Prawdziwe przyjaciółki - S.E. Lynes - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Prawdziwe przyjaciółki ebook i audiobook

Lynes S.E.

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

NIE WIE, ŻE TAM JESTEM I OBSERWUJĘ JĄ W LUSTRZE. WSUWA RĘKĘ POD BLUZKĘ. A WTEDY WIDZĘ COŚ NIEMOŻLIWEGO. ONA NIE JEST W CIĄŻY…

Wpada do mojego życia niczym burza i już nic nie jest takie same.

Zdaje się być taka idealna z tym swoim melodyjnym śmiechem i piękną twarzą. Moje przyjaciółki, jedna po drugiej, ulegają jej urokowi.

Wygląda na to, że tylko ja coś podejrzewam. Tylko ja widzę te uśmiechy, które nie sięgają ziejących chłodem i nienawiścią oczu. A gdy zostaję oskarżona o rzeczy, których nie zrobiłam, wiem, że to ona za tym stoi. Ale ona ujawnia swoje prawdziwe oblicze tylko wtedy, gdy nikt nie patrzy, więc jeśli coś powiem, uznają mnie za wariatkę.

Dlatego gdy nadchodzi bociankowe, idę na nie, siedzę na aksamitnej sofie w ekskluzywnym pokoju hotelowym, otoczona balonami. Wręczamy prezenty, pijemy szampana, a ona promienieje, czerwona koszula opina jej sterczący brzuszek.

JEDNAK TEGO POPOŁUDNIA W KOŃCU ODKRYWAM SZOKUJĄCĄ PRAWDĘ.

NIE MA ŻADNEGO DZIECKA…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 378

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 40 min

Lektor: S. E. Lynes
Oceny
4,2 (418 ocen)
204
131
61
16
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pies13

Z braku laku…

Beznadziejna lektorka , przez to ciężko jest słuchać i skupić się na treści.
80
bilek1977

Z braku laku…

Bardzo słaba lektorka.
60
kenayaw

Całkiem niezła

Lektorka czyta w tak irytujący sposób, że nie dałam rady słuchać.
40
BorderCollie

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra ksiązka.
10
nnatulla2

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka!
10

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

Moim przyjaciołom, każdemu doskonałemu i odważnemu na swój sposób.

 

PROLOG

 

 

 

 

 

Wimbham Times Online, 8 maja 2019

 

TRÓJKA RANNYCH W WYNIKU POTRĄCENIA NA PRZEDMIEŚCIACH. SPRAWCA UCIEKŁ; ŚWIADKOWIE ZDARZENIA „ZSZOKOWANI I PRZERAŻENI”

Dwie kobiety oraz mężczyzna zostali przyjęci do szpitala Kingston wskutek potrącenia na Wimbham High Street. Do zdarzenia doszło wczoraj około 19:30. Z naszych informacji wynika, że wszystkie ofiary są w wieku około trzydziestu lat. Jak dotąd nie znamy nazwisk tych osób, ale policja potwierdziła, że świadkowie widzieli, jak czarny jaguar I-PACE poruszał się niebezpiecznie szybko i potrącił dwoje pieszych idących chodnikiem. Kierowca nie zatrzymał się, a niedługo potem wjechał w znajdującą się niedaleko miejsca zdarzenia francuską restaurację L’Auberge.

– Samochód wyjechał stamtąd, zza kawiarni – powiedziała Cara Mathers, która widziała całe zajście. – A potem popędził… jechał tak szybko. Szliśmy do Starego Niedźwiedzia, moja przyjaciółka zaczęła krzyczeć. Usłyszeliśmy ten przeraźliwy huk, ale auto pędziło jak wyścigówka. Jakby nic się nie stało. Nie mogliśmy uwierzyć w to, na co patrzyliśmy. To było przerażające.

Niedługo po tym samochód wjechał w słupek blisko świateł na Broadway Road. Osoba kierująca pojazdem straciła panowanie nad wozem, ten przeleciał przez pas zieleni i wbił się w jedno z okien L’Auberge.

– Zamawialiśmy drinki i właśnie patrzyliśmy na menu, gdy dookoła eksplodowało szkło – powiedział Thomas Weaver. – To cud, że nikt nie zginął.

Policja została wezwana na miejsce około godziny 19:35. Wysłano tam trzy jednostki ratunkowe oraz dwa ambulanse, wraz ze śmigłowcem. Dwie ofiary zostały zabrane śmigłowcem do szpitala Kingston, trzecią zabrała karetka. Cztery osoby, które doznały niewielkich ran oraz szoku, opatrzono na miejscu zdarzenia.

Nadkomisarz Brian Kirby z londyńskiej policji opisał ten wypadek jako „doprawdy szokujący”. Kordon policyjny pozostaje na Wimbham High Street, na wysokości od Broadway do Church Road.

– To zielona okolica, na Boga – powiedziała Victoria Sarti, przebywająca w czasie zdarzenia w L’Auberge. – Ludzie sprowadzają się tu, by wychowywać dzieci. To powinno być bezpieczne miejsce. Przyjechaliśmy tu, by tak właśnie się czuć.

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

 

 

 

Szpital

Maj

 

Głosy. Pod moimi powiekami rozbłyska różowe światło.

Obudź się. Obudź się.

Mrugam. Za jasno, za jasno. Tutaj jest za jasno.

Zamknij oczy, kochanie.

Mamo? Czy to ty?

To nie mama. To nikt. Oczywiście, że nikogo tu nie ma. Nigdy nie ma.

Zamykam bolące oczy.

Wiem, że jestem w szpitalu. Wszędzie rozpoznałabym ten zapach, środek do czyszczenia, którego używają w szpitalach i więzieniach. Ona też tu będzie, o ile żyje. Jeśli umarła, będzie w piwnicy, w kostnicy, ułożona w metalowej szufladzie. Mam nadzieję, że właśnie tak jest. Przykro mi, ale taka prawda. W końcu ukradła mi życie. Jestem miłą osobą, nie życzyłabym nikomu śmierci, ale ludzie kradną nie tylko życia, ale też to, co dobre i miłe.

Próbuję podnieść głowę. Nie mogę. Nogami też nie jestem w stanie poruszyć. Jestem przykuta do tego miejsca. Przynajmniej takie odnoszę wrażenie. Czuję się jak Frankenstein. To boli. Wszystko boli.

Otwieram oczy, tylko odrobinę. Przez kurtynę rzęs błyska białe światło. Kolejny milimetr, dwa. Czuję, jak mięśnie szyi się rozluźniają. Przechylam głowę w lewą, potem w prawą stronę. Boli, ale nie jest aż tak źle. Nic tam nie złamałam. Nadal jednak nie jestem w stanie poruszyć nogami. Co to by była za ironia, gdybym po tych wszystkich latach, gdy musiałam sama ustać na nogach, skończyła bez możliwości chodzenia?

Po drugiej stronie widzę rząd łóżek, wszystkie są zajęte. Ona nie leży na żadnym z nich. Gdybym ją zobaczyła, w tej chwili rzuciłabym się z łóżka, doczołgała się do niej z pomocą rąk i nóg. Wykończyłabym ją. Toksyczna. Jest toksyczna.

Zastanawiam się, gdzie jest Frankie. Boże, proszę, niech on przeżyje. Jeśli jest ciężko ranny, nigdy sobie tego nie wybaczę. Ale najbardziej chcę do mamy. To zabawne, że po tym wszystkim nadal chcę mieć ją przy sobie.

Ale jej tu nie ma. Nie ma nikogo. Nikt przy mnie nie trwa, tutaj nie zaszła żadna zmiana.

To nie moja wina. Nie jestem skłonna do przemocy. Nienawidzę jej. Ale gdzie leży granica? Każdy kiedyś dociera do momentu, gdy łańcuch się napina. Każdy ma swoje limity. I właśnie to robią ludzie jej pokroju: popychają cię aż do granic wytrzymałości. Okradają cię z życia, a gdy przystępujesz do kontrataku, to co, wtedy ty jesteś tą złą?

Ta kobieta wywróciła moje życie do góry nogami, ukradła moich przyjaciół, mój los, wszystko wzięła dla siebie. Bo tak właśnie postępują tacy ludzie.

Staram się wysunąć język z ust, tylko koniuszek. Jeszcze raz, a potem znowu, zbieram ślinę. Czuję ciężkość w lewej nodze. Krzywię się i zerkam w dół – widzę spuchnięte niebieskie palce, gips. Złamana noga – super, po prostu świetnie. Jestem na oddziale, nie na OIOM-ie. Przynajmniej nie umrę. Nie ma takiej opcji, żebym umarła. Jedyną osobą, która dokona dzisiaj żywota, jest ona.

Na samym końcu sali widzę ubranego w niebieski fartuch pielęgniarza, który idzie gdzieś w pośpiechu, jakby to było ważne. Dzięki piankowej podeszwie białych butów praktycznie nie słychać jego kroków.

Panie pielęgniarzu? Halo, panie pielęgniarzu?

Nie odezwałam się. Nic dziwnego, że się nie zatrzymał. Jedyne, co zrobiłam, to wydałam z siebie dziwny dźwięk przez usta zaciśnięte jak odbyt kota. Nie mógł mnie usłyszeć. Poza tym gdzieś tam ktoś jęczał jak zombie. Zamknij się. Zamknij się. Mam wrażenie, jakby ktoś zalał mi oczy klejem. Muszę je przemyć wodą. Muszę umyć twarz. Boże, poczułabym ogromną ulgę, gdybym nie była taka lepiąca. Moja głowa. Moje gardło. Moje plecy. Na samym dole, blisko kości ogonowej. Ten tępy ból w lewej nodze. Pod palcami czuję miękki, lekko włochaty koc.

Ona. Na samą myśl o niej moje serce bije szybciej. Tutaj jestem wystawiona na atak, z tą nogą w gipsie. Jestem siedzącym celem. Muszę się ruszyć.

Rozglądam się na boki. Nie ma nikogo. Nikogo ze mną nie ma. Zawsze jestem sama. Czuję, jak do oczu napływają mi łzy. Gdy je zamykam, łzy spływają po skroniach we włosy. Tak naprawdę nie jestem silna. Udaję, ale nie jestem. Ludzie nigdy nie widzą tego, co skrywa się za uśmiechem. Nigdy nie widzą nic więcej, tylko to, co pokazuję światu.

To ostre światło jest oślepiające. Zamykam oczy, jak dziecko, jakby w ten sposób nikt nie mógł mnie zobaczyć. Nie pozwól, żeby ktoś zobaczył cię w tym stanie. Nikomu nie dawaj tej satysfakcji.

Główna ulica.

Samochód.

Uderzenie.

Potłuczone szkło.

O Boże. O Boże, o Boże, o Boże.

Wreszcie rozwieram usta. Rozciągam je na tyle, by zawołać:

– Poproszę pielęgniarza! – Z mojego gardła wydobywa się zaledwie schrypnięty szept. A teraz płaczę. Jezu Chryste. Podnoszę ręce, poruszam palcami, zaciskam je w pięści. Nic nie jest złamane. Ale nie ocieram łez. Dają ukojenie, niczym niespodziewany letni deszcz, w czasie którego podnosisz twarz ku niebu. Moje usta są takie, takie… Ten smak… jak siano, jak ten zapach siana – drażniący, suchy.

Frankie, gdzie jesteś?

Żyjesz?

Przepraszam, kochanie. Tak bardzo przepraszam, że do tego doszło.

Zrobił się z tego straszny bałagan. Ale to nie moja wina. To wszystko nie jest moja wina. Jestem dobrym człowiekiem. Cóż, byłam. Ale wtedy ona zrujnowała mi życie.

Gdzieś po lewej słychać dźwięk nalewania wody. Potem pojawia się jego twarz. Pielęgniarz.

– Proszę, weź to. – Głos ma śpiewny, jakbyśmy wszyscy byli szczęśliwi. Jakbyśmy byli kochani. – Lepiej? – pyta uprzejmie, podnosząc z końca łóżka moją kartę.

– Tak – chrypię, odchrząkuję, po czym piję jeszcze trochę. – Dziękuję.

– Jeśli czegoś będziesz potrzebować, mam na imię Kevin – mówi. – Jak nic nie będziesz potrzebować, nadal będę Kevinem. – Śmieje się. Podejrzewam, że nie pierwszy raz wyskakuje z tym żartem. – Teraz muszę dostać od ciebie kilka informacji, dobrze? Wczoraj wieczorem podano ci środek uspokajający, czego możesz nie pamiętać.

Kręcę głową. Rzeczywiście, nie pamiętam.

– Miałaś atak paniki. – Uśmiecha się ze współczuciem. Ma ładne zęby, równe i białe.

Staram się myśleć. Pamiętam, że trzymano mnie za ramiona. Pamiętam, że byłam popychana, może na krzesło.

– Nie pamiętam – mówię.

– To nic takiego, nie martw się. Muszę tylko zadać kilka pytań, okej?

Kiwam głową.

– Pewnie.

– Okej, super. – Przygląda się mojej karcie i podnosi wzrok. Napotyka moje spojrzenie. Znowu się uśmiecha. – Okej, czy możesz podać mi swoje imię?

Przyglądam mu się chwilę, temu Kevinowi. Jest uprzejmy i miły. Żartuje i oferuje wsparcie. Jest miłą osobą, tak jak ja kiedyś byłam.

– Jestem Jane – szepczę. – Jane Reece.

 

ROZDZIAŁ DRUGI

 

 

 

 

 

Jane

Luty

 

Kawiarnia Jane, o czym sama by ci powiedziała, jest typową gwarną kawiarnią położoną na głównej ulicy niegdyś zaniedbanego przedmieścia południowego Londynu, które stało się elegancką dzielnicą. Odkąd przeprowadziła się tutaj z Frankiem sześć albo siedem lat temu, na własne oczy widziała zachodzące dookoła zmiany: coraz więcej koszy na śmieci, nowy oddział M&S Simply Food w miejscu, gdzie kiedyś znajdował się całodobowy Wimbham Store. Paradygmat, elegancki salon fryzjerski dla mężczyzn, zajął miejsce starego salonu Cedrica z biało-czerwonym słupkiem oraz żółknącymi czarno-białymi zdjęciami wiszącymi w oknach. Gentryfikacja: miasto rozciągało się coraz bardziej, niczym plama po kawie wylanej na papierową serwetkę. Gdyby razem z Frankiem nie zamieszkali tu wcześniej, nie byłoby ich stać na przeprowadzkę w tę okolicę. Ale wie, że ona jest częścią tej zmiany. Często śmieje się, że ceny domów co jakiś czas wzrastają o wartość jednej sojowej latte. Jej kawiarnia jest kolejną rzeczą, na którą nie byłoby jej stać. Nazwa, Palone Ziarna, była ukłonem w stronę starych nazw małych biznesów, które tak uwielbiała. Flądra z Frytkami, Ogrody Asa Pik, Cięcie ponad Stylistów… tego już nie było.

Po kawę do Jane przychodzi nowy rodzaj mieszkańców. Lubią wspierać, a raczej uchodzić za wspierających małe firmy, a przynajmniej wtedy, gdy czekają na przesyłki z Amazona. Chude matki po trzydziestce w zawrotnie drogich ubraniach do ćwiczeń, manewrujące dookoła stolików trzykołowymi wózkami przystosowanymi do ćwiczeń (nie można marnować nawet chwili!) w drodze na cotygodniowe ploteczki z innymi mamami. Pozostający w domu metroseksualni ojcowie, popijający espresso macchiato, wpatrujący się w swoje wymuskane laptopy. Pod stołami czekają maty do jogi, a panowie, których garnitury świecą tak, jak powinny – nie dlatego, że są tanie – rozmawiają głośno o sprawach biznesowych, z wciśniętymi w uszy białymi bezprzewodowymi słuchawkami. Oni wszyscy przychodzą do Jane. Mleko migdałowe. Cappuccino na mleku owsianym. Kawa w kubkach wielokrotnego użytku dla osób, które dbają o środowisko. Wegańskie bułeczki dla milionerów. To naprawdę totalne przeciwieństwo położonego na północy miasta przemysłowego, w którym dorastała. Znajdowała się daleko od domu pod każdym możliwym względem.

Ale właśnie o to chodziło.

Zresztą banały zdarzają się w życiu wszędzie, niezależnie od tego, kim się jest i gdzie się żyje. Tak przynajmniej uważa Jane. Każda społeczność wygląda z zewnątrz jednolicie. Ludzie to ludzie, w większości są dobrzy. Jane stara się nigdy o tym nie zapominać. A kiedy miało się taką matkę jak ona, stało się to wręcz filozofią. Nawet więcej, sztuką przetrwania.

Ludzie w większości są dobrzy, ludzie w większości są dobrzy, ludzie w większości są dobrzy.

To ludzie mówią Jane, że jest szczęściarą, bo ma swój tak dobrze prosperujący biznes, że klienci na przestrzeni lat stali się stałymi bywalcami lokalu, a nawet przyjaciółmi. Ma to znaczenie, zwłaszcza odkąd po drugiej stronie ulicy otworzył się Starbucks. To ludzie mówią jej, że ma spokojną pracę. Pracę, którą łatwo godzi się z życiem. A do tego cała ta kawa. Jane zawsze odpowiada: Dziękuję, tak, jest świetnie. Tak, tak, poszczęściło mi się. Hasztag szczesciara. Hasztag kochajswojezycie. Przygotowuje zamówienia i podaje je z uśmiechem, który nigdy nie znika z jej twarzy.

Tylko ci, którzy znają ją naprawdę, wiedzą, jaka to była harówka, jak ciężko musieli pracować z Frankiem, żeby spłacać raty za dom, kredyt na firmę, opłacać rachunki. Kath, Hils i Sophie, koleżanki, z którymi ćwiczy we wtorkowe wieczory z grupą Runner Beans, wiedzą niemal o wszystkim. Znają się, odkąd rzuciła pracę biurową, wzięła kredyt i kupiła podupadający biznes przejęty przez bank. Wcześniej w lokalu sprzedawano kurczaki z rożna, firma była nieubezpieczona – jeśli wierzyć plotkom, poprzedni właściciele wynieśli się w środku nocy. Przykrywka dla dziupli narkotykowej, która należała do miejscowego gangu – kolejna z plotek. Trudno było znaleźć przymiotnik na opisanie tego, jak wyglądało wnętrze, ale do przesadnie szykownych nie należało. Potrzebowali całego roku, żeby pozbyć się zapachu spalenizny wżartego w deski i wiszącego w powietrzu smrodu starego tłuszczu zwierzęcego. Wiele podstawowych prac wykonała sama, z czego była bardzo zadowolona.

Chodzi o to, że ludzie nie wiedzą, dlaczego. Po co rezygnować z bezpieczeństwa na rzecz ryzyka? Ludzie nie mają pojęcia, że kredyt, stres i harówka były formą terapii. Nie tylko dla niej, ale też dla Frankiego. To stało się ich tratwą, jedyną rzeczą, która powstrzymała ich przed pójściem na dno. Frankie wykonał wszystkie prace hydrauliczne, zrobił większość elektryki, sam wymierzył kuchnię. Powiedział, że potem Jane „wkroczyła ze swoimi artystycznymi akcentami”. Kocha, gdy ją tak drażni, zwłaszcza że miała przecież obawy, by to, co się stało – a raczej nie stało – nie zabrało im tego, co zbliżyło ich do siebie – zdolności do śmiania się z życia. Ale nie, kawiarnia pomogła im poradzić sobie z ostatnią nieudaną próbą in vitro oraz pogodzić się z bolesną decyzją, że trzeba zaprzestać prób.

Drzwi do kawiarni otwierają się, a do środka wpada podmuch zimnego powietrza, podążając za jej przyjaciółką, Sophie. Zatrzymała się tu w drodze do domu, jak zawsze we wtorki. Przychodzi po szybki zastrzyk kofeiny przed ich treningiem z Runner Beans, klubem dla biegaczy, do którego obie należą. Klub dla biegaczy w jej słowniku można znaleźć pod hasłem Regeneracja: powolne odzwyczajanie się od citalopramu, który tłumił ból, ale sprawiał, że była senna. Drugim hasłem jest Utrata wagi, bo musi pozbyć się tej dodatkowej oponki, będącej kolejną gorzką pigułką do przełknięcia. Kiedyś wciągała całą paczkę chipsów w mgnieniu oka, teraz tyje od samego patrzenia na słone przekąski.

Dzisiaj Sophie zamawia herbatę miętową, co jest nadzwyczajne.

– Trochę za bardzo w stylu generacji Z, nie sądzisz? – Jane ledwie unosi przy tym brew, po czym wskazuje na krzesło, sugerując przyjaciółce, żeby ta usiadła. Zalewa wrzątkiem torebkę wypełnioną liśćmi zebranymi na zboczu góry w Dordogne – chyba – a sobie nalewa wody z kranu.

– Dajesz radę? – pyta swoją popołudniową asystentkę. Córka Kath, Scarlett, pracuje u niej codziennie po szkole, a zapracowała sobie na tę fuchę, gdy kilka miesięcy temu przyniosła domowej roboty biscotti i oznajmiła, że chce zacząć piec, dlatego szuka pracy, żeby mieć na to pieniądze. Zapytała, czy Jane chce w to zainwestować. Stłumiła wtedy chichot, ale Scarlett była tak niesamowicie poważna, a ciastka tak przepyszne, że nie tylko pozwoliła jej pracować dwie godzinny dziennie, ale też zgodziła się sprzedawać w kawiarni jej wypieki. Tego nie można robić w Starbucksie, co nie? Teraz Scarlett raz w tygodniu realizuje zamówienie na sześćdziesiąt biscotti – zawsze pamięta o osobach z alergią na orzechy – co musi jej przynosić niezłe zyski. Przynajmniej tak uważa Jane, bo podejrzewa, że mąka, cukier, jajka i morele pochodzą z zakupów robionych przez Kath.

Zamiast odpowiedzieć, Scarlett nasuwa okulary wyżej na nos, po czym schyla się, żeby opróżnić zmywarkę. Jane zastanawia się, czy ktokolwiek inny był tak sumienny w wieku czternastu lat – sama jako nastolatka upijała się cydrem ukradzionym matce, ale to kolejna historia, której miejsce znajduje się w pudełku podpisanym Nie otwierać.

– Powinnam dać Scarlett podwyżkę – mówi i dołącza do Sophie, zajmując miejsce przy stoliku. – Dałaby radę prowadzić kawiarnię bez mojej pomocy.

Sophie uśmiecha się tak, że Jane nie ma pewności, czy przyjaciółka cokolwiek usłyszała. Dmucha na zaparzoną miętę, ale jej nie pije.

– Zmieniasz nawyki? – zagaduje Jane, wskazując brodą na kubek Sophie. Jej przyjaciółka wygląda dzisiaj wyjątkowo ładnie – nie chodzi o to, że zwykle nie jest ładna, a o to, że Jane już przywykła do jej urody i nie czuje się nią onieśmielona. Tak, dzisiaj jej oczy są wyjątkowo pełne blasku, brązowe włosy niezwykle połyskują i są ściągnięte w kucyk. – Co z podwójnym espresso z dwiema łyżeczkami cukru? – dodaje z odrobiną podejrzliwości w głosie. – Normalnie drwiłabyś z każdego, kto pije cokolwiek herbacianego.

Sophie, podobnie jak Jane, dorastała w czasach, gdy puby nie były zaliczane do gastronomii, a w małych sklepach spożywczych na półkach stało mnóstwo zakurzonych puszek z malinami w syropie, i tak samo nieobca jest jej przyjemność płynąca ze zjedzenia całej pizzy wypiekanej na kamieniu albo znakomitych meze, gdy tylko nachodzi ją na to ochota. Jej późne popołudniowe wtorkowe espresso to coś, co robią biegacze. Kofeina zaczyna działać tuż przed treningiem, około osiemnastej trzydzieści, ale pozbywa się jej z organizmu, zanim idzie spać. Dlatego Jane zastanawia się: dlaczego mięta?

Sophie nie myśli o herbacie. Albo o bieganiu. Czy kawie. Oczy ma błyszczące, a uśmiech tak rozmarzony, że wygląda, jakby się zjarała. Policzki pokrywa rumieniec. Rowek między piersiami wygląda na głębszy niż normalnie.

– Na razie nie będę pić kawy – mówi, ostrożnie odstawiając kubek na stolik i skupiając wzrok na Jane.

Właśnie w tej chwili Jane dodaje dwa do dwóch, a wynik równania uderza ją prosto w brzuch.

– Jesteś… Czy ty… Jesteś w ciąży? – Czuje uderzenie gorąca, nagłą i przytłaczającą potrzebę, by się rozpłakać. Ale udaje jej się – ledwo – zebrać do kupy i odwzajemnić pełen ekscytacji uśmiech przyjaciółki. Jest nawet w stanie przez chwilę popatrzeć jej w oczy, ale szybko spuszcza głowę pod pretekstem sięgnięcia po jej rękę. Jej oczy żyją swoim życiem. Nie jest w stanie powstrzymać napływających do nich łez. Ale to nic. Przyjaciółki wzruszają się, słysząc o dobrych wieściach od tej drugiej, prawda? A ona naprawdę jest szczęśliwa. To cudowna wiadomość. Podnieś wzrok, Jane. Podnieś wzrok.

Mruga szybko, zmusza się do uśmiechu. I w końcu patrzy na Sophie.

– O mój Boże!

– Tak. – Sophie emanuje radością, rumieni się uroczo. Po czym odwraca wzrok, jakby była zawstydzona.

Jane wie, że powinna jej pogratulować – że musi zachować się lepiej, że powinna pogratulować już pięć sekund temu, dziesięć, piętnaście, dwadzieścia. I nie chodzi o to, że nie chce, bo bardzo pragnie złożyć jej gratulacje. Chodzi o to, że ma zaciśnięte gardło i jeśli otworzy teraz usta, boi się – nie, ona to wie – że wybuchnie płaczem tak jak ostatnim razem. To się nie może zdarzyć. Po prostu nie może. Tu nie chodzi o nią. A jednak chodzi, nic nie może na to poradzić. Tylko tyle jest w stanie zdziałać bieganiem, żartami i pracą. Życiowa tratwa nie jest całkowicie wodoszczelna.

Zęby ma zaciśnięte i modli się, żeby łzy nie popłynęły i pozostały lśniącą powłoką, która równie dobrze może oznaczać radość, nic poza tym. Tylko że z Sophie jest to bardziej skomplikowane, bo ona wie. Właśnie dlatego przyszła tu dzisiaj, żeby poinformować Jane na osobności, a to z jakiegoś powodu wszystko pogarsza.

Mijają kolejne sekundy. Sophie przechyla nieznacznie głowę, a gardło Jane pozostaje zaciśnięte, dlatego nie jest w stanie złożyć gratulacji. W ogóle nic nie może powiedzieć, w dodatku nie może powstrzymać przyjaciółki od zadania pytania, które padnie za jedną, dwie…

– Wszystko w porządku? – Sophie ściska jej dłoń, uśmiechając się przy tym ze współczuciem. W tym właśnie tkwi problem z prawdziwymi przyjaciółmi; widzą wszystko, czy tego chcesz, czy nie. Jesteś dla nich otwartą księgą. W dodatku Sophie jest nie tylko bardzo zabawna i wspaniałomyślna, ale też empatyczna. – Chciałam ci powiedzieć o tym twarzą w twarz, bez innych. Jeszcze przez jakiś czas nie będziemy nic mówić o ciąży. Chciałam się tylko upewnić, że nie usłyszysz od kogoś innego.

W tej chwili – bardziej niż kiedykolwiek – Jane żałuje, że powiedziała o tym Sophie. Zrobiła to, zanim naprawdę ją poznała, zanim Sophie była w ciąży z Kyle’em. Nie miała wtedy pojęcia, jak cholernie okropne będzie czyjeś współczucie, jak każda jej reakcja na jakąkolwiek informację na temat dziecka będzie analizowana pod kątem cierpienia lub, co gorsza, zazdrości. Cieszy się, że nie powiedziała nikomu innemu. Kath i Hils zawsze były cudowne, ale wolałaby, żeby te przyjaźnie pozostały takie, jakie są. Wie, że ma przez to na myśli równe.

Wyciąga z kieszeni fartucha chustkę z haftem Palone Ziarna w kącie i wydmuchuje nos.

– To chyba katar sienny – mówi. Genialne, Jane, mamy luty. – Gratuluję, kochana. Tak się cieszę. – Ściska mocno rękę przyjaciółki i dla dodatkowego efektu lekko nią potrząsa.

– Dziękuję!

Puszcza rękę Sophie i sięga po szklankę. Pije. Opróżnia naczynie.

– Chciało mi się pić bardziej, niż myślałam – mówi, choć nie ma pojęcia po co. – Aj, poważnie. Gratuluję, stara. To świetne wieści. – Bierze głęboki oddech.

– Jesteś pewna, że wszystko w porządku?

– Tak! Oczywiście, że tak! Dlaczego miałoby nie być? Jestem zachwycona! Kompletnie! Niesamowicie zachwycona! No! Kyle będzie miał młodsze rodzeństwo, to cudownie! – Unosi lekko rękę w powietrze. – Masz już jakieś zachcianki? – Jest lepiej. Czuje, że bierze się w garść.

– Jeszcze nie. – Niebieskie oczy Sophie otwierają się nieco szerzej. Robi śmieszną minę. – Pewnie truskawka albo wanilia.

– Czy w dzisiejszych czasach da się zgadnąć? W sensie, może tym razem padnie na pistację. Ale się cieszę. Masz już listę imion?

– Jeszcze nie. Dopiero miałam pierwsze USG. Chcesz zobaczyć?

Boże, nie.

Przez jedną przerażającą chwilę Jane myśli, że wypowiedziała te słowa na głos. Ale Sophie już grzebie w swojej nowej torebce. Jest ogromna – ciemna skóra ugina się pod złotym zapięciem z inicjałami CD. Sophie jest bogata. Ma męża, Carla, który w zeszłym roku sprzedał swoją firmę za trzy miliony funtów i zostało mu jeszcze tylko półtora roku okresu przejściowego. Ona pracuje dwa razy w tygodniu u radcy prawnego w Norbiton, „żeby wyjść z domu”.

– Oczywiście, że chcę! – Na linii włosów zbiera jej się pot. – To rodzeństwo mojego chrześniaka, na Boga. Należy do arystokracji.

Myślała, że z czasem będzie jej łatwiej, ale wcale tak nie jest, mimo że od diagnozy minęło sześć lat. O ironio, myślała wtedy, że jest w ciąży. To dlatego poszła do lekarza. Zawsze miała nieregularne miesiączki, ale gdy okres nie pojawił się trzy miesiące z rzędu, a z jakiegoś powodu dżinsy stały się za ciasne, zebrała to wszystko do kupy. Miała wtedy nudności, dlatego uznała, że to ciąża. Była szczęśliwa, tak samo jak Frankie. Starali się przez rok, na zasadzie odstawmy antykoncepcję i zobaczmy, jak to się potoczy.

Ale ku ich zaskoczeniu, trzy testy wykonane w domu wyszły negatywne.

– Czy wie pani, czym jest FSH? – zapytał lekarz pierwszego kontaktu po wielu badaniach. Rozmawiali przez telefon.

Kto by pomyślał, że w dwie minuty można komuś zrujnować życie?

– FSH? Nie, nie mam pojęcia.

– To folitropina, taki hormon. Pani jajniki szwankują, bo zaczyna pani wczesną menopauzę.

Jane zjeżył się włos na głowie, zmroziło ją do kości. Informacja przekazana tak zwyczajnie brzmiała po prostu wrednie.

– Słucham?

– Okrucieństwem przedwczesnej menopauzy – powiedział lekarz, tym razem łagodniej – jest to, że daje objawy podobne do ciąży. Może pani próbować zapłodnienia pozaustrojowego, ale przy niedoborze jajeczek obawiam się, że będzie to tylko strata czasu.

Jane miała dwadzieścia siedem lat. Była młodą kobietą. Wciąż jest młoda.

Sophie postawiła największą torbę na świecie na stole.

– Ładna torebka – mówi Jane.

– Dzięki, to od… To prezent. Ale nie jest prawdziwa.

– Wow. A wygląda, jakby naprawdę była torebką.

Sophie chichocze.

– Chodzi mi o to, że to podróbka Diora, głupku. CD?

– Płyta CD?

– Boże, Christian Dior? Co z tobą?

Jane śmieje się.

– Wybacz. Mimo wszystko jest ładna.

Sophie już zapomniała o torbie. Z jej przestrzennego wnętrza wyciąga papier i wręcza go z szerokim uśmiechem Jane, która wpatruje się w niego jak zahipnotyzowana. Patrzy na tę szarą plamkę na ciemnym tle w kształcie wachlarza. Wygląda trochę jak sękaty kamyk, jak te, które czasami widuje się na plażach, poobijane przez inne, twardsze kamienie.

Oczywiście wie, że to nie kamyk. Nie może tego schrzanić. Nie może sprawić, żeby zrobiło się tak dziwnie, jak za pierwszym razem.

– Ooo – mówi. Dodaje: – Wygląda jak Carl.

Sophie chichocze i przekrzywia głowę, jakby doszukiwała się tego podobieństwa.

– Wiem. Wielkie czarne oczy i małe rączki. Zdjęcia z USG są dziwne, nie? Chyba urodzę krewetkę.

Jane robi śmieszną minę.

– Sądząc po ustach, stawiałabym na karpia. Co myślisz?

Sophie jęczy. Obie wybuchają śmiechem i na szczęście mija panujące między nimi napięcie.

– Lepiej wrócę do pracy – mówi Jane i wstaje. – Nie chcę, żeby Kath pozwała mnie za wykorzystywanie dzieci w pracy – wiesz, jaka potrafi być. Widzimy się później? Nadal możesz biegać, prawda?

– Oczywiście! Nie jestem chora. – Sophie wstaje, prawie nie tknąwszy herbaty, i zarzuca nową torebkę na ramię. – Możliwe, że poznasz dzisiaj Lexie. Spotkałam ją na dniu otwartym na siłowni, kilka tygodni temu. – Marszczy brwi i patrzy na Jane. – Pracowałaś wtedy.

– Przecież możemy widywać się z innymi ludźmi. – Jane robi dziwną minę. – Nie wsadzę chomika Kyle’a do mikrofali ani nic takiego.

Sophie wybucha śmiechem. Ten przyjemny dla ucha dźwięk to jeden z powodów, dla których się zaprzyjaźniły. Chodziło o to, jak obie potrafiły się rozśmieszać.

– Lexie podarowała mi tę torbę. Ta dziewczyna wydaje się naprawdę miła. Jest tu nowa i wspomniała, że nikogo nie zna, więc powiedziałam jej, że Runner Beans to superekipa i powinna wpaść.

– Świetnie – odpowiada Jane, myśląc, że to typowa Sophie, która bierze kogoś pod swoje skrzydła, tak jak kiedyś zrobiła z Jane. – Jak się nazywa?

– Lexie Lane.

– Trochę w stylu Supermana.

– Myli ci się z Lois.

– Może i tak.

Przytulają się na pożegnanie – to mocny i długi uścisk, którym Jane chce przekazać przyjaciółce, że życzy jej wszystkiego, co najlepsze, że nic jej nie jest i że przy tej ciąży będzie lepiej.

Odsuwają się od siebie.

Sophie wychodzi, pasek od płaszcza zwisa luźno po jej bokach, a kucyk kołysze przy każdym kroku. Jane macha jej na pożegnanie, po czym chwyta kubek oraz szklankę i patrzy, jakby z oddali, jak te wyślizgują się z jej dłoni i rozbijają o podłogę.

 

ROZDZIAŁ TRZECI

 

 

 

 

 

Jane

 

Na widok vana Frankiego stojącego tuż obok ich małego domku w stylu wiktoriańskim Jane czuje, jak z jej klatki piersiowej uchodzi napięcie. Jest w domu i zawsze w nim był, odkąd przyszedł do jej okropnego mieszkania na trzecim piętrze w Southall, żeby naprawić prysznic, zapuszczony przez właściciela do granic możliwości. Wykonał tę okropną pracę, umył ręce płynem do naczyń w jej kuchni i powiedział, że może mu zapłacić następnym razem, a najlepiej, jakby postawiła mu piwo. Od razu wiedziała, że to dobry człowiek, że w ogóle nie przypomina mężczyzn, których mama przyprowadzała do domu. Są ze sobą od jedenastu lat, co jednocześnie zdumiewa ją i zachwyca. Jedyne, czego teraz chce, to wtulić się w jego ramiona i obejrzeć coś na Netflixie, może zamówić jedzenie na wynos. Nie ma szans, żeby zdołała pojawić się na treningu Runner Beans – wiedziała to od chwili, gdy Sophie wyszła z kawiarni.

Zsiada z roweru, a gdy dociera do drzwi, wyciąga z kieszeni telefon. Przez chwilę się waha i myśli, żeby jednak pójść. Nie chce, żeby Sophie myślała, że jej unika albo że coś jest nie tak. Nie chce odbierać przyjaciółce radości. Z drugiej strony, naprawdę potrzebuje trochę czasu, żeby przetrawić tę informację. Chwilę przerwy, żeby zebrać się z powrotem do kupy.

Hej, stara, pisze. Nie dam dzisiaj rady, sorki – dopadł mnie straszny ból głowy. Baw się dobrze i jeszcze raz gratuluję! Xx

Sophie odpowiada niemal od razu. Och, biedna! Widzimy się w piątek? Xx

Jane otwiera drzwi i wprowadza rower do środka. Myśli o tym, że przyjaźń nie zawsze opiera się na szczerości. Czasami dobrze jest wiedzieć i dać przyjaciółce wykręcić się beznadziejnym kłamstwem. Pamięta, jak Sophie zabrała ją raz na zakupy do miasta i namówiła, żeby przymierzyła bardzo designerski top, którego cena zdecydowanie przekraczała jej budżet. Musiała go odwiesić i powiedzieć, że nie jest pewna, że się zastanowi i może zamówi go przez internet. Potem, również za namową Sophie, wybrały się na lunch do Selfridges, gdzie usiadły na wysokich stołkach i zjadły sushi. Przyjaciółka zamówiła butelkę szampana, a gdy Jane poszła do toalety, zapłaciła za wszystko. Gdy Jane się dowiedziała, zaczęła protestować, a Sophie odpowiedziała, że prawie dwa lata temu dostała voucher do tej restauracji i miał stracić ważność, a Jane wyświadczyła jej tylko przysługę. Jane udawała, że jej wierzy, tak jak Sophie udawała w sprawie bluzki i teraz po odczytaniu wiadomości.

Oczywiście, odpisuje, pełna wdzięczności. Pozdrów dziewczyny. Powiedz Hils, żeby porządnie się rozgrzała. Do zobaczenia w piątek. X

Tydzień albo dwa po tym wypadzie na zakupy były urodziny Jane. Sophie wróciła do miasta, kupiła bluzkę i podarowała jej w prezencie, zarzekając się, że była na wyprzedaży. To kolejne kłamstwo, choć obie udawały, że w nie wierzą. Jane uśmiecha się na wspomnienie lekkiego przerażenia mieszającego się z wniebowzięciem na myśl o tym, jak Sophie postarała się z prezentem.

Korytarzem drepcze w jej stronę Des, jego pazury stukają o zniszczoną laminowaną podłogę. Merda ogonem jak szalony.

– Cześć, Dezzie. – Opiera rower o ścianę, po czym kuca, żeby podrapać go pod brodą. Uśmiecha się na dziwne zawodzenie, jakie wydaje z siebie pies po tym, jak nie widział jej cały dzień. – Cześć, chłopaku. Witaj, mój ty futrzaku.

Frankie siedzi w kuchni, przy wyspie kuchennej, zwrócony plecami do Jane. Wzrok ma skupiony na telefonie.

– Cześć – wita ją, rozkojarzony.

Obejmuje go w pasie i wtula policzek w miękki materiał jego koszuli w kratę. Czuje lekki zapach jego potu i kurzu, wonie z domów innych ludzi. Zawsze jest taki ciepły, a przytulanie go koi po jeździe w mżawce.

– Wróciłeś – mówi. – Ale super!

– Niestety, nie na długo. W Balham przecieka łazienka, woda leje się do salonu.

Jane opiera się o niego i jęczy.

Mąż odkłada telefon na blat, odwraca się i obejmuje ją, a twarz wtula w jej klatkę piersiową. Przesuwa rękami po jego głowie, zamyka oczy pod wpływem kojącego dotyku i oddechu, który owiewa jej brzuch. Pozostają w tej pozycji w milczeniu.

– Wszystko w porządku? – pyta Frankie po długiej chwili.

– Sophie jest w kolejnej ciąży – mówi bardzo cicho.

– Mój Boże. – Wstaje, przytula ją mocno i kołysze się na boki. Całuje w policzek, w czubek głowy. – Ale beznadziejnie. Cóż, tak naprawdę to świetna wiadomość, ale wiesz, co mam na myśli. Przykro mi, kochanie.

– Nie twoja wina. To niczyja wina. A dla nich informacja jest wspaniała. Czy ktoś nie może zrobić za ciebie tego zlecenia? Co z Robem?

– Jadę po niego, ale nie ma szans, żeby poradził sobie sam. Ciągle się uczy. – Obejmuje ją jeszcze mocniej i wspiera brodę o czubek jej głowy. – Poza tym, to zawsze kolejna kwota do skarbonki, prawda?

„Skarbonka” to ich konto oszczędnościowe, z którego środki mają zostać przeznaczone na podróż dookoła świata. Oczywiście przybywa ich z prędkością lodowca sunącego pod górę. Kolejna rzecz, której nie widzą ludzie, gdy patrzą na jej kawiarnię jak na Central Perk z Przyjaciół, to to, że ledwie wiążą koniec z końcem. Gdyby nie kupiła lokalu, musiałaby już zamknąć interes. Rosnące z zawrotną prędkością czynsze za lokale użytkowe sprawiły, że trzej jej znajomi prowadzący biznesy poszli na dno. Jane musi teraz jeździć do Staines, żeby strzyc Desa, a Frankie znalazł fryzjera w Hounslow, bo „za cholerę” nie będzie płacił „trzydziestu pięciu funtów za przycięcie boków”. Dzięki Bogu za jego firmę. Nikt nie może podnieść czynszu za furgonetkę i świetną reputację, a Frankie ma jedno i drugie.

– Wykręciłam się z biegania – mówi. – Nie dam rady. Wezmę Desa na spacer, żeby trochę się poruszać.

– Nie zapomnij piłki.

– Oczywiście.

– Na pewno nic ci nie będzie, jeśli zostaniesz na trochę sama?

Kiwa głową.

– Dam sobie radę. Po prostu muszę to sobie poukładać w głowie.

– Źle mi z tym, że cię zostawiam.

Całuje ją w czubek głowy. Rozluźnia uścisk, opuszcza ręce. Idzie na korytarz, gdzie zakłada buty robocze. Widzi, jak bardzo jest zmartwiony. Mówi, że wróci najszybciej, jak to możliwe. Jane odpowiada, żeby się nie martwił. Nie może zawieść klienta. Zresztą to praca po godzinach, a wszystkie dodatkowe środki trafiają do skarbonki. Mówi, że zostawi mu coś do jedzenia.

Po jego wyjściu czyta wiadomości na iPadzie, a potem sprawdza konto oszczędnościowe w aplikacji Santandera: 3058,00 funtów. Daleko do dziesięciu tysięcy, ale małymi kroczkami na pewno im się uda.

Po trzech nieudanych próbach in vitro to Frankie wziął ją za ręce, popatrzył głęboko w oczy i powiedział – teraz to rozumie – coś, co musiała wtedy usłyszeć: „Lekarz ma rację, kochanie. To się nam nie uda. Nie możemy sobie tego ciągle robić”.

Tak zaczęła się długa rozmowa, która trwała cały wieczór, a potem noc, aż wzeszło słońce, a ich oczy wypełniły się łzami. Wtedy zapadła decyzja. Nie polecą do Chorwacji, gdzie czekała na nich dawczyni jajeczek. Nie złożą papierów o adopcję. Będą żyli tak, jak przed tym całym koszmarem… a przynajmniej spróbują wrócić do tego, kim wtedy byli. Będą się kochać wtedy, kiedy najdzie ich na to ochota, ponownie spróbują sobie przypomnieć, jak to jest cieszyć się sobą nawzajem bez siedzącego z tyłu głowy procesu złożonego z badań krwi, USG, iniekcji, termometrów i ciągłego lęku. Nie mając innego wyjścia, w tę nową podróż zabrali ze sobą złamane serca.

To Frankie namówił ją, żeby rzuciła pracę i wzięła pożyczkę, to Frankie powiedział, że będzie pracował do upadłego, byle tylko spełnić jej marzenie o prowadzeniu kawiarni, to Frankie wpadł na pomysł ze skarbonką.

– To zawsze coś, na czym będziemy mogli się skupić, prawda? – powiedział. – I zrobimy to razem.

W ciągu pięciu lat planowali wynająć dom – jeśli uda im się go odnowić – oraz zatrudnić managera, by zarządzał kawiarnią, a potem… wyjechać. Czasami jednak nie może opędzić się od myśli, że tak naprawdę nie udało im się wrócić do tego, kim byli. Nie do końca. To nigdy nie będzie możliwe. Głębsze rozmowy, które kiedyś odbywali, zostały zakryte, zabandażowane niczym rana, taka, która boli przy każdym szturchnięciu.

Przebiera się w legginsy, zakłada buty do biegania i zapina Desowi smycz. Gdy dociera do parku, biega w tę i z powrotem, rozciąga się, robi kilka długości sprintem. Des chodzi za nią, przekrzywiając głowę i szykując się na to, aż rzuci mu piłkę. Frankie żartował, mówiąc, żeby o niej nie zapomniała. Tak naprawdę piłka nie istnieje. Poddali się z ich używaniem. Mnóstwo sztuk już zgubili, a ponadto zdali sobie sprawę, że Dezzie jest tak durny, tak głupi, że przebiegnie kilkanaście metrów, pędząc za niewidzialną piłką, jeśli tylko umie się wiarygodnie udawać, że się nią rzuca. Najbardziej w tym wszystkim bawi Jane to, że z nią nie biegnie tak daleko, jak podczas zabawy z Frankiem.

Bo wie, że ona nie jest w stanie tak daleko rzucić piłki.

Około dwudziestej drugiej Jane wyleguje się w wannie. Nagle dzwoni jej telefon, który wibruje, oparty o butelkę płynu do kąpieli, która stoi na wyszczerbionej półce.

Na ekranie pojawia się SOPHIE BIEGACZKA. Zapamiętuje, żeby zmienić jej imię po prostu na SOPHIE.

Przez chwilę rozważa zignorowanie telefonu, ale odbiera po czterech dzwonkach.

– To ja – mówi Sophie.

– Wiem. Twoje imię pojawiło się na moim zaawansowanym technologicznie telefonie.

Słyszy parsknięcie.

– Jak głowa?

– Lepiej. Potrzebowałam odgrzewanego w mikrofali curry i kąpieli.

– Strasznie dużo pracujesz. Przepracowujesz się.

Nie wszyscy mają małżonków milionerów… a nawet wtedy…

– Nic mi nie jest – odpowiada Jane. – Przecież wiesz, że kocham moją kawiarnię.

– Wiem.

Przerwa, jaka po tym następuje, jest o ułamek sekundy za długa. Obie wiedzą, że Jane nie czuje się dobrze, ale wcale nie chodzi o ból głowy. Sophie na pewno ma świadomość, że nie będzie chciała rozmawiać z nią o uczuciach, które jej towarzyszyły, odkąd dowiedziała się o ciąży przyjaciółki. Zresztą rozmawianie o czymkolwiek nigdy nie było mocną stroną Jane, która zawsze zbywała to żartami o tym, że pochodzi z północy albo że to przez to, że pracuje w służbach specjalnych. Nigdy nie pozwól, żeby ktokolwiek zobaczył twoje łzy. Tak brzmiała mantra jej matki. Trzymaj głowę wysoko. Może byłyby to mądre słowa, gdyby, o ironio, nie wypowiadała ich osoba, która najczęściej doprowadzała Jane do płaczu, która sprawiła, że musiała odejść. Osoba, której zachowanie powodowało, że czasami najłatwiej było po prostu wbić wzrok w ziemię. Może powinna porozmawiać z Sophie, ale ta nie ma pojęcia, jak to jest, gdy nie w każdej rozmowie można uczestniczyć, gdy nie do każdego klubu można należeć. Nie wie, że z każdym rokiem to wszystko staje się trudniejsze, że przemilczane pytania są nawet gorsze niż te wypowiedziane na głos. Czasami widzi je w oczach ludzi: po trzydziestce, po ślubie, stabilna finansowo… dlaczego nie ma dzieci?

Ale dzisiaj chodzi o wspaniałą informację, jaką przekazała Sophie. Zepsucie jej tego byłoby totalnie nie na miejscu.

– Lexie przyszła. – Sophie przerywa ciszę. – Naprawdę dobrze biegała. A reszta chyba ją polubiła.

– To fantastycznie! – Z jakiegoś powodu Jane czuje się niepewnie na myśl, że nowa przyjaciółka Sophie poznała ekipę pod jej nieobecność. Zastanawia się, co Kath i Hils pomyślały o tej Lexie, ale szybko odpycha od siebie tę myśl. Zachowuje się nierozsądnie. Nie są w szkole, gdzie składało się przysięgi krwi i zapisywało tajemnice w różowych dzienniczkach z beznadziejnymi kłódkami. Sama myśl o posiadaniu najlepszych przyjaciół zdaje się dziecinna, gdy jest się po trzydziestce.

– Och, skoro o tym mowa – dodaje Sophie, ale to w ogóle nie brzmi jak myśl, która nagle wpadła jej do głowy. – Zaprosiłam Lexie na piątkowe drinki.

 

ROZDZIAŁ CZWARTY

 

 

 

 

 

Frankie

 

Dla Frankiego wszystko zaczęło się od zegarka.

Jest idiotą, nikt nie wie tego lepiej niż on sam. Nie miałby z tym problemu, ale on nawet nie interesował się gadżetami. Jane, jego firma, kawiarnia, ich wspólne życie, dla niego to było wystarczające – to było więcej, niż oczekiwał od życia. Jedzenie na wynos w weekend, oszczędzanie na wielką podróż – to wystarczało. Dziecko stanowiłoby wisienkę na torcie, ale nie było im pisane.

Wracając do zegarka.

W sumie, to się chyba zaczyna od wanny. Kto płaci trzydzieści tysięcy za wannę? Frankie ledwie rozpoznaje to miejsce. Urodzony i wychowany w tej okolicy, teraz czuje się tu jak outsider. Gdy zaczynał, współpracował z ojcem i zajmowali się głównie naprawami: zatkane odpływy, przeciekające brodziki. Teraz mniej w tym wszystkim roboty i naprawiania, a więcej kupowania nowych rzeczy i wydawania pieniędzy. Frankie wypełnił w swojej pracy więcej kontenerów, niż było ludzi, którzy dostali ciepłe jedzenie z Deliveroo.

Montuje wannę. Znajduje się w Norbiton – wielki okrągły podjazd, żywopłot przywodzący na myśl zaczarowany las, białe filary przed wejściem do domu. Korytarz jest większy niż salon w domu jego i Jane. Mieszkająca w nim para jest naprawdę miła. Żona robi mu prawdziwą kawę, nie rozpuszczalną, jak większość jego klientów. Rozmawia z nim jak z człowiekiem, nie udaje zaskoczonej, gdy mówi, że z wykształcenia jest księgowym. Ale trzydzieści tysięcy za wannę! Może jest zmęczony czy coś, może cała ta sytuacja z dzieckiem daje mu się we znaki bardziej niż zwykle. Tego dnia po prostu go to wkurza.

Gdy zbiera się do domu, potrzebuje trzech prób, żeby odpalić samochód. Zaczyna myśleć o nowiuteńkim range roverze evoque Simona. Rozwodnik, dwa domy, dwójka dzieci w prywatnych szkołach, a on kupuje evoque’a, na Boga.

Zatrzymuje się po olej napędowy na stacji koło ronda. Płaci za paliwo i kupuje trzy zdrapki (nadal nie potrafi zrozumieć, co go podkusiło). A to, że wygrywa w jednej z nich trzy tysiące funtów… do tej pory nie jest w stanie w to uwierzyć.

– To ci dopiero… – mruczy z niedowierzaniem, wychodząc chwiejnym krokiem z małego kiosku, który znajduje się tuż przy dystrybutorach. – Cholera jasna.

Na początku myśli, że to oszustwo. Ale nie. Zdrapka jest prawdziwa.

W tym miejscu pojawia się zegarek. Już ma otwarty link do sklepu w przeglądarce telefonu: Breitling. Otwierał ją i zamykał przez lata, odkąd razem z Jane postanowili nie lecieć do Chorwacji, odkąd zrezygnowali z adopcji i postanowili żyć dalej swoim starym życiem. Tylko ją przegląda, tak po prostu. Nie wie nawet dlaczego. Przecież nie kręcą go drogie gadżety. Rzecz w tym, że dookoła niego znajduje się tyle rzeczy, bez przerwy. Odnowione domy, samochody, wakacje za granicą, ubrania i tak, zegarki też. Simon ma tag heuera, może dlatego. Ma go od lat, jeszcze z czasów, zanim kupił motocykl. Carl nosi zegarek z Sectora. Pete jeden z modeli od Armaniego. Ale żaden z nich nie ma breitlinga.

No właśnie.

Frankie kupuje zegarek. Kupuje go za pieniądze, które wygrywa, myśląc, że przecież to nie są pieniądze, które zarobił, prawda? Jane nie musi wiedzieć. To nie tak, że zabrał środki z ich oszczędności, nie zapłacił też swoimi pieniędzmi. Nie spóźnią się przez to z ratą za hipotekę. A gdyby zatrudnili fachowca, żeby przerobił sklep z kurczakami z rożna na kawiarnię, zapłaciliby więcej niż trzy tysiące. Ale Frankie zrobił wszystko sam.

Dlatego go kupuje: Breitling Superocean Automatic 44. Tarcza w kolorze musztardowym i silikonowy czarny pasek. Przód jest zrobiony z szafirowego szkiełka, a Frankie powtarza te dwa słowa pod nosem. Nieodbijający światła. Dwa tysiące dziewięćset pięćdziesiąt funtów. Gdy dostaje informację o tym, że zegarek zostaje wysłany, robi sobie rano wolne, żeby odebrać paczkę. Na myśl o tym, że Jane by go zobaczyła, płoną mu czubki uszu.

Rozpakowuje go z fantastycznego ozdobnego pudełka, w którym znajduje się też malutka broszurka. Kiedy wyciąga go i zakłada na nadgarstek, czuje, jak jego bezsilność, wszystko to, czego nie może naprawić i czego nie może dać swojej odważnej i cudownej żonie, odpływa niczym przez świeżo przeczyszczoną rurę. Przez ten zegarek na ręku… czuje się szykownie. Czuje, że jest niezwyciężony.

Wie, że nigdy nie może go pokazać Jane. Wie, że to wszystko czyni go kretynem. Nie wie tylko, że ten zegarek zrujnuje mu życie. Bo gdyby nie nosił tego zegarka, nigdy nie musiałby rozmawiać z Natashą.

 

ROZDZIAŁ PIĄTY

 

 

 

 

 

Jane

 

W piątkowy wieczór to Jane pierwsza pojawia się w Starym Niedźwiedziu. Zamawia butelkę prosecco i zabiera ją razem ze srebrnym wiaderkiem wypełnionym lodem oraz czterema wysokimi kieliszkami do stołu na tyłach lokalu. Ostatnio puby są naprawdę dobrze zaopatrzone w wiaderka z lodem. I prosecco.

Cholera, myśli, gdy dociera do stolika. Lexie. Jane nie wie, co kobieta pije, ale cztery kieliszki mogą wyglądać źle, dlatego wraca do baru i bierze kolejny. Czuje ucisk w żołądku wywołany zaniepokojeniem. Zwykle byłaby podekscytowana. Piątki to zawsze zwieńczenie tygodnia, szereg opowieści, zwierzeń, wsparcia, czasami smutku, plotek i wszystkiego, czym dzielą się te wspaniałe kobiety, gdy są razem. Już od kilku lat spotyka się w piątki z Kath, Hils i Sophie. Zbliżały się do siebie coraz bardziej, odkąd zaczęły razem ćwiczyć w Runner Beans i uczęszczać na sobotnie spotkania z innymi grupami, na których Jane pojawia się, jeśli ma wolną sobotę, co zdarza się bardzo rzadko. To naprawdę cudowna grupa – dziewczyny są zabawne, dobre i wyjątkowe. Kath i Hils są po czterdziestce, trochę starsze, rozsądniejsze, ale i bardziej optymistycznie podchodzą do wszystkiego, co według Jane udowadnia pewną równowagę w ich życiu. To, że ich czwórka zaczęła trzymać się ze sobą dzięki wspólnemu hobby, że dzieci Kath i Hils są starsze niż syn Sophie, oraz to, że Jane nie ma dzieci, w jakiś sposób umieszcza je na oddzielnych orbitach i sprawia, że nie pojawia się między nimi potrzeba rywalizacji na płaszczyźnie rodzicielskiej, co niestety zdarza jej się słyszeć w kawiarni, gdy do jej uszu docierają rozmowy niektórych rodziców.

– Hej.

Podnosi wzrok i widzi Sophie, która stoi ramię w ramię z wysoką kobietą o długich karmelowych włosach z idealnie prostą grzywką, lśniących jakby ktoś nasmarował je olejem. Jej makijaż na pewno jest z tych najbardziej na topie. Przynajmniej tak uważa Jane. Ma wyglądać – tak wynika z informacji, które zebrała – jakby wcale nie była pomalowana, ma emanować ulepszoną naturalnością, o ile można tak powiedzieć. Niektóre klientki Jane właśnie tak wyglądają: idealnie wyregulowane brwi, gęste sztuczne rzęsy, pełne usta, które zdają się wilgotne, skóra nieskazitelna i lekko opalona, a do tego zaróżowione policzki. Kobieta ma na sobie czerwoną jedwabną sukienkę i czarne skórzane buty na obcasie. Długie paznokcie są pomalowane na metaliczny szary kolor. Wygląda, jakby wyszła prosto z czasopisma modowego. Wszystko to Jane rejestruje w ułamek sekundy, jednocześnie żałując, że sama zdecydowała się na czarne obcisłe spodnie i kowbojki, które kupiła w lumpeksie w Brick Lane. Przynajmniej założyła błyszczący top, przebierając się ze znoszonej, ale mięciutkiej koszulki zespołu Pretenders. Szkoda, że nie pomalowała rzęs albo chociaż nie pociągnęła ust błyszczykiem.

– Lexie, to Jane – mówi Sophie. – Jane, poznaj Lexie.

Jane wstaje, niemal przewracając stolik, poprawia go, i prostuje się.

– Cześć. – Wita się i wyciąga przed siebie rękę, wprowadzając jeszcze bardziej niezręczną atmosferę. To nie jest posiedzenie zarządu, Jane. Uspokój się.

Lexie zerka na Sophie, jakby chciała coś uzgodnić, a potem chichocze i nie ściska jej ręki, tylko same koniuszki palców.

– Miło mi cię poznać – mówi, uginając nieznacznie kolana. Takiego powitania można się spodziewać po bardzo uprzejmym dziecku. – Sophie bardzo dużo mi o tobie opowiadała.

Jane zabiera rękę, opuszcza ją, a potem chwyta się za kark. Z jakiegoś powodu jest zawstydzona, co ją dezorientuje. Siada, po czym unosi się lekko.

– Zamówiłam prosecco – informuje dziwnym, nazbyt entuzjastycznym tonem, którego nie poznaje. – Nie byłam pewna, co pijesz, Lexie, ale w razie czego wzięłam też kieliszek dla ciebie.

Lexie marszczy nos tkliwie, a jednocześnie z obrzydzeniem, o ile to w ogóle możliwe.

– Szczerze, to pijam raczej gin z tonikiem.

Jane zrywa się na nogi.

– Okej. Wybacz, ja… w takim razie gin z tonikiem?

– Jak miło z twojej strony! Poproszę sipsmith i dietetyczny fever-tree, jeśli go tu mają. – Jakimś cudem uśmiech widać tylko w jej oczach, bo usta ma wykrzywione w grymasie, jakby zniknęło rozbawienie po profesjonalnym przywitaniu przez Jane. – Nie za dużo lodu – dodaje, wraca jej chichot. Jane myśli o tym, że słyszy w jej wymowie naleciałość z północy, choć może się mylić. Właśnie ma odejść, ale Lexie podnosi palec wskazujący. – I czy mogłabyś przynieść tonik oddzielnie? Lubię nalewać go sama. Bardzo ci dziękuję.

Sophie wybucha śmiechem, pochyla się w stronę Lexie i klepie ją po ramieniu.

– Mój Boże, co z tobą? Jesteś strasznie wymagająca.

To dogryzki rzucane w kierunku kogoś, kogo zna się bardzo dobrze. Sophie zwraca się w ten sposób do Jane, która w tej chwili nienawidzi siebie za to, że w ogóle to zauważyła.

Lexie wznosi spojrzenie w górę i wzrusza uroczo ramionami.

– Po prostu wiem, czego chcę, to tyle. A jeśli o to nie poprosisz, to tego nie dostaniesz. Zresztą, ostatnio nie narzekałaś, prawda? – Śmieje się i przenosi spojrzenie na Jane. – Po raz pierwszy piła koktajl z szampanem. Spiłaś się niesamowicie, prawda, kochana?

Policzki Sophie różowieją. Patrzy kątem oka na nową przyjaciółkę z takim uwielbieniem, że Jane aż skręca w żołądku. Sophie nie wspomniała, że razem wychodziły – powiedziała tylko, że poznały się na siłowni. Ma prawo spotykać się z tą kobietą, oczywiście, że tak. Ale dlaczego zachowała to w tajemnicy? Dlaczego traktuje Jane jak zazdrosną kochankę? To dziwne, prawda?

– Brzmi fantastycznie – odpowiada Jane. Wie, że powinna iść do baru, ale nie jest w stanie przestać patrzeć, jak te dwie siedzą blisko siebie, jakby przyjaźniły się od lat. W sumie, gdy przygląda się bliżej swojej przyjaciółce, dostrzega, że brwi Sophie są ciemniejsze i grubsze niż zazwyczaj, a cień na powiekach jest brązowy i połyskujący. Nigdy go u niej nie widziała. Usta pociągnęła błyszczykiem. Dokładnie tak jak Lexie.

Bierze się w garść, odwraca i idzie w stronę baru, jakby brnęła przez piasek. Dociera do niej, że gdyby Sophie z nią teraz szła, obie wyśmiałyby to niedorzeczne zamówienie ginu z tonikiem. Ale oczywiście Sophie z nią nie ma. Siedzi ze swoją nową przyjaciółką.

Jane, przestań. Zachowujesz się niedorzecznie.

Kolejka do baru jest długa. Patrząc ponad głowami, widzi Sophie i Lexie pochylone ku sobie, jakby patrzyły na coś na kolanach Sophie. Może Lexie jest zdenerwowana. Może dlatego tak się zachowuje. Spotkanie z tak zgraną i zżytą grupą musi być ciężkie. Przecież Jane sama czułaby się niepewnie, gdyby miała poznać taką ekipę. A całe to strojenie się, cóż, to zbroja dla… chyba wielu kobiet, prawda? To tak mierzą się ze światem – z namalowanym uśmiechem na twarzy. Czy nie to samo robiła Jane przez ostatnie lata? Może nie chowała się za makijażem, ale za uśmiechem. W pracy zdarzały się dni, gdy umierała od środka, a jednak pozostawała uprzejma i pogodna.

– Jane. – Lexie staje obok niej.

– Hej. – Jane musi podnieść wzrok, żeby na nią spojrzeć. – Cześć.

Lexie znowu marszczy nos.

– Chciałam tylko powiedzieć, że jeśli nie mają sipsmitha, to czy możesz wziąć tanqueray? Nie zamawiaj gordona, jest obrzydliwy. – Chichocze. – I czy mógłby być podwójny? Nie będzie z tym problemu? Wiesz, pojedynczego nawet nie poczujesz. – Unosi brwi. – A może chcesz, żebym ja zamówiła? Z jakiegoś powodu zawsze szybko mnie obsługują. – Robi poufałą minę, jakby mówiła o czymś, o czym wiedzą tylko one.

Jane nie jest pewna, co to takiego, ale na sto procent nie została wtajemniczona.

– W porządku. Ja…

– Och! A Sofes poprosiła o wodę z limonką. Wcześniej chyba zapomniała o… wiesz. – Lexie otwiera szerzej zielone oczy i przekrzywia głowę. Wzrusza ramieniem, uśmiecha się nieznacznie.

Sofes.

– Ja… – Jane zacina się. Docierają do niej słowa Lexie. Czy ona zrobiła aluzję do ciąży? Sophie mówiła, że nie chce jeszcze nikogo informować. Na pewno nie powiedziała…

– Jakoś tak się złożyło, że zdradziła mi to w zeszłą niedzielę. – Lexie kontynuuje, jakby dzieliły sekret. – Świetnie się bawiłyśmy, nie byłyśmy w stanie przestać się śmiać. Znasz to uczucie, gdy ludzie po prostu się ze sobą dogadują? I tak jakoś mi powiedziała. – Kładzie rękę na brzuchu, jakby ze zrozumieniem. – Chyba miała poczucie winy, że wypiła kilka koktajli, ale powiedziałam jej, żeby się nie martwiła. Przecież jeszcze nie wiedziała, prawda? Och, to taka cudowna wiadomość, czyż nie? Szkoda, że nie widziałaś jej miny, gdy wróciła z toalety. Wiedziałam, zanim się odezwała. – Wzdycha. – Jest cudowną mamą. Kylee ma z nią raj na ziemi.

– Kylie[1]