – ale ona jest trochę dalej, na zachód. Domki są przy ujściu Dunajca do jeziora Czorsztyn.

– Większe miejscowości w okolicy. Będę miał lepsze rozeznanie.

– Czekaj, czekaj… niech pomyślę… Niedzica, Nowy Targ…

– Dobra, czaję. Wiem już, gdzie jestem. – Otarłem ręcznikiem mokre czoło.

– Tak sobie myślę… Nie jesteś seryjnym mordercą? – Chłopak wykazał lekkie zaniepokojenie.

– Teraz się nad tym zastanawiasz? – zadałem mu pytanie, śmiejąc się z niego.

– Dobra, nie jesteś mordercą, ale uciekłeś z więzienia.

Spojrzałem na niego, starając się mieć obojętny wyraz twarzy, i chyba podziałało, bo od razu przeprosił mnie za tak głupie stwierdzenie.

– W takim razie okradli cię na szlaku.

– Do trzech razy sztuka, jak to mówią. Zgadza się. Ukradziono mi wszystko łącznie z butami, jak widzisz.

Obaj spojrzeliśmy na moje stopy obwiązane kawałkami materiału, z których odrywały się błoto i ściółka.

– Chryste, masz szczęście, że nic ci się nie stało, choć ta rana wygląda tak, jakbyś walczył z jakimś zwierzęciem.

– Cóż… – Wzruszyłem ramionami, przyznając młokosowi dziesięć punktów za spostrzegawczość.

– Noszę rozmiar butów czterdzieści trzy, ale ty chyba masz większy. Taki wielki facet jak ty nie może mieć małej stopy. Jaki jest twój?

Skąd, na Boga, miałem to wiedzieć? Stałem niczym posąg, próbując coś wymyślić, i jedyne, co przyszło mi na myśl, to to, że powinienem podać mu większy rozmiar.

– Czterdzieści pięć.

– Tak myślałem. – Uśmiechnął się od ucha do ucha.

– Skąd to zadowolenie? Twoje buty będą za małe, więc o co chodzi?

Chłopak tryskał dobrym humorem.

– Mój ojczym ma czterdzieści sześć. I nienawidzę skurwysyna.

Uniosłem brew na to wyznanie i zanim się zorientowałem, co on robi, miałem w dłoni czarne adidasy, wepchnięte w nie skarpetki, na moim ramieniu wisiały koszulka i jakieś spodnie.

– Ubierz się. Tyle mogę dla ciebie zrobić, ziomal.

– Ziomal?

Chłopak zatrzymał swój wzrok na moich oczach i po chwili powiedział:

– Teraz jestem spokojny.

– Dlaczego?

– Nie jesteś zbiegłym więźniem.

– Skąd to przypuszczenie, że nie jestem?

– Znałbyś znaczenie słowa „ziomal”.

No tak, racja. Chłopiec był naprawdę bystry.

– To slang i oznacza kolesia, z którym się dorasta, kumpla z otoczenia, z osiedla… wiesz, takie bliskie relacje z kimś, kogo się toleruje, długo zna i mu ufa.

– Zaufałeś mi. Dziękuję.

– Mam na imię Marcin, ale nie chcę znać twojego imienia. Coś mi się wydaje, że nawet nie powinienem nikomu wspominać, że cię spotkałem.

– Nie będę nadużywał twojej gościnności, i dziękuję za wszystko. Jeśli możesz, sprawdź, proszę, jakie miejsce wskazują te współrzędne.

– Jasne, a ty się przebierz. Niedaleko jest przystanek autobusowy i pewnie będziesz mógł się dostać do większej miejscowości.

Chłopiec położył kartkę od Górala na stoliku w salonie i z tylnej kieszeni szortów wyjął telefon. Uniosłem brwi na widok małego telewizora, który trzymał w dłoni. Chryste, na serio będę miał kłopoty z odnalezieniem się w tej rzeczywistości. Żeby nie być już więcej zaskoczonym, postanowiłem jak najszybciej odwiedzić pierwszy lepszy sklep z elektroniką. Musiałem obejrzeć te kosmiczne rzeczy i zapoznać się z nimi. Włożyłem wielką koszulkę, która nawet na mnie była za duża, i sportowe szorty, które na szczęście miały gumkę w pasie. Jego ojczym był chyba olbrzymem.

– Mam! To jest Łysa Góra?! – Zmarszczył brwi i spojrzał na mnie.

Nic nie odpowiedziałem, tylko wyszedłem przebrany z kuchni i zmieniając temat, zapytałem:

– Czy możesz mi dać jakiś worek lub jednorazówkę, cokolwiek, w co mogę wrzucić te łachmany?

– Tak, jasne.

Wstał z fotela i minąwszy mnie, wszedł z powrotem do kuchni. Po kilku sekundach wyszedł z niej, wręczając mi plastikową reklamówkę. Oddał mi moją kartkę i powiedział:

– Nie mam kasy, żeby ci dać na bilety, ale kanarom w miejskich transportach możesz śmiało mówić, że wyszedłeś z pierdla. Nie będą cię nękać o bilety, zaufaj mi. Wiem, co mówię.

Skinąłem głową, doskonale orientując się, że to był sposób Marcina na przemieszczanie się podczas tego jego giganta. Musiałem mu podziękować za okazaną uprzejmość.

– Dziękuję ci za pomoc. Jest nieoceniona, naprawdę. Sądziłem, że wezwiesz pały i oskarżysz mnie o napaść.

– Nie jesteś złym człowiekiem, to czuć od ciebie, choć twoja twarz, a szczególnie oczy są nieprzeniknione i zapalają w głowie wszystkie czerwone światła.

Patrzyłem na niego i z jednej strony byłem uradowany, że tak młody chłopiec był w stanie mnie w ten sposób ocenić, ale zobaczył we mnie kogoś, kim zupełnie nie byłem. Z drugiej jednak strony byłem zły, że widział we mnie dobro. Nie byłem takim człowiekiem. Ja byłem mordercą i popełniłem straszny grzech.

– Marcin, będę się już zbierał. Jeszcze raz ci dziękuję.

– Nie ma sprawy. Wiem, co to znaczy nie mieć pomocy na ulicy, dlatego pomyślałem, że… No chciałem ci pomóc, bo w końcu mnie też ktoś kiedyś pomógł. To takie oddawanie dobrych uczynków, które przeszły teraz na ciebie.

– To znaczy, że teraz ja mam pomóc komuś w potrzebie.

– Tak.

Skinąłem głową i już miałem w głowie plan.

– Chodź, pokażę ci, w którą stronę musisz iść do przystanku. Jest co prawda późno, ale autobusy kursują systematycznie, bo to już prawie okres urlopowy. Ja skończyłem właśnie gimnazjum i idę do liceum.

– Gimnazjum? – Oniemiałem.

Do cholery, cóż to było? Gdzie podziała się podstawówka?

– Co ty?! – Spojrzał na mnie i zanim oczy wyszły mu z orbit, że nie wiem, co to gimnazjum, szybko powiedziałem:

– Nie, nie o to mi chodziło. Spokojnie. Chodziło mi o to, że skoro skończyłeś gimnazjum, to ile masz lat?

– Szesnaście.

– No właśnie, a ja dałbym ci maksymalnie piętnaście.

– Szesnaście skończę w październiku. Trafiłeś.

– Super. – Uśmiechnąłem się, mówiąc to szczerze. – To gdzie mam iść?

Marcin ruszył do drzwi, którymi tu wszedłem. Idąc za nim, minąłem stolik, na którym leżał jego pad. Położyłem obok niego zwitek banknotów i szybko się wyprostowałem, dołączając do chłopaka. Otworzył drzwi i wskazał palcem na lewo.

– Widzisz tamte trzy lampy uliczne? Tam jest przystanek. Kieruj się na nie i dojdziesz najpierw do bramy wjazdowej ośrodka. Powodzenia.

– Dziękuję. Tobie też życzę powodzenia. – Mrugnąłem do niego tak, jak zawsze robił to do mnie Góral.

Ruszyłem w deszcz, będąc zadowolonym, że oddałem właśnie dobry uczynek, o który poprosił mnie Marcin. Zanim jednak dotarłem do bramy ośrodka, usłyszałem jego krzyk.

– Wiem, kim jesteś! Ja pierdolę, dzięki ziomek!

Uśmiechnąłem się do siebie i mruknąłem pod nosem.

– Nie ma za co, dzieciaku. Nie ma za co.

Cholera, śmiałem się i byłem wolny, czułem się, jakbym należał tu od zawsze.

ROZDZIAŁ 2

Południowa Polska, czerwiec 2015 roku

Po dzikiej podróży z Pienin w Góry Świętokrzyskie, starając się nie zwracać na siebie uwagi i udając, że wszystko jest dla mnie normalne, gdy w rzeczywistości przerażało mnie prawie na śmierć, dotarłem na szlak prowadzący na Łysą Górę. Nie pytałem nikogo o drogę, bo bałem się odezwać. Miałam wrażenie, że jeżeli to zrobię, nie zrozumieją mnie, bo mój polski będzie inny niż ten, którym się posługują. Ogarnęła mnie po prostu panika! Mimo wszystko opanowałem się w momencie, gdy znalazłem się na dobrej drodze. To znaczy miałem złe przeczucia, czy będzie ona dobra, bo szlak okazał się inny niż ten, o którym przeczytałem w ulotce informacyjnej na dworcu autobusowym. Nie miałem pojęcia, gdzie mnie poniosło, na dodatek zapadł zmrok i rozpętała się burza.

Wchodziłem na górę i byłem zaskoczony, ponieważ wydawało mi się, że schodząc z Pienin, pokonywałem co najmniej Tatry, a teraz czułem się, jakbym wspinał się gdzieś w Karpatach. To było wyczerpujące. Na szlaku było ślisko, a chwilami grzęzłem w ziemi. W pewnym momencie upadłem, uderzając bokiem rozoranego policzka o korę drzewa. Zdecydowanie nie byłem na żadnym szlaku, tylko w górskim lesie. Nie miałem poczucia czasu i orientacji, ale brnąłem pod górę. Po krótkiej wędrówce las się nagle skończył i wyszedłem na płaski teren. Miałem nadzieję, że dotarłem na szczyt.

Idąc dalej przed siebie, przez zacinający deszcz zobaczyłem coś migocącego w oddali. Liczyłem, że to nie złudzenie w tych ciemnościach, i kierowałem się w stronę słabego światła. Podszedłem na tyle blisko, że mogłem rozpoznać kształt zabudowań oraz krzyż znajdujący się na jednym ze szczytów dachu. Wtedy o mało nie jęknąłem zarówno ze szczęścia, jak i z przerażenia, że moja grzeszna dusza dotarła akurat w to miejsce. Było ono jak najbardziej realne i moim nogom nie przeszkadzało to, że wstępują na teren, który odwiedzają ludzie pełni wiary w Boga i jego sprawczą moc. Napędzane nieznaną mi siłą, bo na pewno nie moją, same ruszyły w kierunku zabudowań.

W miarę zbliżania się minąłem dwa zadaszone drewniane krzyże, do których były przytwierdzone jakieś tablice. Nie mogłem odczytać zamieszczonych na nich napisów, ponieważ nie dość, że panowały egipskie ciemności, to jeszcze deszcz zalewał mi twarz. Ruszyłem dalej i dotarłszy do owalnej murowanej bramy, przeszedłem pod zawieszoną na niej metalową ozdobną kratą. Wspiąwszy się po niezbyt stromych, kamiennych stopniach, stanąłem pod ścianą z ukrzyżowanym Jezusem. Przyglądałem się chwilę wyrzeźbionej postaci, która w rozbłyskach piorunów i spływającego po niej deszczu lśniła, nadając jej nadnaturalny wygląd. Wyraz umęczonej twarzy Zbawcy wywarł na mnie wrażenie i uświadomił mi, że nie tylko ja cierpiałem. Byli również inni, którzy umierali za czyjeś grzechy.

Przeżegnałem się i poszedłem dalej w stronę budynku, w którego oknach były włączone światła. Cały kompleks wyglądał imponująco, a oświetlone mury nadawały mu majestatyczności. Dotarłem do wielkich, drewnianych drzwi i nacisnąłem klamkę, ale nie ustąpiły. Rozejrzałem się i jakieś trzydzieści metrów dalej zobaczyłem kolejny budynek przypominający starą, ale odrestaurowaną kamienicę. Widać w niej było nowe okna oraz jasną elewację. Już miałem nacisnąć klamkę, gdy nagle drzwi się otworzyły i stanął w nich mężczyzna w sutannie, który na mój widok otworzył szerzej oczy.

– W czym mogę pomóc? – zapytał wyraźnie zaskoczony.

Zapomniałem języka w gębie i choć odezwał się do mnie po polsku, czułem się, jakbym wylądował na innej planecie, ponieważ rozmawiałem z człowiekiem zupełnie nieprzypominającym strażnika, a pomijając Marcina, nigdy nie rozmawiałem z nikim spoza Kopalni.

– Synu? Co cię sprowadza? – powtórzył.

– Szukam… schronienia i pomocy – odpowiedziałem, ale sam nie wiedziałem, jak mi się udało wydobyć z siebie te słowa.

Zmierzył mnie, a ja mokrym ramieniem otarłem twarz, z której kapała nie tylko woda, ale również krew.

– Wejdź.

Odsunął się i otwierając szerzej drzwi, gestem zaprosił mnie do środka. Wszedłem do ciepłego i przyjemnego holu, gdzie nagle pojawiło się dwóch innych księży.

– Ojcze Stefanie, co się dzieje? – zapytał łagodnie najniższy z nich z czupryną kręconych włosów.

– Turysta zawitał do naszego klasztoru i prosi o dach nad głową. – Wskazał na mnie dłonią.

– Schronienia szuka, powiada? – Zbliżył się do mnie kolejny ksiądz, który był najwyższy, najtęższy i zupełnie pozbawiony włosów na głowie.

– Tak – skinąłem głową, po czym dodałem: – i pomocy.

– I pomocy, powiada – powtórzył za mną, bacznie mi się przyglądając.

– A skąd żeś ty się tu znalazł? – zapytał mały z kręconą czupryną.

– Nie wiem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

Nastała chwila ciszy i spojrzeli po sobie.

– Nie jestem dla was zagrożeniem. – Wystawiłem dłoń w uspakajającym geście.

– A dla kogo w takim razie jesteś? – zadał pytanie ten, który mi otworzył drzwi.

– Tego ksiądz nie musi wiedzieć – odpowiedziałem, ale starając się nie wyjść na aroganckiego, szybko dodałem: – Przepraszam, ale tak będzie lepiej.

– Nie jesteśmy księżmi, tylko misjonarzami Zgromadzenia Oblatów Maryi Niepokalanej.

– Co to za miejsce?

– Jesteś w klasztorze benedyktyńskim na Łysej Górze, synu – odparł mały misjonarz.

Pokiwałem głową i oparłem się plecami o zimną ścianę. Nogi mi się ugięły i dopadło mnie niesamowite zmęczenie, jakby w tym miejscu Jezus sam odebrał mi moc, każąc odpocząć.

– Czyli jestem tu bezpieczny – wyszeptałem.

– Tak, jesteś jak najbardziej bezpieczny pod dachem Pana Boga, mam nadzieję, że i my jesteśmy – odezwał się grubasek i podszedł do mnie, po czym położył mi lekko dłoń na ramieniu. – Pójdzie z nami.

Pomógł mi oderwać się od ściany i chciał objąć mnie ramieniem, ale byłem od niego o dobre dwie głowy wyższy. Spojrzał na mnie, zadzierając głowę, i dodał:

– A gdzie tak urósł?

– W niewoli – odpowiedziałem zgodnie z prawdą, ale nie wiedziałem, czy dobrze zrobiłem, więc dodałem: – Nie jestem przestępcą. Proszę się nie obawiać.

– Jezusie Najświętszy. – Mały misjonarz się przeżegnał i zerknął na pozostałą dwójkę.

– Chodźmy, chodźmy. Robi się późno, a trza cię jeszcze nakarmić i umyć. – Ojciec Stefan ponaglił nas wszystkich rękami i wystrzelił przed nami jak z procy.

Prowadzony przez misjonarzy, dowiedziałem się, że mały to ojciec Artur, a grubaska nazywają ojcem Markiem.

– Jak ci na imię? – Usłyszałem i podniosłem wzrok na odwracającego się co chwilę do nas ojca Stefana.

– Nie jestem pewien, czy…

Zawahałem się, czy ujawnić tożsamość, bo przecież Igora nie było już od dawna, a Młody chyba nie był odpowiednią osobą w tym miejscu.

– Nie musi nic mówić – odezwał się swoim specyficznym stylem mówienia ojciec Marek.

– Jestem grzesznikiem – rzuciłem znienacka, zastanawiając się, dlaczego właściwie to zrobiłem.

– Wszyscy nimi jesteśmy, mój synu, wszyscy – odezwał się ojciec Artur, dziwnie mi się przyglądając.

Zdziwiłem się na to wyznanie, ale nie miałem wiedzy na ten temat ani siły na dalszą rozmowę. Ojczulkowie zaprowadzili mnie do dużej kuchni, gdzie było widać, że sprzęty są już mocno zużyte, było tu jednak bardzo czysto i przytulnie. Ojciec z czupryną otworzył lodówkę mojej wielkości i wyjął zawinięty w folię półmisek oraz dwa plastikowe pojemniki. Po niespełna dziesięciu minutach jadłem coś, czego nawet nie potrafiłem nazwać, i wydawało mi się, że trafiłem prosto do nieba. Będąc w połowie posiłku, zreflektowałem się, że wpychałem sobie palcami jedzenie do ust jak opętany szaleniec. Przestałem jeść i spojrzałem spod długiej grzywki, sięgającej mi do brody, na przyglądających mi się w osłupieniu misjonarzy. Zamknąłem oczy i poczułem łzy na policzkach. Otarłem je dłonią i odezwałem się ze ściśniętym gardłem.

– Przepraszam.

– Nic się nie stało, synu – szepnął ojciec Artur i usiadł obok mnie, uścisnąwszy moją brudną trzęsącą się dłoń.

– To ja zorganizuję jakieś czyste ubrania i opatrunki na ten policzek – odezwał się ojciec Stefan i zerknąwszy na Marka, dodał: – Może przygotujesz ręcznik i mydło?

– Tak, tak. – Zatarł ręce i ruszył do drzwi, rzucając na odchodne: – I doprowadzimy go do porządku. – Uśmiechnął się szeroko i zniknął za drzwiami.

Przełknąłem resztę jedzenia, tym razem wolniej i z użyciem widelca, którego na szczęście nie zapomniałem poprawnie trzymać.

– To dziwne – powiedziałem cicho, zapatrzony w trzymany przedmiot.

– Co takiego, synu? – zapytał misjonarz, pochylając się, by mnie lepiej słyszeć.

– Dziwne, że nie zapomniałem, jak się trzyma widelec, a zapomniałem, jak smakuje jedzenie. – Mocno zacisnąłem sztuciec w pięści, aż pobielały mi kostki. – Nawet nie wiem, co zjadłem.

Spojrzałem na towarzyszącego mi ojca, który chwilę milczał nie wiedząc, co powiedzieć. Zmarszczył brwi i otworzył usta, by zapewne zadać mi pytanie, ale uprzedziłem go.

– Nie chce ojciec wiedzieć. Nie to.

Skinął nieznacznie głową i wsparł się łokciami o blat stołu.

Siedzieliśmy w milczeniu dopóki, dopóty nie skończyłem posiłku, a gdy za niego podziękowałem i odsunąłem talerz, wyjaśnił mi, co zjadłem.

– To był gulasz wieprzowy z kaszą jęczmienną, a to… – wskazał palcem na salaterkę – sałatka z ogórka kiszonego i cebulki.

Zapamiętałem nazwy, delektując się jeszcze ich smakiem w ustach, i dodałem:

– Niebo w gębie.

– Zaiste. Niebo. – Uśmiechnął się.

Zabrał brudne naczynia i włożył do dziwacznej metalowej szafki. Gdy ją włączył, przypomniałem sobie, że to jest zmywarka do naczyń. Ucieszyło mnie, że pamiętałem. Tym optymistycznym akcentem zakończyłem ten dzień, kładąc się na kuchennej podłodze. I zanim ojczulek się ogarnął w kuchni, ja smacznie chrapałem na podłodze przy ścianie, zrobiwszy z torby napchanej forsą poduszkę.