Insomania - Wałęka Rafał - ebook + książka
NOWOŚĆ

Insomania ebook

Wałęka Rafał

0,0

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Co byście zrobili, gdybyście nie musieli spać? Co zrobilibyście, gdybyście spać nie mogli?

Ta książka to przepustka do świata, w którym „Insomania” nie pozwala zasnąć, ale w przeciwieństwie do klasycznej bezsenności – nie zabija. Insomania daje Ci czas, który można wykorzystać. Bo sen jest dla słabych! Insomania skazuje Cię jednak na permanentny stan czuwania. Jedni szaleją z radości, mając tyle dodatkowego czasu. Inni… mogą po prostu oszaleć. Niektórzy uznają, że to wirus, który stworzyli naukowcy. Inni obwiniają demony słowiańskie, takie jak Zmora czy Licho, a ktoś jeszcze uznaje, że bezsenność to sprawiedliwa kara Boga, który odbiera nam to, czego i tak nie doceniamy. Kto wie, może wszyscy mają rację?

Poznaj Leona, przedstawiciela tzw. Łapaczy snów, oraz i innych bohaterów tej antologii, w której kryminał miesza się z fantasy i horrorem, a dramat z czarną komedią. Zapraszam do lektury książki, jaka Ci się nie śniła.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 383

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Re­dak­cja: Olga Smo­lec-Kmoch
Ko­rekta: Alek­san­dra Wroń­ska
Pro­jekt okładki: To­masz Bier­nat
Skład: Ma­rek Jad­czak
Co­py­ri­ght by Ra­fał Wa­łęka 2024
Co­py­ri­ght for the Po­lish Edi­tion by Wy­daw­nic­two Nocą, War­szawa 2024
ISBN 978-83-68037-33-3
WY­DAW­NIC­TWO NOCĄ ul. Fi­li­piny Pła­sko­wic­kiej 46/89 02-778 War­szawa NIP: 9512496374www.wy­daw­nic­two­noca.pl e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­noca.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Każdy sen, ten cza­rowny i piękny, zbyt długo śniony za­mie­nia się w kosz­mar. A z ta­kiego bu­dzimy się z krzy­kiem...

An­drzej Sap­kow­ski

Wan­dzie, co spać nie chciała.

Ewie, która to wy­trzy­mała.

Le­onowi, mo­jemu ma­łemu bo­ha­te­rowi.

Wstęp

Czy do­ce­niasz to, co daje Ci świat?

Ce­nisz wol­ność? Moż­li­wość je­dze­nia? Cho­dze­nia? Po­dzi­wia­nia pięk­nych rze­czy? Do­ty­ka­nia uko­cha­nej osoby? Emo­cjo­no­wa­nia się wcią­ga­ją­cym fil­mem czy me­czem? Od­po­wiedz so­bie na te py­ta­nia. Albo po­myśl, co lu­bisz, od­staw to na pe­wien czas i zo­ba­czysz, jak długo bez tego wy­trzy­masz. Nie­które rze­czy to na­sze fa­na­be­rie, zwy­kłe przy­zwy­cza­je­nia, lecz wy­obraź so­bie, że ktoś za­biera Ci coś, bez czego na­prawdę nie da się żyć. Jak moż­li­wość od­dy­cha­nia. Du­sisz się. Umie­rasz. Ko­niec. Chyba że na­ro­dziłby się świat, w któ­rym mnó­stwo osób nie musi od­dy­chać, a jed­no­cze­śnie nie umiera.

A gdyby po­wstał świat, w któ­rym nie­któ­rzy nie mu­szą, a wła­ści­wie nie mogą spać i ich to nie za­bija? Mimo że uzna­jesz, że sen jest prze­cież jak od­dy­cha­nie. Ko­nieczny do ży­cia, po­wszechny tak bar­dzo, że o od­dy­cha­niu my­ślimy tylko, gdy się du­simy, gdy brak nam tchu. Ze snem jest tak samo.

W świe­cie, do któ­rego Cię za­pro­szę, sen jest luk­su­sem, któ­rego nie każdy za­znaje. Tu bez­sen­ność jed­nych za­bija, in­nych wzmac­nia, da­jąc nowy sens ży­cia, jesz­cze in­nym daje... za­ro­bić. Za­pra­szam do In­so­ma­nii.

To cho­roba nie­wia­do­mego po­cho­dze­nia, spra­wia­jąca, że nie śpisz, nie sta­rze­jesz się, lecz ska­zuje Cię to na ży­cie w per­ma­nent­nym sta­nie czu­wa­nia. Ile je­steś w sta­nie wy­trzy­mać? Fi­zycz­nie nie ucier­pisz, psy­chicz­nie... tu już wszystko za­leży od czło­wieka.

A czy dasz radę prze­czy­tać tę książkę? Za­cznie się od kilku opo­wia­dań, które wpro­wa­dzą Cię w świat In­so­ma­nii. Zgłę­bimy w nich różne od­miany sza­leń­stwa zwią­za­nego ze snami lub bra­kiem snu. Po­znasz pi­sa­rza, który nie mógł za­snąć. Wy­ru­szysz na spa­cer z eme­ry­tem ma­rudą ni­czym w „kosz­mar­nym dniu świra”. Za­po­znasz się z nie­po­ko­jami spo­łecz­nymi i po­dzia­łami na li­nii „mo­gący spać vs. Bez­senni”. Do­wiesz się, do­kąd pro­wa­dzi mie­szanka pa­sji, pra­co­ho­li­zmu i bez­sen­no­ści. Usły­szysz po­glądy po­li­ty­ków na pan­de­mię bez­sen­no­ści... Naj­wię­cej jed­nak czasu spę­dzisz z Le­onem, tzw. Ła­pa­czem snów, który za pie­nią­dze le­czy lu­dzi z kosz­ma­rów. Do­słow­nie wcho­dzi w nie ni­czym me­dium i za­cho­wu­jąc świa­do­mość, od­krywa przy­czynę kosz­maru i eli­mi­nuje ją w przy­pad­kach, w któ­rych nie ra­dzi so­bie zwy­kły czło­wiek. Leon też jest do­tknięty bez­sen­no­ścią i ra­dzi so­bie z tym na swój spo­sób od lat.

To lek­tura dla tych, któ­rzy pra­gną zgłę­bić ta­jem­nice ludz­kiego umy­słu oraz za­to­pić się w nie­zwy­kłym świe­cie, w któ­rym gra­nice mię­dzy jawą a snem są co­raz bar­dziej za­ma­zane...

Za­pra­szam do czy­ta­nia twór­czo­ści nie­wy­spa­nego umy­słu, to opo­wieść, jaka Ci się nie śniła.

Mam na­dzieję, że czas spę­dzony z tą książką nie bę­dzie dla Cie­bie kosz­ma­rem. Uprze­dzam jed­nak! Hi­sto­ria wciąga tak, że być może nie za­śniesz, nim czy­ta­nia nie ukoń­czysz.

Au­tor

OPO­WIA­DA­NIE 1

Bez. Sen. Su.

Mijało wła­śnie sie­dem dni, od kiedy Ama­de­usz Gruz ukoń­czył czter­dzie­ści lat. Był tort, była ro­dzina i było Sto lat, które w jego uszach brzmiało bar­dziej jak groźba niż ży­cze­nia dłu­go­wiecz­no­ści. Dla­czego, za­py­ta­cie? Otóż bał się tego, że przed nim jesz­cze sześć­dzie­siąt lat prób wy­bi­cia się po­nad prze­cięt­ność. Pry­watną. Za­wo­dową. Ja­ką­kol­wiek. Nie­gdyś obie­cał so­bie, że przed czter­dziestką na­pi­sze be­st­sel­ler. Te­raz, gdy mi­jał siódmy dzień po ter­mi­nie, be­st­sel­ler wciąż tylko ma­ja­czył na ho­ry­zon­cie ma­rzeń.

A może kosz­ma­rów? Tak, można tak po­wie­dzieć, bo nie­raz śnił o tym, jak otrzy­muje na­grodę li­te­racką na ja­kimś du­żym even­cie, a fani walą drzwiami i oknami, aby ku­pić jego naj­now­szą po­wieść. Jedną z wielu, rzecz ja­sna, bo prze­cież chciał być płod­nym au­to­rem. Bar­dzo płod­nym.

Za­miast upra­gnio­nego be­st­sel­lera spło­dził za to już trójkę dzieci. Bel­ze­buba, Me­fi­sto i Ba­ala... Nie, nie. Nie tak na­zy­wały się jego dzieci, lecz tak okre­ślał je, gdy nie da­wały mu żyć, bo wię­ziły go w pie­kle zwy­kło­ści i co­dzien­no­ści. Za­po­mi­nał, że były po pro­stu dziećmi. Jego dziećmi. Ko­ja­rzyły mu się za to z bez­sen­nymi no­cami i mę­czą­cymi dniami, które trzeba było tylko prze­trwać, aby kon­ty­nu­ować mo­zolną walkę o by­cie pi­sa­rzem. Póki co był tylko pi­szą­cym.

Tak na­prawdę jed­nak więk­szość rze­czy oko­ło­dzie­cio­wych ogar­niała jego żona Ma­tylda. Nie do­ce­niał tego, a po­wi­nien, lecz był za­śle­piony żą­dzą na­pi­sa­nia be­st­sel­lera. Bo chciał zdo­być tę cho­lerną górę o na­zwie „suk­ces”. U stóp tej góry wo­łały go dzieci, żona, nor­mal­ność. Na­wet swo­iste szczę­ście wpi­sane w co­dzien­ność, które mimo wszystko nie każ­demu jest dane. To mu jed­nak nie wy­star­czyło i wspi­nał się da­lej po tej gó­rze wy­zwań. W kie­runku szczytu, ja­kim było wy­da­nie be­st­sel­lera. Na­wet sie­dem dni po pie­przo­nym czter­dziest­ko­wym ter­mi­nie. Wma­wiał so­bie, że robi to dla ro­dziny, a jed­no­cze­śnie wi­nił ją za to, iż wszystko jest tak trudne.

Sześć mie­sięcy. Dwa lata. Sześć lat. To wiek jego dzieci, a jemu ko­ja­rzyły się te liczby z wię­zien­nym wy­ro­kiem. Uspra­wie­dli­wiał się tym, że jak będą star­sze, to sią­dzie do kom­pu­tera wy­spany, bez ba­gażu co­dzien­no­ści i na­pi­sze za­srany be­st­sel­ler, a on i jego ro­dzina będą żyli długo i szczę­śli­wie. Było jed­nak sie­dem dni po ter­mi­nie, a on da­lej celu nie osią­gnął. Z za­zdro­ścią pa­trzył na jed­nego z au­to­rów, który był od niego o kilka lat młod­szy, a jed­no­cze­śnie tak płodny pi­sar­sko, że na swoim kon­cie miał kil­ka­dzie­siąt ksią­żek i nie­mal każda z nich była be­st­sel­le­rem. Kiedy on pi­sze, kiedy on je, kiedy on śpi? – ta­kie py­ta­nia za­da­wał so­bie Ama­de­usz, oglą­da­jąc ko­lejną galę, na któ­rej wspo­mniany au­tor błysz­czał i od­bie­rał na­grodę dla naj­lep­szego pi­sa­rza roku.

Bez. Sen. Su.

Czy ósmy dzień po ter­mi­nie też bę­dzie tak szary i bez wi­do­ków na suk­ces jak po­przed­nie? Sie­dząc w środku nocy przed kom­pu­te­rem i pi­jąc ko­lejną już kawę w trak­cie mi­ja­ją­cej doby, Ama­de­usz za­da­wał so­bie to py­ta­nie. Bo nie chciał spać. Bo miał za­miar pi­sać, gdy żona i dzieci śpią. Wtedy to był jego czas. Nie­stety. Za­wsze za­sy­piał. Te­raz było jed­nak ina­czej. Ama­de­usz nie wie­dział, co to za kawa, ale wie­dział, że kupi jej wię­cej. Za­czął pi­sać. Coś się zmie­niło. Ósmy dzień po ter­mi­nie nie bę­dzie taki zły.

Dzie­wiąty. Dzie­siąty. Je­de­na­sty. To nie ko­lejne łyki kawy, a dni po ter­mi­nie, pod­czas któ­rych udało mu się coś na­pi­sać. W końcu! Po­sta­cie na­bie­rały kształtu, fa­buła się roz­krę­cała, ko­lejne strony po­wsta­wały z lek­ko­ścią. Jemu cią­gle jed­nak było mało. Na­resz­cie nic nie stało na prze­szko­dzie ku temu, aby na­pi­sać upra­gniony be­st­sel­ler, który zmieni wszystko w ży­ciu jego i jego ro­dziny. Pi­sał no­cami, a za dnia po­ma­gał żo­nie przy dzie­ciach. Do­ce­niła tę zmianę. W końcu prze­stał być ma­rud­nym sam­cem, który źle się czuje w miej­scu, w któ­rym jest. Miał wię­cej sił, jakby za­po­mniał, czym jest zmę­cze­nie. Ze zdzi­wie­niem od­krył, że po pro­stu nie chce mu się spać. Coś było nie tak, ale to „nie tak” cho­ler­nie mu było te­raz po­trzebne!

Czy­tał o tym, jak or­ga­nizm może re­ago­wać na brak snu, lecz ku jego zdzi­wie­niu nie do­skwie­rała mu żadna do­le­gli­wość fi­zyczna czy psy­chiczna. Po pięt­na­stu dniach po czter­dziest­ko­wym ter­mi­nie Ama­de­usz czuł, że na­pi­sał be­st­sel­ler. Za­ty­tu­ło­wał go Czart. Bo Ama­de­uszowi wy­bit­nie i me­lo­dyj­nie się z tym ko­ja­rzyło. Po­czuł się ge­nialny ni­czym Mo­zart, a nuta na­tchnie­nia pi­sar­skiego spra­wiła, że usły­szał gdzieś w gło­wie słowo czar, a może i czart. Na­gły suk­ces, wena i efekt w po­staci do­brej opo­wie­ści? Czy to ma­gia, czy może przy­pad­kiem sprze­dał du­szę dia­błu za dar bez­sen­no­ści i płod­no­ści pi­sar­skiej? Wy­dawcy mu­szą to do­ce­nić! Po ukoń­cze­niu dzieła książka po­wę­dro­wała ma­ilowo do ko­lej­nych wy­daw­nictw, któ­rych ad­resy miał już dawno przy­go­to­wane.

Na­stą­pił czas ocze­ki­wa­nia na od­po­wiedź. W tak zwa­nym mię­dzy­cza­sie nie prze­sta­wał two­rzyć. Na­pi­sał dwie ko­lejne po­wie­ści i ro­ze­słał je do ko­lej­nych wy­daw­nictw. Znów cze­kał i znów pi­sał. Po trzech mie­sią­cach po ter­mi­nie czter­dziest­ko­wym przy­szła od­po­wiedź od ulu­bio­nego wy­daw­nic­twa. Od­mowa. W skrzynce ma­ilo­wej po­ja­wiły się ko­lejne de­cy­zje tego typu.

– Bez. Sen. Su. To­tal­nie bez sensu. To wszystko, na co mnie stać? – py­tał się nieco pod­ła­many.

Nie pod­dał się jed­nak i prze­re­da­go­wał swoją pierw­szą po­wieść. Zmie­nił ty­tuł. Znów ro­ze­słał, wie­rząc, że tym ra­zem bę­dzie le­piej.

Nie było. Ni­czym jeźdźcy śmierci po­ja­wiały się ko­lejne ne­ga­tywne od­po­wie­dzi na jego pro­po­zy­cje wy­daw­ni­cze, co po tro­chu za­bi­jało jego ma­rze­nia. Ma­ile od­mowne za­da­wały mu ko­lejne ciosy pro­sto w li­te­rac­kie serce.

Co zro­bił źle? Co na­pi­sał nie tak jak trzeba? Prze­cież był jak ten pi­sarz z Opola, który wy­daje kilka ksią­żek rocz­nie i za­pewne też ni­gdy nie śpi...

Wła­śnie! Czy on rze­czy­wi­ście ni­gdy nie spał? Jaki był jego se­kret? Ama­de­usz miał za­miar to od­kryć. Spraw­dził na fan­page’u, kiedy i gdzie od­bę­dzie się jego na­stępne spo­tka­nie au­tor­skie. Za dwa dni miał się po­ja­wić w Ka­to­wi­cach, w ja­kiejś bi­blio­tece.

Ama­de­usz nie mógł się do­cze­kać. Oczy­wi­ście nie spał i w ciągu tych dwóch dni na­pi­sał ko­lejne roz­działy no­wej książki – tym ra­zem była to opo­wieść o krwa­wym za­bój­stwie idola. Ro­bo­czy ty­tuł: Ska­to­wa­nie w Ka­to­wi­cach.

Gdy nad­szedł dzień spo­tka­nia au­tor­skiego w po­wyż­szym mie­ście, Ama­de­usz oczy­wi­ście po­ja­wił się na miej­scu na czas. Bi­blio­teka pę­kała w szwach, a au­tor, któ­remu tak za­zdro­ścił, oczy­wi­ście bry­lo­wał sło­wami jak Leo Messi piłką u szczytu swo­jej formy. Gdy nad­szedł czas py­tań do go­ścia, Ama­de­usz do­pchał się do głosu i za­py­tał:

– Czy pan w ogóle sy­pia?

Au­tor uśmiech­nął się i od­parł:

– Sen jest dla sła­bych.

Sala wy­bu­chła śmie­chem, bio­rąc to za ko­lejny bły­sko­tliwy żart tego au­tora. Oj umiał w PR! Po­ja­wiły się ko­lejne py­ta­nia od in­nych, więc Ama­de­usz nie miał szansy do­py­tać o ko­lejne rze­czy. Uchwy­cił jed­nak spoj­rze­nie po­słane przez tego au­tora. Ostrze­gaw­cze czy po­ro­zu­mie­waw­cze? Miał za­miar zdo­być na to py­ta­nie od­po­wiedź. Czuł mię­dzy nimi ja­kieś po­łą­cze­nie.

Po spo­tka­niu pla­no­wał śle­dzić au­tora, ale ten znik­nął mu z pola wi­dze­nia po tym, jak wsiadł do sa­mo­chodu z ja­kąś ładną blon­dynką i ra­zem od­je­chali. W wie­czor­nych wia­do­mo­ściach in­ter­ne­to­wych, z pompą ob­wiesz­cza­nych na du­żym por­talu plot­kar­skim, prze­czy­tał, że to ja­kaś ce­le­brytka, z którą pi­sarz spę­dził noc. W tre­ści użyli też zda­nia „spali ze sobą”. Ama­de­usz za­śmiał się, bo wie­rzył, że jest to moż­liwe. Nie w sen­sie do­słow­nym. Miał bo­wiem pew­ność, że sen owemu au­to­rowi jest obcy. Czy ro­bili co­kol­wiek in­nego? Było to nie­mal pewne. Cóż, z taką blon­dynką Ama­de­usz też miałby inne plany niż sen. Mi­mo­wol­nie po­my­ślał o swo­jej żo­nie. Tylko na chwilę i nie z taką przy­jem­no­ścią, jaką po­winno się od­zna­czać my­śle­nie o żo­nie.

Nie pod­dał się, a au­tor stał się jego ob­se­sją. Ama­de­usz po­ja­wiał się na ko­lej­nych spo­tka­niach au­tor­skich. Tym ra­zem nie za­da­wał py­tań. Ob­ser­wo­wał wszystko z boku, jakby mo­gło mu skap­nąć tro­chę sławy i ta­lentu. Gdyby tylko suk­ces był za­raź­liwy. Gdyby tylko mógł być bli­żej niego, dłu­żej. Jego ce­lem stało się wy­śle­dze­nie miej­sca za­miesz­ka­nia owego au­tora. Ten jed­nak za­wsze po spo­tka­niu zni­kał w au­cie ja­kiejś blon­dynki, bru­netki, ru­dej i tak da­lej. Ama­de­usz wie­dział, że to tylko do­wo­dzi jego teo­rii. Bo prze­cież ża­den au­tor nie może mieć czasu na pi­sa­nie tylu ksią­żek, je­śli śpi jak nor­malny czło­wiek. Je­śli ba­luje z tymi ko­bie­tami, to tym bar­dziej. Nie mógł spać, skoro jego doba także ma tylko dwa­dzie­ścia cztery go­dziny!

Ta­kie my­śli ko­tło­wały się w gło­wie Ama­de­usza, który tak oto spę­dzał ko­lejne bez­senne noce. Po­grą­ża­jąc się w tej ob­se­sji. Jego ży­cie miało w końcu sens. „Bez­sen” nadał sens. Au­tor stał się jego obiek­tem śle­dze­nia za dnia i bo­ha­te­rem opo­wie­ści nocą. Bo Ama­de­usz nie prze­sta­wał pi­sać. Na­wet gdy żona wy­pro­wa­dziła się z dziećmi do swo­jej matki. Wie­dział, że ich od­zy­ska. Że zdo­bę­dzie sza­cu­nek ro­dziny. Jak tylko na­pi­sze cho­lerny be­st­sel­ler i od­kryje se­kret suk­ce­sów śle­dzo­nego au­tora. Który to już dzień po czter­dziest­ko­wym ter­mi­nie? Nie pa­mię­tał. Miał to w no­sie. Były waż­niej­sze sprawy.

Po pew­nym cza­sie Ama­de­usz wie­dział już, gdzie mieszka au­tor. Gdzie jada. Gdzie biega. Gdzie bę­dzie wy­stę­po­wał. Gdzie od­bie­rze ko­lejne na­grody i kiedy wyda ko­lejne książki. Gdyby ktoś zle­cił mu na­pi­sa­nie jego bio­gra­fii, na­pi­sałby ją jed­nej nocy bez ko­niecz­no­ści re­se­ar­chu. Wie­dział wszystko, ale chciał wie­dzieć wię­cej. Chciał się upew­nić, że au­tor jest do­tknięty tym sa­mym da­rem co on. Da­rem bez­sen­no­ści. A może jed­nak prze­kleń­stwem? Nie, Ama­de­usz od­rzu­cił tę myśl, gdy tylko za­tliła się w jego umy­śle. Nie było miej­sca na wąt­pli­wo­ści, w gło­wie bo­wiem co­raz bar­dziej roz­py­chała się ob­se­sja na te­mat au­tora...

Mi­chał Aniel­ski, czyli au­tor, wy­cho­dził wła­śnie z ko­lej­nego spo­tka­nia. Tym ra­zem go­ściła go Miej­ska Bi­blio­teka Pu­bliczna w Opolu. Od dawna po­do­bał mu się ten oszklony bu­dy­nek przy ulicy Mi­no­ry­tów 4 i nie­raz żar­to­wał na spo­tka­niach, że czuje się cza­sami ni­czym John McC­lane w Szkla­nej pu­łapce. Dzien­ni­karz za­py­tał go wtedy, czy to dla­tego, że czuje za­gro­że­nie, znaj­du­jąc się w ogniu py­tań. Mi­chał od­po­wie­dział, z kla­syczną dla sie­bie gra­cją, że cho­dzi ra­czej o to, że bro­niłby tu­tej­szych ksią­żek wła­snym cia­łem, gdyby za­szła taka ko­niecz­ność.

Za­chwyty fa­nów, uśmie­chy dzien­ni­ka­rzy na spo­tka­niu – kla­syk. Mi­chał miał cza­sem wra­że­nie, że czego by im nie po­wie­dział, to cie­szy­liby się, że „ja­śnie Pan Be­st­sel­ler” w ogóle otwo­rzył do nich usta. Za­wsze ele­gancko ubrany, naj­czę­ściej w szarą ma­ry­narkę, ciemne spodnie i buty kosz­tu­jące ade­kwat­nie do ceny reszty ubioru. Włosy za­cze­sane jak u mo­dela, broda przy­strzy­żona ni­czym traw­nik na sta­dio­nie Bay­ernu Mo­na­chium i sze­roki uśmiech po­zwa­la­jący na rzu­ce­nie nie­po­ha­mo­wa­nego czaru. Brad Pitt? Tom Cru­ise? Gdyby ci dwaj mieli ra­zem syna, wy­glą­dałby jak Mi­chał Aniel­ski. W prze­ci­wień­stwie jed­nak do nich nie cią­gnęły się za nim więk­sze afery. Fa­cet ideał. Bez gło­śnych skan­dali, choć nie żył jak mnich, co z ko­lei za­pew­niało mu od­po­wiedni roz­głos tam, gdzie trzeba. Sys­te­ma­tycz­nie do­star­czał też ksią­żek, które z mar­szu ła­do­wały się na li­sty be­st­sel­le­rów już w dniu pre­miery. Kie­dyś ja­kiś dzien­ni­karz stwier­dził, że to tro­chę tak, jakby no­wo­ro­dek do­sta­wał No­bla już na po­ro­dówce. Cóż, mar­ke­ting i efekt owczego pędu ro­biły swoje.

Ten au­tor miał ta­lent nie tylko do pi­sa­nia. Nie­któ­rzy twier­dzili, że Mi­chał Aniel­ski był nie tyle pi­sa­rzem, co ce­le­brytą wy­da­ją­cym książki i kurą zno­szącą złote jaja. Za owe jaja oczy­wi­ście trzy­mał go wy­dawca, który zbi­jał na nim ko­kosy i nie miał za­miaru prze­stać. Zresztą wszy­scy ko­rzy­stali. Czy­tel­nicy, któ­rych nie­raz okre­ślano mia­nem wy­znaw­ców. Wy­dawca, który zde­cy­do­wał, że na okład­kach na­zwi­sko Aniel­skiego ma być więk­sze niż ty­tuł książki. Sam Aniel­ski, bo jego ży­cie zda­wało się bajką. Jak się oka­zało, do grona czer­pią­cych z niego ko­rzy­ści miał do­łą­czyć jesz­cze je­den czło­wiek. Ob­ser­wu­jący au­tora z ukry­cia fan.

Aniel­ski wy­rwał się z chwi­lo­wego za­my­śle­nia po ostat­nim py­ta­niu dzien­ni­ka­rza. Od­po­wie­dział tak, jak trzeba, jakby za­pro­gra­mo­wany był wy­łącz­nie na do­bre od­po­wie­dzi, a na­stęp­nie po­że­gnał go­ści. Chwilę póź­niej wsia­dał już do swo­jego czar­nego, cho­ler­nie dro­giego se­dana w to­wa­rzy­stwie ład­nej blon­dynki. Za­nim spo­częli na tyl­nym sie­dze­niu, uśmiech­nęli się do kilku wy­ce­lo­wa­nych w nich obiek­ty­wów apa­ra­tów.

Po za­mknię­ciu sa­mo­chodu Aniel­ski na­ka­zał kie­rowcy wy­jazd w kie­runku swo­jego domu pod Opo­lem. Po dro­dze uzgod­nił z blon­dynką jej opo­wieść dla me­diów, tę do­ty­czącą ich związku. Mu­sieli być zgodni, za­tem od­ha­czyli ko­lejne punkty.

– Pa­mię­tasz, co i jak? – za­py­tał, gdy miał na­dejść czas roz­sta­nia.

– „Aniel­ski jest dla mnie gen­tle­ma­nem i do­brym fa­ce­tem. Aniel­ski jest świetny w łóżku, ale też nie spę­dzamy ca­łych nocy na za­ba­wach, bo musi mieć czas na pi­sa­nie. Aniel­ski to ty­tan pracy i re­se­ar­chu. Aniel­ski nie za­nie­dbuje mnie, ale dba też o czy­tel­ni­ków, stąd jego pa­sja do pi­sa­nia. Aniel­ski ma do­brze roz­pla­no­wany dzień, dla­tego ma czas pi­sać tak dużo. Aniel­ski ma czas, siłę i wenę, a wbrew temu, co się mówi, za jego książ­kami nie stoi sztab gho­stw­ri­te­rów i śpi jak każdy inny czło­wiek, bo nie jest ma­szyną do pi­sa­nia”. Może być?

Mi­chał Aniel­ski po­twier­dził ski­nie­niem głowy, choć wie­dział, że wszystko, co po­wie­działa ta blon­dynka, to kłam­stwa. Nie­zbędne, aby na­dal mógł żyć tak, jak on chce. W su­mie też tak, jak chce tego wy­dawca. To roz­wią­za­nie tym­cza­sowe, tak so­bie obie­cy­wał. Do­póki nie znaj­dzie le­kar­stwa na swoją przy­pa­dłość: dziwną, chro­niczną bez­sen­ność, która trwała znacz­nie dłu­żej, niż we­dług na­ukow­ców po­zwa­lałby na to ludzki or­ga­nizm.

Wrę­czył blon­dynce zwi­nięty plik bank­no­tów i po­le­cił kie­rowcy, aby za­wiózł ją we wska­zane miej­sce. Aniel­ski wy­siadł, a gdy auto od­je­chało, ode­tchnął. Ci­sza, spo­kój – to da­wał dom na od­lu­dziu. Po­trze­bo­wał tego wie­czoru po cią­głych uśmie­chach dla me­diów i pięk­nych sło­wach dla fa­nów. Po chwili był już w swoim domu, w któ­rym nie cze­kał ani ża­den pies, ani żona, dzieci czy też coś cie­ka­wego do prze­czy­ta­nia. Zdjął buty, rzu­cił nie­dbale ma­ry­narkę i włą­czył świa­tło. Na­lał so­bie whi­sky, do­lał coli, do­ło­żył lód i sta­nął przed wiel­kim re­ga­łem z książ­kami. Wszyst­kie au­tor­stwa Mi­chała Aniel­skiego. Kil­ka­dzie­siąt po­wie­ści. Kil­ka­dzie­siąt be­st­sel­le­rów. Wy­pił drinka na raz. Wie­dział, że mu­szą być ko­lejne. Drinki. Nie książki. Nie, za­raz, książki też mu­szą być.

– Zbyt piękne, żeby mo­gło być praw­dziwe – stwier­dził, mó­wiąc sam do sie­bie.

– Masz ra­cję. To ład­nie za­pa­ko­wane, opła­calne kłam­stwa – za­brzmiał na­gle mę­ski głos nie­na­le­żący do Aniel­skiego.

– Kurwa! – krzyk­nął prze­ra­żony pi­sarz i upu­ścił pu­stą szklankę po whi­sky. W pa­nice ro­zej­rzał się po sa­lo­nie, lecz nie zna­lazł źró­dła mę­skiego głosu. Wie­dział jed­nak, że nie jest tu sam. A może to tylko działo się w jego gło­wie? Nie­jed­nemu pi­sa­rzowi coś „prze­ska­ki­wało” po tylu snu­tych opo­wie­ściach, ale żeby on? Nie miał jesz­cze czter­dziestki! Nie spał od dawna, ale to nie po­wód, by ot tak świ­ro­wać. A może?

Na­gle na ka­na­pie tuż przed Aniel­skim wy­lą­do­wała ko­perta A4.

– Ko­lejne dwa roz­działy – po­wie­dział głos, któ­rego wła­ści­ciel uka­zał się Mi­cha­łowi. Roz­po­znał znacz­nie młod­szego od sie­bie chu­dego pie­go­wa­tego męż­czy­znę. Może na­wet chło­paka, bo broda mu jesz­cze nie ro­sła, w prze­ci­wień­stwie do prysz­czy. Po­mimo znacz­nej róż­nicy wieku zda­wał się trak­to­wać Mi­chała z wyż­szo­ścią.

Pi­sarz nie od­po­wie­dział, ale uspo­koił się nieco. Zaj­rzał do ko­perty i za­py­tał:

– Miała być ca­łość. Kiedy na­pi­szesz resztę?

– W prze­ci­wień­stwie do cie­bie mu­szę spać. Wspo­maga mnie AI, ale bez prze­sady. Jak zu­żyję za dużo promp­tów, to szef się po­ła­pie. Ja to mu­szę jesz­cze re­da­go­wać i tak da­lej.

– Kurwa, al­go­rytmy też mu­szą spać? Wy­dawca mnie ci­śnie – od­parł Aniel­ski.

Pie­go­waty chło­pak po­pra­wił oku­lary i za­siadł wy­god­nie na ka­na­pie.

– Tak, wy­dawca, święty wy­dawca. Może na­le­jesz mi drinka?

– Za­dam ci dwa py­ta­nia. Po pierw­sze: ochu­ja­łeś? Po dru­gie: jak wla­złeś do mo­jego domu?

– Jezu, chło­pie. Sam da­łeś mi klu­cze. Mó­wi­łeś, żeby nie słać tek­stów ma­ilem, tylko do­star­czać oso­bi­ście. Naj­le­piej wie­czo­rem, tak aby nikt nie wi­dział. Go­ściu, wy­lu­zuj.

Aniel­ski nie pa­mię­tał, kiedy ostatni raz rze­czy­wi­ście wy­lu­zo­wał. Od pra­wie dwóch lat żył w cią­głym na­pię­ciu. Tak, nie spał od co naj­mniej dwóch lat i choć fi­zycz­nie to go nie wy­kań­czało, to men­tal­nie chyba po­woli za­bi­jało. Do tego to cią­głe uda­wa­nie w me­diach... Bo wy­dawca ka­zał. Bo wy­dawca płaci. Bo wy­dawca wy­maga i trzyma kurę za złote jaja, a szczę­ście na po­kaz do­brze się sprze­daje. Nie po­tra­fiłby żyć bez by­cia pi­sa­rzem, tym­cza­sem aby na­dą­żyć za wy­ma­ga­niami czy­tel­ni­ków i spon­so­rów, mu­siał sko­rzy­stać z po­mocy gho­stw­ri­tera. Ża­ło­wał, ale było za późno na żal. Gówno się roz­lało, a on miał wra­że­nie, że za­pada się w nie co­raz głę­biej. Dla­tego chwilę póź­niej po­czuł smród groźby opa­ko­wa­nej w per­fumy. Ta­nie per­fumy, które chciały stać się droż­szymi, mar­ko­wymi.

Pie­go­waty chło­pak sam zro­bił so­bie drinka. Aniel­ski, wi­dząc ilość na­le­wa­nej whi­sky, wie­dział, że to coś zbyt moc­nego jak na chu­dzielca. Jakby chciał so­bie do­dać od­wagi lub po­ka­zać, że może na­peł­nić swoją szklankę tyle, ile chce, mimo że to nie jego dom. Czuł się jak u sie­bie, co po­twier­dził wy­god­nym wy­ło­że­niem się na ka­na­pie. Chu­dzie­lec upił drinka i mocno wal­czył ze skrzy­wie­niem się. Aniel­ski wie­dział, że ten gów­niarz nie do­ceni do­brego al­ko­holu. Być może pierw­szy raz w ży­ciu coś ta­kiego pije.

Pie­gus od­sta­wił szklankę i spoj­rzał na Aniel­skiego, do­pi­ja­ją­cego bez gry­masu na twa­rzy swo­jego drinka, któ­rego zro­bił so­bie w mię­dzy­cza­sie.

– Co to za gówno? Może gdy­byś mniej tego pił, to z pi­sa­niem nie by­łoby pro­blemu – stwier­dził za­czep­nie chu­dzie­lec.

W my­ślach Aniel­skiego ten chło­pak nie za­słu­gi­wał na lep­sze okre­śle­nie. Gdyby o nim pi­sał, tak wła­śnie by go na­zy­wał.

Po pro­stu. Pie­gus, a może na­wet „pi­gus”, świ­nia jedna.

– Do cze­goś zmie­rzasz? – za­py­tał Mi­chał, na­le­wa­jąc so­bie no­wego drinka. Nie bę­dzie słu­chał uwag ja­kie­goś gów­nia­rza, który chyba ma się za lep­szego niż on.

– A chciał­byś, że­bym zmie­rzał do cze­goś? – za­py­tał, jakby ba­wiła go ta gadka.

– Naj­le­piej do wyj­ścia.

Chu­dzie­lec za­śmiał się sztucz­nie, przy­zna­jąc, że ri­po­sta była cał­kiem celna. Jesz­cze chwilę tak roz­ma­wiali, prze­rzu­ca­jąc się uszczy­pli­wo­ściami, nim gość Aniel­skiego po­sta­no­wił przejść do rze­czy:

– Za mało mi pła­cisz.

Pro­sto z mo­stu. W końcu. Mi­chał wie­dział jed­nak, że płaci bar­dzo dużo, i nie po raz pierw­szy chło­pak żąda wię­cej.

– A co, je­śli mam inne zda­nie na ten te­mat?

– Na TEN te­mat to może twoi czy­tel­nicy i wy­dawca też po­winni coś po­wie­dzieć?

– Co. Masz. Kurwa. Na. My­śli. – Bar­dziej stwier­dził, niż za­py­tał Aniel­ski.

Bo do­sko­nale wie­dział, o co cho­dzi chu­dziel­cowi. Nie przy­szedł pro­sić o wię­cej. Przy­lazł tu cheł­pić się bez­rad­no­ścią pi­sa­rza, jego bra­kiem weny i oznaj­mić swój triumf.

– Po pro­stu chcę spra­wie­dli­wo­ści. Nie chcę już, żeby tacy jak ty okła­my­wali czy­tel­ni­ków, me­dia, wier­nych fa­nów, kry­ty­ków. Nie umiesz pi­sać? Nie pisz. Pro­ste. Od­naj­dziesz się w in­nych za­wo­dach. Te­raz czas na mnie.

Mi­chał Aniel­ski ści­snął moc­niej szklankę z drin­kiem. Który to już dziś? Ile wy­pił pod­czas tej roz­mowy? Po­wi­nien za­cho­wać trzeźwy umysł. Mu­siał to do­brze ro­ze­grać, tym­cza­sem wle­wał w sie­bie ko­lejne pro­centy dro­giej whi­sky i osła­biał swoją po­zy­cję ne­go­cja­cyjną. Emo­cje za­czy­nały brać górę, bo wie­dział, jak to się skoń­czy. Choć już nie pa­mię­tał, jak to się za­częło. To on zna­lazł tego chło­paka? Ten chło­pak zna­lazł jego? Może to wy­dawca? Nie, on nie wie­dział. Nikt nie wie­dział. Tylko ten chu­dzie­lec wie­dział. Gów­niarz sam się do­my­ślił, a Aniel­ski nie za­prze­czał. Ich współ­praca trwała już długo, a Mi­chał był ni­czym ofiara wam­pira, który wła­śnie szcze­rzył przed nim chciwe kły. A może jed­nak chudy pie­gus ma ra­cję? Może mam tyle sza­cunku do czy­tel­ni­ków, co do niego? Nie je­stem lep­szy od tego go­ścia, wbi­jam chciwe kły w czy­tel­ni­ków i że­ruję na swoim daw­nym na­zwi­sku. Cho­lera, po­wi­nie­nem prze­stać pi­sać, wy­zdro­wieć i wtedy do tego wró­cić. Po co wplą­ta­łem się w ta­kie gówno? – ta­kie my­śli ko­tło­wały się te­raz w gło­wie Aniel­skiego, a jego roz­mówca pra­wił o god­no­ści, o wa­dze praw­dzi­wego pi­sar­stwa. Bro­nił AI, mó­wiąc, że tylko mu po­maga w pi­sa­niu, ale Aniel­ski są­dził ina­czej. Na­wie­dziło go na­wet zda­nie, które mo­głoby być po­cząt­kiem cał­kiem do­brej książki: AI, czyli pi­sa­rzu, spier­da­laj. Albo...

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki