Grzęzawisko - Przemysław Żarski - ebook + książka

Grzęzawisko ebook

Przemysław Żarski

4,3

42 osoby interesują się tą książką

Opis

W odnalezionych na grzęzawisku kościach kryje się historia zadawnionych krzywd i przerwanego przedwcześnie życia. Podkomisarz Aleksandra Lazar rozpoczyna śledztwo. Jego korzenie sięgają głęboko w przeszłość, do tragedii, w której cieniu lokalna społeczność żyje od lat. A Aleksandrę zmusi do zmierzenia się z prawdą o sobie i swoich bliskich.

Ci, którzy mogliby pomóc w rozwiązaniu zagadki, milczą. Zbyt wiele mają do stracenia. A ci, którzy decydują się mówić, mają w tym swój interes.

Co wydarzyło się ponad dwie dekady temu, gdy grupa młodych ludzi wybrała się na biwak w środku lasu? Czy po latach uda się dotrzeć do prawdy? A może bagniste tereny wchłonęły ją na zawsze?

„Grzęzawisko” to historia pełna napięć i niewiadomych. Opowieść o samotności, braku akceptacji i naiwnej wierze w świat, który dawno przeminął. Zapuszczając się w jej odmęty, spotkasz ludzi uwikłanych w skomplikowane relacje i zderzysz się z emocjami, które nie pozostawią cię obojętnym na krzywdę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 365

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (174 oceny)
91
57
17
8
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Pasjaczytania

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny kryminał. Liczę na ciąg dalszy 👌🤩
20
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka
10
Biedroneczka2022

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie się czyta i mimo braku tego napięcia, które wypełniało Ślad, Bliznę I Cierń, ta powieść jest bardziej dojrzała i przemyślana. Ciekawa postać komisarz Lazar.
10
pgalinski85

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobra wciągająca lektura, polecam!
10
Balijka1976

Dobrze spędzony czas

Książka mi się podobała. Uważam, że autor się rozwija pisarsko.
10



 

 

 

 

Copyright © Przemysław Żarski, 2023

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023

 

Redaktorka prowadząca: Anna Rychlicka-Karbowska

Marketing i promocja: Karolina Guzik

Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak

Konsultacja merytoryczna: Leszek Koźmiński

Korekta: Joanna Pawłowska, Anna Nowak

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: Mariusz Banachowicz

Fotografia na okładce: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie autora: Mikołaj Starzyński

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67551-24-3

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Bratu Bartoszowi –

zbudowały nas wspólne wspomnienia.

Wciąż do nich sięgam. Wciąż nas tam

spotykam.

 

 

 

 

2019

 

 

 

Piach zaskrzypiał pod powiekami i obraz się rozmył. Mężczyzna odzyskał przytomność, ale czuł, że z trudem łapie oddech. Materiał przylegał ciasno do twarzy, oblepiał ją niczym wżerająca się w skórę maź.

Zorientował się, że ma skrępowane ręce i nogi, sznur zaciskał się pętlą za jego plecami. Jak, do diabła, w ogóle tu trafił?

Ocknął się w obcym miejscu, pozbawionym światła i tlenu. Wbrew temu, co przyszło mu do głowy, nie była to wilgotna piwnica, ale coś znacznie mniejszego.

Nie mógł się poruszyć, mimo to miał wrażenie, że się przemieszcza. Bagażnik? Raczej podłoga furgonetki. Równie upiorna perspektywa. Pojazd, w którym się znajdował, skakał na wybojach jezdni. Nie miał pojęcia, jak się w nim znalazł ani kto siedzi za kółkiem.

Cios. Przypomniał sobie uderzenie w tył czaszki. Napastnik włożył mu coś na głowę, skrępował kończyny i wpakował go do wozu. Widział przez materiał tylko przebłysk światła, czuł, że to coś zaciska mu się na skórze i utrudnia oddychanie. Słyszał przez przesłonę w kabinie, że nieznajomy zmienił bieg, a gdy wsłuchał się uważniej, do jego uszu dotarł charczący oddech, tłumiony przez szum mijających ich pojazdów. Usiłował coś powiedzieć, jednak poczuł, że w usta ma wciśnięty knebel. Ból z tyłu głowy wciąż przypominał o tym, że na jakiś czas odcięło mu prąd.

W radiu rozbrzmiewały dźwięki muzyki. Kierowca ściszył je, widać nie chciał, aby głośne dźwięki go rozpraszały.

Musiał skorzystać z jego nieuwagi. Usiłował się ruszyć, ale zaciśnięta lina wrzynała się w skórę nadgarstków i kostek.

Wokół było mało miejsca. Poczuł za plecami opór i domyślił się, że przestrzeń jest zawalona rupieciami, które utrudniały ruch. Starał się odwrócić na brzuch, ale po kilku próbach dał za wygraną i odpuścił. Nie mógł nic zrobić. Znalazł się w potrzasku. Ubezwłasnowolniony, zdany na łaskę i niełaskę jakiegoś wariata.

Radio zaczynało trzeszczeć, gubiło po drodze zasięg, z głośnika płynęła muzyczna sieczka. Kiepski czas na rachunek sumienia; prowadził legalny biznes, nikomu nie zalazł za skórę, nie miał wrogów. Komu mogło zależeć na pozbyciu się go? Z każdą chwilą oddychał z coraz większym trudem, czuł zasychającą w kącikach ust ślinę. Całe szczęście, że materiał przepuszczał powietrze, w innym razie już dawno by się udusił. Bał się. Strach ściągał go na dno.

Nagle kierowca odbił ostro w prawo. Leżący na posadzce mężczyzna poczuł, że wjeżdżają w boczną drogę, prowadzącą w górę niewielkiego wzniesienia. Kierowca nerwowo zmieniał biegi, dodawał za dużo gazu, przez co silnik wył, a samochód tracił płynność i przyczepność na pełnej dziur nawierzchni. W końcu facet się odezwał.

Uprowadzony mężczyzna nie znał brzmienia jego głosu.

– Słyszę, że się obudziłeś. Nie wierć się, nie walcz. To i tak niczego nie zmieni.

Nie liczył na wyjaśnienia. Obaj dobrze wiedzieli, kto rozdawał karty w tej grze.

– Czekałem na ten moment stanowczo zbyt długo. Zniszczyłeś mi życie, skurwielu, zabrałeś mi wszystko. Zapłacisz za to – syczał nieznajomy przez zaciśnięte szczęki.

Musiał wiedzieć, że tamten nie będzie się bronił, w końcu wcisnął mu knebel do ust.

– Zostawiłeś go tam. Pozwoliłeś, by umarł w męczarniach. Nie daruję ci tego.

W oddali zagrzmiało, w szyby wściekle walił deszcz. Porwany słyszał skrzypienie wycieraczek. Światło pod zaciąg­niętą maską błyskało i gasło na zmianę, mimo to pojazd sunął dalej, brnął na wybojach i zapadał się w grząskim gruncie, żeby za chwilę znowu przeć do przodu.

Skrępowany mężczyzna wiedział już, kim jest ten człowiek.

Zrozumiał, że rzeczywiście zniszczył mu życie. Wierzył, że ocali w ten sposób swój kruchy świat, dlatego złożył jego obraz z rozsypanych części. Z zamkniętymi oczami, na siłę, nie zwracał uwagi, czy do siebie pasują i czy złudzenie, które tworzą, jest prawdziwe.

 

 

 

 

Wcześniej2019

 

 

 

Instynkt łowcy wygłuszał w nim wrodzoną ostrożność, wyostrzał zmysły i pozbawiał go skrupułów. Mężczyzna był skupiony na celu, wszystko inne przestawało się liczyć.

Śledził promienie słońca, które przeciskały się zza drzew i ślizgały po zroszonej trawie niczym jaszczurki. W kontakcie z przyrodą triumfują pierwotne instynkty, napędzane adrenaliną i tłumioną dziecięcą ciekawością.

Uwielbiał grę szarości i półcieni; przebłyski światła skakały po poszyciu i grały z nim w berka. Chłonął zapach lasu, nasiąkał nim. Wstawał o świcie, zostawiał auto pod wiaduktem i przemierzał w ciągu dnia wiele kilometrów, by zapomnieć o wszystkim.

Wyprawiał się głęboko w las z aparatem wiszącym u szyi. Zaklinał samotność.

Odkąd syn wyjechał na studia, zyskał czas, by robić to, co zawsze odkładał na później. Uznał, że „później” może już nie nadejść.

Podpatrywanie zwierząt w ich naturalnym środowisku było czymś intymnym, pozwalało się wyciszyć i oderwać od uciążliwego uczucia pustki, które wdzierało się do jego myśli każdą szczeliną. Tylko w ten sposób radził sobie z żałobą po utracie żony.

Zaszywał się w lesie i uciekał od wspomnień. Ostatnim razem uchwycił dzięcioła trójpalczastego; ptak przycupnął na gałęzi, pewny siebie i dumny. Nie miał pojęcia, że leżący w trawie człowiek trzyma palec na spuście migawki i czeka, aż poderwie się do lotu.

Przyjeżdżał tu w każdy weekend, przedzierał się przez nieprzystępne rewiry rozległego lasu, skupiony na utrwalaniu chwili i zapisywaniu jej w pamięci aparatu. Nic nie równało się z tym uczuciem ulotności, zapomnienia. Odcinał się od codzienności i działał jak automat.

Nigdy nie zabrnął tak daleko. Stracił poczucie czasu i teraz szedł jak w transie, chłonąc klimat lasu; o świcie jego smak był uzależniający. Przeciskał się przez zarośnięte chaszczami dzikie zakamarki. Zdawał sobie sprawę, że powinien się wycofać, wrócić w bezpieczne miejsce, lecz ciekawość i pogoń za nieznanym pchały go w objęcia tego, co nieodkryte. Znów czuł się wolny. Nieskrępowany.

Usłyszał nad głową szelest i dostrzegł w gęstwinie liści wielobarwne upierzenie ptaka, który odfrunął kilkanaście metrów, by w końcu przysiąść na gałęzi.

Mężczyzna stanął jak wryty i sięgnął po aparat. Nie chciał go spłoszyć. Wokół rozciągały się mokradła – ich mętna przestrzeń przypominała stłuczoną taflę lustra pokrytą zieloną, połyskującą mazią. Z rozlewiska wyrastały kępki trawy, połamane gałęzie i konary powalonych drzew. Robił wszystko, by znaleźć się bliżej ptaka.

Obszedł wodę wzdłuż jej krawędzi. Stawiał uważnie stopy, by w nic nie wdepnąć.

Wodoodporne obuwie nie uchroniło go przed zapadnięciem się. Nie wiedział, jak głębokie jest grzęzawisko. Widać było, że upalne lata postrzępiły jego brzegi, odsłaniając przyschnięte błoto, które osiadło na wszystkim wokół w postaci spękanej skorupy. Gdzieniegdzie wystawały z niej garby odsłoniętych korzeni, wykręcone niczym artretyczne kończyny.

Ustawił przesłonę i spojrzał w oko aparatu. Starał się znaleźć obiekt na horyzoncie.

Ptak się nie poruszył. Zastygł i czekał na to, co zrobi nieznajomy.

Mężczyzna szedł ostrożnie. Nie chciał stracić takiej okazji. Czuł rosnące zdenerwowanie. Starał się panować nad oddechem, wyciszyć emocje. Ziemia zapadała się pod stopami, słyszał plusk i czuł wodę wylewającą się spod podeszw butów; z każdym krokiem było jej więcej. Miał wrażenie, że zabrnął za daleko i czas się wycofać.

Badał grunt, szacował, czy zdoła podejść bliżej. Potrzebował kilku kroków, by mieć na wyciągnięcie ręki obiekt swoich fascynacji. Nie mógł go spłoszyć, pozwolić sobie na zbędny ruch. Zbyt wiele energii poświęcił, aby się teraz wycofać. W tym momencie poczuł, że coś zagrodziło mu drogę. Spojrzał pod nogi i zobaczył wystającą z wody kość lub coś, co ją przypominało.

To z pewnością gałąź, która miesiącami zalegała na dnie, odsłonięta przez przeciągającą się suszę, uznał. Kolejne spojrzenie potwierdziło jednak rodzące się w jego głowie obawy. To musiała być kość. Usiłował zgadnąć, do jakiego zwierzęcia należała.

Nie był ekspertem od anatomii, ale kość przypominała ludzką. Wycofał się i spojrzał w górę – ptak poderwał się do lotu i zniknął w oddali. W zaschniętym błocie mężczyzna dostrzegł kilka innych obiektów przypominających kości.

Zastanawiał się, czy wyobraźnia nie płata mu figla. To abstrakcyjne uczucie.

Z trudem panował nad galopującym tętnem. Sięgnął po komórkę, a następnie pokonał kilkaset metrów, by znaleźć w tej głuszy zasięg. Zadzwonił na policję. Wiedział, że to wróży kłopoty, i najchętniej zniknąłby stąd bez słowa. Ale nie mógł się wycofać. Tylko on doprowadzi ich w to miejsce.

 

 

 

 

2019

 

 

 

Policyjny radiowóz stał na opuszczonym placu przed nieczynną hurtownią z artykułami budowlanymi. Brak śladów opon na zarośniętym chwastami podjeździe wokół zniszczonych popegeerowskich zabudowań i mrugające w skąpym świetle wysłużone latarnie oznajmiały, że nikt nie zapuszcza się w te okolice bez powodu.

Podkomisarz Aleksandra Lazar siedziała w fotelu kierowcy. Wygięła się w łuk i zasunęła rozporek, z trudem kontrolując galopujące tętno. Zaparowane szyby radiowozu odwracały uwagę od tego, co działo się wokół. Jej partner wyszedł na zewnątrz zapalić, wrócił i opadł zmęczony na fotel. Wyłączył grające w tle radio i przyglądał się przełożonej. Zawsze gdy uprawiali seks, zapominał, że ich relacja jest z góry skazana na porażkę.

Byłby jednak idiotą, gdyby z niej zrezygnował.

– To mi się nigdy nie znudzi. – Położył rękę na jej udzie.

Ola strąciła ją, nawet nie spoglądając mu w oczy.

– Co cię ugryzło? Zrobiłem coś nie tak? – spytał.

– Nie. Po prostu mam ochotę nic nie mówić.

Włączyła nawiew. W aucie unosił się zapach ich spoconych ciał. Coraz częściej kończyli w ten sposób dyżur lub zaczynali służbę. Przestała liczyć, ile razy wmawiała sobie, że to się musi skończyć.

Ostudził ich znajomy dźwięk w policyjnym radiu. Znudzony głos dyspozytora rozlał się sennie z głośnika. Policjant przystawił palec do ust, żeby nic nie mówiła.

Pech chciał, że w tej dziurze działali sami. Za dziesięć minut dotrą na miejsce.

– Dobrze, że nie przerwał nam w trakcie. Już widzę twoją minę, jak mu tłumaczę, że zaraz dojadę – zaśmiał się wysoki policjant i osłonił się przed ciosem w udo. Poprawił opadające na twarz blond włosy. – Wiesz, że żartuję.

– Wiem. Ale i tak mnie wkurzasz. – Lazar odwzajemniła uśmiech.

– Muszę popracować nad kondycją. Zasapałem się, jakbym przebiegł maraton. Jak ty to robisz, że masz siłę, by przed robotą pójść jeszcze biegać?

– Nie użalam się nad sobą? I wcześnie chodzę spać – ucięła. – Zamiast gnić w łóżku, zwlókłbyś z samego rana cztery litery i poszedł pobiegać ze mną.

– Wystarczy, że cię zbieram z trasy. Nikt normalny nie zrywa się o świcie, żeby ganiać po lesie. – Śledczy pokręcił głową.

Lazar ciężko pracowała, żeby być w formie. Wmawiała sobie, że katowanie się dietą, siłownia i bieganie nie są ucieczką od nudnego życia rodzinnego, które wysysało z niej resztki energii.

– Nie zdążę cię nigdzie odstawić – odezwał się. – A trudno będzie wytłumaczyć, dlaczego dotarliśmy tam razem.

– Jadę z tobą – stwierdziła krótko policjantka.

Spojrzał na nią w taki sposób, że przez moment znów poczuła się jak dziecko.

– Wiesz, że to podejrzane. Za chwilę dopiero zaczynasz pracę. – Wzruszył ramionami.

– Dostałeś zgłoszenie i zgarnąłeś mnie po drodze na miejsce. Co w tym dziwnego?

– Ola, za każdym razem wałkujemy ten temat. Ktoś w końcu połączy kropki.

– Zostaw to mnie. Prędzej czy później i tak musiałabym tam dotrzeć.

W końcu dał za wygraną. Wiele ryzykowali, łącząc pracę z życiem prywatnym, ale było im ze sobą dobrze i Lazar nie chciała przejmować się na zapas. Uczyła się nie wybiegać zbyt daleko w przyszłość. To bez sensu.

Zatrzymali się na wąskiej ścieżce prowadzącej do lasu. Wychodząc z auta, widziała zaparkowany pod wiaduktem samochód i człowieka, który palił papierosa.

– No w końcu. Myślałem już, że uświerknę tu, nim łaskawie ktoś się zjawi.

– Powie pan, o co chodzi, czy mam zgadywać? – Lazar zlekceważyła marudzenie mężczyzny. – Proponuję zacząć od przedstawienia się. Zależy nam na czasie.

– Nazywam się Jan Karwat. – Wydawał się zbity z tropu. – Pół godziny drogi stąd znalazłem kości. Robię zdjęcia i się na nie natknąłem. Wiem, jak tam trafić, zapisałem lokalizację w telefonie. Wydaje mi się, że należą do człowieka, choć nie dam sobie głowy uciąć.

Dopiero teraz zrozumiał, jak niefortunnie to zabrzmiało.

– Zaprowadzi nas pan tam, gdzie je znalazł? – Policjant nie rezygnował.

– Oczywiście. Ale uprzedzam, że dotarcie w to miejsce nie jest wcale proste.

– Proszę iść przodem. Nie pierwszy raz pracujemy w trudnych warunkach.

Mężczyzna nie protestował. Zasugerował, żeby trzymali się blisko, i szedł w milczeniu, upewniając się co jakiś czas, że śledczy dotrzymują mu kroku.

Policjantka odniosła wrażenie, że zna las na wyrywki.

Wisząca nisko gałąź skaleczyła jej twarz. Ola zaklęła pod nosem, a resztę drogi odganiała się od natrętnych owadów. Nie przepadała za włóczeniem się po lesie, z dala od wydeptanych ścieżek, przeciskaniem się przez zarośla zlepione pajęczą siecią. Od czwartego roku życia wychowywała się w mieście, ale spędziła w tych okolicach sporo czasu; pamiętała, że zbierała tu grzyby z dziadkami, snuła się po leśnych dróżkach i przyjeżdżała tutaj na wakacje.

Las strzegł swoich tajemnic. Złe wspomnienia skradały się między drzewami. Starała się nie utknąć w grząskim terenie. Patrzyła pod nogi i szukała stabilnego gruntu. Po długim marszu wreszcie dotarli na miejsce.

Mężczyzna poprosił, by dali mu czas, i rozejrzał się nerwowo, usiłując zlokalizować nieszczęsne znalezisko. Kręcił się w kółko, zanim trafił we właściwe miejsce. Pomachał do nich z oddali – w końcu znalazł to, po co przyszli.

– Jeżeli ma rację i to są ludzkie kości, technicy będą zachwyceni – burknął pod nosem śledczy i ruszyli niechętnie w stronę Karwata.

Omijanie bajor i podmokłych miejsc przypominało grę w klasy. Grzęzawisko w ostatnich latach musiało się skurczyć, bo zieleń zaczęła się odradzać, jakby wydzierała po kawałku zagrabiony niegdyś teren.

Lazar zobaczyła wystające fragmenty kości. Rzeczywiście przypominały ludzkie szczątki, ale wolała wstrzymać się z wnioskami do czasu werdyktu biegłych. Teren wokół znaleziska wciąż był na tyle rozległy i trudno dostępny, że oględziny mogły się okazać drogą przez mękę.

Śledczy skończył rozmawiać ze świadkiem. Podszedł do niej, kręcąc głową.

– Co o tym sądzisz? – zapytała.

– Sądzę, że nie powinno cię tu być.

– Wyjaśniliśmy już to sobie, Błażej. Pytam, co sądzisz o tych cholernych kościach.

– Nic. Trzeba ściągnąć techników, zawiadomić prokuraturę. Nawet jeśli to są naprawdę kości ludzkie, to minie sporo czasu, zanim będziemy w stanie powiedzieć coś więcej – odparł zrezygnowany. – Wygląda na to, że przeleżały tu trochę. – Wskazał na wysuszone trawy wzdłuż rozlewiska. – Trzeba zabezpieczyć teren i czekać na dalsze wytyczne. Wolę niczego nie ruszać, chociaż trudno zakładać, żeby zachowały się jakieś ślady.

Lazar nie przerywała mu. Podświadomie odsuwała od siebie najgorszy scenariusz, ale pamięć zasypywała ją niepokojącymi migawkami. Poszatkowane przez czas slajdy wyświetlały się pod powiekami. Wbijały się w nie jak szpilki.

– Ola, słyszysz mnie? – upomniał ją.

– Tak. Zamyśliłam się. Musimy przekopać bazy danych. Ktoś pewnie zgłosił zaginięcie, nikt nie rozpływa się przecież w powietrzu.

Czuła dziwne mrowienie w dłoniach. Zakręciło jej się w głowie. Oddychaj, powtarzała sobie.

– Dajmy się wykazać biegłym, niech określą, do kogo mogły należeć i jak długo tu są. Muszą zawęzić zakres poszukiwań, inaczej się w tym zakopiemy. Jedź na komendę.

Ostatnie słowa z trudem przebiły się do jej świadomości. Zdawała sobie sprawę, że w tym miejscu zakończyło się czyjeś życie, a mimo to wciąż mogą gdzieś być ludzie, którzy czekają na zagrzebaną pod wodą prawdę.

– Nic tu po tobie, Ola. Poradzę sobie, wszystkim się zajmę – zapewnił ją Błażej Uryga. – Ogarnij formalności, w razie czego jesteśmy w kontakcie.

Skinęła głową, że rozumie, gapiąc się w ekran telefonu. Mąż wysłał jej zdjęcie córki. W kucharskim fartuchu i czapce na głowie, Maja mieszała ciasto w wielkiej misie i śmiała się od ucha do ucha. Na blacie walały się skorupki rozbitych jaj, a twarz córki zdobiły odbite w mące ślady rąk. Piekli jej tort.

Lazar obchodziła dziś trzydzieste siódme urodziny. Nie sądziła, że zacznie ten dzień od wizyty w miejscu ujawnienia ludzkich kości. A wcześniej będzie pieprzyć się z kolegą z pracy w radiowozie. Wiedziała za to, że wróci do domu zmęczona, wściekła i zła, że nie umie docenić szczęścia, które czeka na nią w czterech ścianach.

Spodziewała się, co będzie dalej. Ekipa techników i ktoś z prokuratury pojawią się na miejscu i zacznie się żmudna policyjna orka. Teren zostanie wygrodzony taśmą, choć dotarcie w to miejsce graniczy z cudem. Każdy będzie przemoczony i zły. Towarami pierwszej potrzeby okażą się termos z kawą i spray na komary.

Oględziny mają swój rytm, to uświęcony tradycją rytuał, którego nic nie mogło zakłócić. Biegli postarają się określić, do kogo należały kości i jak długo tu spoczywały. Przekopanie policyjnych baz danych zawęzi zakres poszukiwań, ułatwi planowanie działań. Zanim to nastąpi, technicy będą krzątać się wokół grzęzawiska, usiłując znaleźć cokolwiek, co naprowadzi ich na jakiś trop.

Oprócz kilku kości niczego tu nie odkryją. Czas skutecznie zaciera ślady – Ola miała tego świadomość, dlatego nie czekała na nich, tylko udała się na komendę. Musiała rozruszać tę zmurszałą machinę.

 

 

 

 

1996

 

 

 

Weź się w garść. Nie jesteś miękkim robiony.

Zdążyłem pogodzić się z tym, że powtarzane na głos zaklęcia nie mają mocy sprawczej. Stałem przed lustrem i wpatrywałem się w swoje odbicie. Wiele bym dał, by wyglądać inaczej, zmyć ze skóry piegi, które rozsiadły się wokół nosa i wykwitały za każdym razem, kiedy – podobnie jak teraz – robiło się cieplej. Rude włosy układały się w poskręcane strąki, ich przycięcie jeszcze pogarszało sprawę. Przylegały do czaszki niczym bluszcz i chciałem zapaść się ze wstydu pod ziemię. Miałem je po mamie, ale jej tylko dodawały urody.

Zginęła w wypadku trzy lata temu i czasem miałem wrażenie, że te rude włosy są ostatnim świadectwem jej obecności w moim niespełna piętnastoletnim życiu. Długo nie pogodziłem się z tym, że odeszła; wracałem ze szkoły i gapiłem się w zakurzone okna, licząc, że zobaczę ją na prowadzącej do domu ścieżce. Wiedziałem, że to tylko pobożne życzenia.

Tata schował przede mną zdjęcia, na których była – a może się ich pozbył? Nie wiem. Pewnego wieczoru spakował i wywiózł jej ubrania oraz rzeczy osobiste w workach. Widocznie nie chciał, by zostało coś, co mogło nam o niej przypominać. Wymazał ją z naszego życia. Zostały mi rude, poskręcane włosy. Nic więcej.

Opłukałem twarz zimną wodą, umyłem zęby i wyszedłem z domu. Wsiadłem na rower i ruszyłem w stronę szkoły. Stała na wzgórzu, a z polanki na tyłach sypiącego się gmachu można było podziwiać panoramę naszej miejscowości. Całej, oprócz pojedynczych domów przycupniętych pod lasem, w tym odziedziczonej po babci i odremontowanej przez tatę rudery, w której mieszkaliśmy.

Suche Błota. Wieś wciśnięta tak głęboko w tyłek zacofania, że jej nazwę wymyślono na jakimś zakrapianym raucie i nikt nie miał odwagi umieścić jej na żadnej szanującej się mapie. Cytuję tatę, zawsze tak się o niej wyrażał.

Obaj spędzaliśmy w domu niewiele czasu, traktując go wyłącznie jak sypialnię lub – w przypadku taty – miejscówkę do organizacji niekończących się imprez. W starych, zalatujących wilgocią i zgrzybiałych murach czuć było zapach samotności. Rozlewał się w trzewiach, sprawiał trudności z oddychaniem i zatykał arterie. Wiedziałem, że pewnego dnia stąd wyjadę, uwolnię się od tego miejsca i zastygłych pod tapetą bolesnych wspomnień. Na razie nie byłem na to gotowy.

Zostawiłem rower przy drzewie, obok wejścia do szatni. Nikt go tu nie ruszy, uznałem, po co komu taki rupieć. Większość dzieciaków miała górale, ja wciąż śmigałem na starym składaku; bez przerzutek, z potwornie zawodzącymi hamulcami.

Zmieniłem obuwie, powiesiłem kurtkę na wieszaku i poszedłem po schodach na trzecie piętro. Dla pewności zerknąłem na zegarek, który dostałem od mamy na komunię. Przypominał kalkulator z melodyjkami i na początku rzuciłem go w kąt, wściekły, że nie kupiła mi czegoś lepszego. Gdy emocje opadły, odkryłem, że może mi się przydać. Lekcja zaczynała się za pięć minut.

Wszedłem do ubikacji i zamknąłem się w kabinie. Na przesłonach oddzielających boksy roiło się od wulgarnych haseł obrażających nauczycieli i uczniów, rysunków przedstawiających roześmiane fiuty i tym podobnych bzdur, stanowiących ujście dla buzujących pod skórą hormonów.

Znałem je na pamięć. Spędzałem tu sporo czasu. Teraz opuściłem deskę, wszedłem na muszlę i usiadłem po turecku. Nie chciałem, by ktoś mnie tu znalazł. Ostatnim razem o mało nie wyważyli drzwi, a raz, gdy zapomniałem ich zamknąć, wsadzili mi głowę do ubikacji i trzymali pod wodą, aż nie odklepałem, że mam dość. Po wszystkim spuścili mi w kiblu zawartość plecaka. Wygrzebałem tylko to, co pozostało na dnie muszli; zeszyty i podręczniki suszyłem na parapecie. Nie prowokowałem ich, nie rzucałem się w oczy. Przestałem się łudzić, że dadzą mi spokój.

Gnębili mnie od pierwszej klasy, bo zawsze byłem słabszy. Nie potrafiłem zaprotestować, postawić się im. Trudno się dziwić, że stałem się naturalnym celem.

Przerwa dobiegła końca. Dla pewności odczekałem chwilę, a gdy hałas na korytarzu ucichł, wszedłem do klasy. Usiadłem pod oknem. Nauczyciele już dawno przestali strzępić języki, że się spóźniam. Wyjąłem podręcznik, zeszyt i coś do pisania. Chciałem złapać za pasek plecaka i odłożyć go pod kaloryfer, ale usłyszałem, jak chłopak z tyłu szura nim po ziemi i ciągnie w swoją stronę. Nie zdążyłem mu go wyrwać. Za plecami rozległ się śmiech. Udawali, że słuchają, co mówi stojąca przed tablicą nauczycielka.

– Bartek, mógłbyś skupić się łaskawie na lekcji? – zwróciła się do mnie, przecierając okulary. – Oceny są już wystawione, ale z tego, co kojarzę, nadal nie poprawiłeś ostatniego sprawdzianu. Wkrótce egzaminy.

– No właśnie, Bartek – przedrzeźniali ją.

– Zamyśliłem się – odparłem i spuściłem wzrok, unikając spojrzeń kolegów z klasy.

Czułem, że robię się purpurowy ze wstydu, oblał mnie pot. Starałem się kontrolować oddech, ale ręce drżały mi ze zdenerwowania. Nauczycielka wróciła do lekcji, a ja potrzebowałem czasu, by się skupić. Słyszałem wulgarne docinki za plecami, a na porysowanym blacie wylądowała zmięta w kulkę kartka.

Rozwinąłem wiadomość pod ławką.

Zgłoś się po zgubę do szatni na przerwie. I nie waż się strzelić z dupy, leszczu.

Kiedy rozległ się dzwonek, zaczekałem, aż wszyscy opuszczą klasę, i snułem się w stronę drzwi, unikając wzroku nauczycielki, która uzupełniała coś w dzienniku. Zawahałem się, czy nie wspomnieć jej o tym incydencie, ale domyślałem się, że to tylko pogorszy sprawę. Nie mogłem dać im tej satysfakcji.

Przywykłem do tego, że się nade mną znęcają, że znaleźli kogoś, na kim mogli się wyżyć i wyładować frustracje. Za kablowanie wyrwaliby mi z tyłka nogi z korzeniami. Słuchałem ich gróźb wystarczająco często, żeby zrozumieć, że nie żartują. Wolałem więc trzymać język za zębami. I tak niewiele bym wskórał.

Szatnia znajdowała się na najniższym poziomie, tuż za stołówką. O tej porze oprócz woźnej, która akurat skończyła szorować podłogę i jadła kanapkę w składziku na szczotki, nikt się tu nie kręcił. Kobieta miała z siedemdziesiąt lat, paradowała po szatni w starym fartuchu w kwiaty i z włosami spiętymi w kok. Zza grubych denek okularów i tak nic nie widziała.

Wszedłem do okratowanego boksu pod ścianą. Spodziewałem się, że ci durnie tam na mnie czekają. Najwyższy z nich ściskał w dłoni mój plecak. Zawartość leżała rozsypana na podłodze, kopali między sobą zeszyty i przybory szkolne.

– No, jesteś w końcu, śmieciu. Myślałem, że wydygałeś i poszłeś się pożalić dyrce.

– Oddaj mi plecak. Zaraz zaczyna się gegra. – Nie podnosiłem głosu, by go nie rozjuszyć.

– Żebyś się czasem nie zesrał – odparł Blachowski, najsilniejszy z nich, a pozostali zanieśli się śmiechem.

Chłopak rzucił plecak do kolegi obok, ten napluł do środka i odrzucił go z powrotem. Zabawa trwałaby w nieskończoność, gdybym nie chciał jej przerwać, usiłując złapać plecak w locie. Chwyciłem za pasek na ramię, Smalec szarpnął za drugi i wyrywaliśmy go sobie z rąk. Żaden z nas nie zamierzał odpuścić.

Ucho, za które ciągnąłem, odpruło się od reszty i został mi w dłoni tylko fragment paska. Smalec skorzystał z okazji i wyrwał mi go z ręki.

– No i co narobiłeś, ty ryża pokrako! – zaśmiał się Blacha.

Doskoczyłem do chłopaka z plecakiem, odepchnąłem go i odebrałem mu swoją własność, o mały włos nie potykając się o rozsypane rzeczy. Nie zdążył zareagować, a ja poczułem uderzenie w plecy, a za chwilę zaciskającą się na włosach rękę jednego z napastników. Uderzenie było tak silne, że zasyczałem przez zaciśnięte zęby.

Inny z chłopaków wepchnął mnie na metalową siatkę oddzielającą boks od szatni młodszej klasy i docisnął do niej łokciem, tak że czułem wrzynające się w policzek zimne, metalowe pręty. Ból promieniował, mimo to nie użalałem się nad sobą. Nie mogłem dać im tej satysfakcji. Blacha sapał mi coś do ucha, czułem drobinki śliny na skórze i smród tytoniu, zamaskowany gumą do żucia.

Opadłem z sił i przestałem się bronić. Nie miałem szans wyrwać się z uścisku.

– Podskakuj dalej, to połamię ci te kulasy, pizdo! Powiedz staremu, aby trzepał z dala od mojej matki, bo jak go znowu z nią zobaczę, to wybiję ci te koślawe ząbki. Kapujesz, lachociągu? – Blachowski mocnym kopnięciem w łydkę podciął mi nogi.

Zachwiałem się, zgiąłem wpół i odkleiłem od kraty. Smalec pochylił się nade mną i splunął mi za kołnierz, a ktoś inny walnął mnie pięścią w brzuch tak mocno, że upadłem na posadzkę i zwinąłem się z bólu. Oberwałem też w twarz. Nie zorientowałem się nawet od kogo. Kątem oka widziałem tylko Siwego, który przyglądał się całej akcji. Jeszcze kilka lat temu byliśmy kumplami i obaj dostawaliśmy solidne lanie, ale w końcu Szymon wkupił się w ich łaski. A skoro tak, nie mógł stanąć w mojej obronie.

Rozległ się dzwonek i ze składziku wyszła woźna, grożąc im zaciśniętą pięścią.

– Wracać mi do klasy, a nie błaznować tu! – Przegoniła ich, machając brudną szmatą.

Grupa nastolatków, śmiejąc się, rozpłynęła się w ciemnym korytarzu biegnącym w stronę schodów na piętro. Słyszałem ich rechot, leżąc na ziemi.

Woźna mnie nie widziała. Mruczała coś pod nosem i wreszcie zniknęła na zapleczu. Potrzebowałem czasu, by dojść do siebie – wciąż czułem ból w pogruchotanym ciele.

Pozbierałem rozwleczone rzeczy. Upchnąłem je do plecaka. Złamane długopisy nie nadawały się do użytku, więc wyrzuciłem je do śmieci. Zmieniłem obuwie i wyszedłem przed szkołę. W takim stanie nie chciałem już wracać na lekcje.

Zanim wsiadłem na rower i ruszyłem do domu, zwymiotowałem za drzewem.

Na szczęście nic dziś nie jadłem, z żołądka wylała się więc tylko żółtawa ciecz, która paliła w gardle. Jechałem w stronę lasu, czując, że pieką mnie skóra i wnętrzności.

Spodziewałem się, że ojca i tak nie zastanę w domu. Zajmował się budowlanką i remontami, po godzinach naprawiał samochody. Wracał późno – sam, w towarzystwie kumpli albo poznanej kobiety. Za każdym razem innej. Przestałem zwracać na nie uwagę i łudzić się, że któraś z nich zagości w domu na dłużej. Staraliśmy się nie wchodzić sobie w paradę.

Hałasowali do późna, śmiali się, budząc mnie w środku nocy, i pieprzyli się do świtu. Wolałem te noce, gdy tata wracał wyczerpany i zasypiał przed telewizorem z czteropakiem piwa w ręku. Mogłem się wtedy porządnie wyspać.

Skręciłem w szutrową drogę w stronę lasu i pognałem do mieszczącej się przy mokradłach bazy. Znajdowała się w trudno dostępnym miejscu i budowałem ją od wiosny. Zbierałem deski, resztki starych mebli, w końcu skleciłem z nich coś w rodzaju domku na drzewie. Trzeba było wykazać się bujną wyobraźnią, aby dopatrzyć się w tej zbieraninie zarysu zwartej struktury, ale mogłem stąd doglądać okolicy i ukryć się tu przed światem.

Samotność rozgościła się w jej niestabilnych ścianach; oblepiała je, tworząc szczelny kokon, w którym czułem się bezpieczny.

 

 

 

 

1996

 

 

 

Gdy wracałem do domu, było już ciemno. Od strony lasu dobiegał gwar skrzeczących żab. Pochowane w wysokich trawach świerszcze stroiły instrumenty.

Prowadziłem rower. Bałem się jeździć po ciemku, choć znałem tu każdy kąt.

Gorące letnie wieczory w sąsiedztwie lasu przypominały symfonię nachodzących na siebie dźwięków. Hałas nawarstwiał się, wlewał do pokoju na piętrze przez uchylone okno. Miałem wrażenie, że wdzierał mi się pod piżamę, łaskotał skórę i nie pozwalał zasnąć. Z czasem oswoiłem ten jazgot, wsłuchując się w jego rytm.

Zostawiłem rower na podjeździe i nasłuchiwałem. Wóz ojca, czterodrzwiowa toyota z odsłoniętą paką, na której woził sprzęt niezbędny na budowie, stał na rozjeżdżonym trawniku. Tata rzadko wjeżdżał autem do garażu. Obłażące z zielonego lakieru drzwi przypominały mi o beztroskich latach spędzonych z mamą.

Odkąd pamiętam, garaż był składowiskiem rupieci. W środku walały się pogniecione puszki po piwie, części rozkręconych urządzeń, pralek bądź lodówek. Ojciec raz w miesiącu ładował to wszystko na pakę i wiózł na złom. Części, które pozostały z rozbiórki i których nie dało się spieniężyć, upychał w środku. Tarasowały drzwi do garażu, walały się po podłodze.

Usłyszałem uderzenie muzyki i salwy śmiechu na tyłach. Pogodziłem się z tym, że nie zmrużę tej nocy oka, i to nie z powodu zawodzących świerszczy. Nagle poczułem śliski jęzor na ręce, a po chwili brudne łapy Tytusa wylądowały na moim brzuchu.

– Złaź ze mnie – zaśmiałem się, odsuwając psa od siebie. – Śmierdzi ci z pyska, łachudro.

Tytus był przybłędą i nazwałem go na cześć bohatera jednego z komiksów. Pojawił się kilka tygodni temu, ale minęło trochę czasu, nim pozwolił się dotknąć. Głód sprawił, że strach wynikający ze złych doświadczeń z ludźmi zszedł na drugi plan, a wychudzona psina zgięła kark i wyjadała z miski resztki, które jej podrzucałem. Polubił mnie, dał się głaskać i chodził za mną krok w krok. Czmychał za każdym razem, gdy ktoś chciał się do niego zbliżyć. Nie robiłem niczego na siłę, czekałem, aż sam uzna, że warto mi zaufać. Nie wpuszczałem go do domu, wiedziałem, że ojciec nie będzie z tego powodu szczęśliwy. Pies wygrzewał się pod ławką, odprowadzał mnie pod krawędź lasu, gdy szedłem do bazy, raz spotkałem go pod szkołą. Czekał w cieniu pod drzewem, a gdy wsiadłem na rower, biegł za mną do domu. Nie przyspieszałem, by go nie zamęczyć. Miałem nadzieję, że spędza noce w pobliżu domu, i chyba tak było, bo pojawiał się rankiem i znikał nocami. Jak duch. Czasem myślałem, że nie trafił tu przypadkiem – że to mama mi go zesłała. Wiem, że to głupie, ale nic na to nie poradzę.

– Nie mam nic dla ciebie. Jutro załatwię ci coś do żarcia – tłumaczyłem, jakby to rozumiał. Znalazłem jednak w plecaku niezjedzoną kanapkę i zostawiłem mu ją, a potem minąłem psa w drzwiach.

Odłożyłem plecak w przedpokoju i udałem się na piętro, nie zapalając światła. Jeżeli ojciec się zorientuje, że wróciłem, co rusz będzie mnie wysyłał po coś do lodówki.

Pod stropem zawisł smród dymu z grilla. Zamknąłem okno.

W pomieszczeniu na górze było tak gorąco, że gdybym rozebrał się do slipów i położył na podłodze, musieliby mnie od niej odklejać. Stałem w oknie i patrzyłem na trawnik na tyłach domu; widziałem żarzące się drewno i kumpli ojca siedzących na pieńkach ściętej brzozy. Cięli w pokera. Oświetlała ich goła żarówka wypuszczona na kablu między kuchnią i sypiącą się szopą na narzędzia. Pili piwo, opowiadali sprośne żarty i zaśmiewali się do rozpuku. Jak ci durnie ze szkoły.

A może po prostu nie miałem poczucia humoru i tu nie pasowałem?

Przebrałem się, umyłem zęby i gapiłem się w swoje odbicie w stłuczonym lustrze w łazience. Nie wiem, w jaki sposób się strzaskało. Pewnie tata walnął w nie z bezsilności po tym, gdy mama zginęła w tym cholernym wypadku.

Nigdy go o to nie pytałem, rozumiałem, że i tak nie powie mi prawdy. Pamiętam tylko, że przez tydzień paradował po domu w podkoszulku i w ściągaczu na dłoni. Przez jakiś czas nie chodził do pracy. Wylegiwał się całymi dniami na kanapie przed telewizorem, otępiały i zrezygnowany. Nie chciałem mu tego utrudniać.

Niekiedy przypominał sobie, że ma syna i wypadałoby się nim zająć. Wiózł mnie wtedy na lody, do kina lub lunaparku. Świetnie się bawiliśmy, ale kolejnego dnia czar pryskał i ojciec znów robił wszystko, bym czuł się przezroczysty. Nie winiłem go za to, wiedziałem, że jest zajęty, więc nie drążyłem tematu. Gdy miał słabszy dzień, schodziłem mu z drogi. Nie zamierzałem być dla niego ciężarem.

Poznałem jego dwa oblicza. Wesołka, który spędza wieczory z kumplami, zasypując ich żartami, ojca, który nie zmusza do wkuwania, nie smęci z byle powodu i wyciąga mnie z domu, jakby jutra miało nie być, oraz melancholika, który całymi dniami nie wstaje z kanapy i zapomina, że świat nie kończy się na czubku jego nosa.

Umiałem bez pudła odgadnąć, którą maskę zamierzał danego dnia przywdziać.

Wpatrywałem się w pokiereszowaną twarz. Rana na przeciętej wardze źle się goiła. Obmyłem ją lekko, gdy zaczęła szczypać, i wytarłem twarz ręcznikiem, omijając napuchnięte oko. Siniak pod żebrami zaczął już purpurowieć.

Zęby były na miejscu. Mogło skończyć się gorzej, uznałem i zszedłem na dół.

Stanąłem przy lodówce i otworzyłem drzwi od zamrażarki. Tata trzymał w niej grzyby, resztki mięsa i lód w kostkach, na wypadek gdyby odwiedzili go znajomi, co późną wiosną i latem zdarzało się regularnie. Jadłem obiady w szkole, jeśli nie zapomniał za nie zapłacić. Rzadko gotował, umiał przypalić wodę na herbatę, a jego jajecznicę trzeba było nieraz zdrapywać z patelni.

Była fatalna, ale w porównaniu z czerstwym chlebem z masłem i solą, stanowiącym podstawowy posiłek w tym domu, smakowała jak święto na talerzu.

Wziąłem trochę lodu do miski i wbiegłem po skrzypiących schodach na górę.

Usiadłem w wannie, nalałem wody i przystawiłem kostki do bolących miejsc pod okiem i pod żebrami. Czułem ulgę, ale było za późno na uniknięcie krwiaków. Włożyłem koszulę od piżamy i rozprute w kroku spodnie, które nadawały się już do śmieci.

Wyjąłem kij od szczotki ze schowka – to był mój patent na wieczór. Gdybym to komuś powiedział, uznałby mnie za dziwaka. Wskoczyłem do łóżka, wcisnąłem obleczony kołdrą kij między materac i nisko zawieszony sufit, tworząc coś w rodzaju namiotu. Budowałem klimat. Znalazłem latarkę i książkę, którą wypożyczyłem z biblioteki – Miasteczko Salem Stephena Kinga. Czarna okładka ze srebrnymi literami i facjatą wampira wywoływała ciarki na skórze.

Wcisnąłem kłębki waty do uszu, by nie słyszeć muzyki za oknem, i wsiąkłem w lekturę. Zapomniałem o wszystkim, co spotkało mnie w szkole, o bólu i tęsknocie za mamą, o samotności, która zapuściła w sercu ropiejące korzenie. Nie miałem się komu wygadać, zrzucić z siebie bólu, który zaczął przygniatać. Dla innych byłem niewidzialny.

Nie pamiętam, kiedy zasnąłem. Zdarzało się już, że budziłem się z kijem od szczotki odciśniętym na policzku. Oczy szczypały mnie od wpadających do pokoju promieni słońca, poczułem w ustach kwaśny posmak zalegającej śliny.

Wszedłem do łazienki, opuściłem spodnie od piżamy i opróżniłem pęcherz.

Czułem ulgę i kwaśny odór uryny unoszący się w powietrzu. Gdy skończyłem, poszedłem do kuchni szukać czegoś do jedzenia, ale oprócz leżących na blacie kromek suchego chleba znalazłem w lodówce tylko pęto kiełbasy, masło i resztkę dżemu wiśniowego na dnie słoika. Wygrzebałem klejącą się papkę łyżką, rozsmarowałem ją na chlebie i zjadłem w pośpiechu, wracając na górę i rozglądając się za czymś do przebrania. Znoszone ciuchy wrzuciłem do pralki.

Usłyszałem rzężenie na podwórzu i wyjrzałem przez okno. Tata leżał pod autem z walizką narzędzi i przeklinał, na czym świat stoi. Przypomniałem sobie, że jest sobota i nie muszę iść do szkoły. Wyszedłem przed dom i zastanawiałem się, co tym razem nawaliło w tym gracie. Ostatnio wysiadł akumulator, hamulce też nieraz płatały figle, a żarówki przepalały się jak choinkowe lampki.

– Zamiast się gapić, przyniósłbyś ojcu jeszcze jedną butelkę piwa. Pieprzony upał leje się po plecach aż do dziury w dupie. – Tata wysunął się spod auta, wytarł spoconą twarz i sięgnął do flanelowej koszuli po paczkę papierosów. Poprawił opadającą na czoło grzywkę i teraz gapił się na mnie. – Znów spuścili ci wpierdol?

Wolałem nic nie mówić. Odpowiedź miałem wypisaną na twarzy.

– Nie możesz bez przerwy zaciskać zębów i pozwalać lać się po gębie, chłopie. Ile razy mam ci to powtarzać? Nie bądź cipą. Podejdź no, niech ci się przyjrzę.

– To nic takiego – wydukałem.

– Nie chodzi o to, czy coś ci się stało, ale o zasady. Jak raz odpuścisz, nie dadzą ci spokoju. Zrozum to wreszcie, synek.

Ojciec stanął obok, chwycił moją twarz w potężne, wysuszone dłonie i obracał nią, przyglądając się obrażeniom. Papieros zwisał mu z kącika ust niczym wykałaczka. Wyjął go, wypluł żółtą flegmę i pokręcił głową, tłumacząc:

– No, do wesela się zagoi, nie martw się. – Poklepał mnie po ramieniu, dodając mi otuchy. – Przyjdzie dzień, że spuścisz im taki łomot, że się nie wyliżą. Zobaczysz.

Potaknąłem. Przyglądałem się, jak ojciec jednym haustem opróżnia butelkę piwa.

– Obiecaj, że tak zrobisz. – Głos taty wyrwał mnie z zamyślenia. – Obiecaj, synek.

– Obiecuję – odparłem nieśmiało.

– Zasłużyłeś chociaż? – dopytał.

Nie miałem odwagi zmyślać.

– Nie pozwól, aby się na tobie wyżywali. Świat nie potrzebuje następnych frajerów, wystarczająco wielu z nich zagląda nam już do portfeli. Zrozumiałeś?

Słyszałem to stanowczo za często, by zapomnieć. Uznałem, że lepiej to przemilczeć.

– To, że są więksi, silniejsi, gówno znaczy – instruował dalej ojciec, podciągając spodnie. – Musisz być sprytniejszy. Przewidzieć ich następny ruch, myśleć. Liczy się to, co masz tutaj. – Postukał się w czoło. – Nikt nie zdoła cię złamać.

Skinąłem głową, że kapuję. Obaj wiedzieliśmy, że nie mam szans w walce na pięści.

– To jak będzie z tym piwem? – Puścił do mnie oko. – Zaschło mi w gardle.

– Już idę.

Potrafił mnie rozśmieszyć. Wziąłem pustą butelkę i poszedłem po nową.

Ojciec wsunął się z powrotem pod samochód, a kiedy wróciłem, co jakiś czas prosił, bym podał mu potrzebne narzędzia. Gdy skończył, kazał zanieść wszystko do garażu, wsiadł do auta, przekręcił kluczyk w stacyjce i odjechał, wzbijając za sobą kłęby gryzącego dymu. Zatrąbił, wysunął głowę przez szybę i uśmiechnął się do mnie. Na swój pokręcony sposób musiało mu na mnie zależeć. Przez moment śledziłem, jak toyota znika w oddali.

Zebrałem resztki z grilla i wrzuciłem je psu do miski. Nim zdążyłem się obrócić, wylizał ją do czysta. Niedawno kupiłem mu skórzaną obrożę. Pozwolił ją sobie założyć i choć może to zabrzmieć głupio, wydawał się szczęśliwy, paradując z nią po okolicy.

Miałem wolne. I wiedziałem, że sporo pracy przede mną. Zabrałem coś do żarcia, napełniłem termos herbatą; wieczory w głuszy bywają chłodne. Wcisnąłem wszystko do plecaka i ruszyłem do bazy. Tytus odprowadził mnie do ścieżki wiodącej do lasu. Z jakiegoś powodu bał się wchodzić głębiej, podskórnie czuł, że nie jest tam bezpieczny.

 

 

 

 

2019

 

 

 

Obudził ją uciążliwy ból głowy. Połknęła tabletkę i uświadomiła sobie, że leży w łóżku w ubłoconych spodniach. Spojrzała na zegarek na szafce. Dochodziła siedemnasta. Wróciła do domu, ostatkiem sił wzięła prysznic i zdrzemnęła się. Dzisiejszy poranek mocno dał jej w kość.

Musiała odpocząć. Wykasowanie obrazów, które zalegały w pamięci, tylko w teorii wydawało się proste. Do tego fatalnie się czuła.

Uciążliwa migrena sprawiła, że Ola działała jak zombie, na zwolnionych obrotach. Ból głowy uderzał bez uprzedzenia, ściągał do parteru i odcinał zasilanie. Dawno przestała z nim walczyć. Starała się wyłącznie zminimalizować straty.

Wiedziała, jak oczyścić głowę z toksycznych slajdów. A może była po prostu zimną suką? To określenie przylgnęło do niej już w szkole średniej. Długo się przed nim broniła, ale wbrew pozorom ta cecha ułatwiała życie.

Nie sypiała z mężem w jednym łóżku. Tak było wygodniej; przy ich trybie życia wciąż się mijali. Od początku wiedziała, że to kiepska wymówka, ale zgodził się na taki układ. Żyli razem w dwóch przenikających się światach. Artur nie protestował, był programistą i większość czasu spędzał przed ekranem komputera. Lubił pracować w nocy i zgodził się spróbować. Odprowadzał Maję do szkoły, robił zakupy, a gdy starczało mu czasu, coś ugotował.

Aleksandra czuła, że jego ciągła obecność ją uwiera. Zawsze był na wyciągnięcie ręki. Nie miała kiedy zatęsknić i bała się przyznać, że to wygodne. Kochała go, ale równocześnie była nim rozczarowana. Stał się przewidywalnie nudny, a jej przestało to wystarczać.

Zeszła do kuchni i zatrzymała się w progu. Spodziewała się, że zastanie ich przy stole; zadowolonych z siebie i dumnych z tortu, który razem upiekli. Poczuła się niezręcznie.

Powinna okazać wdzięczność, wziąć córkę na ręce, pocałować męża i cieszyć się, że są razem, tworzą rodzinę jak z obrazka, ale ten schemat zdążył jej się opatrzeć.

Nie zamierzała ich krzywdzić, lecz ich wspólne życie było iluzją, domkiem z kart, który runie przy słabym podmuchu. Mimo to brnęła w tę fikcję. Nie znosiła społecznych ram, gorsetu, który odbiera dech i krępuje ruchy. Lazar pragnęła się uwolnić, sprawić, by to, co ogląda każdego ranka, zastygło w powietrzu i pękło jak bańka mydlana.

– Niespodzianka! – Z zamyślenia wyrwał ją okrzyk córki. – Sto lat, mamusiu!

Pięciolatka biegła w jej stronę i rzuciła jej się na szyję. Ola widziała Artura, który stał przy stole i zaintonował z córką Sto lat, jakby nie docierało do niego, że to wszystko jest złudzeniem, marną imitacją życia, o jakim marzył i na jakie się umawiali. Nie był głupi, musiał się domyślać, że przyprawiała mu rogi.

– Dziękuję, kochanie. – Aleksandra podniosła córkę i przycisnęła ją mocno do piersi.

– Zobacz, mamusiu, jaki śliczny tort zrobiliśmy. To kotek. – Maja wskazała na ulepioną z lukru figurkę. – Wiem, że lubisz kotki. – Zaplotła ręce wokół jej szyi.

Ola miała nadzieję, że zaciśnie je mocniej i pozbawi ją tchu. Kochała córkę, mimo to wciąż wyrzucała sobie, że jest kiepską matką. Że ją zaniedbuje.

Albo że nie kocha jej wystarczająco mocno, jakby mogła to zrobić na zapas.

Irytowały ją docinki obcych ludzi. Wiele razy słyszała, że wybrała karierę zamiast opieki nad dzieckiem. Jaką karierę można zrobić w policji w takiej dziurze jak ta? – utyskiwała pod nosem. Bez stałego zajęcia czuła się uzależniona od męża i wsparcia jego rodziny. Miała z tyłu głowy, że może się spakować, zabrać dziecko i po prostu zniknąć. Kilka razy była blisko, ale nie zrobiła ostatniego kroku. Nie chciała wywrócić życia Mai do góry nogami.

– Jest piękny. Zrobiliście mi cudowny prezent, dziękuję. – Uścisnęła córeczkę i pozwoliła, by została w jej ramionach. – Ale tort zjemy po obiedzie, dobrze?

Pięciolatka wydawała się niepocieszona.

– Mamy dla ciebie drugi prezent – dodała rezolutnie, by zmienić temat, i puściła oko do Artura. – Lubisz piękne bransoletki, prawda? No powiedz, że lubisz?

– Lubię, kochanie. – Lazar z trudem powstrzymała się od śmiechu.

Maja podbiegła do taty i wyrwała mu z ręki tekturową torebkę z logo jubilera. Podeszła z nią do Oli i wręczyła jej prezent, wypatrując nerwowo reakcji mamy.

– Sama wybrałam – pochwaliła się.

Lazar robiła, co mogła, by nie wypaść z roli, i z zaciekawieniem zajrzała do torby. Sięgnęła po pudełko i wyjęła z niego srebrną bransoletkę z zawieszkami. Unikała wzroku męża i skupiła go na Mai.

– Dziękuję, jest naprawdę śliczna.

– Daj. Założę ci. – Maja wyrywała jej bransoletkę z ręki i nieudolnie próbowała wsunąć ją mamie na nadgarstek.

Ola przytrzymała zaczep i pomogła jej ją zapiąć. Jedyne, o czym teraz marzyła, to by położyć się w łóżku i zapomnieć o wyrzutach sumienia. Była na siebie zła. Wmawiała sobie, że zacznie spędzać z córką więcej czasu. Ciągle się okłamywała. Pogodzenie grafiku z opieką nad dzieckiem było dużym wyzwaniem.

Usiedli przy stole. Artur zrobił gołąbki, Maja wciąż coś mówiła, ale Ola zupełnie się wyłączyła. Głosy bliskich ginęły w odmętach myśli.

Niepotrzebnie naciskała, by jechać z Błażejem na miejsce ujawnienia kości. Analizowała teraz każdy szczegół, zastanawiała się, skąd ludzkie szczątki znalazły się na mokradłach. I do kogo należały. Odrzucała najbardziej oczywistą wersję.

– Słyszysz, co do ciebie mówię?

Dopiero teraz dotarł do niej głos męża i pokiwała głową, imitując uwagę. Czuła się jak wybebeszona z uczuć kukła, która pozwala ciągnąć się na sznurku społecznych ról i oczekiwań.

– Co?

– Pamiętasz o zebraniu w przedszkolu?

– Tak – skłamała.

Szukała właściwych słów, jak powiedzieć mu o tym, że będzie miała teraz urwanie głowy w pracy. Artur widocznie się domyślił, bo szybko uciął temat:

– Zadzwoń do mamy.

Oczywiście miał na myśli swoją mamę. Lazar straciła rodziców, gdy miała cztery lata, i wychowywali ją dziadkowie. W pewnym stopniu obwiniała ich o to, że pozwolili im odejść bez niej, choć wiedziała, że to niedorzeczne.

– Wiesz, że ja nie dam rady – ciągnął Artur. – Wspominałem ci o konferencji w Poznaniu tyle razy. Wyjeżdżam z samego rana, zdążę jedynie odprowadzić Maję do przedszkola.

– Pamiętam. Zajmę się tym.

– Olka, nie rozdwoję się. – Powiedział to w taki sposób, że bez trudu wyłapała w jego głosie uzasadnione pretensje. Zmęczyło ją ciągłe rozdrapywanie ran. Nie lubiła, gdy tak się do niej zwracał.

Po obiedzie pod pretekstem zmęczenia wróciła do sypialni. Siadła na brzegu łóżka i oglądała bransoletkę na nadgarstku. Miała ochotę ją zerwać. Mogłaby przysiąc, że odparza jej skórę, wżera się głęboko w tkanki i rozpuszcza kości.

W pewnej chwili usłyszała uchylające się drzwi i dostrzegła Artura, który się w nią wpatrywał. Nienawidziła, gdy to robił. Stał w progu i wycierał chusteczką szkła okularów. Wyraz jego twarzy świadczył o tym, że jest bliski wybuchu. Nie dziwiła mu się.

– Rozumiem, że mogło ci wypaść coś pilnego w pracy. Pogodziłem się z tym i nie chcę drążyć. Problem w tym, że ty z niej nie wracasz. Nie było cię w łóżku nad ranem, nie pierwszy raz zresztą. Nawet gdy jesteś w domu, myślami i tak tkwisz daleko stąd.

Ola wsłuchiwała się w tembr jego głosu. Zdawało jej się, że chustka, którą wycierał szkło, zetrze je do końca.

– Znaleziono ludzkie szczątki. Byliśmy najbliżej i szybko dotarliśmy na miejsce. Wiesz, że nie dysponujemy takimi możliwościami jak w dużym mieście, mam jedynie kilkoro ludzi. Twoim zdaniem powinnam olać to wszystko i wrócić do łóżka? – odbiła piłeczkę. Atak był sprawdzoną formą odwrócenia od siebie uwagi. – Biegam przed służbą od lat, to jedyny moment, kiedy mam czas, żeby to robić. To część mojej pracy, muszę być w formie. Tak trudno to zrozumieć?

– Zajrzałem do ciebie o świcie – powtórzył, unikając jej wzroku. – Naprawdę uważasz, że jestem taki głupi i nie wiem, co się dzieje? Nasze małżeństwo to pieprzona fikcja, czas się do tego przyznać i coś z tym w końcu zrobić.

– Co przez to rozumiesz?

– Że musimy przestać się oszukiwać. Są terapie dla par, specjaliści – wyliczał.

– I co to według ciebie zmieni? – wtrąciła przytomnie. – Mamy córkę. Idź do niej i wytłumacz jej, że całe jej dotychczasowe życie jest cholerną szopką i że jesteśmy ze sobą z obowiązku, a jej dzieciństwo jest jedynie złudzeniem. Żadna terapia tego nie zmieni, bo za bardzo się różnimy.

– Ja mam jej to powiedzieć? – Roześmiał się poirytowany, bagatelizując jej uwagi.

– A coś to zmieni, jeśli ja to zrobię?

– To nie ja spędzam całe dnie z jakimś lamusem z pracy. Zwyczajna przyzwoitość wymagałaby, żebyś wzięła to na swoje barki. Pomyślałaś o tym? – drwił. – Myślisz w ogóle o kimś poza sobą?

– Nie mów mi, co to jest przyzwoitość. I zamknij drzwi, jak będziesz wychodził.

Była wściekła. Zdjęła bransoletkę i rzuciła ją na szafkę. Najgorsza była świadomość, że nie mogli się mocniej zranić. Wzajemne pretensje przestały szybciej pompować krew.

Po chwili Lazar usłyszała wibracje telefonu i odebrała połączenie.

Na początku nic nie mówiła, kiwała głową i czekała na wyjaśnienia. Z każdym słowem nabierała pewności, że znalezisko z mokradeł skrywa długą i mroczną tajemnicę. Było za wcześnie na wyciąganie wniosków, na domysły i składanie tej historii w całość. Wciąż pozostawało zbyt wiele niewiadomych.

Jeśli kości przeleżały w tym miejscu kilkadziesiąt lat, na co wskazywały wstępne oględziny, powróci koszmar, który rozgrzał lokalną społeczność do czerwoności w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych. Pamiętała szczegóły zaginięcia. Wiedziała, że powrót do tej historii będzie otwarciem puszki z nieszczęściami, odkryciem wciąż jątrzących się ropą ran i przysypaniem ich solą. Bała się tego.

Rozłączyła się. Wzięła plecak i wyszła przed dom. Zamierzała ochłonąć.

Kątem oka widziała, że Artur jej się przygląda, stojąc w oknie.

Wsiadła do auta i włączyła muzykę. Hałas płynący z głośników pozwalał oczyścić myśli i odgrodzić się od natrętnych obrazów. Zaciągnęła się papierosem i opuściła szybę. Kilka tygodni temu, po jednej z kłótni z mężem, zakupiła paczkę cameli i woziła ją w schowku na czarną godzinę. Nie znosiła smaku papierosów, ale teraz postanowiła zapalić. Uspokajały ją.

Wspomnienie tamtej feralnej nocy nie zatarło się w jej pamięci na przestrzeni lat.

Powinna poczekać na wyniki ekspertyz. Jeśli uda się znaleźć punkt zaczepienia ze sprawą zaginionego w połowie lat dziewięćdziesiątych chłopca, to będzie przełom. Jego rodzice byli dziś po sześćdziesiątce i stracili nadzieję, że znajdą syna lub chociaż zdążą pochować jego szczątki. Wraz z upływem lat wydawało im to się coraz mniej prawdopodobne.

Ruszyła. Jechała na południe. Znała trasę na pamięć, przemierzała ją tyle razy. Sączące się w tle dźwięki muzyki tworzyły nieprzepuszczalny kokon, przez który nie przebijały się destrukcyjne myśli. Wyjazd w to miejsce był formą oczyszczenia i choć nie miała stamtąd wielu trwałych wspomnień, czuła, że jakaś jej cząstka pozostanie tam na zawsze.

Ustawiła w telefonie tryb samolotowy. Nie znosiła, gdy ktoś jej przeszkadzał.

Droga zajęła jej godzinę, ale nigdzie się nie spieszyła, celebrując samą podróż. Lubiła być sama, z dala od zgiełku i podszeptów ludzi, którzy wciąż czegoś od niej chcieli. Była indywidualistką, nie znosiła nasiadówek i pracy w zespole, wolała polegać na sobie. Z czasem zrozumiała, że wszystkie jej relacje są zaburzone, pozbawione oparcia i wzorca, na którym udałoby się je oprzeć.