Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Aktorka charakterystyczna, która za mężczyznę na scenie przebierała się, zanim stało się to modne. Wybitna odtwórczyni ról praczek, sprzątaczek i służących, która musiała czekać całe życie, by w filmie Mój Nikifor zagrać rolę życia. Choć zapewne szerokiej telewizyjnej publiczności kojarzy się głównie z rolą ekscentrycznej babki w serialu Świat według Kiepskich. Teatralna rekordzistka Polski, ze sceną związana przez osiemdziesiąt sześć lat. Wielka artystka ukryta w niepozornym ciele, wesoła na poważnie, znana z tego, że nigdy niczego nie ugotowała, a w domu nie miała ani pralki, ani lodówki.
Ryszard Abraham, specjalista od anegdot teatralnych i filmowych, przyjrzał się z bliska długiemu i bujnemu życiu Krystyny Feldman i wybrał z niego najsmakowitsze epizody, najzabawniejsze wspomnienia i najbardziej fascynujące opowieści.
Panie i panowie, oto mistrzyni drugiego planu wychodzi na plan pierwszy!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 134
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2024 by IWR WE sp. z o.o.
Copyright © 2024 by Ryszard Abraham
Redakcja: Damian Strączek, Magdalena Kędzierska-Zaporowska
Korekta: Katarzyna Machowska
Redakcja techniczna: Paweł Kremer
Projekt okładki: Adam Gutkowski
Zdjęcie na okładce: MAREK ZAWADKA/REPORTER
Zdjęcie w książce: B. Dąbrowski, Na deskach świat oznaczających, Kraków: Wydawnictwo Literackie, 1981 (66); archiwum Ryszarda Abrahama (72); TRICOLORS/EAST NEWS (97); Jan Bogacz/ TVP/East News (191); Tomasz Baranski/REPORTER (141); Renata Pajchel/East News (157); EAST NEWS/Piotr Drozdzik (185); EAST NEWS/AFP (193); archiwum Ryszarda Abrahama (229)
Wydanie I | Kraków 2024
ISBN EBOOK: 978-83-68031-92-8
Emocje Plus Minus, ul. Meissnera 20, 31-457 Kraków Dział sprzedaży: [email protected]
Plik przygotował Woblinkwoblink.com
Ja mam to, co mają lwowiaki, co mają ludzie Wschodu. Do wszystkiego podchodzę jeżeli nie z humorem, to jednak z optymizmem.
Krystyna Feldman
Bałem się o niej pisać. Pochodzę z Wielkopolski, a tam ją wszyscy znali i do tej pory pamiętają. Jakoś niezręcznie mi było to robić. Nie wypadało. Krótko mówiąc: szło opornie. Moja wielomiesięczna praca nie polegała głównie na pisaniu (w tym miejscu gorąco pozdrawiam wydawnictwo i moich redaktorów, których notorycznie okłamywałem, że haruję w pocie czoła), lecz na rozmyślaniu o aktorce. Im częściej to robiłem, tym bardziej puzzle zaczynały się układać w portret Krystyny Feldman. Niepełny, bo kilka elementów po drodze zgubiłem, a paru nie odnalazłem. Są też i takie, o których pisać nie chciałem. Wyszedł mi obraz artystki niepokornej, nieuznającej kompromisów w sztuce i życiu. Aktorki, która przemierzyła – wzorem XIX-wiecznych artystów – Polskę wzdłuż i wszerz, by ostatecznie odnaleźć spokój ducha w stolicy Wielkopolski. Feldman przez prawie całe swoje życie żyła bardzo skromnie, przez wiele lat utrzymywała matkę i wspierała siostrę. Nie przywykła do luksusów. Potrafiła zadowolić się małym pokoikiem z umywalką. Przy życiu utrzymywały ją teatr i niczym niezmącona wiara w Boga. Jej powołaniem było aktorstwo i jemu podporządkowała swoje istnienie. Za swoją krnąbrną naturę zapłaciła wysoką cenę: poznała odrzucenie, niesprawiedliwość, była pomijana w obsadzaniu ról lub dostawała nikczemne „ogony” poniżej swojego talentu. Dowiedziała się, co to zazdrość i pomówienia. Mimo to niezmiennie trwała na scenie i tym trwaniem nas zawstydzała. Być może na jej miejscu dawno darowałbym sobie i znalazł inne zajęcie. Swoją postawą i wytrwałością udowodniła, że można być szczęśliwym wbrew wszystkiemu i robić to, co się kocha, nawet jak za to nie płacą.
Dla wielu widzów „od zawsze” grała w teatrze i w kinie, bo przez dziesięciolecia przyzwyczaiła nas do swojej obecności. Miała twarz, której się nie zapomina, i oczy, które wzruszają. Choćby grała jędzę, widz miał świadomość, że wrednym babsztylem nie była. To życie chciało zrobić z niej potwora.
Napisałem tę książeczkę, aby pamięć o Krystynie Feldman trwała. Z roku na rok ubywa świadków jej scenicznych ról, a filmy z jej udziałem też powoli odchodzą do historii. Jesteśmy bombardowani przez seriale i programy, które serwują intelektualną sieczkę. I wciąż gonimy, i zapominamy, co robiliśmy poprzedniego dnia. Zatrzymajmy się na chwilę i poczujmy dumę, że przyszło nam żyć w czasach, kiedy jeszcze tworzyła i dość bezinteresownie była wśród nas Pani Krysia.
Ryszard Abraham Warszawa, lipiec 2024
Pamiętny rok 1916 obfitował w szereg doniosłych wydarzeń. W Królestwie Polskim odbyły się patriotyczne manifestacje z okazji sto dwudziestej piątej rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 maja. W czerwcu zakończył się strajk warszawskich tramwajarzy, złamany represjami policji. Trwały walki Legionów Piłsudskiego pod Kostuchnówką – to w lipcu. Została ogłoszona zapowiedź utworzenia państwa polskiego pod kontrolą państw centralnych (listopad). Wreszcie w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia został wydany rozkaz cesarza Rosji zawierający obietnicę utworzenia niepodległej Polski.
Same ważne daty. Trzeba mieć je na względzie. Natomiast w serca nasze niech zapadnie 1 marca AD 1916 – wtedy we Lwowie parze aktorskiej Katarzynie i Ferdynandowi Feldmanom narodziła się córa dwojga imion Krystyna Zofia.
Kurtyna w górę!
Biografów dziwił podawany przez Feldman rok urodzenia – 1920. Dziwili się, ale za życia aktorki tematu nie drążyli. Gdyby ta data była prawdziwa, Ferdynand Feldman z trudem mógłby zostać ojcem małej Krysi, zmarł bowiem w roku 1919. W roku 1937 aktorka zdawała egzamin eksternistyczny. Czyżby robiła to jako siedemnastoletnia dziewczyna? Przecież takie egzaminy zdaje się w późniejszym wieku!
Ale to nie koniec zamieszania z datami w rodzinie Feldmanów. Katarzyna Feldman, jak podają encyklopedie, urodziła się 7 marca 1886 roku we Lwowie. I do pewnego momentu oficjalnie podawała tę datę. Aż któregoś razu, składając pismo do zarządu głównego Związku Artystów Scen Polskich (sygnatura akt: 1099), wpisała (może przez roztargnienie?) rok 1890. I już trzymała się tej wersji.
W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku niezmordowani historycy teatru odkryli tę drobną rozbieżność i z powrotem rok 1886 zagościł w biograficznych annałach Melpomeny (ludzie to jednak są podli!).
Za to brat Jerzy do rodowego nazwiska dodał jedno „n” i podpisywał się Jerzy Ferdynand Feldmann. Do dat również miał stosunek swobodny. Urodzony 11 września 1909, w różnych kwestionariuszach wpisywał a to rok 1911, a to innym razem 1912. Daty dziennej nie zmieniał. Krystyna i Katarzyna również łaskawie nie kombinowały przy miesiącach.
Reasumując: ogłaszam, że pani Krystyna Feldman była dziedzicznie obciążona i tradycję niewinnego odejmowania sobie kilku lat przejęła od swej zacnej rodziny tak po kądzieli, jak i po mieczu.
Dziadek aktorki Herman Feldman, komisarz policji austriackiej w Krakowie, pomagał powstańcom z 1863 roku, gdy uciekali z Rosji carskiej do Austrii. Wszystkich trzech synów – Maurycego, Ksawerego i Ferdynanda, sposobił do służby wojskowej, Ferdynand jednak musiał być z innego rozdania. Zmiarkowawszy, o co chodzi, w porę uciekł z domu i trafił do wędrownej trupy teatralnej Webersfelda. Biedna to była jednak egzystencja. Ferdynand chodził w „małopolskiej” pelerynie i w różnych przypadkowych częściach teatralnej garderoby. Wtedy obowiązywała tak zwana „działówka”, co oznaczało ni mniej, ni więcej, że gdy w kasie znajdowały się wpływy ze sprzedaży biletów – była wypłata. Gdy wpływów brakowało – była bryndza. Jednego razu coś się jednak zmieniło.
Do swojej pierwszej gaży doszedł w niezwykle oryginalny sposób. Córka wspomina: „Grając lokaja, zbił kilka kieliszków z prywatnego serwisu dyrektorowej Webersfeldowej, który służył jako rekwizyt na scenie. Wtedy pan Webersfeld powiedział: «Ściągnąć należność za te kieliszki Feldmanowi z gaży!». Na co mu odpowiedziano: «Przecież on nie ma gaży». Wtedy pan Webersfeld zarządził: «To dać mu gażę i ściągnąć»”.
Kto daje i odbiera, ten się w piekle poniewiera. I dobrze!
Ojciec przyszłej aktorki był bardzo zajęty grą w teatrze. W samym 1905 roku wystąpił w dwudziestu dwóch premierach na deskach Teatru Miejskiego we Lwowie. Kolejne lata wyglądały podobnie. Dziś takie wyniki są nieosiągalne, bo przeciętnie teatry wystawiają pięć–sześć premier w sezonie. Dodam tylko, że Feldman nie należał do epizodzistów. Grał w spektaklach wiodące kreacje. Taki ogrom pracy odbijał się na relacjach rodzinnych. Córka w późniejszych czasach wspominała, że ojca prawie nie pamięta. Wszystkie obowiązki związane z wychowaniem dzieci spadły na barki matki.
„Może miałam siedem, może osiem lat i coś mi się zebrało na jakieś tam smętki. Łaziłam za mamą i mówiłam: «Mamo, ja się nudzę, mamo, ja się nudzę…». Mama stanęła i powiedziała: «Krysiu, nudzi się tylko głupi człowiek». I przestałam się nudzić, bo nie chciałam być głupia”.
Słownik Biograficzny Teatru Polskiego podaje, że Katarzyna Feldman od 1915 roku (czyli rok przed urodzeniem we Lwowie córki Krystyny) związana była ze scenami krakowskimi. Początkowo z Teatrem Ludowym, następnie Powszechnym (od 1918), potem z Teatrem Miejskim – Opera i Operetka oraz Teatrem Nowości (mniej więcej do 1930 roku). Po śmierci ojca mała Krysia zamieszkała w Krakowie z mamą i bratem Jerzym. Matka wieczorem wychodziła do teatru, pozostawiając dzieci pod opieką niani – pani Wikci.
„Pamiętam, że kiedyś patrząc na portret ojca w roli Napoleona, zapytałam Wikcię: «A kto to jest ten pan?». «A to taki cysorz, twój tatuś», usłyszałam. Dobrze, niech będzie cysorz, pomyślałam. Ale w drugim pokoju wisiał portret taty w roli diabła. «Wikciu – mówię. – A tu to już tatuś nie jest cysorz?». «Nie, to jest taki diabeł, twój tatuś». Zrozumienie tych zawiłości było ponad moje siły”.
Mała Krysia nie lubiła teatru, bo kradł jej i Jurkowi mamę. Rodzicielka nie zabierała swych pociech na próby ani na przedstawienia. Krysia nie zaznała przesiadywania w garderobie, szwendania się po kulisach czy zasypiania w budce suflera. Do zabawy musiało jej wystarczyć towarzystwo brata i kochanej Wikci, z którą co wieczór odgrywana była ta sama scena.
„Nie, ona nie była odgrywana, ona była przeżywana. Kiedy Wikcia mnie kładła do łóżka, to ja nic, tylko beczałam – wspominała Krystyna Feldman. – To był rytuał. A Wikcia ze wsi Jerzmanowice pod Krakowem miała anielską cierpliwość. Siadała przy moim łóżeczku, kiwała się i mówiła niezmiennie: «Już, już, mama idzie, ino jej nogi widać, już, już, mama idzie, ino jej nogi widać…»”
Dzieciństwo spędzone w Krakowie aktorka wspominała jako sielankę. Nie było przy niej ojca, ale nie zaznała biedy, niczego jej też nie brakowało. Starszy brat inicjował szalone zabawy, a ona starała się nadążać za jego zwariowanymi pomysłami. Któregoś dnia zrobili w dziecięcym pokoju… Nowy Jork – z gałganków, tektury i kartonów. Na środku stanęła – a jakże! – Statua Wolności. I na koniec Jurek cały ten kram podpalił. Zrobiło się zamieszanie. Kiedy matka wróciła z teatru, zaczęła krzyczeć: „Co się tu stało? Dlaczego tak śmierdzi? Odpowie mi ktoś wreszcie na to nieskomplikowane pytanie?”. Wtedy Wikcia bez zbędnego wstępu oznajmiła: „Ot, paniczyk Nowy Jork podpalił”.
Nie wiemy, co na to jankeska ambasada.
Pierwszym spektaklem, jaki obejrzała, ale go nie zapamiętała, była bajka Pocałunek Kopciuszka w krakowskim Teatrze Słowackiego. Fabuła przedstawienia uszła uwadze Feldmanównie, największe bowiem wrażenie zrobiło na przyszłej aktorce wnętrze monumentalnego (jak jej się wtedy wydawało) przybytku Melpomeny: marmury, arrasy, światła, a nade wszystko wykorzystywana w spektaklu muślinowa, przeźroczysta kurtyna (nie chodzi tu o kurtynę Siemiradzkiego). Wpadła w zachwyt. Następnie matka zabrała ją na Intrygę i miłość. Jak rezolutnie w późniejszych latach twierdziła, już nigdy potem żadna Intryga i miłość nie była taka jak tamta. Nie wiem, co artystka miała na myśli, ale brzmi kusząco.
Potem rodzicielka zaprosiła ją na Żywego trupa. Chciała jej pokazać znakomitego niemieckiego aktora Aleksandra Moissiego.
„Przyjechał do Krakowa na występy. Mama orzekła, że nieważne, czy coś z tego zrozumiem, ale Moissiego muszę zobaczyć. I ja go pamiętam do dziś. Pamiętam jego twarz, jego oczy”.
I w tym wypadku nie wiemy, co artystka miała na myśli, ale brzmi kusząco po raz drugi, więc zostawiamy to wyobraźni czytelnika.
Starszy o osiem lat brat Jerzy był najczęstszym kompanem jej zabaw. Lubili bawić się w teatr. Najczęściej „grali sztuki oparte na motywach historycznych”, swobodnie mieszając bohaterów, epoki i wydarzenia. Improwizowany scenariusz pisała wyobraźnia.
„W naszym teatrze splatały się bardzo dziwne wątki. Na przykład marszałek Foch, którego oczywiście grałam ja, walczył z księciem Poniatowskim, którego grał mój brat. Ze względu na pamięć i jego podobieństwo do Napoleona bardzo często pojawiała się w naszych spektaklach postać cesarza Francuzów. Zawsze były wielkie przetargi, kto ma go zagrać. Niestety, brat wygrywał i ja musiałam «zadowolić się» np. Juliuszem Cezarem, bo w jednym z naszych spektakli obaj wodzowie mieli okazję się spotkać”.
Ponad siedemdziesiąt lat później wcieliła się w Nikifora Krynickiego (tym razem bez brata) – rolę, nad którą – jak to można ująć – pracowała całe swoje życie. Tenże artysta prymitywista w swych obrazkach także umieszczał postacie historyczne, które nie miały prawa się znać, na przykład na jednej akwarelce Piłsudski pił wódkę ze Stalinem.
To pierwszy dowód na to, że rola w filmie Krzysztofa Krauzego była jej przeznaczona.
Gdy się czyta wspomnienia aktorki z dzieciństwa, można odnieść wrażenie, że Krysia i Jurek urodzili się już z wiedzą, co jest niegrzeczne, niesmaczne i nie w porę. Pewnie duża w tym zasługa matki, która „nie rugała” dla zasady, za to mądrze wychowywała swoje latorośle. Aktorka nie pamiętała, żeby kiedykolwiek dostała klapsa, chociaż wcale nie była aniołkiem.
„Tylko raz – jak skłamałam, mama powiedziała: «Krysiu, zawsze mów prawdę, bo kłamią tylko tchórze, a ty nie chcesz być tchórzem». Wzięłam sobie jej słowa do serca”.
Wyznacznikiem inteligenckości domu było niegdyś posiadanie guwernantki, która wyręczała panią w codziennych pracach. W salonie koniecznie musiały też znajdować się kominek, fortepian (bez względu na umiejętności muzyczne rodziny), gramofon i zasobna biblioteka.
„Dużo czytaliśmy – oczywiście nic z tego nie rozumiejąc – Szekspira. Mieliśmy taki komplet, gdzie były wspaniałe ryciny. Nasze czytanie głównie polegało na tym, że wycinaliśmy te ryciny – niszcząc tym samym książki. Mama była łagodna, pomyślała sobie – widocznie dzieci chcą wycinać, to niech sobie wycinają”.
Na całe szczęście matka nie zabierała swoich pociech do czytelni Biblioteki Jagiellońskiej, bo tam mogłyby przypadkiem wyciąć ciała niebieskie z pewnego rękopisu traktującego o ich obrotach.
Od najmłodszych lat cechowały ją „chłopięce zainteresowania”. Całymi dniami bawili się z bratem w wojnę. Mieli dwie armie ołowianych żołnierzy, czołgi i inne akcesoria militarne. Imitowali nawet przykre doświadczenia z pola walki.
„Dostawałam lalki, ale nim zaczęłam się bawić, mój brat odrywał im głowy. Koniecznie chciał wiedzieć, jak to jest, że lalki zamykają oczy. No i jak miałam te kaleki w sukienki i falbanki ubierać?”.
Zdjęcia z dzieciństwa mogą wprawić w zażenowanie. Wszyscy znamy to uczucie, gdy na fotografii przytłaczają nas miś z Krupówek, święty mikołaj w przedszkolu, wstydliwe stylizacje typu ogromna żółta kokarda wieńcząca czubek głowy, szczery uśmiech prezentujący braki w uzębieniu… Choć nieraz wstyd to oglądać (szczególne w towarzystwie osób postronnych), żal bezpowrotnie utraconego czasu.
Co na to nasza bohaterka? „Mam w swoich zbiorach taką fotografię z okresu krakowskiego, na której widać mnie jako trzylatkę siedzącą w głębokim fotelu z głupią miną. I to mi zostało – głupie miny”.
Głęboką wiarę zaszczepiła w małej Krysi matka. Obie damy co niedzielę pilnie uczestniczyły w nabożeństwie. Zanim Krysia przystąpiła do pierwszej spowiedzi, postanowiła wynotować – posiłkując się dziesięcioma przykazaniami – wszystkie swoje grzechy. Wydawało jej się, że większych przewinień na sumieniu nie ma, aż do momentu gdy doszła do przykazania „nie kradnij”. Wtedy struchlała. Przypomniała sobie, że bez wiedzy brata zwinęła mu z biurka kilka kartek do kolorowania. Co było począć, musiała księdzu wyznać, że „jest złodziejką”. Kapłan wysłuchawszy przejmującego wyznania młodej niewiasty, uśmiechnął się dobrodusznie i nakazał, aby przy następnej okazji zapytała Jerzego, czy może skorzystać z jego własności. Rozgrzeszenie dostała. Od tamtej pory już nie uprawiała tego niecnego procederu.
Wzrastała w cieniu legendy ojca, otoczona przedmiotami i opowieściami świadczącymi o jego wielkości. Jedną z jej ulubionych historii o Ferdynandzie była ta o jego udziale w sztuce Mieszczanie Maksyma Gorkiego. Feldman grał w niej kupca rosyjskiego. Był tak przekonujący, że zainteresowali się nim aktorzy rosyjskiego Teatru Stanisławskiego. Po jednym ze spektakli weszli do garderoby aktora i zapytali, jak długo był w ich kraju, że tak wiarygodnie wystudiował psychikę oraz zachowanie rosyjskiego kupca. Feldman z wrażenia aż się przeżegnał i powiedział, że w życiu w Rosji nie był i nie będzie. Z jednego prostego powodu: Rosji nie lubi. Gości zamurowało, kiedy usłyszeli to szczere wyznanie. Pożałowali odwiedzin za kulisami.
Po latach córka Ferdynanda przyznała, że też nie pała uczuciem do naszego wielkiego sąsiada.
Pewnego lata wyjechały z matką do Krynicy. Piękna pogoda sprzyjała częstym spacerom. Gdy przemierzały krynickie uliczki, wzrok Feldmanówny zatrzymał się na niepozornym człowieczku, który coś mamrotał do siebie i malował na karteluszkach i kartonikach kolorowe obrazki. Dziewczynka przypatrywała mu się uważnie. Budził w niej ciekawość i pewną czułość. Od matki dowiedziała się, że zwą go Nikiforem, ale tak naprawdę to nikt nie wie, jak ma na imię. Minęło kilkadziesiąt lat, aktorka została zaangażowana do „wiadomego filmu” i przy jakiejś okazji wspomniała, że dawno, dawno temu… Tak dawno, że już nie pamiętała, kiedy to było… W każdym razie była małą dziewczynką i raz, jeden jedyny, widziała Nikifora. I tyle.
Ta niewinna historia zaczęła żyć własnym życiem. „Do tego urosła już legenda, że mnie od razu Duch Święty natchnął i zawołałam: «Mamusiu, ja go kiedyś zagram w filmie pana Krzysztofa Krauzego!», którego wtedy nawet na świecie jeszcze nie było”.
To drugi dowód na to, że zagrać Nikifora MUSIAŁA.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej