Hycel - Tomasz Wandzel - ebook + audiobook

Hycel ebook i audiobook

Wandzel Tomasz

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Gdy mroczny bezkompromisowy świat gangsterskich porachunków wkracza w spokojną codzienność policyjnego psa "Hycel" dotychczasowa rzeczywistość zwierzęcia pęka jak szyba rozszarpana pociskiem zmian. Osamotniony, zdany jedynie na wyuczone umiejętności oraz odwieczny niezawodny instynkt przetrwania na nowo szuka swojego miejsca. Obsesyjna nić relacji łącząca człowieka i psa zbliża obu do granicy, której przekroczenie oznacza walkę. Dla pierwszego to bój o rodzinę, dla drugiego o wolność...
"Super! Polecam! Wysłuchana za jednym zamachem!", "Trochę inna niż wszystkie ale wciągnęły mnie losy tego psiaka."-. opinia słuchaczek audiobooka. Polecamy również "Chłopiec z Kresów" oraz "Dom w chmurach".
Tomasz Wandzel ma na swoim koncie powieści sensacyjne, kryminalne, obyczajowe oraz historyczne. Autor wielokrotnym stypendystą różnych instytucji, wspierających rozwój kultury m.in. Marszałka Województwa Pomorskiego oraz Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Mieszka w Prabutach, które często pojawiają się w jego twórczości. Zawodowo pracuje jako copywriter.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 166

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 58 min

Lektor: Tomasz Wandzel
Oceny
4,5 (78 ocen)
52
11
15
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
grubaska1969

Całkiem niezła

Audiobook nie jest nagrany do końca
00
NikaP

Nie oderwiesz się od lektury

Ale jak to?! Taki koniec! Chciałabym happy endu w hollywoodzkim stylu. Jest optymistyczny ale czuję niedosyt.
00
tteresia

Nie oderwiesz się od lektury

Inna niż poprzednie czytane książki p.Tomadza ale również ciekawa.
00
katerina2

Nie oderwiesz się od lektury

tak nagle się skończyła, nie spodziewałam się, że się tak skończy.
00
Jakubiaczki

Dobrze spędzony czas

Nawet spoko, bardzo luźna pozycja, jak na książkę niestety mega krótka
00

Popularność




Tomasz Wandzel

Hycel

@lindcopl

e-mail: [email protected]

Tytuł oryginału:

Hycel

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Lind&Co Polska sp. z o o.

Wydanie I, 2023

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka, Aureusart

Grafik na okładce:

DedMityay/shutterstosk

Csanad Kiss/shutterstosk

Copyright © dla tej edycji: 

Wydawnictw0 Lind&Co Polska sp. z o o, Gdańsk, 2023

ISBN 978-83-67494-82-3

Opracowanie ebooka Katarzyna RekWaterbear Graphics

W maju 2010 roku przestępcy zorganizowali atak na dom celnika, który razem z psem szkolonym do znajdowania kontrabandy odnosił sukcesy w wykrywaniu przemytu na granicy polsko-rosyjskiej. Incydent ów zainspirował mnie do napisania tej książki. Zapewne pojawią się pytania, na ile opisana historia jest prawdziwa. Jedno ziarno prawdy nie może przesądzić o autentyczności całej opowieści. Dlatego wszystkie postacie, miejsca i wydarzenia są fikcją literacką, a jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych zdarzeń, osób czy miejsc jest czysto przypadkowe.

Napisanie książki to jedno, ale wydanie jej nie byłoby możliwe bez pomocy sponsorów. Dlatego jestem bardzo wdzięczny tym, którzy zdecydowali się sponsorować moją kolejną powieść.

Rozdział pierwszy

Granatowa furgonetka wjechała na parking wrocławskiego lotniska. Kierowca zatrzymał wóz, przepuszczając niskiego, szczupłego mężczyznę. W prawej dłoni, pozbawionej kciuka, idący trzymał sportową gazetę. Samolot z Rzymu miał dwudziestominutowe opóźnienie. „Niby nic wielkiego” – pomyślał niski, szczupły mężczyzna. Wolnym krokiem odszedł od tablicy informacyjnej. Deszcz nadal siąpił. Nienawidził takiej pogody. Wywoływała w nim same złe instynkty. Wszyscy, którym to mówił, byli zaskoczeni.

– Przecież ty nie masz żadnych dobrych czy nawet ludzkich odruchów – odpowiadali ze śmiechem.

Mężczyzna podszedł do zaparkowanego na uboczu bordowego opla z przyciemnianymi szybami. Głośna muzyka dobiegająca ze środka auta była irytująca. Wsiadł, zapalił papierosa. Prawą dłonią, pozbawioną kciuka, uderzył w radio.

– Kciuk, ja tego słuchałem – krzyknął mężczyzna siedzący na fotelu pasażera.

– Gruszka, gówno mnie to obchodzi – warknął przybyły. – Ten pieprzony samolot ma opóźnienie, a szef nie lubi, jak coś idzie nie po jego myśli.

– Wyluzuj, kilka minut w tą czy w tamtą to nic naprzeciw wieczności. – Filozoficzne żarty Jacka Gruszewskiego, w środowisku bardziej znanego jako Gruszka, śmieszyły niewielu. Na jego szczęście śmieszyły samego szefa. Radosław Kowalik w półświatku i aktach policyjnych funkcjonował jako Kciuk. Kiedyś nosił pseudonim Kowal i był jednym z najlepszych „pistoletów” w grupie. To jemu szef powierzał misje, wymagające dyskrecji, precyzji, szybkości oraz celności. Podczas jednej z akcji facet, którego miał załatwić, był szybszy i odstrzelił mu kciuka. Nie był jednak dość szybki, by go zabić. W odwecie, martwemu już, Kowal odstrzelił wszystkie palce u rąk i nóg. Teraz wykonywał zadania mniej ryzykowne, co nie znaczy, że mniej ważne. Gdy kończył czytać artykuł o ostatniej kolejce Ekstraklasy, uznał, że pora rozejrzeć się po terminalu.

– Gruszka, chowaj te świerszczyki, idziemy – popędził kompana, wysiadając.

Terminal był prawie pusty. Kilkadziesiąt osób czekających w hali odlotów nawet go nie zainteresowało. Przeszedł przez całą halę przylotów, bacznie obserwując obecnych. „Niewykluczone, że wśród nich są tajniacy” – pomyślał, siadając na ławce. Miał stąd doskonały widok na punkt odprawy. Otworzył gazetę na wynikach Ligii Angielskiej. Sport, a zwłaszcza piłka nożna, fascynowała go od najmłodszych lat. Gdyby wtedy trafił na odpowiednich ludzi, może teraz nie siedziałby na lotnisku, ale udzielał wywiadów, rozdawał autografy i strzelał bramki, cholernie piękne bramki. Ale nie trafił. Kątem oka widział Gruszkę pijącego kawę przy kiosku z prasą.

– Opóźniony samolot rejsowy linii Air Italia rejs numer sto dwadzieścia siedem z Rzymu wyląduje za pięć minut. Za powstałe opóźnienie osoby oczekujące przepraszamy. – Komunikat powtórzony w trzech językach przerwał panującą ciszę.

Kciuk odwrócił stronę na wyniki Ligii Hiszpańskiej. Siedząca na ławce obok kobieta tłumaczyła kilkuletniemu chłopcu, że samolot tatusia trochę się spóźni, ale na pewno zdążą na tort urodzinowy do babci.

Gruszka, trzymając tekturowy kubek z kawą, szedł beztrosko po hali. Po dyskretnym, lecz bardzo dokładnym obejrzeniu wszystkich obecnych uznał, że nie ma wśród nich żadnego gliny. Miał nosa do takich. Kumple żartowali, że gdyby postawić w szeregu dziesięciu nagich facetów, on bez mrugnięcia okiem wskaże tajniaków.

Przez mokre szyby widział kołujący samolot. Wyrzucił pusty kubek do kosza i podszedł bliżej punktu odpraw. Za ladą z jasnego kamienia stała wysoka, szczupła dziewczyna o krótkich, jasnych włosach. Opalona twarz wskazywała, że sporo czasu spędza w solarium. Obok stał dobrze zbudowany celnik z kolczykiem w uchu. Za nimi, w pewnej odległości przy taśmie bagażowej, niski, krępy glina trzymał na smyczy ogromnego, czarnego psa. To pachniało kłopotami, wielkimi kłopotami. Z góry ustalonym sygnałem dał znak kompanowi. Kciuk przeglądał wyniki Ligii Holenderskiej, gdy dostrzegł umówiony sygnał. Odczekał chwilę, zamknął gazetę i nieśpiesznie podszedł do punktu odpraw. To, co zobaczył, wcale mu się nie podobało. Widok faceta z psem zapowiadał komplikacje, których on nie lubił. Był szczęśliwy, gdy wszystko szło zgodnie z planem, a tu tak nie było. Po pierwsze, samolot się spóźnił, po drugie, glina z tym kundlem. Z tunelu wychodzili już pierwsi pasażerowie. Kciuk wiedział, że teraz nic nie może zrobić, tylko czekać.

Kapitan Tomasz Steciuk wysiadł z furgonetki, podszedł do tylnych drzwi i otworzył je na oścież. Pies leżał nieruchomo. Dopiero słysząc komendę, wyskoczył na mokry asfalt. Usiadł przy prawej nodze opiekuna. Gdy ten ruszył, natychmiast poszedł za nim. Przy wejściu dla personelu umundurowany strażnik poinformował, że porucznik Janowski już czeka. Steciukowi nie podobało się, że jest przerzucany z jednego końca Polski na drugi. Nie chodziło mu wcale o siebie, ale o psa, który nie powinien zbyt dużo czasu spędzać w samochodzie.

– Dzień dobry, panie kapitanie – usłyszał od młodego, choć już prawie wyłysiałego oficera. – Nazywam się Andrzej Janowski.

– Ja jestem Tomasz Steciuk, a to Azyl.

– Wiem, wiem, sława tego psiaka dotarła już do nas. – Porucznik wyciągnął dłoń, chcąc pogłaskać zwierzę.

– Proszę tego nie robić, takie psy może głaskać wyłącznie opiekun. – Wyjaśnienie powstrzymało zapędy oficera. – Macie pewność, że towar przyleci dokładnie dzisiaj i właśnie tym samolotem? – Steciuk przeszedł od razu do rzeczy. Uśmiech Janowskiego, szczery i szeroki, odsłonił zęby z aparatem ortodontycznym.

– No jasne, inaczej nie fatygowalibyśmy was z drugiego końca Polski.

Miał nadzieję, że informacje są sprawdzone. Nie bawiły go akcje, gdzie niczego nie udało się przechwycić. W ostatnich miesiącach było ich kilka.

– Napije się pan kawy? – zaproponował gospodarz. – Do przylotu jeszcze pół godziny, a przy dzisiejszej pogodzie na pewno będzie opóźnienie – dodał wyjaśniająco.

– Poproszę kawę bez cukru z dużą ilością mleka.

– A co dla pieska?

Steciuk uznał pytanie za żart, więc odpowiedział tym samym.

– Dla Azyla to samo, ale z cukrem.

Gdy tylko samolot wylądował, oficerowie wraz z psem przeszli do punktu odpraw. Najgorsze było to, że nie wiedziano, czy towar przywiezie mężczyzna, kobieta, a może dziecko. Takie przypadki też się zdarzały. Azyl siedział spokojnie, od czasu do czasu merdając ogonem. Pierwsi podróżni wyszli z tunelu i zaczęli podchodzić do odprawy. Steciuk uwolnił psa, który chodząc przy ruchomej taśmie, obwąchiwał przejeżdżające bagaże.

Gdy Azyl poczuł odpięcie smyczy, wiedział, że pora zapracować na smakołyk. Dla niego to, co robił, nie było ciężką pracą, ale zabawą w wąchanie. W trakcie kilkumiesięcznego szkolenia nauczył się, jak rozpoznawać zapachy premiowane nagrodą. Biegał tam i z powrotem, dokładnie obwąchując każdy bagaż. Przy małej płaskiej torbie wyczuł coś znajomego. Zaszczekał trzy razy, trącając bagaż łapą.

– To pana torba? – ogromny celnik z kolczykiem w uchu zwrócił się do młodego chłopaka wyglądającego na studenta.

– Tak, to mój laptop – odpowiedział młodzieniec zdziwiony pytaniem.

– Proszę otworzyć.

Chłopak spełnił prośbę celnika. W środku rzeczywiście był laptop. Celnik spojrzał na Janowskiego, ten ruchem ręki nakazał zatrzymanie pasażera.

– Pan pozwoli za mną. – Chłopak bez chwili wahania poszedł za celnikiem na zaplecze.

Pies nadal biegał wokół taśmy. Przy jednym z ostatnich bagaży znowu wyczuł ten zapach. Tym razem był bardziej intensywny. Zaszczekał i łapą wskazał skórzany kuferek z ozdobną, mosiężną klamrą. Bagaż należał do niskiej kobiety z dyskretnym makijażem. Elegancka sztruksowa garsonka i okulary w złotych oprawkach wskazywały, że jej podróż ma charakter służbowy, a nie turystyczny.

– Czy to pani bagaż? – głos celnika tym razem był o kilka tonów milszy niż w przypadku chłopaka z laptopem.

– Tak, a o co chodzi? – odpowiedź kobiety, pewna, spokojna, nie zdradzała oznak zaniepokojenia. Tym razem celnik bez konsultacji z Janowskim zaprosił pasażerkę na zaplecze.

Kciuk obserwował kolejkę pasażerów. Pierwszy przeszedł odprawę mężczyzna w szarym garniturze. Mały chłopiec rzucił się w jego kierunku z okrzykiem – „Tatuś!”. Następne było małżeństwo. Ona mocno opalona, z warkoczem czarnych włosów wyglądała na Włoszkę. Gdy pies zaczął szczekać, Kciuk zastygł bez ruchu. Po chwili odetchnął głęboko, widząc, jak młody chłopak w wytartych dżinsach i żółtej koszulce polo został zabrany na zaplecze. Miał nadzieję, że pies nie znajdzie towaru. W kilka minut później jego złudzenia prysły jak mydlana bańka. Nie czekając na dalszy ciąg wypadków, wyszedł na parking. Był wściekły, ale jego złość była niczym w porównaniu z furią, w jaką wpadnie szef, gdy dowie się o stracie towaru wartego kilkaset tysięcy. Czekał na Gruszkę, nerwowo bębniąc palcami po kierownicy.

– Ale szambo – wycedził kompan, zamykając drzwi. Miał rację, sprawa śmierdziała jak sto diabłów. Ktoś musiał jeszcze zadzwonić do szefa. Z doświadczenia wiedział, że dobre wiadomości najlepiej przekazywać osobiście, a złe przez telefon. W tym, co się stało, nie było ich winy. Oni mieli odebrać towar od kurierki i dostarczyć w bezpieczne miejsce. Jednak szef musiał znaleźć winnego.

– Lepiej spływajmy. – Dalsza obecność w tym miejscu nie miała już sensu. Zapalił silnik i wolno wyjechał z parkingu.

Zbigniew Korwin miał pięćdziesiąt trzy lata, a wyglądał najwyżej na czterdzieści kilka. Codzienne wizyty na basenie, w siłowni, połączone z cotygodniowym seansem u kosmetyczki dawały rezultaty. Wyszedł z wanny i stanął przed zajmującym całą ścianę lustrem. To, co zobaczył, sprawiło mu przyjemność. Szczupły, choć nie za wysoki, z dobrze wymodelowanymi i wyćwiczonymi mięśniami wyglądał całkiem dobrze. Gdyby nie gładka łysa czaszka. Urodził się albinosem. Jego czerwone królicze oczy zawsze były przedmiotem żartów. Podobnie jak ryże włosy. Gdy skończył podstawówkę, poprosił swoją starą babkę, jedyną osobę, którą kiedykolwiek kochał, o pomoc. Staruszka zaproponowała, że przygotuje mu wywar, który na zawsze pozbawi go włosów. W tamtym okresie łysiny były w modzie, więc zgodził się bez wahania. Niestety na kolor oczu babka nie miała sposobu. Dużo później, gdy był bogaty, zamówił w Ameryce kolorowe szkła kontaktowe. Na pytania o utratę włosów odpowiadał, że wszystkiemu winien jest stres. Przy jego trybie życia to cud, że nie miał jeszcze zawału serca. Z wieszaka przy drzwiach zdjął oryginalne japońskie kimono, założył je i przeszedł do gabinetu. Z szuflady biurka wyjął niebieskie opakowanie tabletek, połknął jedną, popijając dużą ilością wody mineralnej. Schował pudełko z powrotem do szuflady i opuścił gabinet. Szerokimi kręconymi schodami zszedł do salonu, gdzie gwar rozmów mieszał się z brzękiem kieliszków oraz śmiechem dziewczyn. Kilku mężczyzn grało przy stoliku w pokera. Dwóch ludzi z ochrony czuwało na swoich miejscach. Czarnoskóra kelnerka, ubrana jedynie w przepaskę na biodrach, krążyła wśród obecnych z butelką szampana. Na ustawionych pod ścianą stolikach królowały kanapki z kawiorem, wędzony łosoś, grillowane raki i mnóstwo innych dań z wszystkich stron świata. Stylowy drewniany barek kusił gości trunkami, jakich nie powstydziłby się najlepszy hotel w stolicy. Gospodarz uderzył w metalowy gong wiszący obok schodów. W jednej chwili wszystko ucichło, rozmowy, śmiech, a nawet muzyka.

– Miło mi gościć was pod moim dachem. – Zgromadzeni patrzyli na niego z uwagą. – Czymże byłoby życie bez uciech i rozkoszy tego świata? Byłoby jednym, wielkim, śmierdzącym gównem. Dlatego trzeba korzystać, póki można i póki jesteśmy w stanie. – Po tych słowach wskazał palcem wybrzuszenie w kroku. – Kochani koledzy, chociaż nie jestem tak bogaty jak ten staruszek z Italii, to stać mnie na nasze własne polskie bunga bunga. Zaprosiłem dla was najlepsze panienki z miasta. Wszystkie młode, jędrne, a co najważniejsze, ochocze jak suki podczas cieczki. Jest też tu perełka rodem z dzikiego lądu, ale ten rodzynek jest wyłącznie dla mnie.

– Mówiąc to, pogładził czarnoskórą kelnerkę po piersiach. – Nie będę już przedłużał, bo widzę, że co niektórzy z was już zesztywnieli. – Zakończył, głośno chichocząc.

Rzęsiste owacje wypełniły salon, który wyglądał jak składnica sprzętów i przedmiotów różnego rodzaju, różnych stylów i form. Dla przypadkowego widza wyglądało to jak dziwaczna zbieranina. Choć były one różne i najczęściej nie pasowały ani do siebie, ani do wnętrza, miały jedną wspólną cechę, wszystkie były drogie, a niektóre nawet bardzo. Obok grającej szafy, jednej z pierwszych, jakie wyprodukowano, wisiał oryginalny piętnastowieczny miecz samuraja. Zbigniew Korwin kupował wszystko, co było drogie, oryginalne i wzbudzało jego zachwyt. Nie miał gustu, ale to nie przeszkadzało mu, podobnie jak brak włosów. Miał pieniądze, a te pozwalały mieć prawie wszystko.

Na szyję czarnoskórej dziewczyny nałożył kolczatkę. Bez uprzedzenia szarpnął w dół. Dziewczyna upadła, butelka z szampanem potoczyła się po ręcznie tkanym dywanie prosto z Nepalu.

– No chodź, moja kruszynko, pokaż mi, jak to się robi w Afryce. – Przerażona dziewczyna pozwoliła poprowadzić się po schodach. Pozostali, widząc jej obnażone pośladki, gwizdali z zachwytu.

Po trzydziestu kilometrach jazdy Kciuk uznał, że musi się napić. Skręcił do pierwszego napotkanego zajazdu.

– Poczekaj, zaraz przyjdę – wyjaśnił zdziwionemu Gruszce. Gdy wrócił, trzymał w dłoni napoczętą butelkę wódki.

– Teraz ty poprowadzisz – rozkazał wspólnikowi.

Alkohol rozjaśniał umysł, tyle że działał o wiele za krótko. Po opróżnieniu połowy butelki postanowił zadzwonić do szefa. Wybrał numer Marka, jednego z osobistych ochroniarzy. Dzięki temu będzie wiedział, w jakim szef jest nastroju, a ten, w jego przypadku, miał ogromne znaczenie. Ochroniarz odebrał po drugim sygnale.

– No co jest, Kciuk? – Zamiast odpowiedzieć, sam zaczął zadawać pytania. – Co robi szef? W jakim jest nastroju? – To, co usłyszał, było gorsze, niż sobie wyobrażał. W domu szefa odbywała się impreza. Gospodarz miał jakieś problemy z nową dziewczyną.

– Jak masz coś naprawdę pilnego, to dzwoń bezpośrednio, może uratujesz życie tej biedaczce. – Poradził Marek na zakończenie.

Kciuk znał sadystyczne skłonności szefa. Kręciło go zadawanie bólu, zwłaszcza kobietom. Bez wahania wystukał na klawiaturze jego osobisty numer, czekał bardzo długo, ale nikt nie odbierał.

Korwin był podniecony, prowadząc na smyczy czarnoskórą dziewczynę. Edyta, właścicielka agencji, z której zwykle wypożyczał panienki, zapewniała, że będzie z tej czarnulki zadowolony. Zamknął na klucz ciężkie drzwi ogromnej sypialni i zrzucił z siebie kimono. Po kwadransie podniecenie zastąpiła frustracja. Dziewczyna, owszem, była ładna, ale kompletnie nic nie umiała. Poza tym była oporna i bardziej dzika, niż się spodziewał. Nie zdarzyło mu się być pogryzionym przez kurwę aż do krwi. Cały zapas siły przeznaczony na doznawanie przyjemności musiał zmarnować na pokazanie tej małej, czarnej dziwce, gdzie jest jej miejsce i kto tu rządzi. Nie zawracał sobie głowy dzwoniącym telefonem, ważniejsze było wytresowanie tej dzikiej i wrednej suki. Odebrał dopiero wtedy, gdy poczuł zmęczenie, a zakrwawiona, jęcząca kobieta leżała u jego stóp.

Kciuk dzwonił bez przerwy, licząc, że szef w końcu odbierze ten pierdolony telefon. Gdy wreszcie odebrał, usłyszał w słuchawce głośne sapanie, a dopiero w chwilę potem pytanie.

– Kciuk, gdzie ty się, do kurwy nędzy, podziewasz?

– Szefie, mamy problem, gliny przechwyciły towar podczas odprawy. – Kciuk chciał to mieć jak najszybciej za sobą. To, co usłyszał w kilka sekund później, zupełnie nie przypominało ludzkiego głosu, ale wycie rozwścieczonego lwa.

– Nawet mi, kurwa, nie mów! Nawet mi, kurwa, nie mów! Ten towar był wart kilkaset tysięcy! – Kciuk cieszył się, że w tej chwili jest daleko od tego człowieka. Choć byli tacy, którzy twierdzili, że szef nie jest człowiekiem, a ma tylko ludzki wygląd. Może mieli rację. Kciuk wyłączył telefon, rozłożył fotel i zasnął.

Korwin był wściekły. Wieczór zapowiadający się tak obiecująco był do dupy. Po rozmowie z podwładnym miał ochotę cisnąć telefonem o marmurową posadzkę. W ostatniej chwili przypomniał sobie, ile to cacko kosztowało. Ubrał kimono, schował aparat do kieszeni i wybiegł z sypialni. Do stojącego pod ścianą ochroniarza rzucił tylko:

– Zabierz z sypialni tę szmatę.

Wpadł do gabinetu, z szuflady biurka wyciągnął opakowanie tabletek, tym razem żółte. Musiał się uspokoić. Zamiast jednej połknął dwie. Usiadł w fotelu, zacisnął powieki i czekał. Spokój przychodził powoli. Najpierw kolorowe, pulsujące kule. Potem setki tęczowych ogników, a na końcu szarość. Otworzył oczy, przez poprzecinane mokrymi bruzdami szyby widział ogród, basen i kort tenisowy. Podniósł słuchawkę interkomu. Ochroniarz odezwał się natychmiast.

– Tak, szefie?

– Przyślij do mojego gabinetu jakąś lalę, tylko ma być czysta.

Po kilku minutach usłyszał delikatne pukanie. Podszedł i otworzył drzwi. Stała w nich Iza, jedna z najbardziej pojętnych i uzdolnionych dziewczyn ze stajni Edyty. Ona będzie wiedziała, czego mu trzeba. Po pół godzinie szef leżał odprężony na tureckiej otomanie, a dziewczyna z plikiem banknotów opuściła pokój.

Kciuk poczuł szarpanie za ramię. Otworzył oczy, w półmroku zamajaczyła twarz Gruszki.

– Jedziemy do szefa czy na jakiś relaks? – Kciukowi nie w głowie były panienki, poker czy nawet mecz piłkarski.

– No jasne, że do szefa – warknął, rozglądając się za butelką.

– Nie ma, wyrzuciłem ją po drodze, bo mi śmierdziało – stwierdził sucho kompan.

Dwie godziny później parkowali w garażu pod ogromną willą przypominającą pałac. Robert, drugi z osobistych ochroniarzy szefa, już na nich czekał.

– Ty, Kciuk, doprowadź się do porządku, wiesz, że szef nie lubi brudu i smrodu – poradził, teatralnie ściskając nos dwoma palcami.

Prysznic otrzeźwił i orzeźwił. Świeże ubranie jeszcze bardziej poprawiło humor.

Szefa zastali w jadalni. Zachęcającym gestem zaprosił ich do stołu.

– Siadajcie, jedzcie, w trasie takich smakołyków nie dostaniecie. – Obaj mężczyźni usiedli na wskazanych miejscach. Gruszka od razu nałożył na talerz porcję łososia.

– No jak to było? – zapytał szef dziwnie łagodnym głosem.

Kciuk opowiedział cały przebieg zdarzenia.

– Moim zdaniem ktoś dał im cynk – podsumował opowieść kolegi Gruszka, biorąc tym razem kilka grillowanych raków.

– Może tak, może nie – odparł szef. – A teraz obaj uważnie słuchajcie – polecił Korwin, wycierając usta papierową chusteczką. – Straciliśmy towar warty kilkaset tysięcy. Bolesna strata, ale to jeszcze nie koniec świata. Prędzej czy później to sobie odbijemy. Najbardziej wkurwia mnie fakt, że to wszystko przez jednego, jebanego kundla – szef mówił coraz głośniej. – Nie pozwolę, by jakiś tam glina z psem znowu czekali na dostawę. Oni muszą zginąć! – Podniesiony głos zamienił się w krzyk. – obaj mają wąchać kwiatki od spodu, gryźć ziemię, pójść do piachu. Nazwijcie to, jak sobie chcecie, ale jeżeli jeszcze raz usłyszę o tym psie, to osobiście obetnę wam kutasy i każę je zjeść, i to na surowo. Czy wyraziłem się dostatecznie jasno? – Żaden z mężczyzn nie ośmielił się odezwać. Na znak, że wszystko zrozumieli, pokiwali głowami. – To bardzo dobrze – głos szefa znowu był spokojny. – Mieliśmy tu fajną zabawę, szkoda, że was nie było, ale żeby wynagrodzić wasze trudy, w pokojach czekają na was gorące suczki.

Rozdział drugi

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Polecamy również

Tomasz Wandzel

Chłopiec z Kresów – historia prawdziwa

Hycel

Dom w chmurach

Blanka L – Sława, pieniądze i seks

Kłamstwa i sekrety – historia Róży Wittelsbach

Chwila prawdy – niewiarygodna historia Krystyny Górskiej

Chłopiec, który przeżył Auschwitz – historia prawdziwa

Grzeczna dziewczynka

Żółty długopis

Córka zakonnika

Zwłoki przy molo.

Komisarz Andrzej Papaj

Dotrzeć do prawdy

, tom 1

Uciec od prawdy

, tom 2.

Róża Wielopolska

Czyste zło

, tom 1

Święte zło

, tom 2.