Himilsbach. Ja to chętnie napiłbym się kawy - Ryszard Abraham - ebook + audiobook + książka

Himilsbach. Ja to chętnie napiłbym się kawy ebook i audiobook

Ryszard Abraham

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ikona PRL-u. Genialny naturszczyk. Oryginał

Miał ochrypły głos i cięty dowcip. Powtarzał, że alkohol pity z umiarem nie szkodzi. Włóczył się po Polsce, a potem po Nowym Świecie. Chwytał się różnych zawodów: był kamieniarzem, grabarzem, aktorem. Tym ostatnim na dłużej. Zagrał w kilkudziesięciu filmach, m.in. w absolutnie kultowych Rejsie i Wniebowziętych.

Jan Himilsbach. Dziś powiedzielibyśmy, że żył życiem celebryty, lubił towarzystwo, bawił się, udzielał setek wywiadów. Ile jednak z tego, co sam o sobie mówił, wydarzyło się naprawdę? Czy może jego życie było barwniejsze, niż sobie wyobrażamy?

Anegdoty o „nieokrzesanym skandaliście”, jakim był Himilsbach, zebrał znany z fanpejdżu Anegdoty teatralne, filmowe i muzyczne Ryszard Abraham (aktor znakomicie poinformowany o życiu artystów). Wśród nich są te, które zbudowały jego legendę, ale i takie, które bohater książki najchętniej zabrałby z sobą do grobu. Ile był winien Piotrowi Fronczewskiemu? O jaką przysługę poprosił Tadeusza Konwickiego? Skąd kazał wypier*ć Gustawowi Holoubkowi?

Z tej oryginalnej jak sam Himilsbach opowieści wyłania się także obraz PRL-u i ówczesnego środowiska artystycznego.

Pewna aktorka starszego pokolenia zwróciła się kiedyś do niego: „Panie Janku, a co Pan robi, kiedy jest Pan trzeźwy?”. Janek, patrząc jej w oczy, najspokojniej w świecie odpowiedział swoim charakterystycznym, zachrypniętym głosem: „Wie Pani, kiedy jestem trzeźwy, to myślę, k*a, co zrobić, kiedy będę pijany”. Nie było już dalszej rozmowy. Janka trzeba było przyjmować takim, jaki był, z jego naturalnym ciepłem, rubasznością i głęboką wrażliwością. Był jedną z najbarwniejszych postaci tamtych lat.
Anna Nehrebecka

Legendy mają to do siebie, że nie da się o nich opowiedzieć wszystkiego. Dlatego – tak jak Jan Himilsbach – są legendami.
Artur Barciś

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 70

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 2 godz. 18 min

Lektor: Krzysztof Bochenek
Oceny
4,4 (213 oceny)
123
58
23
9
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Asiajablonska

Dobrze spędzony czas

Takie było picie , takie było życie
10
kkrzz

Z braku laku…

Mnie ta postać jakoś nie bawi. Przeczytałem 10 „anegdotek” i odpuściłem.
00
sommmac

Dobrze spędzony czas

Krótkie ,,baśniowe'' formy .
00
adalbert69

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja, dawno się tak nie ubawiłem, polecam
00
Kamilakamila9000

Nie oderwiesz się od lektury

Dosyć zwięzle w formie i przeczytane jednym tchem.Żaluje ,że się tak późno urodziłem i nie było mi dane poznać tego jakże zacnego jegomościa.
00

Popularność




© Wydawnictwo WAM, 2022

Opieka redakcyjna: Damian Strączek

Redakcja: Anna Śledzikowska

Korekta: Monika Karolczuk

Projekt okładki: Adam Gutkowski

Fot. na pierwszej stronie okładki © Witold Rozmysłowicz / PAP

Opracowanie graficzne i skład: Lucyna Sterczewska

ePub e-ISBN: 978-83-277-3322-1

Mobi e-ISBN: 978-83-277-3323-8

MANDO

ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków

tel. 12 62 93 200

www.wydawnictwomando.pl

DZIAŁ HANDLOWY

tel. 12 62 93 254-255

e-mail: [email protected]

Na mnie pracuje czas. Czy ludzie się z tym ­godzą czy nie, ja i tak zostanę w historii… Zostanę jak ­mumia.

Jan Himilsbach

„Nie przejmował się faktami”, Stare Miasto w Warszawie, 1974 r.

Zamiast wstępu

Wiadomo, że nic nie wiadomo, w każdym razie – że niewiele. A to, co wiadomo, jest bardzo niepewne. Za życia stał się legendą i wiele robił, żeby swój mit podtrzymywać. Janowi Himilsbachowi absurd towarzyszył od początku istnienia. W metryce urodzenia urzędniczka wpisała nieistniejącą datę: 31 listopada 1931. Inni mówią, że za pomyłkę odpowiada ojciec mojego bohatera, który po intensywnym świętowaniu narodzin syna nie mógł sobie przypomnieć właściwego dnia. Tak czy owak, prawdopodobnie zawinił alkohol spożywany nieumiejętnie (bo pity z umiarem – jak często Himilsbach powtarzał, podobno za Tuwimem – nie szkodzi nawet w dużych ilościach). Żona aktora twierdziła natomiast, że Jan świętował swoje urodziny zawsze na początku maja. Sam zainteresowany zwykł komentować to w charakterystyczny dla siebie sposób: „Jeden dzień w tą, jeden dzień w tamtą, co to za różnica!?”. I konsekwentnie pozostał wierny kreacji rzeczywistości do końca żywota – nie ustalono dokładnej daty jego śmierci. Prawdopodobnie przyszła 11 lub 12 listopada 1988 roku.

Już samo zestawienie zawodów, którymi się zajmował: kamieniarz, pracownik kopalni i piekarni, pomocnik gajowego, rębacz, poławiacz śledzi na kutrze rybackim, ślusarz, palacz, grabarz, niedzielny poeta, pisarz z awansu społecznego i aktor--naturszczyk, stanowi mieszankę wybuchową. Na pytanie, za kogo się uważa, odpowiadał: „Mogę powiedzieć, że jestem aktorem i dać telefon do wytwórni; mogę powiedzieć, że piszę zawodowo i pokazać legitymację ZLP, mogę też powołać się na zakład kamieniarski, gdzie powiedzą: «Pracował u nas i chętnie możemy go znowu przyjąć»”.

Swój życiorys, który przy różnych okazjach opowiadał, za każdym razem modyfikował i przedstawiał jego kolejną wersję. Nie przejmował się faktami, które uważał za mało istotny szczegół. Przyłapany na nieścisłościach z rozbrajającą szczerością mówił: „Ile można pier*ć to samo!”.

Ewie Berberyusz z tygodnika „Film” w chwili szczerości powiedział: „Ja właściwie składam się z setek pomysłów setek ludzi. A głównym pomysłodawcą Jana Himilsbacha jest niejaki Jan Himilsbach”.

Jego całe życie było kreacją. Krzysztof Mętrak twierdził, że na trzeźwo Himilsbach zastanawiał się, co ma po pijaku powiedzieć. Nałożył maskę, którą z całą premedytacją obnosił i pokazywał innym, wiedząc, że się na to nabierają. A tak naprawdę był wnikliwym obserwatorem i miał niesamowitą wrażliwość. Henryk Bereza powiedział o nim: „ Himilsbach swoje prawo pisania tak, jak mu się podoba, opłacił swoim życiem nie do pozazdroszczenia. Przywileju tak swobodnego bawienia się literaturą nikt nie przyznaje. Taki przywilej można sobie uzurpować i tylko wtedy, gdy się jest gotowym jak Himilsbach znosić takie życie, jakie on znosi – i zdaje się – lubi. Tylko wtedy można pisać tak jak się chce: źle, dobrze, mądrze, głupio, z sensem, bez sensu, prawdziwie i nieprawdziwie”.

Niniejsza publikacja jest zbiorem anegdot i opowiastek o niezwykłym artyście. Mniej lub bardziej prawdopodobnych. Zmyślonych i prawdziwych. Taki obraz Jana Himilsbacha w społeczeństwie funkcjonuje do dziś, choć minęło ponad trzydzieści lat od jego śmierci. Tak jest postrzegany i tak został zapamiętany. Oddałem w niektórych miejscach głos samemu bohaterowi, bo nikt tak jak on nie potrafił gawędzić. Historia zatoczyła koło. Zanim stał się osobą publiczną, słynął w Warszawie z opowiadania przeróżnych historyjek i legend osnutych na własnych przeżyciach, które dopiero po pewnym czasie z mozołem spisywał i publikował. Dziś jego legenda znów ożywa. Mnożą się niebywałe wręcz opowieści o przygodach tej nietuzinkowej osoby.

Nie ma chyba w dziejach polskiej kultury drugiej takiej persony, która byłaby inspiracją tylu anegdot i opowiastek. Opowiadania te żyją własnym życiem. Jedno jest niezmienne: ich bohaterem jest zawsze ten sam facet we flanelowej koszuli z nieodłącznym petem w ustach i siarczyście przeklinający – Jan Himilsbach.

Ryszard Abraham, Warszawa, kwiecień 2022 roku

Dzień ślubu cywilnego z Barbarą, czyli Basicą – już za 20 lat wezmą ślub kościelny, Warszawa, 1975 r.

Co jest życiem, co nadużyciem

1

Przyszedł na świat w 1931 roku w Mińsku Mazowieckim. Ojca nie pamiętał, matka zmarła, gdy był małym chłopcem. Przygarnęła go przyjaciółka rodzicielki, Mańka Pędzel. Wychowywał się w trudnych warunkach. Brakowało wszystkiego, nawet obuwia. Mańka zwykła mawiać: „Skoro apostołowie chodzili boso, to i ty możesz”.

Jako dziecko musiał pomagać w utrzymaniu domu. Wraz z kolegami kradł węgiel z przejeżdżających pociągów towarowych. Kilkoro jego przyjaciół przypłaciło życiem te rabunki. Bezpieczniejsze było buchnięcie z jadącego wozu buraków, które później służyły jako pożywienie dla rodziny.

– Tak mi to weszło w krew, i nie tylko mnie – opowiadał po latach – że jak się skończyła wojna, to okradaliśmy Rosjan, którzy wracali obładowani łupami. Tak zaczęło mi się w życiu powodzić. Młodość przehulałem, a resztę życia zachowałem sobie na czarną godzinę.

2

W autobiograficznym opowiadaniu Kombatanci Himilsbach opisał swoją alkoholową inicjację, która podobno przypadła na dzień 12 września 1939 roku, krótko przed wkroczeniem do Mińska Mazowieckiego wojsk niemieckich. Wówczas matka Jasia urządziła kolację dla trzech naszych żołnierzy. To oni właśnie wpadli na pomysł, aby poczęstować alkoholem małego Janka. – „To dziecko – oponowała jego matka. – Dziecko, ale Polak, i pić musi” – kategorycznie orzekli żołnierze. Od tamtej pory picie stało się dla niego patriotycznym obowiązkiem. Himilsbach ze wstrętem spoglądał więc na niewyskokowe trunki, mówiąc:

– Wody nie piję, bo w wodzie rybki się pier*ą.

3

Pozostawiony bez opieki, samotny, przez nikogo nieszukany, wyruszył w wędrówkę po kraju, imając się różnych dorywczych zajęć, często nocując pod gołym niebem i popadając w konflikt z prawem. Skutkowało to pobytami w ośrodkach dla trudnej młodzieży, aresztach i więzieniach. Z domu poprawczego za dobre sprawowanie wysłali go do kamieniołomów. Tam nauczył się podstaw fachu kamieniarskiego. Ciężka fizyczna robota, ale bardziej przez Jana szanowana niż znienawidzona praca na roli przy wykopie buraków. Początki w kamieniarstwie wspominał w jednym z wywiadów:

– Przeważnie nam się nie chciało. Zwłaszcza że odkryliśmy niedaleko stary, zalany wodą kamieniołom na terenie dawnego obozu Gross-Rosen. Tam walało się sporo gotowych bloków, trzeba było tylko trochę z wierzchu oskrobać. Pchaliśmy nasze wózki w tamtą stronę, a z powrotem właziliśmy na kamienie. Z góry fajnie się zjeżdżało. A w niedzielę chodziliśmy nad ten zatopiony kamieniołom i spuszczaliśmy wózki po szynach. Przyjemnie było patrzeć, jak ten ciężki wózek leci po szynach, nabiera szybkości, potem fruwa w powietrzu i wali się do 70-metrowego dołu. Najpierw było słychać plusk wody, a potem ogromna fontanna strzelała pod niebo. To była frajda i czysty wandalizm. Ale nie mieliśmy nawet radia, a z nudów człowiek może wszystko zrobić.

4

Wszystkie drogi prowadzą do domu, więc i Jan ponownie zawitał w rodzinne okolice. W opowiadaniu Droga kariery,opartym na autentycznym wydarzeniu z curriculum vitae autora i aktora, czytamy, że w Mińsku Mazowieckim pracował jako grabarz na cmentarzu:

,,Miałem przed sobą świetną przyszłość jako starszy grabarz, tym bardziej że z jednej strony byłem partyjny, a z drugiej należałem do kółka różańcowego. Gdybym wtedy był nie rozrabiał i siedział cicho na miejscu jak człowiek, to z czasem mogłem zostać nawet kwaterowym, mieć swój rejon na cmentarzu, gdzie nikt oprócz mnie i dyrektora zarządu cmentarza nie miał nic do gadania, ale to już tak w życiu bywa, że jak ktoś głupi ma chleb, to jeszcze szuka bułki. Tak samo było i ze mną. Miałem robotę jak się patrzy, świeży grosz w kieszeni, nikt się do mnie nie przypieprzał, co w życiu człowieka ma również niemałe znaczenie, i kiedy wydawać by się mogło, że do szczęścia brak mi tylko ptasiego mleka, właśnie wtedy odbiła mi szajba. Napisałem kilka wierszy, cholera wie po co, i to mnie zgubiło”.

5

Zanim na dobre zajął się pisaniem, nadal przeżywał niezliczone przygody.,,Himilsbach twierdził – pisze Janusz Głowacki – że raz uciekał łódką przez Bałtyk, a kiedy dogonili go motorówką żołnierze z Wojsk Ochrony Pogranicza, długo bronił się wiosłem, ale ostatecznie złapali go na lasso. Ponieważ był pijany i upierał się, że zabłądził, potraktowano go łagodnie. Zaprowadzono na komisariat, gdzie mieszkało dwóch milicjantów kawalerów. Wybierali się na ślub kolegi, więc zostawili Janka samego, prosząc, żeby przyjmował telefony. Rano go z wdzięcznością wypuścili”.

6

Aktor-kamieniarz przez wiele lat nie posiadał dowodu osobistego, a legitymował się wycinkiem z prasy informującym o zagubieniu przezeń dokumentu tożsamości. Za to z pieczołowitością przechowywał certyfikaty poświadczające jego wykształcenie:

– świadectwo ukończenia kursu kamieniarskiego, wydane przez Ministerstwo Przemysłu i Handlu (nr 9014/51), świadczące o odbytych 414 godzinach praktycznych i stawieniu się w dniach 26 i 28 lutego 1949 roku na egzaminie, który zakończył się oceną dostateczną; wydane w Strzegomiu 1 marca 1949 roku;

– legitymację członka Związku Literatów Polskich (nr 1394), wydaną 22 stycznia 1980 roku i podpisaną przez prezesa Jarosława Iwaszkiewicza.

Najsłynniejszy w PRL-u naturszczyk dwa lata przed śmiercią wstąpił w szeregi zawodowych aktorów i otrzymał:

– dyplom aktora estradowego (nr TE-III-1121/24/86), poświadczający pozytywne zdanie egzaminu w dniu 13 października 1986 roku przed Państwową Komisją Egzaminacyjną dla artystów estrady i członkami Ministerstwa Kultury i Sztuki (departament teatru i estrady) pod przewodnictwem Lecha Terpiłowskiego i Jerzego Bisiaka. Dyplom wydano 30 grudnia 1986 roku.

7

Himilsbach często się przechwalał, że pracował przy odbudowie Warszawy ze zgliszczy wojennych: Starówki, MDM. Udowadniał to, podając przykłady elementów ozdobnych i fragmentów rzeźb, które rzekomo wyszły spod jego dłuta. Odbył ze Zbigniewem Jerzyną rozmowę na ten temat:

– Wtedy był zapał, entuzjazm. Nigdy nie zapomnę, jak ustawialiśmy kolumnę Zygmunta na placu Zamkowym.

– To symboliczny moment…

– A wiesz, jak ją ustawialiśmy? Tak na oko.

– Czyli jak?

– W kilkunastu chłopa, grube liny i … panie Heniu, trochę w lewo, panie Jasiu, ciut w prawo… I stoi do dzisiaj – podsumował Himilsbach.

8

Jan Himilsbach powziął nieudaną próbę zostania wziętym i dobrze opłacanym tekściarzem, o czym opowiadał w jednym z wywiadów:

– Grochowiak pisał słowa, Iredyński także, słyszałem, że to niezły pieniądz. Postanowiłem i ja. W końcu napisać jakieś tam słowa pod muzykę nie jest wielką sztuką. Na cztery dni zamknąłem się w domu. Nie wychodziłem nawet na minutę. Napisałem… sześćdziesiąt stron maszynopisu i jakoś nikt do tego muzyki nie potrafił dokomponować.

9

Kiedy ubiegał się o względy Barbary (później zwanej Basicą), ciemnowłosej i ciemnookiej absolwentki geografii na Uniwersytecie Warszawskim, zjawił się pod budynkiem Głównego Urzędu Statystycznego (miejsce pracy oblubienicy) wraz z orkiestrą cygańską. Kiedy ukochana kończyła zajęcia i udawała się do domu, towarzyszył jej romski zespół śpiewający Oczy cziornyje.

10

Himilsbach żenił się dwukrotnie. Zawsze z tą samą kobietą. Najpierw odbył się ślub cywilny, a dwadzieścia lat później kościelny. Na obu świadkiem był Roman Śliwonik:

– Pierwszy ślub był jednym z najdziwniejszych, jakie widziałem. Z Pragi goście jechali platformą towarową zaprzężoną w dwa wielkie perszerony. Wesele odbywało się na Starym Mieście w pracowni zaprzyjaźnionego malarza. Malował na szkle, i to w [tej] relacji jest ważne. Ściany były zawieszone szklistymi taflami, lśniły, odbijały kontury tańczących i twarze gości. Panna młoda była jedyną kobietą na przyjęciu i [otaczał ją] tłum pijanych mężczyzn skazanych na siebie. Pamiętam niezwykłą scenę. Po wielkiej awanturze i przepychance, która momentalnie ucichła, prace artysty zsunęły się na podłogę. Z brzękiem. Wszystkie. A rozchwiani, obnażeni do pasa mężczyźni wili się w twiście, buchali parą, zapamiętałością taneczną i gorzałą. Nagle urwała się taśma w magnetofonie i nie było już muzyki. Nikt tego nie zauważył, tłum chłopów tańczył dalej, walił buciorami w jazgocące odłamki szkła. W ciszy bezmuzycznej szedł trzask, łomot dziesiątek nóg i słychać było oddechy opętanych mężczyzn. Tańczyli. Tańczyli pięć, dziesięć minut. A panna młoda jaśniała w głębi pokoju. Oto wesele bez kobiet – i lepiej będzie, żeby oni w ogóle nie przestali tańczyć.

11

Himilsbach w niedzielne przedpołudnie stał przed rondem w pobliżu warszawskiego hotelu Forum i pił „z gwinta”, jak się zwykło mawiać, wino marki Wino.

– Janek, co ty robisz? – zapytał ktoś z przejęciem.

A Himilsbach na to, posługując się przerobionym na potrzeby chwili cytatem z mało znanej powieści Hłaski Sowa, córka piekarza:

– Wprowadzam w szarą rzeczywistość element baśniowy.

12

Roman Śliwonik był częstym gościem Himilsbachów na Górnośląskiej w Warszawie:

– Chodź na chwilę do kuchni – usłyszał poeta od gospodarza.

Janek szedł pierwszy, prowadził, drobił, wydłużał drogę, bo do kuchni mogły być najwyżej dwa, trzy metry.

– Patrz – wskazał na wielki garnek, w którym coś się gotowało. – Widzisz? Wiesz, co to jest?

– Garnek – udawałem zainteresowanie.

– A wiesz, co się w nim gotuje? – pytał, tajemniczo uśmiechnięty, łypiąc spode łba.

– Nie.

– Zupa – oznajmił niby zdawkowo, a przecież jakoś triumfalnie.

– Zupa – powtórzyłem.

– A wiesz, jak się gotuje zupę?

– Wiem – za chwilę będę klął.

– Zupę robi się tak – uczył mnie Himilsbach, stojąc w małej kuchence z pokrywką w ręku. – Przede wszystkim trzeba dać dużo mięsa. Ale najważniejsza jest włoszczyzna. Trzeba włożyć dużo marchwi, selera, pora. O, widzisz – Jasio wyjmował z gotującej się zupy po kolei: marchew, cebulę, pietruszkę, por. – Widzisz, tak się gotuje zupę.

Przyszła z pracy Barbara. Jan dalej rozwodził się na różne tematy, ale było widać, że jest podenerwowany i mówi tylko, by zagłuszyć pragnienie. Między kolejnymi pokazami kulinarnymi i rozprawami o Faulknerze mimochodem zapytał:

– Napijemy się? Pójdziesz? Wiesz, te moje nogi – sumitował się.

– Kupię. Można, Barbaro?

– Można – przyzwoliła.

Czasami pozwalała, pod warunkiem że kupował ktoś inny, nie Janek.

13

Klął jak szewc. Wszędzie i w każdych okolicznościach, a słowa powszechnie uważane za wulgarne wstawiał w miejsce przecinka. Janek mówił do mnie:

„K*a, ty dziadu stary” – przypomina sobie Andrzej Kondratiuk – ale to przecież nie było obraźliwe. – „Gdzieś ty, k*a, był, jak ciebie nie było. Co ty, k*a, myślisz? Nie wiesz, że człowiek umiera bez papierosa?”.

14

Mimo nieukrywanej niechęci do teatru Himilsbach raz się pokusił, aby zmierzyć się z niełatwą materią, jaką jest rola sceniczna. Dostał propozycję przesłuchania do głównej roli w Hamlecie. Ambitnie (może zbyt?) jak na debiut. Rzecz miała miejsce w Łodzi. Przez kilka dni wkuwał najsłynniejszy monolog w historii sceny. Przyjechał punktualnie, dostał kostium i kazano mu czekać na swoje wejście. Godziny mijały jedna za drugą. Nikt nie prosił na scenę. Co robić? Odpowiednim miejscem w takiej sytuacji jest teatralny bufet. A tam wiadomo: wódka za wódką. Kiedy w końcu inspicjent go odnalazł i chciał zaprosić przed szanowne audytorium w celu wygłoszenia nieśmiertelnego: „Być albo nie być”, Himilsbach nie tylko nie pamiętał tekstu, ale w ogóle dziwił się, co on tu robi i czego wszyscy od niego oczekują. Po tym incydencie niesmak i uraz do Melpomeny tylko przybrał na sile, a Hamleta kwitował określeniem: „kiepska rola”.

15

Do Teatru Narodowego angażowałem nie tylko Maklakiewicza, ale również Himilsbacha – wspominał Adam Hanuszkiewicz. – On mi stawia warunki nie do przyjęcia, a ja je jednak przyjmuję. Taka właśnie komediowa scenka, odegrana w moim dyrektorskim gabinecie, została kiedyś zarejestrowana przez kamerę. Potem zamieniliśmy się rolami – on był szefem, a ja aktorem, który szuka pracy w Teatrze Narodowym. To były jego autokreacje. Potem mi zresztą opowiadał, że po powrocie do domu przebierał się w szlafrok i zakładał miękkie bambosze. Tam był mieszczuchem, Dulskim, który nie ma nic wspólnego z jego zasadniczą kreacją proletariusza.

16

Czesław Podgórski poznał Basicę, kiedy był studentem ASP. Byli parą przez ponad rok.

„Potem przyznała się do tego Jankowi. Nie wiem dlaczego. Chciała wzbudzić w nim zazdrość? Miała potrzebę zwierzenia się? Nie rozumiem jej motywów. Kiedy nas sobie przedstawiła, to on powiedział:

– Ach, to ty, ty chodziłeś z moją Basią! – określił to może dosadniej.

Kiedyś siedziałem w jakimś wytwornym towarzystwie w ogródku Stowarzyszenia Dziennikarzy przy ulicy Foksal, a on wchodzi i wali prosto do mnie. Widzę, że jest już mocno «uduchowiony». I krzyczy z daleka:

– Chodziłeś z moją Basicą! To czemuś się z nią nie ożenił?!

Przeprosiłem towarzystwo, wstałem, podszed­łem do niego, a byłem wtedy dosyć skory do bitki. I mówię:

– Stary, będę ci musiał przywalić. Ile razy ci tłumaczyłem, że Basia była panną, ja kawalerem, żadne z nas cię wtedy nie znało, więc o co te pretensje?

On już spokojnie:

– No wiesz, stary, skoro jesteśmy szwagry, więc postaw kielicha”.

17

Himilsbach był zmuszony zainwestować w sztuczną szczękę. Był nią bardzo ukontentowany. Do czasu. Wczesnym rankiem dnia powszedniego dzwoni do Romana Śliwonika i zrozpaczonym głosem oświadcza, że zgubił zęby. Sprawa jest w tej chwili nawet bardziej niż pilna, ponieważ za chwilę musi jechać na postsynchrony do Łodzi. Przyjaciel Janka, niewiele myśląc, ubrał się szybko i obaj ruszyli knajpianym szlakiem, jaki Jan przemierzył dnia poprzedniego. Bez rezultatu. Ostatnim miejscem, jakie postanowili odwiedzić (choć Jan zaklinał się, że tam nie był), była winiarnia Hopfera:

– Na niskim kamiennym progu winiarni lśniła, szczerzyła się biało, jak jakaś szczeżuja, sztuczna szczęka Jana Himilsbacha – pisał Śliwonik we wspomnieniowej książce Portrety z bufetem w tle.

– Są dobrzy ludzie – powiedział.

– A ja dodatkowo jadę na postsynchrony – uzupełnił z dumą Himilsbach.

18

– Miałem z nim kiedyś przygodę – opowiada Piotr Fronczewski – Jeszcze jako bardzo młody aktor. Wytwórnia Filmowa, ulica Chełmska, kwiecień. Idę na jakieś wczesne zdjęcia, godzina siódma rano, a na ławeczce przed wejściem do garderób w pierwszym budynku siedzi Jasio. Jak mnie tylko zobaczył, mówi:

– Cześć! Słuchaj, pożycz mi pięćdziesiąt złotych!

Ja już wiedziałem, że z odbiorem takich długów bywały potem kłopoty, więc pytam:

– Jasieńsku, ale do kiedy?

A on, zgarnąwszy już kasę, mówi:

– Jak to do kiedy? Do zobaczenia!

19

Basica, chcąc ukrócić spożywanie alkoholu przez męża, zamykała go w mieszkaniu. Zostawiała prowiant, papierosy i wychodziła do pracy. Jan miał za zadanie skupić się na pisaniu. Ale nie mógł sobie w takiej izolatce znaleźć miejsca. W jeden z takich dni koledzy, zaniepokojeni nieobecnością Himilsbacha na Nowym Świecie, postanowili go odwiedzić, oczywiście odpowiednio zaopatrzeni. Zastali drzwi zamknięte. Nie była to przeszkoda nie do sforsowania. Jan wykręcił wizjer i przez rurkę dostał się do trunku. Dla chcącego nic trudnego i od czego ma się przyjaciół. Nic tego dnia już nie napisał i zasnął snem sprawiedliwego.

20

Ewa Górecka, artystka plastyczka, zajmująca się obecnie renowacją figur sakralnych:

– Było to w 1973 roku, w dniu mojej studniówki. Średnio udanej i nudnej, dlatego z moim partnerem postanowiliśmy opuścić bal maturalny i przejść się Nowym Światem i Krakowskim Przedmieściem. Jako że było już późno i trochę zmarzliśmy, postanowiliśmy wejść do jednego z mijanych lokali (nazwy już sobie nie przypomnę). W środku gwar, sino od dymu papierosowego i brak wolnych miejsc. Po chwili ktoś nas woła i macha ręką: „Ej, wy przy wejściu! Do was mówię! Cho no tu do mnie! Zapraszam!”. Długo nie myśląc, podeszliśmy. Przy stole rezydował starszy pan. „Siadajcie. Bo widzicie, ten, z którym ja tu przyszedłem, pić nie może, więc wy ze mną wychylicie kielicha”, mówiąc to, wskazał pod stół, gdzie siedział sobie jak gdyby nigdy nic pies. Zawołał kelnera, który w mig przyniósł trzy setki wódki. Po toaście nasz gospodarz pożegnał się, uiścił rachunek i zostawił nas samych. Cały czas się zastanawiałam, skąd ja tego człowieka znam. Dopiero barman mnie oświecił: „To nasz stały klient. Pan Himilsbach”.

21

Nie wszystkie projekty filmowe, które uwz­ględniały Himilsbacha w obsadzie, zostały zrealizowane. Fiaskiem zakończył się pomysł polskiej wersji kultowego amerykańskiego filmu Easy Rider. Jednym z autorów scenariusza był Janusz Głowacki:

„Napisaliśmy to z Markiem Piwowskim. Wszystko miała rozpoczynać opowieść Janka, jak to kiedyś na Nowym Świecie zachciało mu się lać. Wszedł do pierwszej bramy, ale wyrzucił go stamtąd milicjant. Wszedł do drugiej, jakieś drzwi były otwarte, przy biurku siedział facet w garniturze. Jasio zapytał, czy może się odlać?

– Tak – odpowiedział tamten – ale musi się pan tu podpisać.

– W ten sposób – mówił Janek – zostałem członkiem Stronnictwa Demokratycznego”.

22

Bohdan Tomaszewski w Oborach ujrzał kręcącego się nieopodal ganku niskiego, zupełnie nieprzypominającego artystę (bardziej ciecia lub woźnego) jegomościa i zagadnął go:

– Czy byłby pan łaskaw poczęstować mnie papierosem, bo właśnie mi się skończyły…

Tej pożyczki Jan nigdy mu nie zapomniał i kiedy tylko się spotykali, zawsze wyciągał z jego paczki kilka papierosów.

23

Nie wszyscy go lubili. Zbierając materiały, spotykałem się z ludźmi, którzy go znali, dzwoniłem i pisałem do nich. Nie zawsze chcieli o nim rozmawiać. Jeden ze znanych warszawskich aktorów powiedział:

– Wie pan, niestety, obracałem się w jego towarzystwie i albo on zawsze taki był, albo ja miałem wyjątkowego pecha, bo kiedy tylko pojawił się w jakimś barze czy innym lokalu, w którym ja akurat również biesiadowałem, od razu wietrzyłem drakę. I nigdy mnie w tej kwestii nie zawiódł. Jego specjalnością było wszczynanie burd i awantur. Nie przepadam za ludźmi agresywnymi, a tak go zapamiętałem.

Inny jego znajomy zagadnięty przeze mnie o wspomnienie napisał mi w wiadomości:

– Jan nie był dobrym człowiekiem i nie mogę nic dobrego o nim powiedzieć. Przypominam sobie dwie osobiste z nim historie, ale nie podzielę się nimi, bo są nietaktowne i bardzo nieprzyzwoite.

24

„Siedzieliśmy kiedyś z Himilsbachami w kawiarnianym ogródku – relacjonuje [Zdzisław] Bene Rychter. – Było gorące lato. Wokół pełno ludzi. Basica zaczęła «nadawać» mężowi, miała do niego pretensje o wszystko. W końcu zapytała, dlaczego właściwie nie mają dzieci? Janek się zdenerwował i na cały głos krzyknął: «A kto to widział, żeby pier*ć własną kobietę!». Natomiast Stefan Kisielewski był na Krakowskim Przedmieściu świadkiem burzliwej awantury Basicy i Jana, łącznie z rękoczynami. Okładali się nawzajem. Kiedy dziennikarz próbował ingerować, przerwali na chwilę i kategorycznie oświadczyli, żeby się nie wtrącał do nie swoich spraw. Po latach zapytana o ten incydent Barbara powiedziała, że Kisiel wszystko wymyślił i takie zdarzenie nigdy nie miało miejsca. Owszem, czasem ona doprowadzona do ostateczności zdzieliła Jana, ale on nigdy na nią ręki nie podniósł. Choć, jak głosi legenda, aktor kupił kiedyś za pożyczone pieniądze w sklepie furmański bicz. Na pytanie po co, odpowiedział, że na żonę. Ale żonie powiedział co innego. Podszedł do niej, pomilczał, a potem upadł przed nią na kolana i swoim charakterystycznym głosem wychrypiał:

– Oto jestem ja, twój niegodny małżonek, a to jest bat prawdziwy. Jeżeli kiedykolwiek zdarzy mi się być niegrzecznym, to ukarz mnie tym biczem, tak abym zapamiętał karę twoją na całe moje zmarnowane życie”.

25

Dziennikarz, krytyk i wykładowca warszawskiej PWST na Wydziale Wiedzy o Teatrze Waldemar Chołodowski opowiada:

„Myśmy przez kilkanaście lat spędzali co roku dwa tygodnie w Augustowie na obozie filmowym, gdzie Jan był gościem, trochę maskotką, czytał swoje opowiadania. Przyjeżdżał tam z reguły z żoną i psem. W Augustowie zaczął się też jego życiowy dramat, ponieważ potknął się o pieniek i rozbił sobie nogę. Zaniedbał leczenie, co też przyczyniło się do jego późniejszych kłopotów z chodzeniem. Któregoś roku mieliśmy w drodze powrotnej jechać z Augustowa do Warszawy przez Białystok, gdzie mieszkali moi rodzice, którzy zaprosili nas i Himilsbachów na obiad. Jana zestresowała ta sytuacja i przez tydzień nachodził mnie i zadawał szereg drobiazgowych pytań: jak rodzice mają na imię, czy mają jeszcze dzieci (oprócz mnie), kim są z zawodu itd. Któregoś dnia nie wytrzymałem:

– Jasiu, mam do ciebie prośbę: jeśli ty podczas obiadu powiesz więcej niż trzy razy wyraz na literę „k”, to moja matka odwali kitę – ­powiedziałem jego ję-­zykiem.

Na co Janek a vista odparł:

– To ją, k*a, ubezpiecz.

W dniu wyjazdu widać było po nim potworne podenerwowanie. Po drodze zatrzymywaliśmy się na chwilę w przydrożnych knajpkach, do których Janek wpadał na pięć minut. Cały czas był nie wiedzieć czemu spięty. Kiedy dojechaliśmy, ojciec postawił na stole butelkę, więc Jasio powoli się rozluźniał. Ojciec opowiadał mu, jak w czasie okupacji działał w konspiracji, a po wojnie został wywieziony do Rosji. Wtedy zobaczyłem, że Jasiu rozpływa się zupełnie, bo ustalili między sobą stosunki polityczne. Kiedy panowie rozmawiali ze sobą, matka zawołała mnie do kuchni i zapytała, dlaczego ten pan ma tak ­zachrypnięty głos? Na ­c­o jej odpowie­­-działem:

– Mamo, bo to nie jest Czerwony Kapturek, tylko wilk.

W tym momencie dołączył do naszych gości mój syn, którego Janek nie znał i nigdy go wcześniej nie widział. I wtedy Himilsbach się rozkleił. Jego reakcją na widok tego młodego człowieka było wyznanie filozofii życiowej i miłości. Popatrzył na moją matkę i powiedział:

– Bardzo się cieszę, że Waldek ma takiego ładnego syna. A wie pani, my z Basią nie mogliśmy mieć dzieci, więc dlatego ja jej kupiłem psa”.

„Są jeszcze ludzie!“, jako część warszawskiego pejzażu, 1973 r.

Okolice Nowego Światu

26

Wzbudzał zainteresowanie, a czasami zgorszenie swoją osobą. Gdy jadł obiad w towarzystwie, już przy pierwszym daniu częstował wszystkich papierosem. Z dystansem podchodził do swoich nałogów. Powiedział do przyjaciół:

– Wszyscy mówią, Janek przestań pić i rzuć palenie. Basica straszy, że jak nie przestanę, to odejdzie. Lekarz straszy, że jak nie przestanę, to szybko zejdę. Wszyscy dookoła nic, tylko straszą! A jak człowiek ma silną wolę, to i tak zapali i się napije.

Innym razem tak uzasadniał swój pociąg do gorzałki:

– Ja to chętnie napiłbym się kawy, ale wszyscy myślą, że ja tylko tę wódkę, no i stawiają, a ja nie mam śmiałości, żeby im odmówić.

27

Pewnego popołudnia Janek i Zdzisiek przyszli z psem do Harendy. Przy stoliku pojawił się kelner. Na widok kundla zdenerwowany woła:

– Czyj to pies?! Co on tu robi? Proszę natychmiast…

Maklakiewicz przerywa mu tyradę i spokojnie wyjaśnia:

– Panie szanowny, nie mamy pojęcia, co robi tutaj ten pies. Już tu siedział, jak weszliśmy. Zapytaliśmy, czy możemy się przysiąść. Pozwolił. A teraz pan poda trzy wódeczki.

Podobna sytuacja miała miejsce w restauracji Stowarzyszenia Dziennikarzy na Foksal. Jakimś cudem udało się Himilsbachowi i Maklakiewiczowi przemycić do wnętrza psa. Panowie usiedli przy stole i zamówili jeden talerz barszczu i butelkę wódki (alkohol podawano wówczas jedynie łącznie z tzw. konsumpcją). Kiedy po chwili kelnerka spojrzała w kierunku ich stolika, aż zamarła z przerażenia: Himilsbach z Maklakiewiczem pili wódkę, a talerz z barszczem stał przed psem, który głośno chłeptał zupę, obficie ją wokół siebie rozbryzgując. Interwencja, do której włączył się kierownik sali, na nic się zdała. Wezwano milicję.

– Czy obywatele wiedzą, że psów do lokalu wprowadzać nie wolno? – zapytał surowo strażnik prawa.

 – Panie władzo, on tu już był wcześniej – odpowiedział Himilsbach, wskazując na Bogu ducha winne zwierzę – myśmy się tylko dosiedli…

28

Andrzej Kondratiuk poznał Jana na basenie warszawskiej Legii:

,,Zwróciłem na niego uwagę, bo miał paskudne białe slipy z czerwonym paskiem. W dodatku musiał je podtrzymywać, bo były za obszerne i spadały. Podszedł do mnie i powiedział:

– Jest taka sprawa. Pan mi wygląda na inteligentnego człowieka. Brakuje mi pięć złotych.

– Nie ma problemu, tak się złożyło, że mam.

– No, są jeszcze ludzie.

Potem widziałem go w Związku Literatów. Siedział sam. Był nawalony. Luminarze – ludzie pióra, pędzla i dłuta – unikali go jak diabeł święconej wody. Unikali nawet jego wzroku. Wstydzili się go, a nawet trochę bali, bo czasem potrafił być bardzo szczery. Podszedłem i zapytałem, czy pamięta spotkanie na Legii. On na to:

– Jak się masz? Siadaj, k*a, dziadu. Są jeszcze ludzie!”.

29

Jan podszedł w kawiarni do stolika, przy którym rezydował Holoubek, i bez zbędnych wstępów oznajmił:

– W poniedziałek oddam.

Pan Gustaw zastanowił się chwilę i zdziwiony odpowiada.

– Przecież nic mi nie jesteś winien…

– Ale zaraz będę – odparł Jan.

30

Do SPATiF-u wpadł nasz bohater i krzyknął na cały głos:

– Inteligencja wypier*ć!

Chwila konsternacji, goście patrzą po sobie. Na to wstaje od stolika Gustaw Holoubek i mówi:

– Nie wiem jak państwo, ale ja będę wypier*ł.

Skoro już jestem przy mistrzu Gustawie, to Janusz Głowacki opowiadał, że Holoubek powiedział kiedyś w Kawiarni Literackiej do Himilsbacha:

– Wiesz, ty jesteś podobny do Kirka Douglasa.

Jasiu pokręcił przecząco głową i powiedział z rozmarzeniem:

– Spencer Tracy.

31

Prowadził nocny tryb życia i nie zawsze znajdował drogę do domu. Zdarzało mu się spać u znajomych (i nieznajomych), ale niekiedy sam był zaskoczony miejscem, w którym powitał go świt (albo wczesne południe). Pewnego ranka budzi się i jest chłodno. Nawet bardzo. Próbuje przekręcić się na lewy bok, ale nie może. Jakby ktoś przybił go gwoździami do powierzchni. Po dłuższej chwili wyswobodził się, ale ubranie i obuwie nie nadawało się już do ponownego użytku. Okazało się, że zasnął na dachu kina Muranów, którego nawierzchnia została świeżo pokryta smołą.

32

Jako aktor Himilsbach brawurowo zadebiutował (w wieku 39 lat) w 1970 roku w kultowym dziś filmie Marka Piwowskiego Rejs. Grał postać o nazwisku Sidorowski. Nie był to przypadek. Tak właśnie nazywał się ówczesny szef SPATiF-u (Włodzimierz Sidorowski), który zabronił pisarzowi kamieniarzowi wstępu do tak lubianego przezeń lokalu z powodu awantur i burd, jakie ten wywoływał, będąc pod wpływem napojów wyskokowych. Taka mała zemsta.

33

Maria Konwicka w dzieciństwie spacerowała z ojcem, Tadeuszem Konwickim, ulicą Rutkowskiego (obecnie Chmielna). Kiedyś dojrzał ich Jan próbujący właśnie w tym momencie swych sił w grze na akordeonie i śpiewie. Kiedy skierował wykonywaną z zapałem miłosną serenadę w kierunku Konwickich, siła jego interpretacji była tak rażąca, że autor Małej apokalipsy musiał salwować się ucieczką z pola widzenia pieśniarza. Zgodnie z córką uznali, że nie zasłużyli na taki honor. Niezrażony zachowaniem przyjaciela Himilsbach znalazł sobie innych wdzięcznych słuchaczy.

34

Himilsbach, idąc w deszczu ze SPATiF-u na ulicę Trębacką do klubu filmowców, potocznie zwanego Ściekiem, przeklinał szpetnie:

– Tak dłużej być nie może! Niech władza ludowa wreszcie zadba o artystów i ten Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście zadaszy, do k*y nędzy!

35

Jan znał z autopsji stołeczne (i nie tylko) komisariaty milicji. Trafiał tam z różnych powodów. O jednym wspomniał w książce Moja oszałamiająca kariera:

„Siedzimy w Harendzie – ja, Brycht i Śliwonik. Między mną a Andrzejem doszło do, no… «nerwowej rozmowy», oczywiście na tematy artystyczne. Wymianę zdań przerwała nam niestety milicja, i to w niezbyt grzeczny sposób. Andrzej i Roman gdzieś zniknęli. Ja zniknąć nie mogłem, bowiem w tym punkcie rozmowy nie miałem na sobie ani marynarki, ani koszuli, a przecież to obraza obyczajowości, że wałęsałem się półgoły w biały dzień po Śródmieściu. MO też tak uważało, więc abym nie gorszył przechodniów, zostałem odseparowany na komisariat na Waliców. Rankiem słyszę, jak po celach chodzi profos i w każdej pyta: «Jest tu van Gogh?». Van Gogh niestety się nie zgłosił, więc zamiast niego mnie zaprowadzono do dyżurnego. Na kartce przed nim widzę trzy nazwiska: van Gogh, Zbigniew Kupczyński – to był bardzo ciekawy malarz – i moje. Zaczynają najpierw pytać, czy to nazwiska kumpli z Harendy, a głównie męczą o tego van Gogha, więc mówię spokojnie, że on się zastrzelił, stąd mogą go sobie darować. A milicjanci zaraz: «Skąd miał broń?». Odpowiadam: «Słowo honoru, nie wiem…”. Wtedy przyszedł jakiś oficer, coś tam poszeptali i zgodnie stwierdzili, żem wariat i żeby mnie wyrzucić, bo tylko kłopotów narobię. Aha! Wychodząc, uprzytomniłem sobie, co było przyczyną mojego sporu z Brychtem – ani chybi dywagowaliśmy na temat malarstwa, jak zazwyczaj przyszli artyści. Pewnie kiedy milicja przerwała nam rozmowę, w pierwszym momencie nie zwróciłem uwagi, że dawnych partnerów już nie ma, i próbowałem kontynuować rozmowę z przybyszami, powtarzając bez przerwy dwa wspomniane nazwiska”.

36

Znajomy Jana szedł z dwiema koleżankami i spotykał aktora na Krakowskim Przedmieściu.

– Cześć, Jasiu! Poznajcie się: Kasia i Krysia, a to pan Jan Himilsbach.

– Czy to prawda, że pan tak strasznie klnie? – zapytały kobiety.

– A kto wam to k*a, powiedział? – ripostował artysta.

37

Roman Śliwonik uważa, że Harenda była po trosze własnością Jana Himilsbacha. On tu śniadał, obiadował – w przenośni – tutaj urzędował. Stąd ruszał na wieczorny obchód lokali. Każdy dzień był naznaczony jakimś wydarzeniem związanym z Janem. Zapraszający Jana snob czy gość restauracyjny był przez jakiś czas przez Himilsbacha tolerowany i karmiony opowieściami ze sfer wyższych, artystycznych, a następnie lżony. Ten intuicyjnie wybrany przez Janka sposób obcowania z ludźmi przysparzał mu coraz więcej popularności, rozgłosu, wręcz chwały. Ludzie mogą być źródłem nieustających zdziwień.

– Roman, ty kupujesz zegarek w sklepie? – dziwił się Janek. – I tyle płacisz? Ja wszystkie zegarki mam od Henia z Harendy, za bezcen.

Szatnia pana Henia przypominała dosłownie sklep z zegarkami.

38

Był otwarty i nie krępował się rozmawiać z okazjonalnie poznanymi ludźmi. Jak chciało mu się pić, a nie miał pieniędzy (czyli prawie zawsze), podchodził w knajpie do nieznanych osób i prosił, żeby mu postawili setę, bo go suszy. Stawiali bez większych oporów. Po spożyciu dziękował i wychodził. Takimi drobiazgami jak rachunek nie zawracał sobie głowy. – Ostrzegałam, że to się tak dla pana skończy – powtarzała nie bez satysfakcji w głosie bufetowa osobie uiszczającej należność.

39

Obrazek z baru Mewa, który mieścił się przy dworcu Warszawa Główna (dziś Muzeum Kolejnictwa): Maklakiewicz z Himilsbachem w gęstych oparach elementów baśniowych. Panu Jankowi głowa ledwie wystaje nad wysoki stół.

– Czy można się przysiąść? – pyta nieznajomy, który nie może znaleźć żadnego wolnego miejsca.

– Możesz, k*a, dziadu – pada odpowiedź – ale zamów meduzę z lornetą.

– A co to jest?

– Kelnerka będzie wiedzieć.

– Meduzę z lornetą proszę.

Na dobrze znane hasło kelnerka postawiła na ladzie dwie setki wódki w tzw. literatkach (lorneta) oraz galaretkę z zimnych nóżek. A kiedy Himilsbach zamawiał śledzia po japońsku, to zawsze prosił do niego nie tylko wódkę, ale także i słownik.

40

Andrzej Kasia, historyk filozofii starożytnej i średniowiecznej, profesor na Wydziale Filozofii i Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego oraz w Wyższej Szkole Komunikowania i Mediów Społecznych im. Jerzego Giedroycia w Warszawie, wyszedł kiedyś z Himilsbachem z Harendy, a naprzeciwko, czyli przed Polską Akademię Nauk, zajechała limuzyna z ówczesnym prezesem profesorem Tadeuszem Kotarbińskim. Filozof miał na głowie białą płócienną czapeczkę, którą nosił latem, a upał był właśnie okrutny, wszystkie okna w PAN-ie otwarte. Himilsbach złożył dłonie w trąbkę i krzyknął głośno w kierunku okien:

– Chłopaki, brać się do roboty, szef przyjechał.

41

Kiedy on w ogóle spał? – zastanawia się Ryszard Czubak, który widywał Jana biesiadującego do późnych godzin nocnych w SPATiF-ie. Zresztą Czubak musiał nieustannie pilnować swojego napoju alkoholowego, ponieważ Jan bez skrupułów częstował się pozostawionym bez opieki kieliszkiem wódki. Pytanie zasadne, ponieważ Himilsbach po owocnie spędzonej nocy potrafił wczesnym rankiem grasować już po okolicy Nowego Światu i Krakowskiego Przedmieścia.

42

Andrzej Kondratiuk przechował w pamięci następujące wydarzenie: „Janek i Basica przyjechali do mnie w odwiedziny do Łachy nad Narwią. (…) Razem z Igą zaprosiliśmy ich wieczorem do restauracji. (…) Grała muzyka. Siedziałem tyłem do sali. Janek poprosił Igę do tańca – był trzeźwy. Na parkiecie było zaledwie kilka par. Rozmawiam z Basicą, aż tu patrzę, twarz jej tężeje, oczy wychodzą na wierzch i krzyczy:

– Jasia biją!

Odwracam się, a tam dwumetrowy olbrzym właśnie uderza Janka, który wlatuje w bęben orkiestry. (…) Siedząc w bębnie – jak w filmie komediowym – jeszcze wierzgał nogami, robiąc rowerek. Wstałem, podszedłem i zdzieliłem olbrzyma bardzo mocno kantem ręki. Cios powinien go powalić, ale nie zrobił na nim najmniejszego wrażenia. On się odwrócił i idzie na mnie. Zaraz ja będę w tym bębnie albo będzie jeszcze gorzej: wylecę przez okno – pomyślałem. Grzeję w niego drugi raz. Znowu nic. Lekko się tylko przygiął. Widocznie jednak odczuł te dwa ciosy. Naciągnął na głowę skórzaną kurtkę i zniknął w drzwiach prowadzących do kuchni. Potem wspólnie odtworzyliśmy całe zdarzenie. Olbrzym był tak bardzo nawalony, że nie odczuwał siły uderzeń. Wówczas przeżyłem chwilę grozy, bo skoro nie reagował na ciosy, które powinny go powalić, to pomyślałem, że mam do czynienia z King Kongiem. Okazało się jednak, że to Janek zaatakował w obronie honoru mojej żony. Gdy tańczył z Igą, podszedł do nich ten facet i rzucił pytanie:

– A może ze mną zatańczysz, laleczko?”.

43

Jan Pietrzak z Himilsbachem szli Krakowskim Przedmieściem w stronę uniwersytetu, po drodze zaglądali do mijanych kiosków w poszukiwaniu piwa. Upał, obaj zziajani i spragnieni. Mieli farta, bo na rogu ul. Książęcej trafili na świeżą dostawę. Ustawili się pokornie w kolejce, zakupili upragniony napój i ochoczo piją. Obok ekipa remontuje drogę. Młoty pneumatyczne pracują pełną parą, kurz jak jasna cholera. Himilsbach patrzy, przygląda się uważnie i mówi do Pietrzaka:

– Patrz, drogi budują, a iść nie ma dokąd.

44

Udzielił setek (a nie tysięcy, jak sam powtarzał, a za nim bezmyślnie współcześni publicyści) wywiadów. Kiedy Wiesław Szymański ze „Sztandaru Młodych”zapytał go o najciekawsze zdarzenie w życiu, odpowiedział:

– Zszedłem kiedyś do baru, aby zjeść obiad. Siedział tam facet, którego przedtem tam nigdy nie widziałem. Wziąłem jakieś danie i usiadłem koło niego. Zaproponował drinka. Wypiliśmy i on poszedł w swoją, a ja w swoją stronę. Nie przedstawialiśmy się sobie. Jakiś czas potem zobaczyłem tego człowieka w ZLP. Portier wyrzucał go na ulicę, a za nim jego beret. Oczywiście z czyjegoś polecenia. Zapytałem portiera: kto to jest? W odpowiedzi usłyszałem: taki drobny pijaczyna. Nazywa się Gałczyński. Pana Konstantego spotkałem potem jeszcze raz. Na jego pogrzebie. Szedłem za trumną. Szło sporo ludzi, m.in. ci, którzy kazali go przedtem wyrzucić; ci, którzy w znacznej mierze przyczynili się do jego przedwczesnej śmierci. Były ordery niesione na poduszkach, przemówienia…Ale, niestety, nie było Jego – jednego z największych poetów tego okresu.

45

Musiała to być wczesna pora, bo w zatłoczonym zazwyczaj SPATiF-ie było prawie pusto. Po dwóch przeciwległych stronach baru siedzą samotnie i sączą drinki Holoubek i Himilsbach. Otwierają się drzwi i dumnie wkracza ówczesny idol publiczności Stanisław Mikulski. Zasiada na środku przy barze, zamawia setkę i jednym duszkiem wypija. Po tym całym przedstawieniu Holoubek odwraca się do Himilsbacha i szepcze:

– Janku, wygląda na to, że jesteśmy jajami.

46

Ze stolicą czuł się szczególnie związany. Warszawiak z wyboru. Szczerze wyznał dziennikarzowi „Trybuny Ludu”:

– Pracowałem przy budowie Mariensztatu, Starego Miasta, MDM-u. Tam wszędzie jest sporo kamieniarskiej roboty, która wyszła spod mojej ręki. I muszę powiedzieć, ze sporym wzruszeniem, nawet z dumą, przyglądam się temu, co zrobiłem. To były niezapomniane lata. Czym jest dla mnie Warszawa? Odpowiadam z góry: Warszawa jest dla mnie wszystkim. Wszystkim! Ja mogę mieszkać tylko tu. Psychicznie wciąż jestem robotnikiem, kamieniarzem.

47

Poeta, tłumacz i dyplomata Jerzy Stanisław Sito, spotkawszy Jana przypadkiem w okolicach placu Trzech Krzyży, został przez aktora zaproszony na spontaniczną imprezę do mieszczącej się w pobliżu kamienicy. Zaopatrzywszy się w odpowiednie alkohole udali się pod wskazany adres. Nie dotarli na miejsce, ponieważ na klatce schodowej Himilsbach otworzył butelkę, pociągnął łyk i podał kompanowi, mówiąc:

– Dalej nie idziemy, to tutaj. Pij!

I zostali.

48

Do toalety w SPATiF-ie wtacza się Jan. Załatwiwszy swoją potrzebę, zostawia babci klozetowej na tacy banknot o zdecydowanie za dużym nominale. Spostrzegłszy to, kobieta wybiega za aktorem:

– Panie Janku, ale to za dużo, pan się pomylił, oddaję, ja jestem uczciwa…

– I dlatego tu siedzisz! – skwitował Himilsbach.

„Dać ludziom trochę radochy”, za barem w filmie Amnestia, 1981 r.

Knajpiana filozofia

49

W knajpie przy stoliku siedzą reżyser Rejsu Piwowski i jego dwie gwiazdy Mamoń i Sidorowski. Zamawiają piwo. Barmanka nalewa do kufli pół na pół z pianą.

– Trzeba ją opieprzyć – rzuca Himilsbach.

– Nie, lepiej pójdziemy do sądu – przekonuje Maklakiewicz. – Bo jeśli się okaże, że sędzia piwosz i ławnicy też piwosze, to zapadnie jedyny słuszny wyrok – kara śmierci.

50

Prowokacja była jego ulubionym sposobem zwrócenia na siebie uwagi. Żaden temat nie stanowił tabu. Wywoływało to czasami przysłowiową burzę w szklance wody, ale cóż… do odważnych świat należy!

– Dość długo rozmyślam na temat kobiet – powiedział kiedyś – i powiem, że mało mnie obchodzą. Nawet niechętnie z nimi rozmawiam, ponieważ z reguły nie mają nic do powiedzenia. A to, co one mogłyby mi powiedzieć, po prostu mnie nie interesuje. Poza tym kobiety są przekonane, że zawsze mają rację, rację wrodzoną. Uważam natomiast, że są bardzo nieszczęśliwe, choćby z tego względu, że starzeją się dwa razy szybciej od nas.

51

Swoje zamiłowanie do trunków tłumaczył w przewrotny sposób:

– Kobiety nie mają skrupułów, używają wszelkich sposobów, ba, nawet szantażu, żeby złowić upatrzonego faceta. Ilu ja widziałem mężczyzn, którzy wpadli w nałóg przez kobietę, i to nie dlatego, że zostali porzuceni, ale właśnie będąc skazani na życie z kobietą. Tacy faceci odbywają wieczną karę za niepopełnione grzechy. Od rana do wieczora: gdzie byłeś? Z kim byłeś? Co robiłeś? Nazwiska, adresy, kontakty…Wytrzymałbyś takie ciągłe przesłuchania? I człowiek zaczyna kłamać, wciąż czuje się głupio winny; zaczyna pić, żeby zapomnieć, w jaką kabałę się wpakował. Dobrowolnie… Później już, nawet jeśli kobieta nic ci nie powie i tak będziesz się obwiniał i czuł fatalnie. To jest właśnie przykład zwycięstwa materii nad myślą.

52

Reporterce Irenie Linkiewicz Jan powiedział kiedyś:

– Czasem nawet mała łza na rzęsie całym światem trzęsie. Gdybym patrzył na to, kto się ze mnie śmieje, to bym sobie dawno palnął w łeb. Pierwsza rzecz podstawowa: dać ludziom trochę radochy. Niech się pośmieją ze mnie. Każdy, k*a, poważny, krawat założy, teczka, śniadanko, pajdka chleba i do roboty leci. Ja nie mam tych obowiązków. A kiedyś to robiłem. Nie każdy lubi, jak się z niego śmieją. Mało jest takich ludzi. Zdzisiek Maklakiewicz lubił, ale pan Gogolewski to już nie. Świat bez błaznów byłby nudny.

53

Filmowy śpiewak Józiu z Rejsu, czyli Janusz Kłosiński:

– Wkrótce po premierze mój ojciec poszedł do kina na Rejs. Kilka dni później był u mnie Himilsbach i zapytał go, jak mu się film spodobał: „E… tam, panie, kupa wariatów lata po ekranie, w ogóle nie wiadomo, o co chodzi”, ocenił ojciec. Wtedy Janek mu odpowiedział: „Zobaczy pan dopiero za kilka lat, że to będzie wielkie dzieło”.

54

Nigdy nie rozsmakował się w sławie:

– Nie znoszę, gdy ktoś mi się nachalnie przygląda – mawiał. – Gdy ktoś taki pyta, skąd się znamy, zawsze odpowiadam: z więzienia. A tak w ogóle sława to Sława Przybylska. Spotkałem ją niedawno na Starówce. A ja? Ja nie muszę nic w życiu robić. Na mnie pracuje czas. Czy ludzie się z tym godzą, czy nie, ja i tak zostanę w historii… Zostanę jak mumia. Zapeklowany Ramzes II. To jest sława. Pięćdziesiąt filmów i już gwiazda? Spadająca chyba! – odpowiadał przytomnie.

55

Janek Himilsbach nie miał swojego mieszkania i sypiał u różnych znajomych – wspomina scenarzysta i pisarz (a także były bokser warszawskiej Polonii) Leszek Płażewski.

– Przez pewien czas korzystał z kąta u mnie. Mojej babci, która miała osiemdziesiąt lat, podziękował kiedyś za gościnę, mówiąc: Jak ci zrobię grób, to będziesz miała w nim jak w niebie. Przy innej okazji Płażewski pochwalił mu się, że właśnie kupił materiał na garnitur i zamierza jeszcze sprawić sobie nową wspaniałą pidżamę. To słowo wywołało u Himilsbacha falę traumatycznych wspomnień. „Raz jeden miałem pidżamę – opowiadał. – Nie ma, k*a, dziadu, gorszej rzeczy niż pidżama. Normalnie jest tak. Popijesz sobie, padniesz i zapomnisz o wszystkim. Potem wstajesz rano i zaraz możesz iść dalej. Raz jeden w życiu napiłem się w pidżamie. Następnego dnia rano wyszedłem na ulicę ubrany tylko w pasiastą pidżamę”.

56

– Kiedyś dwa tygodnie chodziłem z Himilsbachem i ciągle coś piliśmy – przywołuje odległe wydarzenie Janusz Kłosiński. – On znał niesamowitych ludzi ze wszystkich sfer: od największego dna do nieosiągalnej dla normalnego zjadacza chleba elity. Wśród jego znajomych byli obdarci żebracy, szaleni artyści i wytworni profesorowie. Okazało się, że jest coś, co ich wszystkich łączy. Każdy z nich po wódce mógł się bardzo źle zachowywać, tu panowała całkowita równość. Himilsbach zawierał w sobie coś z tych wszystkich ludzi, których znał – całe spektrum społeczeństwa z jego wielkością i upadkiem. Jak sobie popił, to mówił, że na świecie jest tylko dwóch pisarzy, którzy się liczą – Faulkner i Himilsbach. Krzyczał: „Jesteśmy jak łyse konie na wyścigach. Raz Faulkner pierwszy, raz Himilsbach pierwszy!”.

57

Grupka młodzieży aktorskiej po udanych egzaminach semestralnych udała się do legendarnego Ścieku. Na miejscu zastali taki obrazek: siedzi smutny Zdzisław Maklakiewicz, a przed nim na krześle barowym stoi kieliszek wódki. Maklak tępym wzrokiem mu się przypatruje.

– Coś się stało, panie Zdzisławie? – pytają zatroskani studenci.

– Eee, szkoda gadać – odpowiada inżynier Mamoń.

– Możemy w czymś pomóc?

– Eeee…

Po chwili dodaje:

– Powiem wam coś w tajemnicy: Himilsbach mi się rozpił.

58

Znajomość z Himilsbachem i Maklakiewiczem miała również tragiczne skutki. Jan Rzepliński napisał mi:

– Ja na smutno. Mój przyjaciel Włodek studiował filozofię na Uniwersytecie Warszawskim. Los sprawił, że poznał Jana i Zdzisława, którzy wciągnęli go we wspólne imprezowanie. Studiów nie skończył, wrócił do naszego miasteczka, pił nadal, zmarł z flaszką u boku. Wspaniały był ten mój przyjaciel. Można go było godzinami słuchać. Jego życiem były książki, później wóda. Tak straciłem przyjaciela.

59

Ryszard Koniczek był organizatorem Lubuskiego Lata Filmowego w Łagowie. Jan często gościł na tej letniej imprezie. Musiał być wtedy przy forsie, bo oddał jednemu z festiwalowych gości sto złotych, które pożyczył kilka lat wcześniej. Po niedługim czasie przychodzi znowu do byłego pożyczkodawcy i prosi:

– Pożycz mi stówę. Wiem, że masz.

60

Poeta, krytyk literacki i publicysta Piotr Bratkowski spotkał na swej drodze Jana wiosną 1980 roku:

,,Jako młodego poetę i krytyka literackiego zaproszono mnie na jakąś imprezę literacką do Krakowa. Imprezy literackie stanowiły swoisty folklor obrzeży życia oficjalnego PRL. Pisarze w różnym wieku i z różnych stron Polski, pod pretekstem wysłuchiwania wierszy i esejów, spotykali się tak naprawdę głównie po to, żeby się razem napić wódki. Tym razem pretekstem był jubileusz Koła Młodych przy krakowskim oddziale Związku Literatów Polskich. Pozwoliło to organizatorom zaprosić zarówno literacką młodzież, jak i pisarzy starszych, przed laty z owym krakowskim Kołem Młodych związanych. Wśród tych ostatnich, w ramach licznej ekipy, która spotkała się w pociągu Warszawa–Kraków, był również Jan Himilsbach. Był już mocno schorowany, miał duże kłopoty z chodzeniem. A w Krakowie właśnie chodziło się. Od knajpy do knajpy, od klubu jazzowego do klubu literatów, od wódki do wódki. Himilsbach przebywał każdy z etapów naszej wędrówki noszony na ramionach przez co silniejszych młodych literatów. Za to gdy już zasiadaliśmy przy stoliku… Był wśród nas inny pisarz, zaprzyjaźniony od lat z autorem Monidła, Marek Nowakowski. Gdy w kolejnej knajpie wokół coraz mniej trzeźwego Himilsbacha zebrał się wianuszek młodych i bardzo ładnych studentek, mruknął z przekąsem, a jednocześnie z zadziwieniem:

– Oto idol młodzieży”.

61

Końcówka lat siedemdziesiątych. W Karpaczu odbywa się kilkudniowy zjazd działaczy kultury oraz przedstawicieli świata sztuki. Jednym z zaproszonych prelegentów jest Jan Himilsbach. Po kolejnym „aktywnym” wieczorze spotykają się skacowane podgrupy na późnym śniadaniu. Towarzystwo, w którym był ówczesny dyrektor Ośrodka Kultury w Bolesławcu, Franciszek Uściński, zaprasza Jana do swojego stołu. Rozmowa toczy się leniwie, trunki są oczywiście konsumowane. W pewnym momencie któryś z rozmówców skarży się na wielkiego kaca, mówiąc, że wczoraj przesadził i chyba w ogóle ma problem z alkoholem. Koledzy rzucają żartobliwie, że powinien sobie wszyć esperal. Usłyszawszy to, Himilsbach postanowił przedstawić swoje stanowisko w tej sprawie:

– Esperal, esperal… pier*lenie! Panowie, esperal to nie! Patrzcie na ten przykład. Jesteśmy w górach. Sypie śnieg i dajmy na to idę sobie w góry. I co? I nagle jeb! Lawina! No i leżę sobie, proszę ja ciebie, pod tym śniegiem. Leżę, leżę, zimno jak cholera. I co? Odkopuje mnie bernardyn, taki wiecie, z beczułką koniaku. Bo w górach to jest taka tradycja, żebyś, dziadu, nie zamarzł, to cię bernardyn wódką częstuje… No i co? No i ten bernardyn mówi do mnie: „Napij się człowieku, bo tu zamarzniesz”. No i odkręca ten kranik z koniaczkiem. A ja wtedy do niego: „No nie mogę pić, ja mam k*a, esperal wszyty!”.

Przy stoliku zapadło długie milczenie, które przerwał Himilsbach, zwracając się do delikwenta z problemem alkoholowym:

– Także tego, rozumiesz mnie… esperal w górach to jest wyrok śmierci.

62

Z czasem wokół Jana robiło się coraz puściej. Starzy znajomi poumierali, inni ustatkowali się, założyli rodziny i zerwali z codziennymi zabawami na mieście. Janowi zdrowie też nie pozwalało już na prowadzenie intensywnego życia. Wiek zrobił swoje i Himilsbach tracił czasem cierpliwość do ludzi. Kiedy ktoś go lekceważył, dokuczał mu lub upokarzał, mówił:

– Ty nie mógłbyś być moim przyjacielem.

63

– Ależ ja nie bywam w żadnych salonach! – protestował w wywiadzie udzielonym tygodnikowi „Film”. – Trudno nazwać Małą Kameralną salonem literackim – chociaż przychodzili tu Gałczyński, Tuwim, Słonimski, Świderski, Maklakiewicz, Hłasko, Cybulski. Do Związku Literatów nie chodzę, chyba że po kartki i rekompensatę, 1510 zł… Gdy się tak głębiej zastanowić, to ja nigdy nie pisałem dla pieniędzy. Sprawia mi to przyjemność, czasami mnie nagabują, albo piszę dla świętego spokoju… W sprawie zaś artyzmu – jak mówią – istnieją dwie drogi, by stać się kulturalnym. Jedna polega na tym, by mieć wykształcenie, druga – by mieć wiele nałogów.

64

Dziennikarz Jan Piasecki został zaproszony do prywatnego mieszkania Himilsbacha. W podziękowaniu za ten zaszczyt usłyszał:

– Nie ma za co. Nie miałem innego wyjścia. Po prostu nie mogę wyjść. Mówiąc serio, niedawno wróciłem ze szpitala. Nawet dobrze leżało mi się w tym szpitalu. Leżałem sobie wygodnie w pościeli i odpoczywałem. Było mi tak dobrze, że mógłbym nawet zdechnąć. Niestety. Byłem zmuszony szybko wyzdrowieć i wynieść się, bo łóżko było potrzebne następnemu. Artyści mają względy w piekle i szybko mogą umrzeć. Ewentualnie mają też względy w niebie, ale to chyba mnie nie dotyczy.

Po chwili namysłu aktor kontynuował swój wywód:

– Swego czasu miałem pewne perspektywy na własne mieszkanie. Zwłaszcza na początku lat pięćdziesiątych, kiedy pracowałem przy budowie MDM. Wtedy każdy miał szansę na mieszkanie wielkie i wspaniałe. Wystarczyło zacząć gadać głupstwa, zapisać się albo informować o tym, o czym mówią między sobą koledzy. Przytulne mieszkanko nie kazałoby długo na siebie czekać. Takie były czasy. Nigdy jednak aż do tego stopnia nie pragnąłem mieszkać na własnym. Wolałem cudze i wolałem posiadać paru szczerych kumpli. Taką miałem wadę charakteru i chyba do dziś mi to zostało. Nadal też mam paru kolegów, na których mogę polegać.

65

Od śmierci Maklakiewicza Jan coraz rzadziej pojawiał się w SPATiF-ie przy Alejach Ujazdowskich. Był schorowany i stan zdrowia nie pozwalał mu na zabawy tak huczne jak dawniej. Nie miał już swojej charakterystycznej chrypy, mówił szeptem, chodził z trudem o lasce. Znany warszawski lekarz wyznaczył mu limit alkoholowy – sto gram dziennie. Jednak niedługo potem zobaczył Himilsbacha w stanie wskazującym na spożycie większej ilości.

– Jasiu! A nasza umowa? – karcił aktora. – Miałeś poprzestać na stu gramach!

– A ty myślisz, że ja się tylko u ciebie leczę? – odparował spokojnie Himilsbach.

„A jaki ma pan zawód?“, w kostiumie do filmu Jak to się robi, 1973 r.

Maski aktora

66

Kiedy Marek Piwowski pracował nad filmem o tematyce antyalkoholowej, zaprosił do współpracy studentów ASP, którzy dzięki temu nie tylko zdobyli kolejne doświadczenie, ale również zarobili kilka złotych. Himilsbach w tym filmie wcielił się w rolę… nieboszczyka. Pracy przy charakteryzacji „aktora grającego zwłoki” nie było wiele (przy skromnych wówczas możliwościach efekt „martwego ciała” uzyskiwano przez posypanie wykonawcy talkiem). Zdjęcia były kręcone w obskurnym mieszkaniu na warszawskiej Pradze. Aby przygotować aktora, młoda charakteryzatorka poszła z nim do łazienki. Wtem Janek zamknął drzwi na haczyk i zapytał z pełną powagą dziewczynę:

– I co dalej?

Dziewczyna przestraszyła się nie na żarty.

– Autentycznie się przeraziłam. Ale okazało się, że to taki dowcip, niczego nie chciał mi zrobić. Chyba tylko przestraszyć troszeczkę młodą dziewczynę.

A Jan miał niezły ubaw, bo o tym zaplanowanym żarcie poinformował wcześniej wszystkich członków ekipy. Wszystkich oprócz studentki ASP.

67

Pisarz i satyryk Jerzy Wittlin:

,,Himilsbach, podobnie jak Franc Fiszer przed wojną, a po wojnie Andrzej Dobosz, jest postacią żywiącą mit środowiska, dającą mu jakiegoś oryginalnego koloru, pieprzu. Z wykształcenia kamieniarz, z upodobań utalentowany pisarz i aktor. Z Eugeniuszem Kabatcem, kiedy szefował on komisji zagranicznej, a ja byłem jego następcą, siedzieliśmy w gabinecie prezesa związku. Nagle przez szklane drzwi wsuwa się głowa Himilsbacha:

– Gienek – mówi Jan – a może ty byś mnie raz kiedyś gdzieś posłał?

– A gdzie ty byś chciał jechać Jasiu?

– No może gdzieś na Zachód? – odpowiada Himilsbach.

– A byłeś już, Jasiu, na Zachodzie?

– Najdalej to byłem na dworcu Ochota. Tam sprzedają bardzo dobre parówki.

Kiedy wychodziłem, przed bramą stał Himilsbach, aby zainkasować należne mu za występ honorarium:

– Pożycz sto złotych – mówi.

Pożyczyłem. Odchodząc, myślę z satysfakcją, że to wcale niedrogo. Za gorsze występy płaciłem już nieraz o wiele więcej”.

68

Pisarz Janusz Krasiński wspomina następującą scenę z udziałem Stanisława Grochowiaka i Himilsbacha, która zdarzyła się w wytwornej w owych czasach restauracji Kuźnia w Wilanowie: – Było już ciepło, siedzieliśmy przy stoliku: Jurek Krzysztoń, Grochowiak, chyba Wieczorkowski lub Malcharek i ja. Niespodziewanie pojawił się też Jaś Himilsbach. Przysiadł się, poczęstował papierosami. Okazało się, że nikt z nas nie ma ognia. Przy sąsiednim stoliku siedziało trzech dżentelmenów w śnieżnobiałych koszulach, w nienagannie skrojonych marynarkach, w zagranicznych krawatach. My także nie najgorzej ubrani, wyłączając Himilsbacha. Podchodzi do nich Jaś i swym ochrypłym głosem pyta: „Czy mogę prosić panów o zapałki?”. Jeden z nich wziął leżące na stoliku pudełko i odwrócony do Janka plecami podał mu je wyciągniętym za siebie ramieniem. Ten wziął zapałki, padł na kolana i pocałował pana w buty. „Bóg zapłać – powiedział – Bóg zapłać”. Nikt z nas przy stoliku nie potrafił powstrzymać śmiechu.

69

Pan Jan przyszedł do znajomej z maszyną do pisania i rzecze:

– Pani Czyżewska kochana, pani mi pożyczy parę złotych. Ja zastawię u pani maszynę do pisania, bo ją przepiję i się skończę jako literat.

Kobieta wzięła sprzęt, pieniądze pożyczyła. W umówionym terminie Jan zjawia się, by oddać dług i odebrać zastawiony fant. Po transakcji mówi do kobiety:

– Pani Czyżewska, ja teraz pani pokażę, jaka pani jest łatwowierna.

Otworzył futerał, a w nim zamiast aparatu do ręcznego wystukiwania liter były dwie czyste czerwone cegły.

70

Wyróżniający się wygląd i oryginalna chrypka plasowały go w szeregu aktorów charakterystycznych. W wywiadzie radiowym powiedział:

„Trudno, mam taki głos. Poszedłem nawet do laryn­gologa i lekarka mnie pyta:

– Od kiedy ma pan taki głos?

Ja jej mówię:

– Od kołyski.

– A do kiedy? – docieka pani doktor.

– Do trumny – odpowiadam zgodnie z prawdą”.

71

Był kamieniarzem cmentarnym, ciosał nagrobki i je­go filozofia na co dzień, tzw. filozofia życia, przypominała postawę grabarzy z Hamleta. Potrafił zwrócić się do znajomych z niecodzienną propozycją wypowiadaną z grobową miną:

– Słuchaj, jeszcze tylko niewiele gruntu na cmentarzu Powązkowskim nie podeszło wodą, pozostało zaledwie kilka kwater suchych. Zakup, bracie, sobie suche miejsce, póki jeszcze są, ja ci mogę ułatwić transakcję, bo później pozostaną tylko takie kwatery, gdzie w kilka tygodni zgnijesz w podskórnej.

Propozycje te czynił zupełnie na serio, ale wszyscy czuli przez skórę, że gdzieś na dnie jego słów czaiła się nieuświadamiana lub doskonale maskowana drwina.

72

Znajomy Himilsbacha zaprosił go razem z Maklakiem na weekend do swojego domu. Powiedział mamie, że przyjadą w odwiedziny sławni artyści, znani z kina i telewizji. Starsza pani była zachwycona. Zakładała, że muszą to być wspaniali, kulturalni i dystyngowani ludzie. Sobota rano. Świeci słońce. Babie lato. Okna szeroko pootwierane. Przy stole w kuchni siedzi przyjaciel Himilsbacha ze swoją mamą. Właśnie skończyli śniadanie i z niecierpliwością czekają na parę sławnych artystów. Nagle z ulicy zaczynają dobiegać czyjeś męskie ożywione głosy.

– Ja ci, k*a, mówię, że to jest tu!

– Ty mi tu nie pier*l, bo to nie jest tutaj!

– No co ty, k*a!

– O, nareszcie! Węgiel przywieźli! – odzywa się starsza pani.

– Nie, to nie węglarze. To przyjechali pan Himilsbach z panem Maklakiewiczem.

73

Publicysta i reporter Stanisław Stanuch: Janek Himilsbach, chociaż notorycznie biedny, nawet po wydaniu kilku książek i sukcesach aktorskich w filmach, miał swój honor i potrafił mieć gest. Pewnego dnia odwiedziłem go na statku zacumowanym przy nabrzeżu wiślanym w Krakowie, w okolicy Starowiślnej. Gdy rozmawialiśmy, sięgnąłem po jabłko z potężnego stosu wypełniającego luk statku. Widząc to, powiedział:

– Jesteś głodny? Nie jedz tego, to psiary… Zapraszam cię na obiad do restauracji…

Mimo moich protestów zaprowadził mnie do Warszawianki. Usiedliśmy przy stoliku zajętym przez panienki wiadomej profesji, z którymi Janek z miejsca od razu się dogadał. Nagle wstał, przeprosił mnie i odszedł na chwilę do stolika zajętego przez Stefana Otwinowskiego siedzącego w towarzystwie bardzo wytwornych pań. Przez chwilę rozmawiali na boku, Otwinowski wyciągnął portfel z kieszeni, wręczył coś Himilsbachowi i pożegnali się jak starzy znajomi. Gdy wrócił, zapytałem:

– Czego od niego chciałeś?

– Powiedziałem mu – wyjaśnił – że jeżeli nie poży­czy półtorej stówy, przysiądziemy się do stolika z naszymi panienkami. – Zatarł ręce, wezwał kelnera i powiedział: – Teraz możemy bankietować.

74

Bardzo znana opowieść. Czy prawdziwa? Do dziś żyje, nawet sporządza się memy ze zdjęciem aktora i tymi kwestiami.

Oto Jan stoi koło budki i pije piwo. Obok przechodzi kobieta.

– Wziąłby się pan za robotę, a nie piwo!

– W tym kraju nie ma pracy w moim zawodzie.

– Tak? A jaki ma pan zawód?

– Torreador.

75

Miewał trudne okresy i bywał w opałach mieszkaniowych i finansowych. Związek Literatów starał się mu pomóc. Zgodził się na przyjęcie stypendium twórczego, choć nie uznawał pisarstwa jako zawodu. Pomoc ta wyraziła się w formie specyficznej: został zatrudniony jako palacz centralnego ogrzewania w Domu Pracy Twórczej w Oborach koło Warszawy. Mógł więc uczestniczyć w towarzyskich spotkaniach i rozmowach pisarzy jako jeden z nich, a poza tym zachować swój status robotnika fizycznego. Jedyny to chyba w dziejach tego przybytku przypadek połączenia dwu tak różnych funkcji przez jednego człowieka. Zdaje się, że Himilsbach zaniedbywał swoją czarną robotę w pałacyku oborskim, bo miejsca tam nie zagrzał.

76

Himilsbachowie często odwiedzali zaprzyjaźnione małżeństwo Kondratiuków (Igę i Andrzeja) w Gzowie. Przyjeżdżali niezapowiedziani (Kondratiukowie nie posiadali telefonu) i o różnych porach. Zostawali tak długo, jak chcieli, nie stanowiąc ciężaru dla gospodarzy. Reżyser w tym czasie fotografował Jana, nastawiał na niego kamerę i aktor opowiadał do niej swoje prawdy i zmyślenia. Kiedy Jan dowiedział się, że Iga chce zrobić nowy recital, to powiedział:

– A wiesz, cholera jasna, ja ci spróbuję napisać piosenkę.

Pisał długo, tłumacząc to tym, że jak zasiada przed maszyną, to zamiast krótkiej formy składającej się z kilku zwrotek i refrenu zawsze wychodzi mu opowiadanie na kilka stron. Ale w końcu powstała piękna piosenka Szczęście, gdzie ty jesteś, do której muzykę napisał Michał Górny. Iga Cembrzyńska:

– Jest to nieprawdopodobnie liryczna piosenka. Jak się patrzyło na Jana i znało jego ochrypły głos, to nikomu by do głowy nie przyszło, że jego dusza jest niesłychanie delikatna i ciepła, a wnętrze skomplikowane.

77

Himilsbach był na bakier z modą i nie przywiązywał żadnej wagi do szykownych strojów. Skutek bywał tego taki, że nie zawsze był wpuszczany do restauracji, gdzie odbywała się tzw. selekcja. Roman Śliwonik został kiedyś poproszony przez obsługę sali do poświadczenia, że przyjaciel jest… artystą. Uparty kelner na widok aktora wykrzykiwał z oburzeniem: „Toż on udaje pisarza! Na salę chce wejść!”. Po interwencji Śliwonika Jan został w końcu zaproszony do stolika, ale niesmak po całym wydarzeniu pozostał. Oczywiście Himilsbach szybko zapomniał o całym zajściu i nadal w sposobie ubierania się pozostał sobą.

78

Andrzej Wajda nie cenił twórczości aktorskiej Himilsbacha. Jana zabolało, że reżyser publicznie oświadczył, że on nigdy nie zagra w jego filmie ani w żadnej produkcji realizowanej przez kierowany przez niego Zespół Filmowy X. Niestety, mistrz słowa dotrzymał. Krzysztof Mętrak twierdził, że twórca Popiołu i diamentu powiedział:

– Himilsbach to Zbyszek Cybulski po wszystkim.

79

Andrzej Jendraszek, kolega pracujący w warszawskim oddziale ZAiKS-u, natknął się na Himilsbacha stojącego w długiej kolejce na spotkanie z … uzdrowicielem i bioenergoterapeutą Clive’em Harrisem. Na niedowierzające spojrzenie znajomego Himilsbach rzucił:

– I co się gapisz?! Przyszła krycha na matycha!

A po chwili dodał:

– Idziesz na piwo?

80

Malarz i grafik Andrzej Newelski: „Pracowałem w TVP na Woronicza i stałem za nim w kolejce do kasy. Okazało się, że nie ma jeszcze dla niego pieniędzy. On wtedy popatrzył na kasjerkę, która była miłą i delikatną osobą, i wrzasnął:

– Och, ty wredna…

Kolejka zamarła, obawiając się, że rzuci grubym słowem, ale on zmitygował się i po chwili dokończył:

– …instytucjo!”.

81

W pamięci Romana Śliwonika zachowało się wspomnienie: „Wieczory poezji na Starym Mieście. Na jednym z nich poeta Jan Himilsbach wkroczył wprost od Fukiera w środek dyskusji i postanowił zabrać głos. Ponieważ natarczywie się tego domagał, udzieliłem mu głosu (prowadziłem dyskusję). Janek podszedł do prezydialnego stolika, stanął przed mikrofonem i zamilkł zapatrzony w przestrzeń. Później zaczął wyprawiać dziwne rzeczy z rękami, coś jakby ugniatał nimi powietrze, później rozkładał je szeroko i zbliżał do siebie, jakby grał na jakimś nieistniejącym akordeonie. Jasio szukał słów. Patrzyłem zafascynowany na to przedłużające się, milczące granie. Sala również. Po pewnym czasie ocknąłem się i stojąc za nim, zacząłem półgłosem podpowiadać: «Niewątpliwie w wierszach poety X…».

Janek powtarzał:

– Niewątpliwie w wierszach poety X…

Ja: «…widać wyobraźnię» – szeptałem.

– Widać wyobraźnię – powtarza Janek.

«Struktura tych wierszy» – podpowiadam złośliwie.

– Stru… Jak? – pyta półgłosem Janek.

«Struktura tych wierszy…».

– A więc tego… – kontynuuje Himilsbach – struktura tych wierszy… jest… w ogóle…

Nagle milknie gwałtownie, odwraca się do mnie i grzmi na całą salę:

– Co ty mnie, k*a, podpowiadasz! Co, ja sam nie umiem czy jak!?

Na sali rozległ się słaby okrzyk jakieś entuzjastki poezji mdlejącej z przerażenia”.

82

Jan Himilsbach do końca został człowiekiem rozdartym pomiędzy dwa światy – sztukę i ciężką pracę fizyczną. W żadnym z nich nie czuł się do końca akceptowany:

– Chłopaki mnie nie chcą, ci mnie nie ­potrzebują – mawiał, myśląc z jednej strony o swych kolegach, kamieniarzach, z drugiej zaś o artystach.

Ucieczką przed niezrozumieniem otoczenia była dlań wierność samemu sobie. W wywiadach deklarował:

– Staram się w tym całym bajzlu nie iść na żadne kompromisy, zachować własną twarz…

83

Student Piotr Machalica, wychodząc ze szkoły teatralnej, natknął się na ulicy Miodowej na Himilsbacha. Jan zlustrował go wzrokiem i zapytał:

– Ty jesteś Machalica od tych Machaliców?

Machalica od tych Machaliców przytaknął.

– To daj żar – zażądał Jan.

– Ale ja nie palę… – odpowiedział Piotr M.

– Daj żar – nie odpuszczał filmowy Sidorowski.

– Ale ja nie… – bronił się na próżno młody aktor.

Wtedy Jan wyciągnął sfatygowane zapałki, podał oniemiałemu studentowi.

– Teraz już masz, więc daj żar.

Zapalił i oddalił się w sobie tylko znanym kierunku. Machalica został jak chłopiec z zapałkami.

84

Himilsbach w stanie wojennym, który trwał już od kilku miesięcy, wracał do domu tuż przed godziną milicyjną. W pobliżu miejsca zamieszkania zobaczył młodego żołnierza, który, chroniąc się przed mrozem, ogrzewał swe zgrabiałe dłonie przy koksowniku. Jan niewiele myśląc, zaprosił go do swojego mieszkania, ale młodzian był bardzo nieufny i początkowo nie wyraził zgody. Aktor w końcu przełamał opór i mężczyzna dał się namówić na gorącą herbatę. Wchodząc do Himilsbachów na Górnośląską, zobaczył wiszący na ścianie krzyż i odetchnął z ulgą:

– Widać to porządny dom.

85

W 1986 roku Tadeusz Konwicki opublikował znakomitą wspomnieniową książkę Nowy Świat i okolice, w którejpoświęcił Janowi z Mińska Mazowieckiego krótki esej:

„Himilsbach jest ozdobą naszej literatury. Mam zaszczyt przyjaźnić się z tym pisarzem. Nie jest to przyjaźń jakaś gwałtowna czy namiętna, ale spotykamy się od czasu do czasu, świadczymy sobie małe grzeczności i lubimy chwilę pogwarzyć ze sobą. W ciągu tych trzydziestu paru lat znajomości Himilsbach wystateczniał, okrył się siwizną i dziś jako szanowany klasyk jest widywany na Krakowskim Przedmieściu czy Nowym Świecie, jak go prowadzą, trzymając pod rękę, pełni szacunku asystenci, akolici i wielbiciele. Ja się nie tylko przyjaźnię z Himilsbachem, ja także czytam jego książki. W tym zalewie literackiej dzikości, prostactwa, a także najwulgarniejszych wyrażeń, którymi prymusi i maminsynkowie usiłują epatować czytelników, to znaczy krewnych i znajomych, proza Himilsbacha, oszczędna, jasna, powiedziałbym nawet – wykwintna, przynosi ulgę swoim szlachetnym tonem, swoimi dobrymi manierami literackimi. Himilsbach przyszedł do literatury z fachu kamieniarskiego. Przynajmniej tak twierdzi, a nie wypada nam odmówić kredytu zaufania. Co prawda zadziwia trochę bezstronnego obserwatora fakt, że Himilsbach ma w dowodzie datę urodzenia 31 listopada. Ale przecież różne rzeczy zdarzają się nieprzeciętnym ludziom. A więc Himilsbach był, a może nadal jest «naturszczykiem». Specjalnie użyłem tego filmowego terminu. Każdy jest w tej dziedzinie amatorem. Nawet Mickiewicz. Pisanie poezji czy prozy to jest działalność amatorska. I każdy błąkający się po ulicy amator jutro może być najbardziej poczytnym autorem, a za rok, dwa, już go okrzyczą klasykiem. (…).

Kiedyś Himilsbach, będąc w stanie bardzo lekkiego upojenia, naprawdę tyle co nic, zaczął się ode mnie czegoś domagać. Już naprawdę nie pamiętam, może koleżeńskiej pożyczki, a może uczestnictwa w dalszych projektowanych biesiadach. Ja się broniłem, chciałem się go pozbyć, byłem nie w nastroju do bankietów. Himilsbach walczył ze mną i z tej, i z tamtej strony, mocował się z moją niechęcią, próbował pokonać mój opór, aż raptem, jakby nagle załamany, odezwał się głosem, w którym był ślad autentycznych łez:

– A kto ci dał moralne prawo pisać o mnie?

I rzeczywiście”.

86

Jan Himilsbach pojawił się w Legnicy w 1987 roku podczas koncertu w ramach „Satyrykonu”. Na scenie oprócz Himilsbacha wystąpili Jan Skrzek, Maciej Maleńczuk oraz Obstawa Prezydenta. Aktor zatrzymał się w mieście na kilka dni i organizatorzy dostawali każdego ranka telefon z błagalną prośbą z hotelu o pomoc przy pozbyciu się kłopotliwego lokatora, nierzadko wulgarnie prowokującego innych gości. Fotograf Piotr Krzyżanowski:

– Robiłem zdjęcia pod sceną w czasie koncertu. Kolega Jacek, który zajmował się Himilsbachem, zawołał mnie na zaplecze. Stół zastawiony jedzeniem i alkoholem. Jacek przedstawił mnie aktorowi. Kiedy usłyszał moje nazwisko, zapytał:,,Z tych Krzyżanowskich?”. Kiedy przytaknąłem, dostałem pozwolenie, aby się przysiąść. Wychodził wtedy na scenę chwiejnym krokiem Janusz Gajos i zaczął swój występ od słów: „Dobry wieczór państwu, oni tam piją wódkę, a po mnie widać”. Himilsbachowi tak się Legnica spodobała, że wyjeżdżał z niej chyba siedmiokrotnie. Wspomniany kolega Jacek wciąż go odprowadzał na peron, a potem znów wracali. Przy którymś razie Jan powiedział, że musi iść siku. Usłużny Jacek odprowadził go do toalety. Himilsbach zamknął się w kabinie. Po chwili zaczęły z pomieszczenia wydobywać się pomruki niezadowolonego artysty. W końcu wyszedł i mówi do Jacka: „Zapnij mi, k*a, rozporek, bo ja nie mogę!”. Tu muszę nadmienić, że Jacek miał ponad dwa metry i żeby zdążyć, pomyślał: „A pierdziu…”. Przyklęknął i zapina mu ten rozporek. Wtem drzwi się otwierają i wchodzi facet, na co Himilsbach zachrypiał: „Nie widzisz, niesie mi pomoc!”.

Pisarz Przemek Corso:

– Odstawiając na bok pozasceniczne perypetie Himilsbacha, warto wspomnieć o dystansie i poczuciu humoru aktora, który, wchodząc na scenę, w przeciwieństwie do innych wykonawców grzecznie witających się z publicznością, zawołał tylko: „Serwus, ludzie!”. Gdy jeden z uczestników koncertu podał Himilsbachowi rolkę papieru toaletowego (wówczas towar deficytowy), ten, długo się nie zastanawiając, ucałował tę zdobycz.

Wizyta w Legnicy była jednym z ostatnich publicznych występów autora Przepychanki.

87

W pośmiertnym wspomnieniu autora Łez sołtysa, opublikowanym na łamach „Tygodnika Kulturalnego”,Krzysztof Mętrak przywołał z pamięci sytuację z Berlina z 1979 roku:

– Pływam stateczkiem po tamtejszych jeziorach z poetami Adamem Z. i Witkiem W. Świeżo się tam zaaklimatyzowali, więc pytam: czego wam tu brakuje?

– Wiesz, mówi Witek – takiego modela jak Janek Himilsbach nie ma na całym Zachodzie.

„Zobacz, jacy piękni i fajni ludzie”, w filmie Rejs, od którego zaczęła się przyjaźń dwóch aktorów (obok Jana Himilsbacha i Zdzisława Maklakiewicza żona Mamonia – Wanda Stanisławska-Lothe), 1970 r.

Artyści oraz ich problemy

88

– Janka i Zdziśka łączyła duża przyjaźń i serdeczność – mówi Andrzej Kondratiuk. – Czasem pojawiała się zazdrość tekściarza i aktora. Kiedy Zdzisiek powiedział dobrą kwestię, to Janek był o nią zazdrosny. Kiedy Janek coś dobrze odegrał, to Maklak był zazdrosny o zaprezentowaną przez niego kreację: „Ja musiałem kończyć szkołę aktorską, a ty nic”. Ich fenomen polegał na tym, że cały czas pomiędzy nimi trwał swoisty ping-pong, ciągła gra.

89

Himilsbach zjawił się trochę nietrzeźwy w warszawskiej stołówce literatów. Dostrzegł Tadeusza Konwickiego jedzącego zupę i jął mu wyłuszczać swój interes. Konwicki był w towarzystwie przyjaciółki, tłumaczki książek z języka angielskiego, osoby zasadniczej i energicznej, wyposażonej do tego przez naturę w donośny głos. Po chwili kobieta odezwała się gniewnie:

– Proszę natychmiast wyjść. Pan jest nietrzeźwy!

Na to Himilsbach przyjrzał się jej bacznie i powiedział:

– Trzeba tworzyć, a nie tłumaczyć!

90

Dziennikarze często pytali aktora, dlaczego zaczął pisać. Ten z przekorą odpowiadał:

– Każdy ma jakieś ciągoty. Zakochałem się. Przeczytałem Martina Edena Jacka Londona i pomyślałem, co to ja gorszy jestem? Będąc na morzu, napisałem list do takiej jednej dupy i dostałem od niej odpowiedź: „Proszę pana, moje nazwisko trafiło do pana świadomości chyba przez przypadek”. A ja sobie pomyślałem: „O ty, nędzna, ja ci teraz pokażę!”. I zacząłem pisać.

91

– Zaczynałem jak 99 procent młodych pisarzy. Zanim ten jeden procent zacznie, okazuje się, że ma ciocię, wujka lub innego znajomka pracującego w kulturze. Po prostu wysłałem wiersze do „Expressu Wieczornego”. Odpisali mi, że powinienem popracować nad ortografią, ale równocześnie skierowali do Związku Literatów Polskich – ujawnił Himilsbach w opowiadaniu Moja oszałamiająca kariera.

Jego przygoda z pisaniem rozpoczęła się od publikacji w latach pięćdziesiątych (był wtedy palaczem i odbywał służbę wojskową) wierszy na łamach prasy literackiej („Zebra”, „Po Prostu”, „Nowa Kultura”). Do historii polskiej liryki przeszedł nie jako autor subtelnych erotyków ani wynalazca nowego rodzaju wersyfikacji, lecz twórca najdłuższego tytułu wiersza: Na przyjazd Ali-Bam-Sulejmana, delegata Arabskiego Związku Młodzieży Demokratycznej, który przybył na Festiwal Młodzieży do Warszawy 15 lipca 1955 roku. Dworzec Główny, peron szósty, tor drugi. Według innej relacji był to: List do Alfreda Sulejmana z Sudanu, który w drodze do ojczystego kraju z Festiwalu Młodzieży i Studentów w Moskwie odwiedził Polskę. Sam utwór składał się natomiast z kilku linijek. Do dziś dnia nieznane są losy tego jakże intrygującego wiersza i z tego powodu nie grozi maturzystom analiza jego subtelnej treści.

Z czasem do języka potocznego wejdą jego powiedzenia: „k*a lekkiego prowadzenia się”, „wnuki Koryntu”, „nie moja broszka”, „stary rzęch” czy bon mot: „W Polsce to nawet buty piją”.

92

Jadwiga Kaczyńska pracowała w Instytucie Badań Literackich i opracowywała dzieła Tadeusza Boya-Żeleńskiego, kiedy trafiła w jej ręce niespodziewana przesyłka: koperta, a w niej odręcznie napisane pismo na wydartej ze szkolnego zeszytu kartce o treści: „Proszę przyjąć mnie do Związku Literatów. Piszę od jakiegoś czasu, podobno nieźle”. Podpis: „Jan Himilsbach”.

93

Marek Hłasko to ważna postać w życiu Himilsbacha. Piękny dwudziestoletni wysłuchiwał barwnych opowiadań na kanwie osobistych przeżyć kamieniarza, który mu je deklamował w okolicach pomnika Kopernika w Warszawie. Nie od dziś wiadomo, że mówić każdy potrafi, ale już pisać to niekoniecznie. Kamieniarz zachęcony przez Hłaskę postanowił zasiąść do przelania na papier tego, co kwieciście opowiadał.

Ich znajomość nie była intensywna. Autor Pierwszego kroku w chmurach,targany namiętnościami i nałogami, nie mógł sobie znaleźć miejsca w życiu i na koniec osiadł w Niemczech, gdzie zmarł w 1969 roku. Himilsbach długi czas jak relikwię przechowywał zdjęcie z dedykacją Hłaski. Był również jednym z inicjatorów sprowadzenia prochów pisarza do Polski (,,Po co Mareczek ma leżeć u tych Niemców”, powiadał) i złożenia ich na cmentarzu Powązkowskim w 1975 roku. Mówił często przy różnych okazjach: „Mój przyjaciel Marek Hłasko powtarzał mi: «Z dobrą kobietą nie boli życie, od dobrego jadła nie boli brzuch, a od dobrego trunku nie boli głowa»”. I Himilsbach trzymał się tej zasady z uporem maniaka.

94

Warszawski szlak bohemy artystycznej i szemranego półświatka lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych przedstawiał się następująco: Trakt Królewski, Klub Dziennikarza, Fukier, Hotel Europejski, Bristol, Harenda, Kameralna (zwana niegdyś knajpą U Węglarzy, na rogu ul. Kopernika i Przybosia z jednej strony i ul. Foksal z drugiej), klub SAP-u (Stowarzyszenia Architektów Polskich), SPATiF (klub Stowarzyszenia Polskich Artystów Teatru i Filmu) i Ściek (czyli klub filmowców).

Właśnie w tym ostatnim miejscu Andrzej Seweryn był świadkiem cudownej sceny. Obok aktora i obecnego dyrektora Teatru Polskiego siedzieli kompletnie narąbani Jerzy Kamas i Jan Himilsbach. Nagle Himilsbach, patrząc przed siebie, z pełną powagą wypalił do Kamasa:

– Nie przytulaj się do mnie, jesteś spocony.

95

Piotr Fronczewski wspomina: „To było zaraz po tym, jak Konwicki wydał w drugim obiegu Małą apokalipsę. Pół Warszawy o książce mówiło, ale zdobyć ją było trudno. Konwicki siedział przy stoliku z Guciem Holoubkiem i pewnym literatem, którego nie będę wymieniał z nazwiska – będzie bezpieczniej i bardziej elegancko. To był w każdym razie bardzo nobliwy starszy pan. Himilsbach podchodzi do stolika i, ignorując wszystkich pozostałych, zwraca się do Konwickiego:

– Tadziu, załatw mi tę książkę! Ja jej, k*a, nigdzie nie mogę dostać!

Na co nobliwy literat mówi:

– Ja bardzo pana przepraszam, ale tu są kobiety, może by pan powściągnął język.

Himilsbach jakby tego nie słyszał i dalej do Konwickiego:

– Tadziu, k*a, zlituj się! Proszę cię, zrób coś, bo ja muszę tę książkę mieć.

Na co starszy pan ponownie zwraca mu uwagę, a Himilsbach znowu nie reaguje i nadal do Konwickiego mówi:

– Koniecznie chcę to, przeczytać, no weź coś zrób. Nigdzie, k*a, tej książki nie można dostać.

I wtedy dopiero odwrócił się do strofującego go pisarza i zadał mu ostateczny cios:

– A pańskiej książki, panie kolego, w kioskach Ruchu o takie stosy leżą!”.

96

Zanim ruszyły zdjęcia do Rejsu, w warszawskiej hali Gwardii odbyło się przesłuchanie, na które z całej Polski zjechały tłumy żądne przeżycia przygody filmowej. Jan się tam szwendał, znalazł się w finałowej ponad setce (tym razem nie wódki) kandydatów, z której wyłoniono ostateczną obsadę, i Jan zagrał. Himilsbach: „Po dwóch tygodniach (po castingu) zjawiłem się na statku zacumowanym w Gdańsku, nieopodal knajpy Kubickiego. Zameldowałem swoją obecność, gdzie trzeba, i zszedłem na ląd. Pierwsze kroki skierowałem do restauracji Kubickiego. Znalazło się jedno miejsce wolne, ale nie było na czym usiąść. Musiałem najpierw znaleźć sobie siedzenie, a potem za przyzwoleniem przysiąść się do stolika, zajętego przez samych mężczyzn. Pożegnanie z domem, całonocna jazda w zatłoczonym pociągu niekorzystnie musiały na mnie wpłynąć, skoro faceci zamilkli, wymownie spojrzeli po sobie, a następnie wszyscy, jakby się umówili, wybuchnęli kpiącym śmiechem. Śmiali się szczerze do rozpuku. Chciałem wstać i odejść, bo akurat przy sąsiednim stoliku zwolniło się miejsce, ale jeden z nich, ciemnowłosy, pod wąsem, przytrzymał mnie za rękę i lekko zaciągając, powiedział:

– Siedź pan, siedź pan. Z panem będzie weselej – znowu nad stolikiem uniosła się salwa śmiechu.

– Pan pozwoli, że się przedstawię – powiedział ten z wąsikiem. Wymamrotał swoje nazwisko tak, że nie zrozumiałem. Wyczułem, że robią ze mnie balona.

– Wicemistrz świata w bezczelności – przedstawiłem się.

Siedzący przestali się śmiać.

– Pietruski – powiedział ten z wąsikiem.

– Himilsbach.

– Zdzisiek jestem.

Przy stoliku siedzieli: Zdzisław Maklakiewicz, Ryszard Pietruski, Wojciech Pokora, Jerzy Dobrowolski i profesor Roman Suszko”.

97

Przy stoliku Himilsbach i Głowacki. Młody aktor czy literat pyta, czy mógłby się dosiąść. Na to Himilsbach, nie odwracając nawet głowy:

– Gdzie się, chamie, pchasz na Parnas.

98

Na planie Rejsu Himilsbach poznał Maklakiewicza. Od tej pory stali się w życiu prywatnym niemal nierozłączni. Gdziekolwiek pojawiał się Himilsbach, tam zaraz rozglądano się za Maklakiewiczem. Zwykle prędzej czy później przychodził ten drugi. Wiodące role zagrali wspólnie w trzech filmach: Rejsie, Wniebowziętych i Jak to się robi. Oprócz tego pojawili się – nie zawsze grając ze sobą w jednej scenie – w wielu innych obrazach w rolach epizodycznych. Andrzej Kondratiuk pokusił się kiedyś o nazwanie tego, co było między nimi, i doszedł do wniosku, że to ucieszne przygody wesołych ­ludzi, którzy bawią się życiem.

99

Himilsbach miał propozycję zagrania w zachodnim filmie. Był tylko jeden warunek angażu: musiał opanować język angielski. Po długim namyśle Jan odmówił. Kiedy pytali go o powody odrzucenia tak intratnego kontraktu, Himilsbach wypalił szczerze:

– Pomyślcie sami, nauczę się angielskiego, a oni jeszcze gotowi odwołać produkcję filmu. I co wtedy? Zostanę jak głupi ch* z tym angielskim…

100

Na samym początku pracy ekipy filmowej (chodzi o Rejs) na statku „F. Dzierżyński”