Impreza sąsiedzka - Lynes S.E. - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Impreza sąsiedzka ebook i audiobook

Lynes S.E.

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ava zostawiła swoją córkę w wózku tylko na pięć minut. Pasy były zapięte i była przekonana, że córeczka jest bezpieczna. Ale kiedy zeszła na dół, drzwi były otwarte, a Abi nie było. Rok później Lovegoodowie planują swoje długo oczekiwane przyjęcie z okazji przebudowy domu. Ava nie chce iść. Nie może znieść widoku końca drogi, miejsca, w którym zniknęła Abi, nie chce spędzać czasu z ludźmi, którzy nie podzielają jej żalu. Jej mąż Matt namawia ją: martwi się o nią. Noc poza domem może jej dobrze zrobić. Ale w trakcie rozmowy z przyjaciółmi i sąsiadami, przy drinku i plotkach, Ava dowiaduje się czegoś nowego o dniu, który przeżywała tysiące razy. Rzucony niedbale komentarz, który może wszystko zmienić.

AVA MYŚLAŁA, ŻE ZNA KAŻDY SZCZEGÓŁ TAMTEGO DNIA. WKRÓTCE PRZEKONA SIĘ, ŻE BYŁA W BŁĘDZIE.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 406

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 6 min

Lektor: S. E. Lynes
Oceny
4,0 (444 oceny)
194
114
91
34
11
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gagatula

Z braku laku…

kilkanaście stron wystarczyło, żeby mieć dość. Ogromne lanie wody, powtarzane teksty. Szkoda czasu.
61
martula905

Z braku laku…

Książka jest rozwleczona, przegadana. Jedyna akcja jaka jest, dzieje się dopiero pod koniec. Nie polecam
50
nagardakiw
(edytowany)

Nie polecam

Brak akcji przez większość książki, przewidywalna. 90% książki to lanie wody.
20
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

"Impreza sąsiedzka" to trzymający w napięciu thriller psychologiczny S.E.Lynes. Wystarczyła chwila nieuwagi, by dwuletnia Abi rozpłynęła się w porannej mgle. Od tamtego wydarzenia minął rok, a wciąż nie wiadomo co stało się z dziewczynką. W trakcie sąsiedzkiego przyjęcia rzucony niedbale komentarz wywoła lawinę, która sprawi, że Ava zupełnie inaczej spojrzy na dzień, który przeżywała tysiące razy. Początek to emocjonalny rollercoaster, gdy bezradnie obserwuję miotającą się matkę, której przed momentem zaginęło dziecko. Jedyne co czuje, to narastająca rozpacz i chwytający za gardło obezwładniający strach. "Tra­ge­dia jest jak cho­ro­ba za­kaź­na. Lu­dzie cię uni­ka­ją. Nie chcą się za­ra­zić". Rok później Ava uczęszcza na terapię, a wspomnienia z tragicznego poranka, który zmienił jej życie w koszmar, wypaliły się już na zawsze w jej umyśle. Przeżywa je wciąż na nowo, nieskończoną ilość razy roztrząsa, co mogła zrobić inaczej. Jak straszne to musi być uczucie, gdy twoje dziecko zn...
43
Krzemisia

Dobrze spędzony czas

zaskakujące zakończenie i ciekawe watki
21

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Jackie West, z miłością.

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

 

 

Ava

 

Kiedy wracam myślami do tamtego poranka, czuję miarowe uderzenia niczym bicie naszych serc – mojego i mojej córki. Byłyśmy ze sobą tak związane, że zdawało się, że jesteśmy jednością, że moja córka jest częścią mnie – mojego ciała, moich tkanek, moich kości. Bo ona jest częścią mnie. Zawsze będzie.

Kiedy myślę o tamtym poranku, widzę siebie jakby z góry. Patrzę na siebie, tak jak ty patrzysz na swoje dzieci na boisku szkolnym albo na meczu, po cichu życząc im, by odniosły sukces, by zabłysnęły, by nie zrobiły sobie krzywdy. Obserwuję siebie, jak krwawię na skraju powoli rozwijającej się katastrofy, jak żyję bólem, o którym wiem, że nadejdzie, ale ówczesna ja nie ma jeszcze o tym pojęcia.

Robię tak każdego dnia, w każdej godzinie i każdej minucie. I robię tak już niemal od roku.

Obserwuję siebie. Jestem tam, schodzę po schodach z naręczem rzeczy do prania. Nic zza niego nie widzę. Idę powoli, stawiam obie stopy na jednym schodku, dopiero potem schodzę na kolejny stopień. I kolejny, i jeszcze jeden. Zawsze jestem taka ostrożna. Kiedyś byłam beztroska, ale teraz wszędzie dostrzegam zagrożenie – gniazdko elektryczne jest niebezpieczne, szklanka postawiona na skraju stołu – ryzykowna, schody to też zagrożenie.

Kolejny stopień. Wołam jej imię. Abi.

– Mamusia już idzie – mówię.

A potem:

– Mama tylko wstawi pranie i pójdziemy nakarmić kaczki.

I jeszcze:

– Jesteś kochaną dziewczynką, że tak grzecznie czekasz.

Zawsze coś do niej mówiłam – od chwili jej narodzin. W wieku dwóch lat uwielbia słuchać mojego paplającego do niej głosu.

Uwielbia. Uwielbiała.

– Mamusia – mówiła. Trzymała moją twarz swoimi maleńkimi rączkami.

– Co?

– Ja kocham.

– Ja ciebie też kocham, małpeczko.

Dotykałam czubka jej nosa i naśladowałam dźwięk klaksonu. Wtedy odchylała głowę do tyłu i zanosiła się śmiechem.

– Jeście – mówiła. – Jeście, mamusia.

Już nigdy. Choć może, może pewnego dnia... W końcu ona nadal może gdzieś tam być. Jest taka szansa, no jest, prawda? Najmniejsza, maleńka nadzieja. Każdego dnia szukam jej w twarzach innych dziewczynek, lecz nawet teraz jej rysy zacierają mi się w pamięci, jej zapach, jej ciepło, jej cienkie, ostre paznokcie na moich policzkach, jej ciężar na moim biodrze, dziwaczna pozycja nas obu, gdy nachylałam się, by zamieszać sos do spaghetti, niecierpliwość wypisana na jej twarzy, gdy dmuchałam na końcówkę łyżki, i jej małe ciałko pogrążone w oczekiwaniu, gdy wiedziała, że za kilka sekund będzie mogła spróbować sosu, by powiedzieć mi, czy jest dobry.

Tamten poranek.

Patrzę na siebie – głowa cała schowana za stertą brudnej pościeli. Nie widzę własnych stóp.

– Abi? – mówię, nie przeczuwając jeszcze katastrofy. – Co się stało? Czemu się nie odzywasz, panienko?

Zakrzywiona rączka jej wózka. Siatka z tyłu. Nie ma tam jej głowy. Nie ma jej miękkich kędziorków, gęstniejących i zmieniających się teraz z niemowlęcych na dziecięce.

Jejtam nie ma.

Ava, nie świruj, na pewno pochyliła się do przodu.

Nie, wcale nie. Nie ma jej tam. Nie ma jej w wózku.

Abi tam nie ma.

Sekunda po sekundzie. Uderzenie serca za uderzeniem serca. Zegar. Metronom stojący na moim pianinie, który nadaje tempo. Pranie wypada mi z rąk. Potykam się i spadam z kilku ostatnich stopni.

– Abi? – wołam, kiedy wstaję i pocieram bolącą rękę. – Abi?

Kolejna sekunda. Włosy jeżą mi się na głowie.

– Abi? Kochanie?

Widzę dom naprzeciwko.

Widzę dom naprzeciwko...

Dom naprzeciwko...

Frontowe drzwi są otwarte. O Boże, zostawiłam otwarte drzwi!

– O mój Boże, Abi!

Jestem na ulicy, patrzę w prawo, w lewo i znowu w prawo. Wołam jej imię, a żelazna obręcz zaciska się wokół mojej klatki piersiowej.

– Abi? Abi? Abi!

Serce wyrywa mi się z piersi. Zostawiłam Abi w holu i weszłam na górę.

– Poczekaj tutaj, kochanie – powiedziałam. – Za chwilkę wracam.

Nie zamknęłam, nie mogłam zamknąć tych przeklętych drzwi. Abi była zapięta w wózku. Nie umiała odpiąć szelek. Nie umiała. Jeszcze wczoraj nie umiała tego zrobić. Nie robiła żadnego hałasu, więc ja... ja...

Krążę po okolicy. Nie ma jej nigdzie na chodniku, z żadnej strony. Nie mam pojęcia, w jakim kierunku się udać. Jedna strona wyklucza drugą, a co, jeśli nadal jest w środku...?

Wpadam z powrotem do domu. Słyszę drżenie w moim głosie, gdy wołam jej imię. W domu panuje kompletna cisza. Zmuszam się, by stać zupełnie nieruchomo. Dźwięczy mi w uszach. Oczy mam szeroko otwarte. Dom wydaje się zupełnie pusty. Wygląda na pusty. Czuję w nim pustkę.

– Abi? – wołam w górę schodów. – Abi, skarbie? Jesteś w domu? Gdzie jesteś? Gdzie jesteś, kochanie? – Staram się nie dopuścić do tego, by panika wkradła się do mojego głosu, ale już ją słyszę.

Wchodzę do kuchni. Drzwi na taras są zamknięte. Brakuje mi powietrza.

– Abi?

Cisza.

Wpadam z powrotem do holu i otwieram małe drzwi pod schodami, które prowadzą do toalety na dole. Nie ma jej tam.

– Abi?

Cisza.

Idę do salonu. Pianino, metronom. Kanapy, telewizor, kominek. Stolik kawowy.

– Abi? Jesteś tutaj? – Odchylam zasłonę. – Abi, słoneczko?

Mocne uderzenie mojej dłoni o taflę szkła w oknie. Mój własny urywany oddech.

Cisza.

Znowu jestem na zewnątrz. Deszcz znaczy szarymi kropkami kamienie na ścieżce prowadzącej do wejścia. Obok naszego domu jest mały skrawek trawnika oraz żywopłot z rozmarynu. Nie mogła się tam nigdzie schować. Nie ma jej przed domem. Nie ma jej na chodniku. Nie ma jej nigdzie po naszej stronie drogi, nigdzie, gdzie sięgam wzrokiem. Po drugiej stronie ulicy domy są pozamykane, ciche. Obok, po obu stronach, zamknięte i nieruchome. Nikogo nie ma, absolutnie nikogo. Ani jednej osoby.

– Abi? Abi? Aaabiii!

Patrzę w lewo na bliższy koniec ulicy, w prawo na jej dalszy koniec. W którą stronę? Muszę gdzieś iść. Muszę się ruszyć. Biegnę w dół, w stronę bardziej ruchliwej z dwóch łączących się dróg.

– Abi? Abi?

Wracam biegiem, przebiegam obok domu świadoma mijających sekund kumulujących się i przechodzących w minuty. Gdzie ona mogła pójść? Jak długo byłam na górze? Miałam tylko zabrać pranie i zejść na dół. Abi była spokojna, była cicho, więc rozebrałam pościel z łóżka – pomyślałam, że mogę, skoro... kiedy ją zostawiałam, była w swoim wózku i rozmawiała z Panem Leniwcem, swoją pluszową zabawką, którą dostała od Neila i Belli w prezencie, gdy się urodziła. Była cicho, więc opróżniłam kosz na pranie. Robicie tak, wszyscy rodzice tak robią – robicie takie rzeczy, kiedy tylko możecie, gdy macie małe dzieci. Kiedy są spokojne. Kiedy nie domagają się waszej uwagi ani jedzenia, ani wody, ani...

Ulica jest wyludnionym rzędem białych, strzelistych dachów skierowanych w niebo. Serce podchodzi mi do gardła. Wracam z powrotem na drugą stronę, wtykam głowę, żeby spojrzeć przez bramy, wyciągam szyję ponad żywopłotami, co kilka sekund oglądam się za siebie i wracam do domu. Nie ma jej tam. Ale przecież nadal może być w domu, za zasłoną, chichotać w szafie. W każdej chwili może wyjść. Jeśli mnie nie usłyszy, spanikuje. Nie będzie wiedziała, gdzie jestem.

Sekunda po sekundzie, uderzenie serca za uderzeniem serca... przyspieszony rytm narastającej paniki. Nie ma powodów do paniki. Gdzieś się znajdzie.

– Abi? Abi, skarbie? Abi, gdzie jesteś?

Zasycha mi w ustach.

Minęła siódma trzydzieści. O której poszłam na górę? Kiedy ona wyszła z domu? Czy w ogóle wyszła na zewnątrz?

Nie robiła żadnego zamieszania. Była zadowolona. Była spokojna. Gdyby chciała czegoś ode mnie, zawołałaby.

– Mamusiu! – krzyknęłaby. – Mamusiu! Ja ciekam!

Ale nie zrobiła tego. Była cicho. Weszłam na Facebooka tylko na kilka minut. Potrzebowałam skorzystać z kibelka, więc tylko szybko załatwiłam swoją potrzebę – też to robisz, kiedy twój maluch jest cicho, wszyscy to robią. Siedziałam na klopie i przeglądałam Facebooka, ale nie za długo, nie tak długo. Skomentowałam tylko kilka postów. Zdjęłam pościel z łóżka, opróżniłam kosz na pranie. Każda mama robi kilka szybkich robótek, gdy jej dziecko jest ciche i spokojne, ogląda bajki, bawi się na macie albo siedzi w wysokim krzesełku i ssie sucharka. Abi była w holu. Przypięta w swoim wózku. Miała Pana Leniwca, z którym rozmawiała. Była najedzona. Było jej wygodnie. Była przypięta. Nie umiała się rozpiąć. Jeszcze wczoraj nie umiała.

Sekunda po sekundzie, uderzenie serca za uderzeniem serca.

Jakże nieznośne jest oglądanie dzisiaj samej siebie w tym przyspieszonym rytmie, oglądanie własnej narastającej rozpaczy, wciąż i wciąż, zupełnie jak rozkwitająca czarna róża zapętlona na filmie: „odtwórz ponownie, odtwórz ponownie, odtwórz ponownie”. I ja, kobieta w tym chaosie; ja niepotrafiąca logicznie myśleć. Ale obserwuję to. Obserwuję ją cały czas. Czasami przyznaję się do tej chwili na toalecie przy przeglądaniu mediów społecznościowych, a czasami nie. Dziś się przyznaję. Dziś przyznaję, że siedziałam tam i myślałam: O, jak dobrze, jest cicho. Posiedzę jeszcze chwilkę. Bolały mnie oczy. Abi nie była śpiochem i potrafiła dać w kość, potrafiła być trudna, uparta, kłótliwa, nawet ze swoim ograniczonym słownictwem. Zmęczenie bardzo mi ciążyło i wtedy pomyślałam: jest cicho, posiedzę sobie tutaj. Posiedzę, dopóki nie zacznie robić rabanu. Pozwolę sobie na tę chwilę przerwy. Potrzebuję jej.

Dziś mogę się z tym zmierzyć.

Ale nie zawsze. Nie zawsze.

Pętla. Uderzenie serca. Narastający strach. Obserwuję siebie. Jestem tam, biegnę nieco dalej w dół ulicy, obracam głowę w lewo, w prawo, patrzę za siebie, przed siebie, zero wskazówek, zero wskazówek, w którą stronę najlepiej pójść. Pamiętam o tym, że drzwi wejściowe są otwarte, że jeśli Abi ukrywa się w domu, jest tam teraz sama, może uciec, a jeżeli to zrobi, może wyjść na ulicę, żeby mnie szukać. Ma dwa lata. Nie potrafi bezpiecznie przechodzić przez ulicę.

Przychodzi mi do głowy, żeby zgłosić to na policję, oczywiście, że tak. Ale nie, myślę. Nie. Bądź rozsądna. Minęło prawdopodobnie dopiero kilka minut, odkąd opuściła dom. Musi być gdzieś niedaleko. Kiedyś uciekła z zajęć dla maluchów w kościele; prawie odeszłam od zmysłów. Nie było jej dwadzieścia minut. Dwadzieścia. Czułam każdą sekundę. Przeszła całą drogę aż do Carluccio’s na drugim końcu ruchliwej ulicy, zanim ktoś w końcu ją zatrzymał i zapytał, gdzie jest jej mamusia. Dzieci tak po prostu nie znikają. Odchodzą rozbawione, nieświadome przerażenia, które wywołują. Widzisz je czasami: maluchy z pustymi buziami w ciasnych objęciach swoich matek, na których twarzach nadal malują się linie przenikającego do szpiku kości strachu.

Wracam do logicznego myślenia. Mogła pójść zobaczyć się z wujkiem NeeNee i ciocią Bel. Wie, że jej nie wolno, ale to mała spryciula. W najlepszym znaczeniu. W najlepszym, najznakomitszym. I, mój Boże, jak na takiego malucha, potrafi się bardzo szybko poruszać, kiedy tylko zechce.

Rzucam się w stronę domu Neila i Belli.

– Abi? – Zerkam przez bramę. – Abi! Jesteś tam?

Nic. Nie ma małych stópek. Miała na sobie czerwone, sznurowane botki. Kickersy, absurdalnie drogie jak dla szybko rosnącej dziewczynki, ale to kolejny prezent od Neila i Belli. Uwielbia te buciki. Ale nie ma tam po nich śladu. Ani śladu po kremowej, wełnianej czapeczce z daszkiem, ani po jej błękitnym płaszczyku Puffa.

Pukam do drzwi Neila i Belli, szybko naciskam dzwonek. Furgonetka Neila stoi na ulicy, ale nikogo nie ma w domu, oczywiście, że nie ma. Oboje wyszli już do pracy.

Przejeżdża srebrny prius. Staram się nie wyć z rozpaczy, kiedy słyszę, jak ciche jest to auto, jak ciche są te elektryczne samochody. Ona nigdy by go nie usłyszała. Nie obróciłaby się na czas i byłoby już za późno. Prius skręca w lewo, w zatłoczoną ulicę. Samochody pędzą. Jeszcze kilka minut i ruch będzie większy – ludzie dojeżdżający do pracy, do szkoły. Około jednej trzeciej aut już przejechało. Wiele z nich jest dużych, zbyt dużych – wielkie podmiejskie wozy w typie safari zaprojektowane tak, by zapewnić bezpieczeństwo bezcennym pociechom właścicieli. Ale co z dziećmi na zewnątrz? Co z tymi bezmyślnymi maluchami wbiegającymi na jezdnię?

Mój oddech przyspiesza. Biegnę z powrotem. Nowi sąsiedzi już dawno odjechali, rozwieźli po drodze potomstwo – jedno do żłobka, drugie do jakiejś prywatnej szkoły. Przynajmniej tak uznaliśmy z Mattem. Wprowadzili się jakiś miesiąc czy dwa temu. Ich młodsza córka jest mniej więcej w wieku Abi. Starsze dziecko – nie mam pojęcia. Nie wiem nawet, czy to chłopiec czy dziewczynka.

Adrenalina sprawia, że w ustach zbiera mi się gorycz. Przebiegam przez ulicę. Jestem teraz na chodniku dokładnie naprzeciwko naszego domu. To ryzykowne. Jeśli Abi nadal jest w środku, jeśli teraz wyjdzie, może mnie zobaczyć. Może mnie ujrzeć i wybiec na ulicę, wołając: „Mamusia!”. Jeden z tych safari-busów może wyjechać zza rogu. Albo jedno z tych elektrycznych aut. Motocykl. Nie dostrzegłaby go, dopóki nie byłoby za późno. Biegnę tak daleko po tej stronie drogi, na ile starcza mi odwagi, wykrzykuję jej imię.

– Abi! Abi?

Żywopłoty, tarasy, bramy. Żadnego śladu. Nic. Gdzie są wszyscy? Wyszli do pracy. Zalewa mnie fala mdłości i żołądek podchodzi mi do gardła. Wracam na naszą stronę ulicy i idę w kierunku domu. Wciąż krążę. Marnuję cenny czas. Sekundy przechodzą w minuty, już są minutami, minuty przechodzą w... Chyba muszę zadzwonić na policję.

Moje włosy, plecy, pachy – wszystko jest pokryte potem. Abi gdzieś tu będzie – to się właśnie stało. Jest małą wędrowniczką. To dlatego zawsze zapinam ją w wózku. Myślałam, że zamknęłam drzwi wejściowe. Jestem przekonana, że to zrobiłam. Ale jestem taka zmęczona; moje myśli są jakby zamglone, bardziej niż zazwyczaj od ostatnich kilku tygodni. Pewnie klamka odskoczyła. Czasami tak się dzieje. Ale jestem ostrożna. Jestem bardzo ostrożna. Nawet kiedy chodzi, każę jej się trzymać wózka jedną ręką. Abi potrafi przejść całą Thameside Lane, całą drogę przez kładkę do Ham i z powrotem, cały czas przebierając nóżkami i trajkocząc bez ustanku. Słodkie małe kolanka, które, jak już uznała moja matka, ma po naszej rodzinie. Silne kolana, mówi moja mama. Woodsowie świetnie chodzą. Możemy chodzić przez parę dni jak wielbłądy. Abi uwielbia chodzić. Ale nie poszłaby sama na kaczki. Nie ma mowy.

– Abi?! – krzyczę, robiąc z rąk trąbkę wokół ust i obracając się dookoła. – A-a-abi-i-i-i!

W głowie odwzorowuję sobie układ okolicy. Unoszę się nad nią. Drogi nad rzeką, równolegle połączone główną arterią, która łączy moje małe miasteczko z większym centrum handlowym Kingston upon Thames i spokojniejszą Thameside Lane, mniejszą drogą, która mija korty tenisowe w drodze nad rzekę, do Teddington Lock.

Zawsze tędy chodzimy na płytką śluzę między małym sklepikiem a ścieżką prowadzącą do kładki, gdzie rzeka płynie i wznosi się, gdy jest przypływ – w tym miejscu gromadzą się kaczki w nadziei na okruszki. Dojście tam zajmuje pięć minut, najwyżej dziesięć. Czasem idziemy przez most do Ham, do tamtejszego parku, czasem wpadamy do niemieckiej piekarni na szarlotkę, ulubiony przysmak.

Chwytam klucz i zamykam drzwi wejściowe. Jeśli jest w środku, przynajmniej nie będzie mogła teraz wyjść.

I biegnę, i wołam, wołam, wołam jej imię. Miotam się dookoła, zżerana przez biały żar ogarniającej mnie paniki.

A jednocześnie jestem tutaj, patrzę na siebie obecnie, obserwuję się w kółko i wciąż krzyczę do tej kobiety, do siebie: Biegnij do rzeki, Avo; biegnij do tej cholernej rzeki, błagam cię.

Ale nie słyszę własnego głosu. Nie słyszę go krzyczącego do mnie z mojej samotnej, przerażającej przyszłości. Nie słyszę go.

– Abi! – To wszystko co słyszę – mój własny zaślepiony i zrozpaczony płacz.

Biegnę. Zasycha mi w ustach ze strachu. Mijam domy Parkerów i Smithów. Koleś z kamperem odjechał. Znowu jestem obok mojego domu, staję z rękami na biodrach, krążę, próbuję myśleć. Mercedes z sąsiedniego domu odjechał. Ona pracuje w Surbiton, wyjeżdża wcześnie; on pracuje w mieście, dojeżdża pociągiem. Porsche sąsiadów z domu obok odjechało; wyjeżdżają razem, dzieci siedzą z tyłu. Chyba nazywają się Lovegood. Myślę o naszym rdzewiejącym volkswagenie i dużej białej furgonetce Neila, na boku której jest napis: Johnson’s Quality Builds. I myślę sobie o tym, jak Neil, Bella i Matt są częścią tego miasta bardziej niż ktokolwiek tutaj, choć teraz wydają się być outsiderami – ich samochody, ich głosy nie pasują do siebie, i zastanawiam się, dlaczego w tej chwili przyszło mi to do głowy?

A teraz, w tej przerażającej teraźniejszości, myślę sobie: Dlaczego nie biegniesz do rzeki, Avo? Dlaczego, skoro miałyście iść karmić kaczki? Dlaczego o tym nie pomyślałaś?

Ale nie biegnę do rzeki. Przez chwilę tkwię w miejscu jak zaklęta. Abi gdzieś tu będzie, tak sobie myślę. Będzie w ogrodzie albo w domu. Bawi się w chowanego. Bu!, powie. Nie widziałaś mnie, mamusiu, plawda?

– Abi!

Zbyt wiele minut uleciało już wraz z parą wrzącej we mnie paniki. Zbyt długo, zbyt długo. Powinna się już pojawić. Znowu biegnę. Do końca drogi i z powrotem, czując, że robiłam to już zbyt wiele razy, że powtarzam w kółko te same działania i oczekuję innych rezultatów. Mijam numery 76, 78, 80. Sekunda po sekundzie. Uderzenie serca za uderzeniem serca. Rytm serca staje się coraz głośniejszy, dudniący, bębniący. Moje serce. Serce mojej małej dziewczynki. Bicie serc. Tykanie zegara. Tempo wyznaczane przez metronom. Narastająca melodia. Przesypujący się piasek, nieustannie mijający czas.

Krople potu na moim czole. Musi być gdzieś niedaleko. Nie mogła dojść aż do głównej drogi. Nie ma mowy, żeby jej się to udało, niemożliwe, żeby odważyła się pójść aż nad rzekę.

Nie ma mowy.

Znowu jestem przed domem. Kiedy poszłam na górę? Pomyślmy rozsądnie. Zwolnijmy. Ósma? Za pięć? Przypięłam ją w wózku i poszłam na górę. Nie mogła rzucić się od razu do ucieczki. Gdyby się znudziła i udałoby się jej odpiąć te szelki, musiałoby to być jakieś dziesięć, piętnaście minut później. Więc prawdopodobnie zaginęła jakieś dwadzieścia pięć minut temu, może trochę wcześniej.

Płacząc rzewnymi łzami, dzwonię do Matta. Sekunda po sekundzie, uderzenie serca za uderzeniem serca. Długi dźwięk dzwonka. Cisza. Dzwonek. Cisza. Mój własny szloch wyrywający się z piersi. Dzwonek. Nie usłyszy. Będzie już w pracy. Ma spotkanie o dziewiątej trzydzieści. Nowy projekt, przebudowa fabryki gdzieś na East End.

Nie usłyszy telef...

– Ava?

– Matt! – Mój głos jest piskliwy i drżący, a oddech krótki. Nie mogę złapać tchu, kiedy chodzę po domu i otwieram szafki kuchenne.

– Ava? Wszystko okej?

Szafka na miotły jest pusta, spiżarnia jest pusta.

– Matt! Nie mogę znaleźć Abi!

Nie ma jej pod wyspą kuchenną. Nie ma jej pod stołkiem, który udaje lwa w klatce.

– Co to znaczy, że nie możesz jej znaleźć?

– Nie ma jej pod kanapą!

– Nie pod kanapą? Co?

– Odpięła zapięcie z wózka.

– Co? Okej, Ava. Ava, możesz...

– Zostawiłam otwarte drzwi wejściowe. Zostawiłam otwarte drzwi, Matt, i ona... O Boże, piekarnik jest pusty, dzięki Bogu.

– Ava, zwolnij. Powiedz mi spokojnie, co się dzieje.

– Abi zniknęła. Ona po prostu... zniknęła. Musiała gdzieś pójść. Wpadłam tylko na górę. Dosłownie. Weszłam tylko po telefon. Nie ma po niej śladu. Nie ma po niej śladu, Matt. – Sprawdzam tylne drzwi. Są zamknięte. Otwieram je. Jestem w ogrodzie.

– Abi? – Przyciskam nos do okna w szopie. – Abi?

To szaleństwo. Nie ma możliwości, by dostała się do ogrodu. Ale i tak przetrząsam przygraniczne krzewy, chaotyczną masę bluszczu, która pnie się po całym lewym płocie. Deszcz bębni o przesuwne drzwi tarasowe.

– Pewnie się schowała. – Głos Matta jest spokojny, to głos rozsądku. – Wiesz, jaka ona jest. Sprawdzałaś na górze?

– Jeszcze nie. – Jestem z powrotem w środku. Moje tenisówki dudnią po schodach. – Nie wiem, gdzie najpierw szukać, Matt. Nie wiem, gdzie najlepiej zacząć. Powinnam być na zewnątrz? Myślisz, że mogła pójść aż do głównej drogi?

– Byłaś na zewnątrz?

– Tak. Nigdzie jej nie było. Nie ma jej w naszej sypialni.

– Szukałaś przy śmietnikach?

– Jeszcze nie. Jestem w domu. Abi! Kochanie? Nie ma jej w naszym pokoju... i nie ma jej też w jej pokoju… Pod łóżkiem też nie. O Boże, o mój Boże, minęły już wieki. Myślisz, że powinnam zadzwonić na policję?

– Boże, nie, musi gdzieś być. Sprawdzałaś w ogrodzie?

– Tak, ale tylne wejście było zamknięte. Nie ma jej w łazience. Abi, skarbie? Nie ma jej w koszu na pranie. Nie ma jej tu. Nigdzie jej nie ma, zupełnie nigdzie, jakby wyparowała.

– Nie może być daleko.

Telefon pali mnie w ucho. Biegnę w dół po schodach i wypadam przez frontowe drzwi. Pot spływa mi po czole, po plecach. Ani śladu. Nie ma po niej śladu. Na ulicy nikogo nie ma.

– Och, Boże, Matt. Jest mi niedobrze. Zaraz zwymiotuję.

– Ava?

– Jestem na zewnątrz. – Ledwo umiem wypowiadać słowa. – Nie widzę jej. Nie widzę jej. – Boli mnie w mostku, jakby ktoś wbijał mi tam kij od miotły. Deszcz pada coraz mocniej. Osłaniam oczy dłonią. – Nie ma po niej śladu. Wyparowała. Rozpłynęła się w powietrzu. Chyba muszę zadzwonić na policję.

– Gdzieś się znajdzie. Może poszła do Neila i Belli, jak myślisz?

– Nie zrobiłaby tego. To znaczy, mogłaby, ale pukałam i nikogo nie było. A gdyby się tam pojawiła, jedno z nich już by do mnie zadzwoniło albo przyprowadziłoby ją z powrotem. Po prostu nie wydaje mi się, żeby mogła sobie pójść ot tak, nie na tak długo.

– A pamiętasz, jak zwiała z zajęć w kościele? Udało jej się przejść parę kilometrów.

– Wiem, ale nie zrobiłaby tego znowu, prawda? Byłam na nią zła. Krzyczałam na nią. Była naprawdę zdenerwowana. Myślę... to znaczy, nie wydaje mi się...

– Posłuchaj, wracam do domu – mówi Matt. – Jestem niedaleko. Złapałem gumę na ścieżce rowerowej, więc jestem po tej stronie Richmond. Szukaj dalej, dobra? Zawracam, okej? Już jadę.

 

 

 

 

 

 

Rozdział 2

 

 

 

Ava

 

Sekunda po sekundzie. Uderzenie serca za uderzeniem serca. Metronom nadaje tempo szaleńczą melodią mojego rozpadającego się życia. Spoglądam na siebie z góry. Wykrzykuję te wszystkie rzeczy, które powinnam była zrobić, miejsca, w których powinnam była szukać, porządek, zgodnie z którym powinnam była postępować. Naprawdę potrafię być dla siebie bardzo surowa, dla tej głupiej krowy, dla tej idiotki, która mnie nie słyszy, która jest ślepa, ślepa na logikę, głucha na rozsądek, ogłupiała ze strachu. Tamten poranek. Spójrz na nią. Spójrz na mnie. Deszcz wsiąka w moje włosy, w moje ubranie. Moje durne stopy dudnią na chodniku, biegną donikąd jak w kołowrotku. Dbałam o kondycję, wychodziłam z domu razem z Mattem, gdy szedł do pracy, żebym mogła chodzić z Abi na długie spacery. Czerstwy chleb w torbie, karmienie kaczek, przez most do Ham, do małego parku. Niemiecka piekarnia, precle wielkości jej głowy. Świeże powietrze dobrze ci robi, niezależnie od wszystkiego.

– Może opowiesz Panu Leniwcowi, co będziemy dzisiaj robić? – mówię, zapinając ją w wózku. Tak, zapinam ją. Wiem, że to robię, bo widzę nas w tym holu. Przykucam przy niej. Uśmiecham się do niej. Sadzam jej Pana Leniwca na kolanach i myślę o tym, że ta srebrna bransoletka z wygrawerowanym imieniem, którą dostała od Neila i Belli, robi się już na nią za ciasna.

– Powiedz mu, że będziemy karmić kaczki. Nie pozwól Panu Leniwcowi zjeść całego chleba, okej?

Chichocze. To ostatnia rzecz, jaką robi.

Wskoczyłam tylko na górę.

Rzeczy, które zrobiłabym inaczej. Drzwi, które sprawdziłabym przed wejściem na piętro. Dodałabym dwa do dwóch i poskładałabym to do kupy. Kaczki. Rzeka. To oczywiste. Natychmiast pobiegłabym we właściwym kierunku. Znalazłabym ją spieszącą w stronę rzeki, z wysoko uniesionym podbródkiem, całą podekscytowaną małą trzpiotkę. Zamknęłabym te przeklęte drzwi. Nie przeglądałabym Facebooka. Gdybym wiedziała, nawet nie spojrzałabym na telefon – oczywiście, że bym tego nie zrobiła. Bóg jeden wie, że gdy przeglądam się codziennie w lustrze, widzę w moim oszołomionym spojrzeniu własną ignorancję. Tamten ranek. Prawie rok temu. Widzę to jak na dłoni, że nie wiedziałam, co się stanie, co się dzieje, a co się już stało. Nie miałam najbledszego pojęcia, a jednak jakieś przeczucie nie dawało mi spokoju. Patrzę na siebie stąd, z góry. Patrzę na tę kobietę siedzącą na kibelku, gapiącą się w telefon i krzyczę do niej, do siebie: Nie rób tego! Biegnij, Avo! Biegnij do rzeki! Miałyście karmić kaczki – dlaczego o tym nie myślisz?

– Musisz przestać na siebie krzyczeć, Avo. – Tak mówi mi moja terapeutka, Barbara. – Postaraj się siebie nie karać. Spróbuj sobie wybaczyć, tak jak wybaczyłabyś komuś, kogo kochasz.

Barbara pomaga mi ograniczyć ilość kontroli drzwi wejściowych za każdym razem, gdy wchodzę do domu. Mówi mi, że nie zrobiłam tego, co powinnam, bo nie jestem jasnowidzem.

– Ale powinnam była sprawdzić drzwi – upieram się.

– Chrzanić to.

Chrzanić to, tak mówi Barbara. Nie ma żadnego „powinnam”. Siedziałam na telefonie, bo odkąd urodziła się Abi i przeszłam na niepełny etat, telefon jest moim oknem na świat. Dzięki niemu czuję, że nadal do niego należę. Są tam moi przyjaciele. Moje kontakty towarzyskie. Moi klienci – rodzice dzieci, które uczę gry na pianinie. Nie spędzałam i nie spędzam całych dni na pogaduszkach z innymi profesjonalistami w wesołym biurze; nie przesiaduję już z innymi nauczycielami w pokoju nauczycielskim, wymieniając się opiniami na temat dzieci z naszych klas lub umawiając się na piątkowego drinka. Nie ściągam butów wieczorem i nie wzdycham z ulgą, że już do końca dnia nie będę musiała z nikim rozmawiać. Często przesiaduję w domu. I tak, są chwile, gdy czuję się jak w więzieniu.

Więc tak, wchodziłam na Facebooka czy Instagrama i zapewniałam sobie dawkę śmiechu, nieco żartów, Boże, uchroń, czytałam jakiś interesujący artykuł czy wyważoną opinię.

Stałam się samotna. Znudzona. Tak, tu jest pies pogrzebany. Nudziłam się, bywało, że się nudziłam, kiedy byłam z Abi. Brakowało mi kontaktu z dorosłymi. Gdy Abi jadła przekąskę albo obiad, zamiast do niej mówić, rozmawiałam z mamą, która mieszka zbyt daleko, żeby wpaść na herbatkę. W parku też się nudziłam. Nudziło mnie dziecięce paplanie, niekończące się siedzenie w domu i programy dla dzieci. Znudziły mnie płyty CD z dziecięcymi piosenkami płynącymi z odtwarzacza w naszym aucie. Bywało, że tęskniłam za Chopinem, Springsteenem albo Björk i coraz bardziej podkręcałam głośność, żeby zagłuszyć marudzenie Abi.

– Tak. To wszystko prawda – mówi mi Barbara. – Ale to nie znaczy, że nie kochałaś albo nie kochasz swojej córeczki. To nie znaczy, że nie mogłaś albo nie możesz się nią opiekować. – Używa obu czasów. Wie, że jeśli zacznie mówić o Abi w czasie przeszłym, rozsypię się. Wie, że nie jestem jeszcze gotowa na czas przeszły.

– Problem w tym – odpowiadam – że nie zamknęłam drzwi, prawda? Wszystko się do tego sprowadza i jest to dla mnie nie do pokonania.

– Pozostawienie otwartych drzwi lub niesprawdzenie, czy są zamknięte, to zwykły ludzki błąd, który w dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto nie ma żadnych negatywnych konsekwencji – tłumaczy mi Barbara.

Nie wierzę jej.

I tak obserwuję siebie w tej niekończącej się pętli. Sekunda po sekundzie. Uderzenie serca za uderzeniem serca. Tykanie zegara. Metronom. Bicie serca. Zegar staje. Gra melodia. Serce się łamie.

Tamten poranek.

Matt jest już w drodze do domu. Ta myśl mnie uspokaja. Na końcu ulicy widzę dwie matki. Idą w stronę szkoły podstawowej. Rozmawiają, a ich dzieci śmigają przed nimi na jaskrawych hulajnogach.

– Przepraszam! – wołam, ale matki nie słyszą. Zagadane, idą dalej, zakapturzone chronią się przed coraz mocniej padającym deszczem.

Przyspieszam kroku, zaglądam do ogródków, zerkam ponad żywopłotami i bramami. Gdyby ktoś ją tu gdzieś potrącił, byłaby afera. Zawyłyby syreny. Pojawiłaby się karetka, samochody w niebiesko-żółtą kratę, policja machająca do ludzi. Gdyby ktoś spotkał ją idącą bez opieki, zatrzymałby i zapytał, gdzie jest jej mamusia. A zresztą nie byłam na górze aż tak długo.

– Halo! – wołam ponownie, teraz jestem już nie dalej jak metr od nich. Odwracają się i patrzą na mnie pytającym wzrokiem z nutą rozbawienia. – Dzień dobry. Przepraszam. – Nie umiem złapać tchu, pocę się, staram się wyglądać rozsądnie. – Nie widziałyście małej dziewczynki? Kiedy szłyście w tę stronę, nie widziałyście małej dziewczynki idącej w górę? – Opuszczam dłoń na wysokość uda i staram się pozbyć paniki z mojego głosu. – Mniej więcej tego wzrostu. – Pokazuję. – Ma dwa latka. Ubrana w niebieski płaszczyk i kremową, wełnianą czapeczkę. Czerwone buty za kostkę.

Patrzą na siebie i znowu na mnie.

– Nie, przykro mi. – Jedna z nich potrząsa głową, wyciąga z torebki parasolkę i rozkłada ją.

– Jak ma na imię? – pyta ta druga. Unosi ze zrozumieniem brwi.

– Abi. Ma na imię Abi. Posłuchajcie, jeśli ją zobaczycie, mieszkamy tuż obok na Riverside Drive. Numer osiemdziesiąt osiem – pierwszy bliźniak tuż obok tego wielkiego, wolnostojącego na końcu drogi.

Potakują i uśmiechają się – też przez to przechodziłyśmy, to właśnie mówią bez słów. Tak. Wszyscy przez to przechodzili, ale to nie sprawia, że jest to mniej przerażające.

– Nie znoszę, kiedy tak uciekają – mówi ta z parasolką. – Mam nadzieję, że szybko ją pani znajdzie.

– Na pewno. – Uśmiecham się. To wymuszona odpowiedź. Odwracam się od nich, zmieniam kierunek, teraz już biegnę w stronę rzeki. Thameside Lane jest szersza niż nasza podmiejska ulica. Ruch jest większy, choć nie za bardzo. Ale jednak. Samochody mkną w górę i w dół, wjeżdżają w luki pomiędzy innymi autami, zaparkowanymi po prawej stronie. Dzieci zaczynają dojeżdżać do szkoły. Wkrótce będzie jeszcze więcej aut, spóźnialscy. Samochody są większe niż jeszcze pięć lat temu. Nowsze. Nawet te małe wyglądają jak czołgi. Matt mieszka tu od jedenastego roku życia. Mówi, że kierowcy nie ustępują teraz miejsca jak kiedyś, gdy to było zwyczajne miejsce, a nie „miasteczko”. Te samochody są zbyt wielkie, tak uważam. Są większe niż potrzeba. Wszyscy chronimy to, co należy do nas, powiększamy to, co nasze, nasze domy, nasze rydwany. Nic spoza nich nie widać – zderzaki są tak wielkie, jak gdyby miały chronić nas przed skutkami zderzenia z potężnym dzikim zwierzem, ze zbłąkanym lwem. Często parkują przy końcu ulicy, żeby być tak blisko swojego celu podróży, jak to tylko możliwe, ale my, my w międzyczasie nic nie widzimy zza rogu, kiedy próbujemy wyjechać lub przejść pieszo na drugą stronę drogi. Musimy wyjść na środek ulicy, żeby cokolwiek dostrzec. Jeśli jesteś malutki, nie masz żadnych szans.

Mam nadzieję, że nie jeżdżą zbyt szybko. Mam nadzieję, że zwracają uwagę.

Przestań. Gdyby coś ją przejechało, przyjechałaby karetka. Ratownicy medyczni. Czułabyś to w powietrzu. Ten spokój, który następuje po szoku.

Jest za kwadrans dziewiąta. Utknęłam we wczoraj i w dziś na zawsze. Jestem tam i jestem tutaj, krzyczę na wspomnienie samej siebie, krzyczę do niej, do tej kobiety, która była mną: Zadzwoń na policję, Avo! Zadzwoń na 999[1]! Dzwoń! Dzwoń pół godziny temu! Wróćmy! Wróćmy do chwili, gdy miałaś przy sobie Abi! Jest! Masz ją! Jest twoja! Jest wszystkim! Nie musisz grzebać w telefonie, nie potrzebujesz swojego życia! Nie odpowiadaj na ten komentarz! Nie sprzątaj łazienki! Nie rozbieraj pościeli!

Nie ma takiej możliwości, żeby Abi dotarła aż tak daleko, dudni mi w głowie w rytm moich kroków po mokrym czarnym asfalcie. Ale ona dobrze by wiedziała, jak mnie spowolnić. I, o Boziu, ona potrafi być naprawdę szybka, jeśli tylko chce.

Są tutaj dwa puby. Jeden przy rzece, Fisherman’s Arms, a drugi nieco dalej, Thames View, jakby chciał powiedzieć: „nie jesteśmy nad rzeką, ale nadal ją widzimy” – tak powiedział mi Matt, kiedy zabrał mnie tam pierwszy raz na drinka na naszej czwartej czy piątej randce, gdy wciąż jeszcze mieszkał w wynajmowanym pokoju w Twickenham. Boże, to wydaje się tak dawno temu.

Słyszę rzekę, zanim ją zobaczę. Skręcam za róg. Kaczki dryfują po wodzie, tam gdzie ścieżka schodzi w dół. Woda jest wysoka po tych wszystkich deszczach w ostatnich dniach, w połowie drogi do niebieskiej barierki. Na prawo, po drugiej stronie ścieżki, jest płot otaczający ogród należący do pubu Fisherman’s Arms. Za nim plac zabaw dla dzieci, niekończące się stoły i ławki, wszystkie puste o tej porze. Deszcz się uspokoił, ale i tak jestem już przemoczona, więc nawet nie zwracam na to uwagi. Wbiegam na ścieżkę i zerkam przez płot, przez ogródek pubowy na barierki po przeciwległej stronie, na rzekę, na spienioną wodę na śluzie. Sam widok tej wzburzonej wody sprawia, że robi mi się niedobrze, ale niczego tam nie ma, zero śladów.

Podbiegam do ujścia kładki. Tutaj rzeka rozdziela się, płynie po śluzie, kieruje się w stronę Richmond, do Westminster, aż do ujścia Tamizy. Po drugiej stronie spacerowicze z psami znikają na schodach prowadzących do następnego mostu; rowerzysta jadący w moją stronę podnosi swój rower na ramię. To nie Matt.

Chcąc uniknąć spienionej wody na śluzie, skręcam w stronę luksusowych mieszkań nad rzeką, łódek kołyszących się na cumach. Brązowe gęsi szybują w górę rzeki, w kierunku Richmond. Domek dozorcy śluzy stoi na swojej małej zielonej wysepce. Niebo jest szare i ciężkie. Nie ma śladu po mojej córce, ale wiem, że mogła dojść aż tutaj. Mogłaby już być w Ham. Chodzimy tędy codziennie, a ona jest bardzo rezolutna. To, że nigdy nie robiła tego sama, nie znaczy, że nie mogłaby. Jak powiedział Matt: uciekła z grupy maluchów i przeszła przez całą ruchliwą ulicę, zanim ktoś w końcu wpadł na to, żeby zapytać ją, gdzie jest jej mamusia.

Wtedy mnie to przeraziło.

Teraz przeraża mnie jeszcze bardziej.

Za dziesięć dziewiąta. Policja. Muszę zadzwonić na policję. To już za daleko zaszło. Muszę do nich zadzwonić. Nie ma śladu Matta, a ja nie mogę już dłużej czekać.

Biegnę ile sił w nogach, moje płuca napełniają się tlenem i szybko go wypuszczają. Mogła / nie mogła... mogłaby / nie ma mowy... jest małą wędrowniczką / nie odeszłaby tak daleko beze mnie.

Ulica jest jeszcze bardziej zatłoczona. Wycieraczki zbierają krople deszczu z przyciemnianych szyb. Bulwiaste maski lśniących samochodów wygięte w łuk, ich ogromne koła, ich pasażerowie wywyższeni jak jaśnie państwo w powozach konnych. Jedna kropelka deszczu i wszyscy odwożą swoje dzieci do szkoły. Te dzieci to orchidee. Nie mogę zapytać tych ludzi o nic przez ich zaciemnione szyby. Nie usłyszą mnie przez huk swoich stereofonicznych głośników.

Wchodzę na parking Oasis, prywatnego centrum rekreacyjnego nad rzeką. Rozglądając się po wypielęgnowanych trawnikach, podbiegam do wejścia, z powrotem do głównej bramy. Ani śladu. Wracam na drogę. Abi musiała wbiec do czyjegoś ogrodu na tyłach. To jedyne wytłumaczenie. Bawi się w najlepsze na czyjejś zjeżdżalni nieświadoma niczego. Albo się schowała i teraz zaczyna się martwić, że jej nigdy nie znajdę.

Bu!, zawoła, po czym odrzuci głowę do tyłu i zacznie chichotać z ulgą.

Zrobię wszystko, żeby na nią nie krzyczeć.

Matt jest przed domem. Musiał przyjechać, kiedy byłam na parkingu. Ma na sobie cienki płaszcz przeciwdeszczowy, kask, sprzęt rowerowy. Spogląda w dół, do moich nóg, gdzie powinna być Abi, jej mała rączka w mojej. Zaniepokojenie marszczy jego brew. Krople deszczu spadają na chodnik. Wiem, że czas zadzwonić na policję. Już prawie dziewiąta, mój Boże.

Zalewam się łzami i biegnę do niego.

– Matt.

– Hej. – Przyciąga mnie do siebie. – Spokojnie, gdzieś tu będzie. Nie mogła tak po prostu zniknąć.

Wyswobadzam się z jego ramion.

– A jednak. Może się po prostu zabłąkała albo... ktoś porwał ją z ulicy. Ktoś się po prostu zatrzymał i wciągnął ją do furgonetki.

– Nie mów tak. To nie... Tak się nie mogło stać, no co ty?

– Nie ma jej już tak długo. Długo, za długo! Musimy zadzwonić na policję. O mój Boże, gdzie ona jest, gdzie ona, do jasnej cholery, jest? To moja wina. Zostawiłam otwarte drzwi. Myślałam, że je zamknęłam, ale tego nie zrobiłam. Była w wózku, a nigdy wcześniej nie umiała rozpiąć tego zapięcia. O mój Boże, nie wierzę, że to się dzieje naprawdę.

Trzyma mnie za ramiona, pociesza mnie, kiedy szlocham mu na piersi.

– Ludzie ciągle zostawiają otwarte drzwi. Otwarte drzwi nie zabiją dziecka, nie w tej okolicy, Avo. No proszę cię, to jest naprawdę spokojna okolica, bezpieczna. Postarajmy się uspokoić i pomyśleć logicznie.

Po tym, jak cicho mówi, mogę stwierdzić, że jest zdenerwowany. Dla mojego dobra kontroluje ton swojego głosu, ale za dobrze go znam, żeby tego nie wiedzieć.

– Matt? – szepczę. – Musimy zadzwonić na policję.

Wydyma dolną wargę. Nie mówi – nie. Nie mówi – nie wygłupiaj się. Nie chcę, żeby się ze mną zgodził. Ale on kiwa głową. Zgodził się ze mną. Coś rośnie mi w gardle. Czuję mrowienie na skórze głowy.

– Jesteś pewna, że sprawdziłaś cały dom? – pyta cicho, ale już wyciąga telefon.

– Sprawdzę jeszcze raz. – Otwieram drzwi wejściowe i pędzę do góry, jednym kopnięciem usuwając sobie z drogi naręcze prania, pokonuję schody po trzy naraz, wołając jej imię, jej imię, jej imię.

– Abi? Abi, Abi, Abi.

Zaglądam pod łóżka. Zaglądam do kosza na pranie – pusty. Opróżniłam go. Do szaf. Do wanny. Do kabiny prysznicowej. Już tam sprawdzałam.

– Abi? – Zbiegam na dół, łapię się poręczy i zatrzymuję przed kilkoma ostatnimi stopniami. – Abi? Proszę, wyjdź, kochanie. Mamusia zaczyna się martwić.

Matt chodzi od pokoju do pokoju ze słuchawką przy uchu.

– Abi? – woła. – Abi, wyjdź, skarbie. Jeśli się schowałaś, czas się już pokazać, mamusia i tatuś bardzo się martwią. – A potem mówi do telefonu: – Halo, z policją proszę.

Bum, bum, bum, dudnienie mojego serca. Wszystko robi się białe – jak po wybielaczu, dziwne. Wszystko zwalnia.

Matt wychodzi z domu, zatrzymuje się na kwadratowym ganku. Ja kulę się i szlocham w jasnym holu. Plecy mojego męża są cieniem. Jakże szczupło wygląda pochylony nad telefonem, w swoim czarnym płaszczu przeciwdeszczowym. Sekunda po sekundzie. Uderzenie serca za uderzeniem serca. Zegar. Metronom. Serce.

Porusza głową.

– Tak – mówi. – Halo, tak, chcę zgłosić zaginięcie dziecka.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

[1] Brytyjski odpowiednik polskiego numeru alarmowego 112 (przyp. tłum.).

 

 

 

Tytuł oryginału: The Housewarming

 

Copyright © S. E. Lynes, 2020

Copyright for the Polish edition © 2022 by Wydawnictwo FILIA

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2022

 

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie na okładce: © Magdalena Russocka / Trevillion Images

Redakcja, korekta, skład i łamanie: Editio

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8280-101-9

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA Mroczna strona

mrocznastrona.pl