Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Wciągający bez reszty thriller historyczny osnuty wokół poszukiwań "Necronomiconu" - szatańskiej księgi z VIII wieku autorstwa arabskiego proroka, kompendium tajemnej wiedzy astrologicznej, która może zachwiać podstawami kościoła katolickiego.
Wiosną 1597 roku inkwizytor Angelo DeGrasso zostaje wezwany do Watykanu. Otrzymuje misję odnalezienia pewnego śmiertelnie niebezpiecznego tekstu. DeGrasso za pomocą tortur wyrywa z gardła heretyka informację o miejscu ukrycia Necronomiconu, ale gdy tam dociera okazuje się, że księga zniknęła. Dalsze tropy prowadzą do Nowego Świata, dokąd udaje się na pokładzie hiszpańskiego galeonu. W czasie rejsu dochodzi do trzech tajemniczych zbrodni. Wokół inkwizytora zagęszcza się sieć intryg. Do wyścigu o wielką wiedzę i władzę stają przedstawiciele loży masońskiej Corpus Carus, rodziny Medyceuszy i członkowie tajnej sekty czcicieli diabła z Wielkim Czarnoksiężnikiem na czele.
[Opis wydawniczy]
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna w Szprotawie (3)
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Gostyniu
Biblioteka Publiczna Gminy Jaraczewo
Powiatowa i Gminna Biblioteka Publiczna w Jerzmanowicach
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (2)
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (11)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (3)
Gminna Biblioteka w Pruszczu
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (5)
Publiczna Biblioteka w Zatorze im. Pawła z Zatora
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 551
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jesienią 1597 roku inkwizytor Angelo DeGrasso zostaje wezwany do Watykanu. W obecności Ojca Świętego, papieża Klemensa VIII, otrzymuje misję odnalezienia śmiertelnie niebezpiecznego tekstu, jedynego ocalałego egzemplarza Necronomiconu - szatańskiej, zakazanej przez Kościół księgi zawierającej tajną wiedzę astrologiczną. Tylko heretyk Eros Gianmaria od czterech lat więziony w lochach Genui wie, gdzie została ukryta. Stosując tortury, DeGrasso poznaje lokalizację kryjówki, ale Necronomiconu już tam nie ma - zniknął. Według Świętego Oficjum ten, kto wejdzie w posiadanie dokumentu i zdoła prawidłowo odczytać zaklęcia, będzie mógł stworzyć na ziemi królestwo Szatana. Z tajnym zadaniem od Superiora Generalnego Inkwizycji DeGrasso udaje się na pokładzie hiszpańskiego galeonu do Nowego Świata - osady franciszkanów koło Asunción. W czasie rejsu dochodzi do serii tajemniczych zbrodni. Wokół inkwizytora zagęszcza się sieć intryg. Angelo stopniowo odkrywa prawdziwą rolę, jaką mu wyznaczono w tej grze. Do wyścigu o wielką wiedzę i władzę stają przedstawiciele loży masońskiej Corpus Carus, rodziny Medyceuszy oraz członkowie tajnej sekty czcicieli diabła z Wielkim Czarnoksiężnikiem na czele...
W serii historycznej
Theresa BreslinPIECZĘĆ MEDYCEUSZY
Gordon DahlquistSZKLANE KSIĘGI PORYWACZY SNÓW
Antoine B. DanielKRÓLOWA PALMYRY
Amand DelalandePUŁAPKA DANTEGO
Ildefonso FalconesKATEDRA W BARCELONIE
Ken FollettFILARY ZIEMIŚWIAT BEZ KOŃCANIEBEZPIECZNA FORTUNA
Jose FrechesJA, BUDDA
Robert HarrisCYCERO
Yves Jego, Denis Lepee
TAJEMNICA BOSCHA
Frederic LenoirWYROCZNIA KSIĘŻYCA
Sophia McDougallROMANITAS
Anchee MinCESARZOWA ORCHIDEAOSTATNIA CESARZOWA
Mario PuzoOJCIEC CHRZESTNYRODZINA BORGIÓW
John Sack
SPISEK FRANCISZKANÓW
Patricio SturleseINKWIZYTOR
Wkrótce
Gordon DahlquistPRZEZROCZYSTA FABRYKA DUSZ
Wojciech DutkaBRACTWO MANDYLIONU
Antonio GarridoSKRYBA
Javier GonzalezWYSPA NA KRAŃCU CZASU
Robert HarrisSPISEK
DYKTATOR
Chufo LlorensWŁADCA BARCELONY
Sophia McDougallRZYM PŁONIE
Rose MelikanSZYFR BLACKSTONE’A
Nerea RiescoARS MAGICA
John Sack
ŚMIERĆ ANIOŁA
C.J. SansomKOMISARZALCHEMIKREBELIAKSIĘGA OBJAWIENIA
INKWIZYTOR
PATRICIO STURLESE
Z hiszpańskiego przełożyłaTERESA GRUSZECKA-LOISELET
Wydawnictwo A. Kurylowicz
Tytuł oryginału:EL INQUISIDOR
Copyright © Patricio Sturlese 2007All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2008
Polish translation copyright © Teresa Gruszecka-Loiselet 2008
Redakcja: Joanna Schoen
Ilustracja na okładce: Yolande de Kort/Trevillion ImagesProjekt graficzny okładki i serii: Andrzej KuryłowiczSkład: Laguna
ISBN 978-83-7359-714-3
(oprawa twarda)
ISBN 978-83-7359-775-4
(oprawa miękka)
Dystrybucja
Firma Księgarska Jacek OlesiejukPoznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009www.olesiejuk.pl
Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowewww.merlin.plwww.empik.comwww.ksiazki.wp.pl
WYDAWNICTWO ALBATROSANDRZEJ KURYŁOWICZWiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa2008. Wydanie II/op. miękkaDruk: WZDZ - Drukarnia Lega, Opole
Pierpaolowi Ettoremu Nicoli,Marii de las Victoriasi Gabrieli Lucianie
Pozwólcie heretykom przyjść do mnie. Z nimi uczynię piekło.
Upłynął wiek, odkąd sprowadzeni z Ferrary benedyktyńscy mnisi opuścili parafialny kościół w Portomaggiore. Ograbiony z wszelkich ozdób jeszcze tego samego dnia, kiedy go zdesakralizowano, zachował z dawnej świetności jedynie kilka fresków. Obok głównego ołtarza, w miejscu, gdzie dawniej znajdowała się wspaniała marmurowa chrzcielnica, w słabym świetle kaganka zakapturzona postać obmacuje drżącymi rękami resztki posadzki. Jedna płytka się poruszyła. To tutaj.
Gaśnie oliwny kaganek. Ciemności nocy spowijają kościół. I to, czego tak zazdrośnie strzegł.
W nerwowym pośpiechu kobieta kreśli na cienkiej, pożółkłej kartce papieru ostatnie linijki listu. Z leśnej gęstwiny dobiega daleki jeszcze jazgot brytanów; kobieta boi się tych odgłosów, więc jak najprędzej kończy i podpisuje:
ISABELLA, czarownica i świadek Szatana, październik 1597 roku
Szczekanie psów dochodzi coraz wyraźniej i słychać już głuchy tętent koni: przez czarny las przedzierają się jeźdźcy. Wkrótce tu będą. Isabella prostuje się i patrzy przez otwór w kryjówce. Nie widać ich, jeszcze ma czas. Biegnie do drzwi, zamyka je na skobel, gasi wątłe światło jedynej świeczki, w ponurej ciszy bierze zapisaną kartkę, składa w małą kostkę, podnosi spódnicę i wsuwa palce między nogi głęboko, coraz głębiej, jak robiła to w czasie orgii, żeby się podniecić. Serce zaczyna bić szybciej, jak wtedy kiedy czuła zbliżającą się rozkosz, ale teraz nie jest tak samo. Czuje zwierzęcy strach przed jeźdźcami nocy. Przykucnęła w kącie i czeka.
Psy przestały ujadać. Jeźdźcy są już w progu.
Isabella nic nie słyszy. Nic. Nagle drzwi wylatują z zawiasów, głośny huk rozsadza gęstą ciszę. Wchodzą jeźdźcy, siedmiu postawnych, zakapturzonych mężczyzn. Szukają jej z pochodniami i od razu znajdują, gdy próbuje się podnieść.
— Czego chcecie? — jęczy wyprostowana. Nikt nie odpowiada. — Jeśli chcecie się zabawić, dobrze trafiliście — dodaje, miętosząc koszulę na obfitych piersiach, które wysunęły się z rozpiętego wcześniej gorsetu. — Kto pierwszy posmakuje tych delicji?
Isabella odsłania jedną pierś i podsuwa wyzywająco w stronę mężczyzn. Ciemny sutek sterczy kusząco, twardy jak dojrzały żołądź. Jeden z jeźdźców, ten najwyższy, ściąga kaptur i obchodzi ze światłem wszystkie kąty kryjówki. Ma jasne wąsy, brodę i włosy, ściągnięte w dwa długie warkocze. Jego niebieskie oczy są tak jasne, że aż przezroczyste. Przysuwa światło do czarownicy.
— Co? Ty będziesz pierwszy... wikingu? — szepcze kobieta, uśmiechając się lubieżnie.
— Isabella Spaziani? — pyta mężczyzna. Ale nie otrzymuje odpowiedzi. — Nazywasz się Isabella Spaziani? — nie ustępuje jeździec.
Czarownica przygląda mu się z ciekawością i ryzykuje pytanie.
— Kto pyta...? Czyżbyś był... czarownikiem...?
— Ty jesteś Isabellą Spaziani? — powtarza spokojnie.
— Być może...
Isabella zawahała się i to wahanie zawiera milczące potwierdzenie, wobec czego jeździec odwraca się do swych towarzyszy, kiwa głową i oddaje im pochodnię, a sam rozsuwa pelerynę. Czarownica uśmiecha się; najwyraźniej ci mężczyźni przyszli tylko po to, żeby się zabawić. Ale spod fałd peleryny wyłania się nie to, czego się spodziewała, tylko kusza, nakierowana prosto na nią.
Jeździec ma lodowaty wzrok, mierzy do niej jak do tarczy i strzela bez litości. Stalowa strzała przeszywa uśmiech Isabelli, wybija część zębów i leci dalej, aż rozwala czaszkę. Czarownica instynktownie podnosi ręce, jakby chciała zasłonić usta i pada na podłogę. Dłonie ma całe we krwi, która tryska nieprzerwanie z gardła. Mężczyzna obserwuje uważnie agonię Isabelli, popycha nogą nieruchomą głowę, by upewnić się, że już nie żyje. Krew czarownicy powoli i nieprzerwanie spływa na podłogę.
Jeźdźcy przetrząsnęli kryjówkę, znaleźli starą magiczną księgę i zniknęli w czarnej nocy pośród mgieł spowijających genueńskie lasy, tak samo nagle, jak się pojawili; odprowadzało ich warczenie brytanów, spowodowane nie truchtem koni w leśnych ostępach, tylko czymś, co wyczuły w powietrzu. Była to zapowiedź czegoś złowieszczego.
W Bazylice Świętego Piotra jeden z kardynałów Świętego Oficjum zwalnia kroku. Jest późno. Długo wpatruje się w starą rzeźbę z czarnego brązu, przedstawiającą świętego Piotra, jakby chciał prosić go o pomoc. Ma złe przeczucia. Wie, że Wielki Czarnoksiężnik znów zwołuje swe hufce.
Demon został uwolniony.
1
Wikariusz Chrystusa obserwował mnie z naprzeciwka w głębokim milczeniu. Na jego dłoni widniał Pierścień rybaka. Miał twarz jak starzy, zmęczeni mężczyźni, którzy żeglują po wzburzonych morzach i raz po raz zarzucają sieci bez rezultatu. Czasy były trudne dla wiary. Okręt Kościoła przemierzał wśród spienionych fal niespokojny ocean Renesansu, a Najwyższy Kapłan sterował nim tak, żeby nie rozbić się o Reformację i herezję.
Klemens VIII i Superior Generalny Inkwizycji, kardynał florencki Vincenzo Iuliano, poinformowali mnie przed chwilą, dlaczego zostałem wezwany do Rzymu. I choć nie dowiedziałem się wszystkiego, co uważałem za konieczne, informacje te wystarczyły, aby zaplanować moją najbliższą przyszłość. W tym momencie zrozumiałem, że wybrała mnie jedna z najpotężniejszych i najbardziej wpływowych kongregacji na świecie, która udzieliła mi pełnomocnictwa na piśmie, jakie posiada niewielu inkwizytorów. Święte Oficjum Kościoła Powszechnego, którego jestem sługą i sędzią, wskazało na mnie.
Wezwano mnie do apartamentów papieża na audiencję prywatną dwudziestego drugiego listopada roku Pańskiego 1597. Sykstus V i Klemens VIII kolejno zajmowali te cudowne komnaty, które niezrównany Rafael pomalował dla Juliusza II, papieża wojownika. Trudno było oderwać wzrok od fresków na ścianach, ukazujących poprzez różne sceny z Pisma Świętego, że Bóg stał zawsze przy swym Kościele, bronił przed zagrożeniami i pomagał niedowiarkom odzyskać i umocnić wiarę. Był tam anioł, uwalniający świętego Piotra z więzienia, i hostia z Bolseny, która spłynęła kroplami krwi, aby udowodnić wątpiącemu kapłanowi, że przeistoczenie nie jest li tylko piękną metaforą. Byli Piotr i Paweł wspierający papieża Leona w działaniach mających zapobiec inwazji Attyli na Italię, i Heliodor, który chciał ukraść skarb ze świątyni Salomona, ale wypędził go stamtąd boski jeździec.
Było tam też lustro, a w nim wychudłe, surowe oblicze, nieco podstarzałe (bo minęła mu już trzydziestka i napatrzyło się na wiele różnych rzeczy), lekko przerzedzone kasztanowe włosy i oczy w ciepłym kolorze skrystalizowanego miodu, co trochę łagodziło ich ostry wyraz. Oblicze Angela DeGrasso. Moja twarz.
Oderwałem wzrok od lustra i zbliżyłem się do miejsca, gdzie czekali już na mnie papież i Superior Generalny Inkwizycji, Iuliano wskazał mi gestem, że mam zająć jedno z pustych krzeseł naprzeciwko nich. Po krótkim kurtuazyjnym wstępie przeszliśmy do głównego tematu rozmowy.
— Bracie DeGrasso, śledzimy z bliska twoją pracę Inkwizytora Generalnego Ligurii — rozpoczął kardynał niskim, zniewalającym głosem, kierując na mnie swój badawczy wzrok — i stwierdzamy, iż wśród powierzonych ci procesów jest jeden, bardzo szczególny, który przykuwa naszą uwagę: proces heretyka Erosa Gianmarii — przemówił Iuliano, a papież obserwował nas w milczeniu.
— Wkrótce miną cztery lata, odkąd Gianmaria jest w więzieniu, z czego tylko rok pod moją jurysdykcją — odpowiedziałem, patrząc na nich ze zdziwieniem. — Niewiele nowego mam do powiedzenia, bo więzień jeszcze nie stanął przed trybunałem.
— Nie chodzi o nowe rzeczy — odrzekł kardynał — tylko o coś, co heretyk od początku ukrywa i wciąż nas zwodzi pokrętnymi zeznaniami.
— Co takiego? — spytałem zaskoczony.
— Więzień, którego trzymasz w zamknięciu w Genui, zdołał omamić Inkwizytora Generalnego Wenecji i, jak się zdaje, to samo robi teraz z tobą.
— Żaden heretyk nie wyjdzie z podniesioną głową z mego śledztwa, a tym bardziej z mojego więzienia — odparłem uniesiony pychą. — Jakiż to sekret ukrywa Gianmaria tak dobrze, że Wasza Eminencja nie znalazł go w aktach sprawy?
Kardynał Iuliano pogłaskał powoli wiszący na szyi krzyż. Podniósł głowę i patrzył na mnie przez dłuższą chwilę, szykując się do odpowiedzi, ale nie on mi jej udzielił, tylko ktoś obcy, kto dyskretnie wszedł do sali i stał za moimi plecami.
— Heretyk Gianmaria ukrywa księgę.
Nowo przybyły postąpił naprzód kilka kroków w stronę papieża i usiadł po jego lewicy. Miał ostrą twarz z orlim nosem i wąskimi, posiniałymi jak u trupa wargami, poprzecinaną głębokimi zmarszczkami, pełną egzaltowanej determinacji. Nie rozumiałem, czemu przypisać jego obecność, i ta wątpliwość odbiła się na mej twarzy. Iuliano nie kazał mi długo czekać na wyjaśnienia.
— Bracie DeGrasso, pozwól przedstawić sobie mnicha Darko — kardynał wskazał na przybysza. — To Mołdawianin, który służy naszemu Kościołowi.
— Bądź pozdrowiony, bracie w Chrystusie — rzekłem, pochylając głowę. Koścista twarz mnicha poruszyła się w niewyraźnym uśmiechu. — Wybacz mi niedyskretną ciekawość, ale dziwi mnie bardzo twój strój. Wszak służysz naszemu Kościołowi, jak stwierdził Jego Eminencja, a nosisz habit mnicha prawosławnego.
— Nie daj się zwieść wyglądowi. Jestem lojalny wobec Rzymu, nie Konstantynopola — odparł stanowczo brat Darko.
Postanowiłem, że tę ciekawość zaspokoję kiedy indziej, a teraz zajmę się sekretem Gianmarii.
— Twierdzisz, że mój heretyk ukrywa jakąś książkę...
— Tak jest — odparł mnich.
Patrzyłem na niego, starając się nie okazać rosnącego zainteresowania, i wdychałem balsamiczną woń kadzidła, unoszącą się w pomieszczeniu, aby odzyskać spokój przed dalszą rozmową.
— Jest oskarżony o gorsze rzeczy — rzekłem tonem, który spowodował natychmiastową interwencję kardynała.
— Teraz nie interesują nas żadne aberracje, gwałty, szatańskie rytuały i mordy, które zarzuca się heretykowi. Jest potworem, ale to nie największy z jego grzechów. Gorzej, że ukrywa księgę — stwierdził ze zniecierpliwieniem Iuliano.
— Księgę, o której wspomniał brat Darko? — Byłem coraz bardziej zaintrygowany.
— Tak. To księga... zakazana — zakończył uroczyście kardynał, a cisza w sali zgęstniała. Papież patrzył na mnie miłosiernym wzrokiem, w którym kryło się błaganie, toteż musiałem zareagować.
— Co mam zrobić, ojcze generale? — zwróciłem się do Iuliana.
— Odnaleźć ją.
— Jaki ma tytuł? — spytałem wreszcie, a kardynał nabrał powietrza, zanim wypowiedział trujące jadem słowo.
— Necronomicon.
— Grecka? — zamyśliłem się, gdyż ta nazwa odezwała się we mnie jak dźwięk strun harfy.
— Nie — sprostował autorytatywnie brat Darko. — Ten tytuł nadał jej tłumacz, grecki filozof, który wprowadził ją do Europy. Oryginał jest arabski. I już nie istnieje, skonfiskowany przez Kościół i zniszczony w Toledo w roku tysiąc dwieście trzydziestym pierwszym. My szukamy egzemplarza, który jest ostatnią kopią przekładu na język włoski i nie został jeszcze zniszczony, jak wszystkie inne.
— Rozumiem — powiedziałem szczerze, bo dopiero teraz pojąłem, czemu przypisać nagłość tego spotkania i wysoką rangę uczestniczących w nim osób. — Jedyne, co jeszcze budzi mą ciekawość (a przyznam, że i troskę), to treść książki. Co w niej takiego, że domaga się uwagi Ojca Generała i Waszej Świątobliwości? — spytałem, patrząc wprost na Klemensa VIII.
Ojciec Święty siedział z pochyloną głową, pogrążony w myślach, a jego wzrok błądził po gęstej, białej brodzie. Na moje pytanie odpowiedział Iuliano.
— To księga szatańska — wyjaśnił Inkwizytor Generalny. — Naznaczona straszliwym znamieniem grzechu... Jest niczym suche polano dla płomienia herezji, który trawi nasz lud.
— Necronomicon mówi o arkanach gwiazd — dodał Darko z pasją erudyty. Pod prawosławnym habitem Mołdawianina krył się wnikliwy badacz sfer niebieskich, nie na darmo zwany w Rzymie Astrologiem. — Podobno ta stara księga jest kluczem do odwiecznej tajemnicy gwiazd stałych, rozwiązaniem pradawnej zagadki, reszty można się tylko mgliście domyślać...
— Jak to... znacie zatem treść tej księgi? — nie mogłem nie zapytać o coś, co wynikało ze słów mnicha Darko, a on zrozumiał, że wpadł w pułapkę swego entuzjazmu, i poprosił wzrokiem o pomoc kardynała.
— To nie ma teraz większego znaczenia — stwierdził kategorycznie Iuliano. — Koniecznie musimy zdobyć tę księgę i heretyk musi wyznać, gdzie ją ukrył.
— Gianmaria jest trudnym więźniem... Nie będzie łatwo go zmiękczyć — odparłem.
Kardynał utkwił we mnie swój wszechmocny wzrok i powiedział słodkim głosem, aby złagodzić ciężar tego spojrzenia i tych słów:
— Poddasz go mękom, jeśli zajdzie potrzeba. Tylko uważaj, aby nie wyzionął ducha, zanim uzyskamy potrzebną informację. Sam powiedziałeś, że potrafisz zmiękczyć najtwardszego przestępcę, a my o tym dobrze wiemy, bo twoja sława wykracza poza mury klasztoru w Genui, gdzie mieści się siedziba Inkwizytora Generalnego i... więzienie. Właśnie dlatego wybraliśmy ciebie, bracie DeGrasso, a nie kogoś innego.
Tymi słowami kardynał zakończył pierwszą część spotkania. Świadom pokładanego we mnie zaufania i powierzonej misji, mogłem już tylko zapytać, na kiedy potrzebne jest zeznanie heretyka.
— Ile mam na to czasu?
— Niewiele. Kilka dni. Zaraz potem wyruszysz z nową misją — odparł Iuliano i jego słowa znowu zasiały we mnie ziarno wątpliwości. A więc to nie wszystko?
— Nowa misja? Jakiego rodzaju? — spytałem zdziwiony.
Astrolog milczał, lecz jego oczy błyszczały, jakby odbijał się w nich ogień trzaskający na kominku gabinetu papieskiego. Odpowiedź otrzymałem jak zwykle od Iuliana.
— Zaraz po autodafe, które urządzisz pierwszego grudnia, wypłyniesz z portu w Genui na pokładzie hiszpańskiego statku. Przez długi czas będziesz poza domem.
— Co ma znaczyć: przez długi czas poza domem? A co z księgą? — Nic nie rozumiałem: każą mi przesłuchać heretyka, żeby dowiedzieć się, gdzie jest księga, mam niewiele czasu na tak trudne zadanie i na tym koniec. Zaraz potem muszę wyruszyć w podróż. Iuliano udał, że nie usłyszał moich pytań; wstał, podszedł do biurka, wziął stamtąd jakiś przedmiot i wyciągnął go w moją stronę.
— To dla ciebie.
Była to skórzana koperta, zamknięta i opatrzona pieczęcią Świętego Oficjum. Na widok naszego godła poczułem dumę i swoisty lęk przed odpowiedzialnością, jaką przyjąłem na siebie.
— Popłyniesz do Nowego Świata — mówił dalej kardynał. — Tu nie chodzi o zwykłą wizytację Świętego Oficjum, nie będzie czasu na procesy... W kopercie znajdziesz polecenia, które wykonasz dokładnie.
— Gdzie mam się udać?
— Do świeżo założonej osady franciszkanów i jezuitów w wicekrólestwie Peru, w prowincji Paragwaj, u ujścia Parany, niedaleko Asunción.
— Co mam tam robić? — patrzyłem na niego uważnie.
— Później dowiesz się, jaki jest cel misji — odpowiedział Iuliano tonem nieznoszącym sprzeciwu, ale byłem już zbyt zaskoczony tyloma sekretami, żeby powstrzymać się od pytań.
— Mam wyruszyć w podróż do Asunción, nie znając celu ni przyczyny?
— Wszystkiego dowiesz się potem — powtórzył Iuliano. — Po powrocie do klasztoru otworzysz tę kopertę i zapoznasz się z jej zawartością. W środku znajdziesz dokładne instrukcje. Teraz nie możesz tego zrobić i na razie nie dowiesz się niczego więcej, ale nie martw się, wszystko wyjaśni się w swoim czasie.
Rósł we mnie niepokój związany z decyzją ojca generała, aby działać i nie pytać, o co chodzi; powietrze gęstniało od spojrzeń rzucanych przez Astrologa i uporczywego milczenia papieża, serce biło mi coraz szybciej.
— Naprawdę każecie mi odbyć długą podróż i nie powiecie, w jakim celu? — podjąłem ostatnią próbę uzyskania odpowiedzi.
— Tak ma być — przeciął sprawę kardynał.
Darko popatrzył na mnie dziwnie. Rygor posłuszeństwa kazał mi zamilknąć, ale przeważyło gwałtowne uczucie buntu i nie mogłem zapanować nad słowami.
— Zaczynać działanie po omacku nie jest moim zwyczajem — wybuchnąłem szczerym gniewem. — Nie jest też zwyczajem Kościoła, jak sądzę, zasłaniać oczy, zamiast je otwierać. Jako Inkwizytor Generalny Ligurii, gorliwy strażnik czystości wiary, czekam, że wskażecie mi wrogów, a nie ciemności.
Moje słowa zadźwięczały ostro, jakby sztylet przeciął powietrze, dając odpór intrygom Juliana. W tym momencie papież Klemens przerwał milczenie, potarł brodę i przemówił z rozwagą i zapałem. Miał pomarszczoną, ogorzałą twarz człowieka zbliżającego się do kresu życia.
— Teraz widzę, że dokonaliśmy słusznego wyboru — zaczął — i wierzymy, że wykonasz powierzoną ci pracę tak samo gorliwie, jak gorliwie i ślepo służysz Kościołowi ze swego miejsca w klasztorze w Genui. — Głos papieża brzmiał jak cięciwa zniszczonego łuku, gdy ją szarpnąć. — Ludzką i słuszną rzeczą jest niechęć wobec tego co niejasne, ale dziś wzywamy, abyś porzucił takie rozumowanie. Tak postanowiliśmy i tak ma być.
— Oczywiście, Wasza Świątobliwość — odpowiedziałem bez wahania z takim przekonaniem, że Klemens VIII uśmiechnął się nieznacznie, powołując się na zakończenie na jedną ze swych ulubionych alegorii.
— Bracie DeGrasso... Pamiętaj, iż rzymska wilczyca karmi wszystkie swe dzieci tak samo, przeto nie żądaj dla siebie więcej mleka, tylko wysłuchaj braci, którzy zrobili ci miejsce, abyś miał dostęp do jej sutków. Zaufaj nam, nie pozwól, by twoja niepewność zakrywała ci oczy nieistniejącymi zasłonami. W przeciwnym razie możesz stracić wiarę i w zaślepieniu duszy skażesz niewłaściwego człowieka. Jak faryzeusz i oszczerca.
— Tak, Wasza Świątobliwość — wyszeptałem onieśmielony.
— Mamy pewność, że jesteś dobrym zakonnikiem. Dobrze wykonasz swoją pracę.
Papież wysunął w moją stronę delikatną dłoń w rękawiczce na znak, że spotkanie dobiegło końca. Zrobiłem mały krok i ukląkłem, aby ucałować papieski pierścień.
— Ojcze Święty, nie zawiodę — przyrzekłem żarliwie. — Wykonam zadanie.
— Jesteśmy tego pewni, bracie DeGrasso. Będziemy na ciebie czekać i modlić się — powiedział papież i udzielił mi błogosławieństwa. — Niech Bóg cię prowadzi In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti. Amen.
Kardynał Iuliano i Darko milczeli. Zdawali się nie mieć żadnych wątpliwości co do powodzenia misji. Ale ja miałem ich coraz więcej.
Księga i podróż nieuchronnie krzyżowały się na mojej drodze.
2
Wyszedłem z pałaców watykańskich przez bazylikę, kierując się niespiesznie w stronę Rzymu, który wydawał się szary i obojętny. Zimne, jesienne powietrze zmroziło mi twarz i musiałem nakryć głowę kapturem i wsunąć dłonie pod poły płaszcza. Tak szedłem przez plac Świętego Piotra, jak zwykle środkiem, szukając w najgłębszych zakamarkach myśli odpowiedzi na niezliczone wątpliwości, odpowiedzi, którą próbowałem odgadnąć, stąpając po tej ziemi ochrzczonej jednocześnie krwią i miłosierdziem. Paradoksalnie, na tym samym placu imperatorzy zabawiali elity i motłoch zabijaniem chrześcijan. Na arenie cyrku, pokrytej teraz poświęconymi płytami, sam Piotr został wprzęgnięty w niszczycielskie jarzmo cesarskich prześladowań. Ostatnie chwile jego życia, ostatnie tchnienie, ostatnie wizje miały za scenerię miejsce, po którym stąpałem. Życie owiane legendą, a na końcu, właśnie tu, na tym placu, pojawia się Piotr męczennik, niekwestionowana głowa Kościoła Chrystusa na Ziemi.
Czy Piotr zwątpił, tak jak wcześniej już to uczynił, w tę wiarę, która doprowadziła go do śmierci? A może ta sama wiara pomagała mu znosić męki i godzić się na własny nieunikniony kres? Czy jego śmierć daje świadectwo o Chrystusie? Czy śmierć Piotra dowodzi, że uwierzył w to, co zobaczył? Szedłem pogrążony w tych rozmyślaniach, dopóki moje oczy nie spoczęły na obelisku umieszczonym w centrum placu. Przystanąłem i odwróciłem się ku bazylice. Czy Piotr miał taką wizję swojego Kościoła, czy też na placu nie ujrzał nic poza cyrkiem i Neronem? Westchnąłem. To oczywiste, że istnieją sprawy, w które nikt nie powinien wątpić, ale niemniej oczywista jest słabość ciała i w życiu człowieka nie ma takiej chwili, by pytania bez odpowiedzi nie powodowały pustki, która często jest pozbawiona wiary. Poczułem się bardziej ludzki. Poczułem się bardziej ludzki, zrozumiawszy Kościół składający się z ludzi. Tam umarł apostoł za to, że chciał szerzyć swą wiarę; został ukrzyżowany głową na dół w obecności setek, tysięcy osób spragnionych pogańskich bogów. Piotr chyba się bał. Na pewno. Cierpiał i być może pomyślał, patrząc w niebo, że kto wie, czy to wszystko nie jest wielkim szaleństwem. Mój oddech tworzył obłoki pary, a oczy powoli zachodziły łzami, jak zawsze gdy tędy szedłem. Umysł formułował od nowa to samo dręczące pytanie, które pojawiało się zawsze, gdy myślałem o Piotrze na placu Watykanu: czy ja, Angelo, potrafiłbym oddać życie za Chrystusa?
Pogrążony w myślach opuściłem plac i skierowałem się w stronę Tybru. Postanowiłem udać się nazajutrz do archiwum Świętego Oficjum. Musiałem odświeżyć sprawę Gianmarii i zbadać, czy nie ma tam czegoś ważnego, czego nie przekazano do mojego klasztoru. Chciałem również sprawdzić parę rzeczy na temat tajemniczej księgi. Ale najpierw pragnąłem spotkać starego przyjaciela z młodości, którego nie widziałem od lat, kupca Tommasa D’Alemę. Gdy dowiedziałem się, że mam być w Rzymie, uprzedziłem go, że wolę zatrzymać się u niego w domu niż gdziekolwiek indziej.
Nawet przez myśl mi nie przeszło, że ta wizyta będzie mieć swoje konsekwencje.
Stół Tommasa D’Alemy był wspaniale zastawiony tego pierwszego wieczoru, jaki spędziłem po długim niewidzeniu w jego domu. Obfite jadło, dobre wino i cała rodzina przy kolacji: żona Libia i córka Raffaella. Zdawało się, że złe wspomnienie zimnego Rzymu pójdzie w niepamięć dzięki przyjęciu, jakie zgotował mi stary przyjaciel. Ale tak się nie stało: zachowanie Tommasa było temu przeszkodą. Po tylu latach niewidzenia i wskutek informacji, jakie dotarły do niego na mój temat, był nieufny. Mój pobyt w domu tej rodziny nie zapowiadał się łatwo.
— Wiem, że jesteś członkiem Świętego Oficjum — rzekł mój przyjaciel. — W Rzymie wieści rozchodzą się jak powietrze. Może teraz masz jakieś nowe zwyczaje... A nasze zwyczaje już ci się nie podobają.
Libia patrzyła w milczeniu, jak słup soli, a jej postawa nie miała wiele wspólnego z uprzejmością, jaką darzyła mnie wcześniej.
— Przeraża cię to, że się dowiem, iż nie robisz znaku krzyża przed jedzeniem? — zapytałem z sarkazmem. — A może raczej fakt, iż masz przy swoim stole... inkwizytora?
Głęboka cisza zapadła po moich słowach.
— Możliwe... — wyjąkał szczerze zdenerwowany Tommaso — ale nie myśl, że wtrącam się w twoje życie. Ja po prostu staram się żyć spokojnie... bez wystawiania się na pokaz.
— To prawda... Jestem inkwizytorem. Przed czym starasz się chronić swą rodzinę? Przede mną? Powiedz, Tommaso... czy kiedykolwiek słyszałeś, aby sądzono człowieka za to, że nie pobłogosławił posiłku?
— No... Nie wiem...
— Pewnie nigdy — oświadczyłem z zapałem. — Miło stwierdzić, że lata, które nas rozdzieliły, nie zniszczyły wzajemnej szczerości. Jestem ci wdzięczny za szczerą odpowiedź i chciałbym, przyjacielu, byś nadal widział we mnie dawnego towarzysza. Co prawda, noszę święty habit, ale nie jestem sędzią twoich obyczajów. — Tommaso przytaknął, więc kontynuowałem: —Nie warto tracić więcej czasu na takie rozmowy. Zaraz pobłogosławię stół i proszę, żebyście robili i mówili, co wam się podoba. Wszak to ja jestem waszym gościem i nie chciałbym sprawiać kłopotu swoją obecnością.
Tommaso znów przytaknął, po czym wszyscy złożyli ręce, by wysłuchać mej modlitwy po łacinie, która zabrzmiała sucho wśród tych ciepłych murów.
Powoli, w miarę trwania kolacji, początkowe napięcie opadało, choć Libia zachowała milczenie dłużej, niż się spodziewałem. Chwilami przyłapywałem jej spojrzenie wyrażające wzrokiem to, czego nie wyrażała słowami. Moje wizyty były krótkie i właściwie nigdy mnie dobrze nie poznała. Teraz broniła swoich, czujna niczym lwica, wyczuwając zagrożenie w tym mnichu zwerbowanym przez Święte Oficjum. Obserwowałem ją ze znawstwem inkwizytora, zwracając uwagę na owal szczęki i kształtny podbródek; miała prosty nos, gładkie czoło, nieregularne wargi w kolorze mocnej czerwieni, które pozostawały wciąż półotwarte. Uznałem, że ma niewątpliwie zagadkowe spojrzenie i szyję czarownicy, a piersi, choć ukryte, zdawały się twarde i wyrzeźbione, podobnie jak jej talia. Na moment ujrzałem ją nagą, torturowaną na koźle, jak patrzy na mnie wyczekująco wzrokiem, w którym ból miesza się z rozkoszą. Obserwowałem ją podczas rozmowy i kiedy wymawiała poszczególne słowa, ukazując perłowe zęby, czułem dotyk jej języka i smak śliny. Tak, to była doskonała, pełna wigoru czarownica... ukryta pod postacią tej Libii, żony i matki wciąż atrakcyjnej mimo upływu czasu. Tommaso i ja nie szczędziliśmy czasu w Pisie na nocne wypady; byliśmy młodzi i niedoświadczeni, ale bez problemu rezygnowaliśmy z kobiet: dla mnie kobiety zawsze były źródłem grzechu i postanowiłem zachować wierność złożonym ślubom, dla niego zaś, odkąd poznał Libię, inne kobiety nie istniały.
— Poznajesz moją córeczkę po tak długim czasie? — spytał Tommaso, wyrywając mnie z myśli, które rozbiły się z trzaskiem pękającego szkła.
Uśmiechnąłem się i przytaknąłem oczami, po czym odwróciłem się do dziewczyny.
Raffaella była nie do poznania, brązowe oczy patrzyły na mnie pytająco, z rozbrajającą ciekawością. Fakt, bardzo urosła, odkąd widziałem ją po raz ostatni. Dziewczynka, którą zapamiętałem jako roztrzepaną śmieszkę, przekształciła się w wieku piętnastu lat w elegancką panienkę, uważnie przysłuchującą się rozmowom dorosłych. Raffaella była cennym klejnotem rodu D’Alemow: towarzyska, inteligentna, uprzejma jak ojciec i niezwykle piękna... Jak matka. Jej pełna życia skromność podziałała jak magnes na mój stan ducha.
Mój przyjaciel znów się odezwał, przerywając moje myśli:
— Zaraz przyniosę coś, co lubisz... — Natychmiast wstał i wyjął coś z drewnianej szafki stojącej nieopodal stołu. Po czym znowu usiadł, postawił przed nami dwa kielichy i pokazał niespodziankę, jaką dla mnie przygotował: była to stara, okrągła butelka grappy. Tommaso dobrze wiedział, że moje podniebienie ma słabość do tego alkoholu.
— Świetne lekarstwo na złą pogodę — zażartowałem ochoczo. — Jasne, że w przypadku grappy każdy argument jest dobry... Dziękuję, że o mnie pomyślałeś.
Butelka była zalakowana i wiedziałem, że on sam wołał słabe czerwone wino niż mocną wódkę.
— Kupiłem od przyjaciela z przedmieścia. To grappa z północy, z Veneto — wyjaśnił jak prawdziwy znawca, wyciągając korek z butelki.
— Niech będzie błogosławiona! — wykrzyknąłem radośnie. — Chyba nie zostawisz mnie samego? — Podniosłem swój kielich i spojrzałem najpierw na Tommasa, a potem na butelkę.
Uśmiechnął się pogodnie, jak w młodości, i napełnił przezroczystym płynem nasze kielichy. Nie był już taki spięty, kiedy spytał:
— Jak długo jesteś inkwizytorem, Angelo?
— Dziesięć lat — odpowiedziałem, a twarz Tommasa zmarszczyła się ze zdziwienia. Nagle zdał sobie sprawę, że życie przemija szybko jak błyskawica.
— Co z twoim dawnym opactwem?
— Ach tak... jeszcze je pamiętasz?
— Bardzo dobrze pamiętam, pisałeś o nim w swoich listach tak dokładnie, że czasem miałem wrażenie, jakbym tam był. Zaglądasz tam jeszcze?
— Nie... Już nie wykładam w starym opactwie, musiałem opuścić kapucynów i scholastykę. Trybunał inkwizycyjny i powinności z tym związane nie zostawiają mi czasu na nic innego. Ale nadal jestem w Genui.
Myśl o kapryśnych kolejach losu budziła we mnie niepokój. Najchętniej zostałbym na zawsze w tym pięknym opactwie San Fruttuoso z kapucynami, którzy byli dla mnie prawdziwymi ojcami duchowymi. Ale szanując decyzję mojego mistrza, Piera Del Grande, której nigdy nie zrozumiałem do końca, musiałem ich opuścić, żeby ukończyć studia i przyjąć święcenia jako dominikanin. I choć wróciłem jeszcze do opactwa celem poprowadzenia lekcji z teologii, wkrótce znowu je opuściłem, żeby wejść w szeregi Świętego Oficjum, tak jakby moim przeznaczeniem była od zawsze inkwizycja, gdyż tylko dominikanin mógł zostać Inkwizytorem Generalnym. Wraz z ustanowieniem Świętego Oficjum papież powierzył dominikanom takie zadanie, ponieważ byli oni gorliwymi obrońcami czystości wiary. Funkcja strażnika wiary bardzo mi odpowiadała, ale tęskniłem za cichą, elementarną radością klasztoru, brakowało mi braci, przyrody i tamtych teologicznych dyskusji, które zbliżały do Boga.
— Opuściłeś opactwo, które przez tyle lat było twoim domem — rzeki Tommaso z tą samą dziwną nostalgią jaką ja odczuwałem.
— Tak jest... Ale nie opuściłem do końca. Odwiedzam je sporadycznie. Spora część mego życia upłynęła w tych murach.
— Jaki jest twój nowy dom? — zapytał Tommaso, zainteresowany moim obecnym życiem.
— To stary klasztor we wschodniej części miasta, na wzgórzu nieopodal morza. Jest delegaturą Świętego Oficjum. — Głaskałem się po brodzie, pogrążony w nagłych wspomnieniach. — Ma piękny ogród z drzewami pomarańczowymi, oliwkami i winoroślą. Ze wzgórza widać ogrom Morza Śródziemnego, a w bezchmurne dni rysuje się na horyzoncie niewyraźny cień Korsyki.
— Jakie to piękne miejsce — fantazjował Tommaso, próbując je sobie wyobrazić, a oczy błyszczały mu od alkoholu — i godne zamieszkania.
— Bardzo piękne... To prawda. Tak jak piękna jest róża pomimo kolców.
— Co masz na myśli? — Tommaso nie zadowolił się metaforą, która miała zastąpić bardziej precyzyjne wyjaśnienie.
— Jesteś inteligentny i nie próbujesz uciec od rzeczywistości, prawda? — Tommaso wzruszył ramionami. — W obrębie klasztoru znajduje się więzienie Świętego Oficjum, które nie zawsze jest puste, odkąd ja nim zarządzam. Zamiast wdychać słone, morskie powietrze i słuchać mew, nieraz zamykam się w czterech ścianach i studiuję akta przestępców. Innym razem nie widzę blasku dnia... bo spędzam czas w podziemiach, badając twarze uwięzionych... To są właśnie ciernie mojej róży.
— Nie da się ukryć, że każde zajęcie ma swoje przykre strony — stwierdził Tommaso, próbując złagodzić powagę moich słów.
— Zaludnione więzienie napawa mnie smutkiem, bo ubolewam nad ludzkimi słabościami, podobnie jak lekarz boleje nad chorobą. Przykro mi widzieć ludzi zarażonych herezją, która toczy ciało jak choroba i niszczy ducha.
— Kto zapełnia więzienia przestępcami? — zaciekawił się Tommaso.
— Ja to robię — wyjaśniłem. — Wydaję nakazy uwięzienia i walczę z herezją w mojej jurysdykcji.
Tommaso zamilkł. Nikt nie chciał rozmawiać czy choćby słuchać o herezji, zwłaszcza w obecności inkwizytora. Ale trwało to tylko przez chwilę.
— Dużo tego w Ligurii?
— Jak wszędzie indziej. Wystarczy, aby wzmóc czujność. — Moje słowa zachęciły Tommasa do dalszej rozmowy i do pytania, które tkwiło w nim od dłuższego czasu.
— Sądzisz... że słuszną rzeczą jest spalić człowieka za to, że zboczył z prawdziwej drogi wiary?
Spojrzałem na niego badawczo. Nic nie powiedziałem, tylko patrzyłem, podnosząc do ust kielich z grappą; lubiłem żar rozlewający się w mojej piersi po wypiciu alkoholu. Sam potrzebowałem trochę czasu, żeby uporządkować swą wypowiedź. Ile jest w stanie pojąć w sposób satysfakcjonujący osoba bez studiów teologicznych? Tommaso wykazał dużą odwagę, miałem tego świadomość, więc zasługiwał na poważną odpowiedź, która będzie dlań zrozumiała i do której zobowiązany jest pasterz Kościoła katolickiego. Jego pytanie dotyczyło kwestii, zajmującej umysły teologów od zarania dziejów Kościoła. A ja musiałem podsumować te wszystkie skomplikowane debaty, czyniąc je zrozumiałymi dla prostszych umysłów. Ranga mojego habitu i przekleństwo urzędu na nowo zawładnęły spotkaniem, krępując moich przyjaciół. Cisza była tak głęboka i pełna wyczekiwania, że postanowiłem zacząć od odpowiedzi, którą pragnęli, niemal potrzebowali usłyszeć od Inkwizytora Generalnego. Odpowiedzi równie prostej i bezpośredniej jak samo pytanie.
— Tak, to jest słuszne — odpowiedziałem stanowczo.
Tommaso nie uczynił żadnego gestu. Zapadło kamienne milczenie.
— Tommaso... — skarciłem go łagodnie — płacisz podatki?
— Oczywiście.
— Przestrzegasz norm obywatelskich?
— Tak.
— Szanujesz przedstawicieli władzy?
— Jasne, że szanuję.
— Uważasz się za dobrego obywatela?
— Z całą pewnością.
Byłem teologiem, doktorem praw, i prawdę mówiąc, ta walka była nierówna. Walczyliśmy na moim terenie, moją bronią, ale tylko w ten sposób mogłem sprawić, żeby zrozumiał.
— Zatem szanujesz normy życia społecznego i uważasz za słuszne, aby je szanowano — kontynuowałem. — Ja robię to samo: szanuję prawo kościelne i uważam za słuszne, aby je szanowano, z tą różnicą, że jestem sędzią i stroną procesu jako strażnik tych praw. Nikogo nie posyła się na stos za nieznajomość wiary. Posyła się tylko takich, którzy znają zasady, lecz ich nie przestrzegają, bluźnią, oddając cześć fałszywym bogom lub, co gorsza, nakłaniają innych do tego. Czy umyślnie nie pobłogosławiłeś posiłku?
— Ależ nie... Ja tylko...
Przerwałem jego usprawiedliwienia, bo nie to było moim celem.
— Nie pobłogosławiłeś, ale twoje serce jest czyste, ja to wiem. Jak sądzisz, kto staje przed naszym trybunałem? Ci, co nie błogosławią posiłków i nie modlą się na głos? Nic podobnego! — uniosłem się. — Nie wyobrażasz sobie nawet tych ludzi, bo nigdy takich nie widziałeś, ale uwierz mi, mam z nimi do czynienia na co dzień. Zaprawdę, powiadam ci, że nie ma rozumu bez wiary. Jeśli wierzysz w Pismo Święte, będziesz rozumny, spokojny i przestrzegający prawa.
— A ty jakich praw przestrzegasz? — badał dalej Tommaso.
— Tych, które wynikają z Pisma Świętego, zostały odnowione przez Odkupiciela i przekazane apostołom, a ci z kolei przekazali je w spadku nam, abyśmy trwali zjednoczeni, z dala od wszelkiej udręki. Odczytane przez Świętych Ojców Kościoła prawa te są naszym dogmatem wiary.
Tommaso zaczynał się gubić w natłoku moich słów, więc wybrałem najprostszą i jedynie możliwą formę podsumowania mych wywodów.
— Moim prawem jest Pismo Święte.
Po tych słowach wstałem od stołu i poszedłem do swego pokoju po Biblię, którą zawsze ze sobą wożę. Wróciłem z Biblią, siadłem i otworzyłem na właściwej stronie. Mógłbym recytować święte słowa z pamięci, ale wołałem pokazać, że tak zostało napisane. Tommaso patrzył na księgę, kiedy umieszczałem lekką zakładkę z cienkiego materiału na stronie, którą pragnąłem im przybliżyć. Przysunąłem jeden ze świeczników i zacząłem czytać. Słuchali z uwagą i przez kilka minut miałem pewność, że moje słowa zapadały w nich głęboko. Wytworzył się uroczysty nastrój. Ale to nie była właściwa pora na dalsze roztrząsanie kwestii teologicznych.
Wystarczy jak na jeden wieczór, pierwszy wieczór, ale nie mogłem się powstrzymać, by nie zakończyć parabolą, którą upodobałem sobie już w czasie nowicjatu.
— Ja jestem sędzią Prawa Boskiego, zawartego w tej świętej księdze i mam duchowe przygotowanie dominikanina. Zapamiętaj to sobie, mój przyjacielu: kiedy apostołowie zapytali Jezusa Chrystusa, dlaczego oni nie mogli wypędzić demona z ciała chłopca, On im rzeki: „Z powodu małej wiary waszej. Bo zaprawdę powiadam wam: jeśli będziecie mieć wiarę, powiecie tej górze: »Przesuń się stąd tam!«, a przesunie się. I nic niemożliwego nie będzie dla was”. Jeśli nasza walka z czarownikami i czarnoksiężnikami to dla ciebie kwestia polityczna, nic nie mogę zrobić, aby cię przekonać... Ale dla mnie jest to walka rozpoczęta wieki temu i całkiem realna. Nie przestanę jej toczyć i nie spocznę, dopóki nie zwyciężymy, bo ja mam swoją wiarę, która przenosi góry...
Reszta wieczoru upłynęła jak spotkanie starych przyjaciół, na wspólnych wspomnieniach i odzyskiwaniu zaufania. Byłem jednak zmęczony po długiej podróży. W gruncie rzeczy wszyscy byliśmy zmęczeni i gdy tylko butelka grappy znalazła się znów na półce, pożegnaliśmy się do następnego dnia i przeszliśmy do swoich pokojów. Tommaso podziękował za moje wyjaśnienia, a ja za uwagę, jaką obdarzyli mnie wszyscy troje. Oświetlając sobie drogę kagankiem oliwnym, doszedłem do skromnego, lecz dobrze wyposażonego pomieszczenia: łoże, mała szafka, biurko i miednica z wodą na stole. Umyłem ręce i twarz, po czym klęknąłem do wieczornej modlitwy jak w każdy inny dzień mego życia. Nazajutrz miałem udać się do archiwum Świętego Oficjum.
3
Obudziłem się wcześnie, jakby dzwoniono na jutrznię, ale nie byłem w swoim okazałym łożu z dębu francuskiego, tylko w skromnym pokoju. Spałem tak mocno, że najpierw nie bardzo wiedziałem, gdzie się znajduję, być może wskutek zmęczenia podróżą, rewelacji Juliana i gorliwej modlitwy wieczornej. Zaczynało świtać i przez małe, niedomknięte okno zaglądał nieśmiało słaby brzask, a wiatr wciąż wdzierał się przez szpary i świstał nieprzyjemnie. Na zewnątrz czekało mnie znowu mroźne powietrze, ale cóż było robić. Ubrałem się, odmówiłem modlitwy, pościeliłem łóżko, nabrałem nowej wody do miski i poszedłem do kuchni, gdzie Libia już na mnie czekała z ciepłymi plackami. Podziękowałem nieśmiało i prawie bez słowa wyszedłem do swoich obowiązków.
Ruszyłem powoli przez Rzym, z twarzą ukrytą pod kapturem, z pochyloną głową, przyciskając rękami do piersi prosty krzyż zawieszony na szyi. Lubiłem go: był pamiątką pobytu u kapucynów. I tak szedłem niczym prorok poprzez tłum, gęstniejący z każdą chwilą na rogach ulic i na rynkach, w posępnych zaułkach i na placach. Mijałem kupców, którzy rzucali mi tępe, ukradkowe spojrzenia pełne niechęci, a zarazem zainteresowania tajemniczą sylwetką o ukrytej twarzy. Zatrzymałem się przed marmurowymi schodami, prowadzącymi do siedziby Świętego Oficjum, gdzie brat Gerardo, mnich odpowiedzialny za archiwum i bibliotekę, którego dobrze znałem, bezzwłocznie zajął się moją osobą.
— Ekscelencja DeGrasso! — zawołał na mój widok. — Czym mogę służyć?
— Bądź pozdrowiony w imię Boga, bracie — przywitałem się, powoli zdejmując kaptur. — Chciałbym zbadać sprawę Erosa Gianmarii i uzupełnić informacje o pewnej starej książce.
— Gianmaria... — powtórzył brat Gerardo, dotykając ręką podbródka i unosząc jedną brew na znak, że skojarzył nazwisko — chyba o nim słyszałem. Jeszcze wśród żywych?
— Tak — odparłem. — Będę go sądzić.
— Gdzie zaczął się proces?
— W Wenecji.
— Już wiem — stwierdził, uzyskawszy niezbędną informację. — Zaraz wam pokażę, gdzie szukać.
Weszliśmy do wielkiej sali, w której mieściła się biblioteka Świętego Oficjum; były tu zwykłe książki, mapy i wspaniałe sferyczne astrolabium, a także kilka stolików z zapalonymi kandelabrami, ponieważ wewnątrz zwykle panował półmrok, a tym bardziej przy tak pochmurnej pogodzie. Drzwi na końcu sali prowadziły do archiwum sądowego, w podziemiach zaś, poza zasięgiem osób niepowołanych, w miejscu zamkniętym na tysiąc spustów zgromadzono informacje o dziełach zakazanych i parę egzemplarzy tychże. Mnich podprowadził mnie do oszklonej szafy, gdzie powinno znajdować się to, czego szukałem.
— Tu są tomy z procesów rozpoczętych w Veneto. Jeśli pamiętacie, w którym roku został uwięziony, bez trudu znajdziecie właściwy tom. — Wskazał na półki, po czym spojrzał na mnie. — A ta stara książka jak się nazywa?
— Necronomicon.
— Zakazana? — Znów nastąpiło krótkie przesłuchanie.
— Tak.
— No to powinna figurować w Index Librorum Prohibitorum...
— Tak sądzę.
— W którym roku została potępiona?
— Wiem tylko tyle, że jeden z egzemplarzy znaleziono i spalono w Hiszpanii prawie czterysta lat temu.
— Czterysta lat... — Bibliotekarz rozważał coś w milczeniu. Kolejny ruch brwi był dla mnie wskazówką, że już ma odpowiedź. — Dobrze. Już wiem, gdzie szukać. Wy zajmiecie się procesem heretyka, a ja poszukam księgi. Przyniosę ją do biblioteki. — Po tych słowach oddalił się i zniknął za drzwiami archiwum.
Grzebanie w materiałach sądowych zajęło mi trochę czasu. Było to zresztą do przewidzenia, jeśli zważyć na wielką liczbę zarchiwizowanych procesów nie tylko z jurysdykcji Wenecji; Święte Oficjum miało wszak wiele siedzib od Francji aż po Niemcy, od Alp po Neapol i Sycylię... Nie licząc terenów zamorskich zdobytych przez Kastylijczyków i Portugalczyków. Wszystko spływało tutaj, każda sprawa prowadzona przez inkwizycję była tu archiwizowana; na tych półkach spoczywały kroniki każdego, kto popadł w niełaskę Kościoła. Przeszukawszy dolną część szaf, wspiąłem się na drabinkę i na górze znalazłem zakurzony tom z procesu Erosa Gianmarii. Zszedłem na dół i skierowałem się do stolika, żeby przejrzeć te akta w świetle świec. Rzeczywiście heretyk był więziony od czterech lat, ostatnio w moim klasztorze w Genui. Długie miesiące zamknięcia i ponure, zawilgocone cele nie okiełznały jego szaleństwa. Miał nieposkromiony język. Pluł jadem i bluźnił przeciwko świętemu Kościołowi i klerowi z papieżem na czele, nie mówiąc o pomniejszych prałatach. Oskarżony o czary z podejrzeniem o straszliwe morderstwa w Bawarii i Veneto, niewątpliwie zasłużył na najsurowszą karę Kościoła. Gromadzone latami zeznania i doniesienia poważnie obciążały tego heretyka, zwanego Pajacem, ponieważ był członkiem trupy teatralnej, która przewędrowała znaczną część Starego Kontynentu, zostawiając za sobą zagadkowy ciąg tragicznych zgonów. Po każdym występie znajdowano okaleczone ciała zadręczonych na śmierć kobiet ze śladami rytualnych praktyk uznanych za satanistyczne. Zatrzymano Gianmarię, ale sprawiedliwość świecka była bezradna. Dopiero oskarżenie o czary spowodowało, że pozbawiono go wolności i przekazano Inkwizytorowi Generalnemu Veneto w roku 1593. Znaleziono przy nim zeszyty z dziwacznymi zapiskami i zakazane książki o demonicznej treści. Jedyne, co go za to spotkało, to odosobnienie i zdaje się, że Republika Wenecka zastosowała tu pewien manewr: nie mogąc oskarżyć diabelskiego Pajaca o zbrodnie, władze pozbyły się kłopotu, przekazując go Świętemu Oficjum. Od początku byłem zaskoczony Erosem Gianmarią; miast wulgarnego heretyka znalazłem w nim osobę równie uczoną jak perwersyjną. Mówił płynnie po grecku i łacinie, znał kilka niemieckich słów. Za dużo jak na chłopskiego syna, za jakiego się podawał.
Lektura materiałów z procesu w Wenecji odświeżyła znane mi wcześniej informacje i nie znalazłszy nic nowego, pogrążyłem się w rozmyślaniach. Musiałem wybrać odpowiedni haczyk i przynętę, żeby tym razem ryba chwyciła. Nagle coś sobie uświadomiłem i już wiedziałem, jaką przyjąć strategię: co prawda Inkwizytor Generalny Veneto przesłuchiwał Erosa Gianmarię, ale nie do końca, proces bowiem został nagle wstrzymany z jakichś bliżej nieznanych, biurokratycznych powodów i postanowiono przenieść więźnia do Genui. Najwyraźniej ktoś był zainteresowany utrzymaniem go przy życiu. Tak pochłonęły mnie te rozważania, że cały się wzdrygnąłem, gdy poczułem czyjąś rękę na ramieniu.
— Proszę o wybaczenie — usprawiedliwiał się brat Gerardo — nie chciałem was przestraszyć. Mam tu coś na temat rzeczonej książki, co prawda niezbyt wiele, kilka notatek po grecku sporządzonych przez Kościół prawosławny przed schizmą. Proszę obchodzić się bardzo ostrożnie z tymi papierami.
Kiwnąłem potakująco głową, wciąż czując w sercu skutki przestrachu.
— Jeśli mogę się jeszcze przydać...
— Nie, bracie, dziękuję... A właściwie tak. Może jest w depozycie jakiś przedmiot odebrany heretykowi, kiedy przebywał w Wenecji. Było to w tysiąc pięćset dziewięćdziesiątym trzecim.
— Nie sądzę — odrzekł mnich. — Wszystko zostało wam przekazane, kiedy przeszedł pod waszą jurysdykcję. Ale sprawdzę.
Ponownie zniknął w głębi sali, a ja wziąłem pergamin i ostrożnie podsunąłem bliżej świecy, żeby lepiej widzieć. Greckie litery ułożyły się od razu w sensowną całość:
Necronomicon
Szatańska biblia karmazynowej pustyni. Księga czarnej magii z dziwaczną, zakazaną metafizyką astralną. Zawiera zaklęcia, które ożywiają i przyciągają demony starego świata.
Necronomicon została potępiona w XI wieku przez patriarchę Michała z Konstantynopola. Nasz Święty Kościół uznaje ją za haniebny wytwór sztuk diabelskich i żywe świadectwo Szatana na tej ziemi.
Księga ta jest antyświadectwem Chrystusa i jej stronice powinny spłonąć jak najszybciej.
Pozostałe siedem stron zawierało tylko przestrogi i fakty historyczne niewnoszące nic nowego do wiedzy o treści księgi. Dopiero na samym końcu, tuż przed podpisem, figurowała jeszcze jedna przestroga i prośba Kościoła wschodniego, napisana ręką, która już ponad dwieście lat temu zamieniła się w proch:
Niech Bóg wybawi ludzi od tej księgi, gdyż bestia patrzy i widzi poprzez nią i swych czarowników.
GIORGOS GKEKAS
Tesaloniki, czerwiec 1380
Mnich zbliżył się cicho i postawił przede mną szkatułkę.
— Szczęście wam dopisuje — powiedział wesoło. — Nie wiem, dlaczego tu jeszcze jest, bo przecież przekazano wam wszystkie rzeczy heretyka zarekwirowane zaraz po uwięzieniu w Wenecji.
Ciemna, brudna i zniszczona płaskorzeźba na wieczku przedstawiała biblijnego demona. Oderwałem wzrok od szkatułki i patrzyłem na światło świecy; nagły dreszcz wstrząsnął mym ciałem. Przeraziła mnie myśl o „realnym” istnieniu diabła.
4
Wracałem do domu Tommasa wzdłuż brzegu Tybru. Wędrówka zawiodła mnie przed Castel Sant’Angelo, starą, majestatyczną fortecę wojskową, która strzeże przejścia prowadzącego wprost do serca Watykanu. Zamek wzniesiony na miejscu dawnego mauzoleum cesarza Hadriana jest nie tylko miejskim bastionem, lecz również bezpiecznym składem złotych monet znajdujących się w posiadaniu Kościoła, które szacuje się na cztery miliony eskudo. Fortecę zwieńcza srogi archanioł; wygląda, jakby strzegł bogactw z wysokości, a zarazem próbował dosięgnąć niebios w porywie uniesienia. Przystanąłem, żeby obejrzeć twierdzę z mostu łączącego oba brzegi Tybru. Oparłem się łokciami o balustradę i patrzyłem w dół, pozwalając myślom płynąć z biegiem rzeki.
Dziwne to były wody, zielone i spokojne, zapatrzone w siebie i kojące. Paradoksalne przeciwieństwo miasta. Za każdym razem jak patrzyłem na Tyber, dziwiła mnie ta obojętność na wszystko, co go otacza — może był już znużony widokiem tylu ludzi przeglądających się w jego wodach. Miał w pamięci tysiące, setki tysięcy twarzy i zapewne od dawna czuł niechęć do oglądania nowych. Tyber jest arterią nawadniającą ziemie Rzymu. Jest arterią, która karmi starych i nowych mieszkańców historią tego miasta. Wokół rzeki osnutych jest wiele legend, a każda z nich jest mitycznym filarem rasy ludzi namaszczonych mułem jej wód. Podobno tutaj wilczyca wykarmiła Romulusa i Remusa... Nigdy się nie dowiemy, czy tak było, ale nikt nie zaprzeczy, że ta „wilczyca” istniała naprawdę i przez wieki, przez prawie tysiąc lat rządziła światem za pomocą miecza; groźnie warczała na inne ludy i gorliwie strzegła swoich rzymskich dzieci.
Wody tej rzeki wciąż były dla mnie obce, ukrywały sekrety, starzejące się pośród radości, zwycięstw, zdrad i zgonów. Dawne sekrety, których dziś nie da się już zrozumieć. Nawet gdyby mieć dwa, trzy życia, albo całą wieczność tego miasta. Wody te widziały, jak zwycięskie rzymskie legiony wracały z Afryki, niosąc bezcenne skarby w darze dla Cezara. Egipskie obeliski, kamienne kolumny pokryte w całości hieroglifami i nieskończenie wiele innych cudownych skarbów, które wciąż jeszcze można podziwiać na ulicach Rzymu, miasta udekorowanego wojennymi zdobyczami, które przypłynęły morzem i przemierzyły włoskie równiny, ciągnięte wołami. Tablice na murach i łukach triumfalnych sławią rzymskie zwycięstwa, takie jak to, które przypomina grabież Świątyni Jerozolimskiej i niewolę zniszczonej Palestyny. Majestatyczne pomniki jako świadectwo władzy absolutnej imperatorów. Ludzie i bogowie. Bogowie i demony. Te wody kontemplowały w milczeniu szaleńcze rozkazy pijanych władzą ludzi, zaślepionych ambicjami. Neron zobaczył w rzece odbicie swej twarzy, napił się tej wody, recytował peany na jej cześć przed swoim ludem i zwymiotował nią w piekle ognia.
Co powiedziałby Tyber, gdyby mógł ująć w słowa swoją pamięć? Kto potrafiłby wysłuchać zwierzeń tej rzeki?
Oczywiście, Rzym zmienił się. Odnowił się. Imperium również. Dekurioni nie chodzą już w skórach i brązie, teraz chodzą w szatach przepasanych sznurami i nazywają się inaczej... Są opatami. Centurioni nie mają na głowie hełmów z pióropuszami, choć nadal przyodziewają się w purpurowe płaszcze. Oni też się zmienili i przekształcili w kardynałów, biskupów i prałatów Kościoła. Cezar, ten budzący grozę i respekt cezar, który rządził sam, mianował centurionów wedle własnej woli i za pomocą miecza uprawiał politykę Rzymu — cezara nazywa się teraz papieżem, a jego rządy są równie potężne jak rządy tamtych groźnych poprzedników. Imperium Rzymskie walczyło mieczem i włócznią, Stolica Apostolska zaś walczy papierem i piórem, lecz stanowi prawa silniejsze niż szpada i skuteczniejsze niż ostra pika. Na dodatek siedziba rządu Kościoła Chrystusowego mieści się w Rzymie. Bo taka była wedle Piotra wola Ducha Świętego.
Fale, zapraszając do dalszej wędrówki, przypomniały mi starą grecką maksymę: „Nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki”. Bo woda nie staje, tylko wciąż płynie. W rzece nic nie jest tym, czym było, i nic nie było tym, czym jest. Tyber podarował mi tę myśl i pomógł zrozumieć Kościół, który nigdy nie był statyczny, zawsze przystosowywał się do czasów i ludzi. Ewoluował, wciąż ewoluował w miarę zmian zachodzących w nieprzewidywalnym wrogim świecie. Chrześcijanin, który wszedł do tej rzeki tysiąc lat temu, patrzyłby na dzisiejszy Kościół z wielkim zaskoczeniem. Gdy się przegląda Liber Pontificalis i czyta żywoty papieży, widać, że każdy z nich był inny. Każdy papież rządził zgodnie ze swoją osobowością i zapewne każdy wniósł własną kroplę wody do rzeki, jaką jest Kościół, rzeki z korytem wyrzeźbionym przez Szymona Piotra, rybaka z Galilei, który po niej żeglował.
Było dwustu trzydziestu trzech papieży, minęło tysiąc pięćset dziewięćdziesiąt siedem lat... Czy Piotr rozpoznałby jeszcze te wody? A może Kościół wyglądałby tak samo szaro jak Tyber? Patrzyłem na rzekę, szukając odpowiedzi, ale jej nie znalazłem.
5
Tego ostatniego wieczoru w Rzymie Libia była trochę bardziej ufna, co wywarło na mnie ogromne wrażenie.
— Mam nadzieję, że kolacja będzie ci smakować — powiedziała. — Całe popołudnie myślałam, na co miałbyś ochotę. Nie było jak cię zapytać, toteż odważyłam się zdecydować za ciebie. Starałam się zrobić to jak najlepiej.
Było to miłe i poczułem do niej sympatię, kolacja zaś... Prawdziwa uczta dla mojego żołądka: pyszna mortadela, melony z Cantalupo i kuropatwy. Jednak to, co powiedziała, a zwłaszcza zdanie „całe popołudnie myślałam, na co miałbyś ochotę” wytrąciło mnie z równowagi, miało bowiem dla mego sumienia podwójny sens, który dotarł do mnie w pełni dopiero później, gdy znalazłem się sam w pokoju.
— Jestem pewien, że masz dobrą intuicję — odpowiedziałem i nasze spojrzenia skrzyżowały się, co nie uszło uwagi Raffaelli, siedzącej u drugiego końca stołu.
Libia uśmiechnęła się uprzejmie i usiadła.
Kolacja upłynęła szybko. Zabawiliśmy nieco dłużej przy deserze, dopóki były na stole słodkie pomarańcze. Właściwie mógłbym rozmawiać jeszcze dłużej, ale potrzebowałem odpocząć, a przy pełnym żołądku łatwiej o dobroczynny sen. Podziękowałem za kolację i pożegnałem się do następnego dnia, który był dniem mojego wyjazdu. I poszedłem ciemnym korytarzem do mojego pokoju.
Tę noc pamiętam jak dziś. Wiem, że człowiek musi uczyć się na własnych błędach, ale mam też świadomość, że pewnych błędów nie da się naprawić, bo mamy je we krwi i krew nie pozwala nam z nich się wyrwać. Na tydzień przed przyjazdem do Rzymu miałem zapowiedź i przeczucie tej ostatniej nocy u D’Alemy. Jednak postanowiłem rzucić wyzwanie intuicji i nie zmieniłem zamiaru zatrzymania się w tym domu. Wówczas przyszedł Szatan i zamieszał ogonem. A ja uległem.
Leżałem po ciemku pod trzema grubymi kocami; nie umiem powiedzieć, czy to było na jawie, czy już we śnie, na cienkiej granicy oddzielającej świadomość od nieświadomości. Scena, jaka pojawiła się nagle w mej głowie, była realna i jak żywa.
Libia nakładała mi na talerz powoli i z uwagą, szepcząc przy tym coś, czego nie mogłem we śnie zrozumieć. Nalała mi trochę wina i podsunęła bochenek chleba. Wyglądało na to, że nikogo więcej nie ma przy stole ani w całym domu, tylko my dwoje. I nie było w tym nic dziwnego. Zapytałem o córkę, Libia odpowiedziała, ale znów nie zrozumiałem co, jakby mówiła jakimś dziwnym dialektem, w jednym z martwych języków pierwszych mieszkańców Rzymu. Kiedy ponownie napełniała mój talerz, pochyliła się nad stołem, a ja opuściłem wzrok na jej dekolt. I ujrzałem ruchliwe, jędrne piersi.
Libia wciąż coś szeptała niezrozumiale, uśmiechając się za każdym razem, gdy przyłapywała mnie na ukradkowym podglądaniu jej piersi. Znów pochyliła się, a dekolt rozsunął się jeszcze bardziej. Wcale jej to nie przeszkadzało, nawet się nie zarumieniła. Była spokojna. Wstałem od stołu lekko zmieszany i ponowiłem pytanie o córkę; wtedy dotarło do mnie to, co mówiła, i zrozumiałem słowa tkwiące w mych uszach od początku kolacji. „Całe popołudnie myślałam, na co miałbyś ochotę”... Libia spojrzała na mnie agresywnie brązowymi oczami, wzięła w dłonie obleczone sukienką piersi, ścisnęła i złączyła obie, żeby pokazać, jakie są wspaniałe, a jednocześnie powtarzała: „Całe popołudnie myślałam, na co miałbyś ochotę” i szeptała: „Podobają ci się?”, podsuwając mi je coraz bliżej. Drżącymi rękami rozsznurowałem jej gorset i zsuwałem sukienkę z ramion, aż spadła na podłogę. Nagość białych i krągłych piersi odebrała mi resztki rozsądku.
Nie musiałbym sobie nic wyrzucać z powodu tego jednego snu, gdyby nie to, że przestał być snem i zamienił się w pożądanie umyślnie podtrzymywane. Nie spałem aż tak głęboko, by zasłużyć na rozgrzeszenie, mogłem się obudzić, gdybym chciał, ale wołałem eksplorować najciemniejsze zakamarki mojego jestestwa.
Przyciągnąłem do siebie żonę mojego przyjaciela, całowałem i dotykałem dłońmi całego ciała. Chyba sprawiło jej to przyjemność, bo w odpowiedzi poszukała mojego krocza namiętnie i z pośpiechem. Podniosła mi habit i pieściła ze znawstwem, patrząc na mnie oczami ladacznicy. Jak rozjuszona czarownica. Delikatnie popchnąłem jej głowę w dół, do moich bioder. Wsadziłem penisa w jej usta, a ona otuliła go wilgotnym płaszczem języka. Wessała łapczywie i patrzyła, miotając oczami płomienie, od których mógłbym spłonąć jak na stosie. Wiedziałem, co chcę zrobić, popchnąłem ją w stronę stołu i złączyliśmy się na nim jak czarownica z inkwizytorem, małżonka z przyjacielem, dwoje ludzi pragnących zaznać rozkoszy; naszą jedyną myślą była doktryna ciała. Jej piersi poruszały się gwałtownie; mogłem napatrzeć się do woli i pić z nich, co było równie upajające jak wino, które rozlało się na stole. Libia zamknęła oczy i wbiła mi paznokcie w plecy, dając znać, że osiąga stan ekstazy. Potem leżała naga i uległa, a ja pozostałem w niej, kołysany drganiami ciepłej pochwy, aż do końca. Ta chwila trwała w moich myślach nieskończenie długo. Libia podniosła się, zebrała z podłogi porozrzucane ubrania i z uśmiechem położyła dłoń na swych udach, wyczuwając opuszkami palców resztki mojego nasienia. Rzuciła porozumiewawcze i tajemnicze spojrzenie, wzięła mnie za rękę i kazała się odwrócić.
Z tyłu stała Raffaella, świeża, młoda i całkiem naga. Dziewczynka w stadium dojrzewania, w której pulsowała kobiecość, budząc zachwyt długimi nogami i zgrabnymi piersiami o różowych sutkach. Patrzyła na mnie w milczeniu, jakby z wyrzutem, a matka pytała, głaszcząc jej ramiona: „Nie masz ochoty pocudzołożyć teraz z Raffaellą? Nie chcesz zostawić w niej swego nasienia?”. Krople moich soków nie obeschły jeszcze na jej udach, gdy wtem Libia wykrzywiła twarz, błysnęła białkami oczu i z diabelskim uśmiechem wykrzyknęła głosem, który nie należał do niej: „Zostaw w spokoju Necronomicon”.
Obudziłem się z przestrachem i odetchnąłem głęboko; byłem niespokojny i cały spocony. Zapaliłem lampkę i wyskoczyłem z łóżka, żeby spojrzeć na siebie w lustrze. Nie poznałem swojej twarzy: blada ze strachu i lśniąca z wrażenia. Gdy stwierdziłem, że mój ubiór rzeczywiście nosi ślady nasienia, zakląłem szczerze w rodzinnym dialekcie genueńskim, przyjmując do wiadomości to niechciane zdarzenie. Rozebrałem się, umyłem genitalia i twarz i próbowałem zapomnieć o wstydliwym śnie. Co się dzieje z moją głową...? Choć wciąż jeszcze byłem pod wrażeniem doznanej rozkoszy, nie mogłem uwierzyć, że posunąłem się tak daleko, ulegając świadomie ciemnym stronom mojego jestestwa. Doznawałem prawdziwych tortur, patrząc na obraz w lustrze, gdy nagle ktoś cicho zapukał dwa razy do drzwi. Nie ruszyłem się z miejsca. Dwa nowe, jeszcze słabsze stuknięcia rozległy się w nocnej ciszy. Wziąłem lampę ze stołu i podszedłem do drzwi.
— Tommaso? — wyszeptałem. Nie umiałem zapanować nad nerwami. Podświadomość mówiła mi, że jeśli to on, na pewno przychodzi po to, by zażądać satysfakcji za mój sen; byłem zbyt oszołomiony, aby uznać tę myśl za niedorzeczność. — To ty, Tommaso?
— Nie, to ja — odezwał się głos kobiecy.
— Kto?
— Raffaella.
Serce podskoczyło mi w piersiach. Spodziewałbym się każdego z domowników, tylko nie jej. Jednak to była ona. Otworzyłem.
— Raffaella... Dlaczego nie śpisz...? Co tu robisz o tej porze... sama...
— Mogę wejść? — zapytała, przerywając moje jąkanie. Zawahałem się chwilę, zanim ją wpuściłem.
— Wejdź. — Kiedy przeszła przez próg, próbowałem ją zatrzymać, ale zamknęła za sobą drzwi i zwinnie niczym sama przemknęła na środek alkowy, a ja ustępowałem. W dziwny sposób czułem przed nią lęk i wydawało mi się, że winien jej jestem wyjaśnienie, tak samo jak jej ojcu.
— Nie chciałabym, żeby rodzice dowiedzieli się o tej wizycie — wyszeptała Raffaella i nie mogłem się z nią nie zgodzić. — Proszę, żebyście mnie wysłuchali... Mogę?
— Oczywiście... Mów.
Przyglądała mi się badawczo.
— Dobrze się czujecie, panie? Jesteście spoceni. Coś się stało?
— Nie, nic... To znaczy... Umyłem twarz. To wszystko. Chcesz mi coś powiedzieć?
— Tak... — Raffaella zawahała się i w pokoju zrobiła się cisza.
— O co chodzi? — zaczynałem się niecierpliwić.
— Czy mogłabym jutro wyjechać razem z wami, panie? — Raffaella nie odrywała ode mnie oczu.
Potarłem nos prawą ręką, jak zwykle gdy chciałem się zastanowić, po czym postanowiłem uzbroić się w cierpliwość, oderwałem dłoń od twarzy i wyciągnąłem w stronę dziewczyny, co miało znaczyć, że sama powinna sobie odpowiedzieć na takie dziwne pytanie.
— Chwileczkę... chyba źle zrozumiałem... Moja głowa nie pracuje zbyt dobrze o tak wczesnej porze.
— Wcześniej nie mogliśmy porozmawiać na osobności — usprawiedliwiała się dziewczyna.
— To takie ważne...? — Raffaella potwierdziła bez słowa. — Usiądź. — Pokazałem ręką na łóżko.
Przysiadła nieśmiało w nogach rozścielonego łóżka, spuściła głowę i skrzyżowała ręce.
— No dobrze... Słucham cię — powiedziałem, próbując odgadnąć wzrokiem intencje dziewczyny.
— Zabierzcie mnie ze sobą... Chciałabym zobaczyć wasz klasztor w Genui — wyjaśniła niewinnie.
— Jak sobie wyobrażasz naszą podróż?
— Myślę o tym od pierwszego wieczoru, odkąd siedliście razem z nami do stołu i wyjaśnialiście różne mądre rzeczy. Macie dużą wiedzę. Jak pojadę do Genui, będę mieć więcej czasu, żeby was słuchać, uczyć się od was i rozumieć wszystko, co mówicie.
Gdyby mogła czytać w mych myślach, jakżeby się rozczarowała... Jeszcze kilka minut temu ten wytrawny znawca spraw wiary i dobrych obyczajów czyścił z nasienia ubranie, bo we śnie cudzołożył z jej matką i mało brakowało, a robiłby to samo z nią.
— Nie sądzę, bym mógł nauczyć cię czegokolwiek w moim klasztorze i nie sądzę, by twoi rodzice zgodzili się na taką podróż. Panience w twoim wieku nie trzeba tyle wiedzy. Lepiej spędzać miło czas z rówieśnikami.
— Myślicie tak samo jak mój ojciec? Że nie wolno mi jako kobiecie czuć ani wybierać — zapytała gniewnie Raffaella.
— Jak tylko tu weszłaś, zrozumiałem, że jesteś kobietą — zapewniłem.
— To znaczy, że moglibyście patrzeć na mnie takim samym wzrokiem jak na moją matkę? — Oczy Raffaelli zapłonęły. Było oczywiste, jaka powinna być moja odpowiedź. Widziałem to w jej oczach...
— No tak... Jesteś tak samo kobieca jak matka — odpowiedziałem.
— A gdyby to ona zaproponowała, że z wami pojedzie, co byście jej powiedzieli?
Zwlekałem z odpowiedzią.
— Dlaczego pytasz?
— Bo widziałam wasz wzrok. Wiem, jak patrzyliście na moją matkę dziś przy kolacji.
— Co takiego widziałaś w moim wzroku?
Raffaella uśmiechnęła się w taki sposób, że rysy jej twarzy zaostrzyły się, jakby nagle wydoroślała.
— Wiem, że nie macie żony...
Westchnąłem. Znów musiałem uzbroić się w cierpliwość i popatrzyłem surowo na młodą D’Alemę, zanim odpowiedziałem.
— Coś ci powiem: obiecaj, że wysłuchasz moich rad, a jak wrócę następnej wiosny, to zostanę z tobą, ile tylko zechcesz.
— Dobrze — mruknęła bez przekonania.
— Nigdzie nie wyjedziesz. Będziesz pomagać rodzicom w domu, możesz studiować... poezję... A teraz dostaniesz ode mnie prezent. Rozumiesz Raffaello?
— Jaki prezent?
— Podaruję ci moją ulubioną książkę.
Odwróciłem się i wziąłem z szafki obok łóżka stary egzemplarz.
— To dla mnie? — wykrzyknęła Raffaella i nieśmiało, prawie nabożnie, wzięła do ręki książkę.
— To bardzo cenna książka, dbaj o nią, jest twoja. Powinnaś nauczyć się łaciny, w przeciwnym razie będę zmuszony czytać ci po kawałku za każdym razem, jak się zobaczymy.
— Wyznania... Święty Augustyn — wyszeptała modlitewnie dziewczyna, głaszcząc skórzaną okładkę.
— A teraz obiecaj, że przestaniesz myśleć o wyjeździe z inkwizytorem. Zostań w domu, ucz się, a będziesz taka jak ja.
— Mam zostać zakonnicą? — zapytała z pochyloną głową.
— Nie! — zawołałem gwałtownie, nie dając jej dokończyć. — Nie to chciałem powiedzieć... Ja...
— To dobrze — przerwała, mile zaskoczona moją reakcją. — Nie ukrywam, że chciałabym pewnego dnia wyjść za mąż.
Podniosłem delikatnie jej brodę i spojrzałem w oczy. Wiedziała, czego chcę, i świadomie dążyła do celu.
— Jesteś dużo bardziej atrakcyjna niż matka... Nie spiesz się, na wszystko przyjdzie czas.
Wyglądała na speszoną moimi słowami i zachowaniem. To był dobry moment, żeby odprowadzić ją do drzwi i zakończyć rozmowę. W ciemnym korytarzu pożegnałem ją ojcowskim pocałunkiem w czoło. Odeszła dwa kroki i odwróciła się — patrzyła na mnie w ciemności. Zamknąłem drzwi i wróciłem do łóżka, do ciepłej pościeli i myśli pełnych zamętu.
Łóżko wydzielało delikatną woń perfum.
6
Podróż do Genui była męcząca, długa i uciążliwa. Rzadko się zatrzymywaliśmy, a w miarę jak zbliżaliśmy się do miejsca przeznaczenia, pojazd wydawał się wewnątrz coraz ciaśniejszy. Z sześciokonnym zaprzęgiem i doświadczonymi woźnicami nie obawiałem się zwłoki w podróży.
Za nami zostały złoża marmurów w Massie i w Carrarze. Kończył się pejzaż Toskanii i przed nami wznosił się Apenin Liguryjski —jakby witając, uprzedzał o czekających nas jeszcze trudach drogi. Zbliżaliśmy się do Spezia, co stwierdzałem po zapachu morza i widoku dużych drzew oliwnych. Byłem na mojej ziemi. Liguria odkrywała przed nami swoje wdzięki.
Przejechaliśmy ponad siedemdziesiąt mil, zostało nam jeszcze dwadzieścia. Podróżowałem sam, za to ze wszystkimi wygodami. Miałem jedzenie, obfitość picia i dużo lektury, jednak po trzech dniach podróży odczuwałem przede wszystkim potrzebę odpoczynku. Niewielki oddział z watykańskimi flagami chronił mnie przed wandalami, którzy żyli z napadów na karoce i zabijania podróżnych. Kościół budził respekt: jego ludzie i jego mienie były praktycznie nienaruszalne.
Sięgnąłem po butelkę grappy, podarunek Tommasa. Obejrzałem i wyciągnąłem korek. To był właściwy moment, żeby wypić łyk i oderwać się od myśli, które były jedynymi towarzyszami mej podróży i nie dawały się powstrzymać. Uczepiły się kuferka z archiwum Świętego Oficjum. Miałem go przy sobie, więc wyjąłem, żeby obejrzeć. Wizerunek diabła zmroził mi krew w żyłach. Podniosłem wieczko i przyjrzałem się zawartości. Nie było tam tego, czego się spodziewałem, ale znalazłem wystarczająco dużo. Zamknąłem kuferek. Patrzyłem na drzewa oliwne przesuwające się w oknie karocy i podziwiałem zamierający blask zachodzącego słońca pokonanego przez siły zaczynającej się nocy. Wróciłem myślami do zalakowanej koperty, którą dostałem od kardynała Iuliana i kiedy znów spojrzałem na otaczający krajobraz, w oddali zamajaczyła niewyraźnie czarna postać w łachmanach, chwiejąca się jak strzęp materiału na wietrze. Ktoś śledził karocę, odkąd wjechaliśmy w góry.
Cień znający dobrze moje kroki, sylwetka budząca strach i pokusę...
Diabeł.
7
Od rana krążyłem po korytarzach w podziemiach mojego klasztoru Santa Maria di Castello. W kościach czułem jeszcze skutki długiej, męczącej podróży i przy każdym silniejszym ruchu dawały o sobie znać obolałe stawy. Spałem krótko, lecz całkiem dobrze, na szczęście, bo umysł miałem odświeżony. Tego właśnie potrzebowałem.
Obok kroczył wikariusz Rivara. Ten skromnie wyglądający mężczyzna, uprzejmy, dobrotliwy, nadzwyczaj skuteczny w działaniu i drobiazgowy, był moją prawą ręką. Od początku intuicyjnie darzyłem go ślepym zaufaniem, które rosło w miarę upływu lat. Był dla mnie kimś więcej niż wikarym klasztoru, dużo więcej niż notariuszem. Był moim przyjacielem. Po wspólnej porannej mszy i lekkim posiłku zaczął mnie informować, co zaszło w czasie mojej nieobecności. Wikariusz kroczył z założonymi rękami, schowanymi w rękawach habitu, pochylał głowę o jasnych, kręconych włosach, mówił łagodnym głosem. Echo odbijało się wzdłuż korytarza harmonijnym dźwiękiem, który słyszały tylko ściany klasztoru i biegające po posadzce szczury. Najpierw zostałem poinformowany o sprawach mniejszej wagi, a potem zaskoczony wiadomością dla niego najważniejszą.
— Gianmaria od kilku dni źle się zachowuje, ojcze przeorze — powiedział Rivara, wbijając mocno w posadzkę wypukłe niebieskie oczy. — Próbowaliśmy nawiązać z nim kontakt, ale się nie zgodził, nie przyjął papieru ani pióra i atramentu, choć zaproponowaliśmy spisanie obrony. Sądzę, że dobrowolnie się nie przyzna.
— A czego chce? — spytałem, nasuwając kaptur na twarz, bo chociaż byliśmy pod dachem, to zimno i wilgoć panujące w lochach bardzo mi przeszkadzały i musiałem zakrywać głowę.
— Nie wiem. Zachowuje się bezczelnie. Kazałem karmić go tylko raz dziennie, chlebem i wodą, niczym więcej.
— Od kiedy?
— Od dwóch dni.
Zawieszone na murach kaganki oliwne rzucały na naszą drogę wątłe światło i oczy Rivary świeciły się, kiedy przechodziliśmy obok.
— Co z nim zrobicie, ojcze przeorze?
Zatrzymałem się w środku wilgotnego korytarza. Mury rzucały matowy cień na moją twarz o surowych rysach, która wydawała się jak z kamienia; bezlitosna, nie wyrażała żadnych emocji.
— Przygotuj na popołudnie sesję trybunału. Gianmaria odpowie na moje pytania.
Wikary podumał, a rezultat tych kalkulacji odbił się niezadowoleniem w jego oczach.
— Zdążę na koniec dnia, przed zachodem słońca.
— Nie... Sesja rozpocznie się zaraz po obiedzie.
— Będzie trudno, ojcze przeorze — zaoponował Rivara. — Heretyka trzeba umyć, oporządzić... I obciąć mu włosy, zanim stanie przed wami. To zajmie trochę czasu. Jest w opłakanym stanie i cuchnie, że aż strach. Po co macie to znosić.
— Zapomnij o formalnościach, bracie Rivara — powiedziałem stanowczo. — Więzień ma być gotowy zaraz po obiedzie. Zbierz trybunał, nie mamy czasu do stracenia.
— Będzie, jak każesz, ojcze przeorze. Zaraz po obiedzie.
Rivara chciał już odejść, ale go przytrzymałem i opierając delikatnie dłoń na jego piersi, wydałem jeszcze jedno polecenie.
— Zadbaj, żeby Gianmaria najadł się przed przesłuchaniem. Niech dostanie podwójny obiad i picia pod dostatkiem. Dajcie mu pomarańcze, słodycze i przynieście wełniany materac, żeby dobrze wypoczął. Po południu ma być pełen animuszu, rozumiesz?
— Będzie, jak każesz, ojcze przeorze.
Kontynuowałem przechadzkę, zostawiając wikariusza samego, aby przemyślał sprawy organizacyjne, które zajmą mu najbliższe godziny. Nie będzie łatwo zebrać trybunał, niektórzy członkowie zgłoszą sprzeciw, że za szybko, będą domagać się wyjaśnień. Tak czy inaczej moje polecenie zostanie wykonane, bo nikt nie chce popaść w niełaskę u Wielkiego Inkwizytora DeGrasso, Czarnego Anioła Genui.
Przed rozprawą lubiłem zamykać się w gabinecie, aby spokojnie przejrzeć akta. Dzięki temu byłem przygotowany na każdą okoliczność, żeby przyprzeć złoczyńcę do muru, i nie przestawałem pytać, póki nie osiągnąłem celu: przyznanie się do herezji. Jasne, że to nie było łatwe, wiele razy moja strategia rozsypywała się wskutek świetnej obrony oskarżonego. Wiedziałem, że Gianmaria to ciężki orzech do zgryzienia, zresztą tak wynikało z akt; nie ugiął się przed inkwizytorem Wenecji ani w moim więzieniu. Odizolowanie nie miało na niego żadnego wpływu, zachował jasność umysłu i niezwykła inteligencja pomoże mu z pewnością unikać moich pytań przy użyciu tak pokrętnego języka, że trybunał nie przywiąże większej wagi do obelżywych wypowiedzi szaleńca.
Byłem rozkojarzony, coś nie pozwalało mi się skupić. To coś znajdowało się koło mnie, wewnątrz wielkiej dębowej szafy, której strzegł piękny krucyfiks wyrzeźbiony na drzwiach. Przerwałem lekturę materiałów dowodowych i z kluczem w ręku podszedłem do szafy. Była tam gruba koperta przywieziona z Rzymu. Patrzyłem, ale nie śmiałem jej dotknąć. Wreszcie wziąłem, żeby przenieść na biurko. Byłem zaintrygowany jak dziecko, podziwiające prezent, którego jeszcze nie może otworzyć.
Wewnątrz znajdowała się wiadomość od Świętego Oficjum, które działając powoli jak śmierć, trzymało mnie w szachu, w mentalnej pułapce. Siadłem i ostrym sztyletem odkleiłem lakową pieczęć. W środku była druga skórzana koperta z napisem Sacra Congregatio Romanae et Universalis Inquisitionis seu Sancti Offici i kolejna pieczęć gwarantująca nienaruszalność zawartości. Obok znajdowała się karteczka zapisana czarnym atramentem dużymi literami, które zacząłem czytać w świetle wpadającym przez okno:
Bracie DeGrasso,
Koperta, którą masz teraz w swoich dłoniach, zawiera dokładne instrukcje dotyczące przyszłej misji. W tej kopercie znajdziesz trzy inne z pieczęciami, które otworzysz w odpowiednim momencie. Każda koperta jest oznakowana pieczęcią ewangelisty, pierwsza nosi znak świętego Łukasza, druga, świętego Mateusza, a trzecia świętego Jana.
Twoja podróż rozpocznie się pierwszego grudnia w Genui, ale zdjęcie pieczęci świętego Łukasza może nastąpić dopiero na pełnym morzu, kiedy miniesz Wyspy Kanaryjskie, płynąc w kierunku Cartagena de las Indias.
Pieczęć świętego Mateusza otworzysz, gdy galeon znajdzie się na bezpiecznych wodach Circulus aeąuinoctialis wraz z innymi statkami eskadry hiszpańskiej.
I na koniec pieczęć świętego Łukasza, którą otworzysz na lądzie, w pobliżu miasta Asuncion. Każde otwarcie musi być dokonane w obecności specjalnego notariusza, który zostanie Wam przydzielony i wysłany bezpośrednio z Rzymu.
Niech łaska Boża przyświeca twoim czynom i błogosławi dni Twoje w tej ważnej misji.
Podpis kardynała Vincenza Iuliana kończył ten krótki, niewiele wyjaśniający tekst.
Notariusz? Nikt mi o nim dotąd nie mówił, nikt mnie nie uprzedził, że miałem czekać na notariusza, żeby się zaokrętować, i na dodatek kogoś, kogo nie znam. Notariusz był niezbędny, żeby sporządzić protokół ze wszystkiego, co wydarzyło się przed trybunałem i każdy inkwizytor wybierał sobie własnego, ponieważ każdy błąd popełniony w procesie mógł zostać zawoalowany lub podkreślony przez tego człowieka, którego jedyną bronią był papier i kałamarz.
Krótkie stukanie do drzwi kazało mi przerwać rozważania i zacząć szybko działać. Nikt nie powinien wiedzieć o tych kopertach, więc wsunąłem kartkę do pierwszej koperty i włożyłem na nowo do szafy, przekręcając w niej klucz. Następnie podszedłem do drzwi i otworzyłem, zdążywszy rzucić okiem na pukającego. Wikary Rivara obserwował mnie z zaciekawieniem. Punktualny jak zwykle przyszedł mnie zawiadomić, że wszystko jest gotowe do rozpoczęcia sesji trybunału. Minęła godzina, odkąd wybiło południe.
8
Wszystko było przygotowane w małej sali sądowej umieszczonej w podziemiach. Trybunał czekał na mnie na podwyższeniu. Zważywszy na nagłość sprawy, wezwano nie wszystkich, lecz tylko niezbędnych członków trybunału. Polak Damian Wołchowicz, prokurator, zajmował miejsce po prawej stronie, obok adwokata Daniele Menazziego, wikary Rivara zaś, który reprezentował biskupa naszej diecezji i występował jako notariusz, zasiadał z lewego końca stołu. Miejsce centralne było wolne; na wprost znajdował się wielki krucyfiks, który przewodniczył zebranym jako symbol głębokiego ducha chrześcijańskiego panującego podczas sesji. Było to miejsce zarezerwowane dla inkwizytora, czyli dla mnie. Usiadłem i rozłożyłem notatki na stole.
— Ojcze przeorze — odezwał się cicho wikary — Gianmaria czeka na zewnątrz.