Instynkt mordercy - Caine Rachel - ebook + audiobook + książka

Instynkt mordercy ebook i audiobook

Caine Rachel

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

SERIA BESTSELLERÓW AMAZON CHARTS I NUMER 1 WALL STREET JOURNAL.

Polowanie na mordercę tak cichego i tak niewidzialnego, że jego okrutne zbrodnie są jedynym dowodem jego istnienia.

Samochód zatopiony w stawie na odludziu. Ciała dwóch dziewczynek wciąż przypięte do fotelików. Tajemnica ich matki, która przepadła bez wieści, prowadzi Gwen Proctor i Kezię Claremont na niebezpieczne terytorium.

Zagrożenie staje się coraz bardziej namacalne, a Gwen – wspierana przez Kezię – zostaje obrana za cel przez wroga, który pociąga za wszystkie sznurki. Okazuje się jednak, że praca nad rozwiązaniem zagadki tych straszliwych i niewytłumaczalnych zbrodni przyciągnie uwagę mordercy, którego nadejścia się nie spodziewały.

 „Znakomita lektura! Pozycja obowiązkowa dla fanów thrillerów psychologicznych”

amazon.com

 „Trzyma w napięciu od początku do końca. Mistrzowskie zakończenie serii!”

Wall Street Journal

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 427

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 13 min

Lektor: Mirella Rogoza-Biel
Oceny
4,4 (191 ocen)
105
57
24
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Justyna200219

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
ReniaRenata1977
(edytowany)

Nie polecam

Książka zapowiadała się w porządku, ale lektorka tak tragiczna, że nie da się tego słuchać, wytrzymałam 3 godz, nie polecam audiobooka!
00
KasHacz

Z braku laku…

Najsłabsza część cyklu.
00
PATI12324

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
Paulinaa96

Nie oderwiesz się od lektury

Rachel Caine jak zwykle świetna
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla niesamowitych dr Reese’a, dr Lamonta, dr Pottera,

a zwłaszcza dla cudotwórców

Gracie Rosenberry i Faith Newsome.

Dużo miłości dla niezwykłego

Centrum Badań nad Rakiem Mary Crowley.

Sarze, Lucienne, Tez i Gemmie –

zawsze pierwszym moim fanom.

 

Ta książka nie powstałaby bez życzliwego wsparcia

Liz Pearsons, która zawsze rozumiała

Stillhouse Lake i wszystkich bohaterów tego miejsca

oraz uwierzyła w niemożliwe.

 

Na koniec, mojemu ukochanemu mężowi, Catowi:

Dziękuję. Zawsze.

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

 

 

 

 

W prowadzeniu samochodu nocą było coś niesamowicie hipnotycznego. Kierownica była ciepła i wydawała się niemal żywa pod jej palcami. Ale to ona czuła się żywa, po raz pierwszy od długiego czasu. W jej żyłach pulsowała czysta energia, a oczekiwanie przypominało dotyk metalu na języku – była w stanie poczuć jego ostry smak. Noc była ciemna, bezgwiezdna, ale rano wszystko – absolutnie wszystko – będzie nowe i wspaniałe. Wyobrażała już sobie wschód słońca, który obmyje wszystko różowo-żółtym blaskiem.

Pozostało jej jedynie dotrzeć na drugą stronę. Była w stanie to zrobić. Poranek już nadchodził, a ona była gotowa.

Na samą myśl o tym poczuła prawdziwy spokój, po raz pierwszy od długiego czasu.

To uczucie pękło na pół, kiedy usłyszała dobiegający z tylnego siedzenia szelest, następnie niespokojny kaszel i głęboki wdech. Przepełniła ją czysta, pełna irytacji furia.

Tylko mi nie płacz, nie waż się płakać…

Pierwszy jęk okazał się na tyle głośny, że mógłby roztrzaskać szkło, a chwilę później dołączył do niego rozstrojony chór drugiego dziecka. Poczuła, że cała jej pierś zapadła się pod wpływem czystej, brutalnej frustracji. Do oczu napłynęły jej łzy, które szybko przetarła, myśląc: wszystko jest w porządku, już jest dobrze, wiesz, co masz robić. Wyciągnęła drżącą rękę i włączyła radio, podkręciła głośność i zmusiła się do oddychania, mimo wrzasków dzieci. Ciszej, słoneczka, powiedziała samymi ustami, ale nie wypowiedziała tych słów na głos, bo i tak nie zostałaby usłyszana, a one by nie zrozumiały.

Poranek był coraz bliżej. Próbowała wyobrazić sobie świt na czarnym horyzoncie, prowadzący ją ku przyszłości. Muzyka jej pomoże. Musiała pomóc.

Jechała długim, chłodnym tunelem nocy, słuchając krzyków, aż te zmieniły się w czkawki, potem w ciche kwilenie, a następnie ustąpiły miejsca ciszy. Ściszyła muzykę i skręciła w lewo z wąskiej, pozbawionej oświetlenia drogi w inną, obserwując trasę na GPS-ie w telefonie. Tylko w ten sposób mogła nie zgubić się w tej dziczy. O tej porze obszary wiejskie Tennessee były ciemne jak dno studni. Nikt nie mieszkał w pobliżu. Zauważyła jedynie słabą poświatę po lewej stronie, prawdopodobnie Norton. Znalazła się w słabo zamieszkałej okolicy u stóp wzgórz, gdzie mogła natknąć się co najwyżej na jakichś fanatyków strzelania, może na jakiś drewniany domek, którego mieszkańcy byli zmuszeni polować, by móc się pożywić. Nikt jej tu nie zauważy.

Jazda stała się częścią jej stałej, opartej na cierpliwości rutyny. Kolejne takie noce, zawsze ten sam harmonogram. Mnóstwo wiejskich dróg, mniej uczęszczane szlaki. Nie miało to dla niej żadnego znaczenia. Dziewczynki zawsze trudno było uspokoić, wiedzieli o tym wszyscy jej sąsiedzi. Często rzucali jej spojrzenia w rodzaju – „Czy ty nie możesz ich wreszcie uciszyć?”.

Spojrzała we wsteczne lusterko na maleństwa i poczuła napływające do oczu łzy. Łzy bezradności, beznadziei i złości. Kocham moje dzieci. Naprawdę. Ale tak będzie najlepiej. Jutro nadejdzie zupełnie inny dzień. Jutro wszystko będzie dobrze. Musiała się tylko trzymać tej myśli.

Zatrzymała łagodnie samochód i zsunęła szybę. W pierwszej kolejności usłyszała odgłosy żab: chór tak głośny, że wydawał się wwiercać jej w ucho. Droga, na której stanęła, została kiedyś utwardzona, ale teraz jej brzegi postrzępiły się i zmieniły w nierówności i błoto. Droga w jedną stronę.

W okolicy cuchnęło stojącą wodą i zgnilizną. Nie był to czysty zapach jeziora. Miejsce było upstrzone starymi stawami i śmierdziało algami.

Ludzie nie bez powodu trzymali się z daleka.

Siedziała, pomrukiwała do siebie cicho i słuchała przez dłuższą chwilę nocnych chórów. Dziewczynki milczały, a kiedy spojrzała we wsteczne lusterko, zobaczyła ich anielskie twarzyczki pogrążone we śnie.

Powinnam po prostu zawrócić i o wszystkim zapomnieć – pomyślała. Ale prawda była taka, że gdyby to zrobiła, gdyby wróciła do domu, trafiłaby tu ponownie – następnego dnia, za tydzień, za miesiąc. Znała siebie na tyle dobrze, żeby nie zakładać, że cokolwiek mogłaby zmienić. Trzepotanie w brzuchu, ochota, by ruszyć dalej… To uczucie stało się teraz tak silne, że aż nie do wytrzymania. W minionych kilku tygodniach pomagało jej tylko to jeżdżenie.

Długo już nie będzie jej to pomagać.

Blask reflektorów nadjeżdżającego z naprzeciwka samochodu tak ją zaskoczył, że aż krzyknęła cicho. W końcu jednak westchnęła z ulgą, bo oznaczało to koniec czekania. Poczuła narastające podniecenie na myśl o obietnicy, o poranku na horyzoncie.

– Wszystko będzie dobrze – zaśpiewała do swoich dzieci, które nawet się nie poruszyły przez sen. – Mamusia wszystkim się zajmie.

Teraz pozostawało jej już tylko bycie silną.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

 

 

 

Gwen

 

Wszystko zaczyna się tak słodko, bo w piątek przyjdą dokumenty adopcyjne.

Sam Cade, mój partner, mój kochanek, został oficjalnie ojcem dwójki moich dzieci, Lanny i Connora Proctorów. A kiedy dotrą dokumenty, usiądziemy z dziećmi, najemy się ciasta, będziemy płakać i się ściskać. Czuję w sobie tak ogromną miłość, że chyba zaraz pęknę. Zresztą cały weekend zapowiada się wspaniale, lepszy niż kiedykolwiek.

Budzę się jednak przed nastaniem świtu w poniedziałek i czuję, jak łomocze mi serce. Odnoszę wrażenie, że coś się stało. W tylnej części gardła mam słaby posmak krwi, pozostałość po koszmarze, który wślizgnął się do mojego snu.

Pamiętam ostatnie słowo z koszmaru. Gina. Moje dawne imię, nic już dla mnie nieznaczące, ponieważ Gina Royal, była żona seryjnego mordercy, jest tylko wspomnieniem, duchem. Znam ten głos ze snu wystarczająco dobrze, żeby poczuć w żyłach uderzenie adrenaliny. Melvin Royal nie żyje i gnije w ziemi. Ale mojego ciała nie obchodzi taka prosta logika. Ono reaguje na niego w sposób, którego nie potrafię kontrolować… Nawet jeśli jest tylko wytworem mojej udręczonej wyobraźni.

Wiem, dlaczego mnie nawiedza. Nie lubi, kiedy się go zastępuje w życiu jego dzieci. Ale Melvin Royal, potwór, nie zasługuje na to, by o nim pamiętać. Obyś smażył się w piekle, Melvin.

Oddycham miarowo, aż mój puls zwalnia, posmak znika, a adrenalina odpływa.

W końcu spoglądam na zegarek. Czwarta nad ranem. Obracam się lekko i czuję obok ciepło Sama. Mój kochanek jeszcze się nie obudził i cicho pochrapuje. Nic nie nawiedza jego snów. Próbuję się w niego wtulić, nasze ciała pasują do siebie jak kawałki układanki. W ten sposób powinnam odzyskać poczucie spokoju, wrócić do krainy snów.

Wciąż jednak czuję niespokojne kłucie włosków na karku. Koszmar odszedł, ale coś wciąż jest nie tak. Nauczyłam się już zwracać uwagę na pierwotne instynkty. Nieraz uratowało mi to życie.

Wstaję z łóżka, nie budząc go – tak mi się przynajmniej wydaje, dopóki nie dotykam dłonią klamki od drzwi sypialni.

– Dzieci? – pyta zupełnie przytomnym głosem.

– Nie wiem – odpowiadam. – Tylko sprawdzam. Pewnie nic. – Nie chcę mu opowiadać o śnie. Cień Melvina zawsze pada na nas i ma ku temu dobry powód. Ale sen nie ma nic wspólnego z moim obecnym uczuciem niepokoju.

– Chyba i tak mam ochotę na szklankę wody – mówi swobodnym tonem. Zdążył już usiąść i wsuwa stopy w buty. Ja też to zrobiłam – dbam o refleks, o gotowość do ucieczki. Jest już wiosna, ale wczesne poranki nadal są chłodne. Czuję zimne powietrze na nagich nogach, kiedy otwieram drzwi sypialni.

W jednej chwili ogarnia mnie dezorientacja. To nie jest mój korytarz. Jest zbyt szeroki, a dywan ma niewłaściwy kolor. Czuję się, jakbym pochodziła z innego czasu i miejsca, ale potem wszystko wokół mnie się uspokaja. Przypomniałam sobie po prostu stary dom, ten w Stillhouse Lake. Przeprowadziliśmy się. Dom nad jeziorem jest obecnie wystawiony na sprzedaż, w tej chwili wynajęty, ale mam nadzieję, że znajdziemy kupca w ciągu nadchodzących miesięcy. Teraz mieszkamy w Knoxville. Mamy nowy dom. Nowych, przyjaznych sąsiadów. Dobre szkoły. Wszystko jest w najlepszym porządku.

Z wyjątkiem dziwnego uczucia na karku, które mówi mi co innego.

Gina – szepcze Melvin gdzieś w mojej głowie. Możesz uciekać, ile tylko chcesz. Nigdy jednak nie uciekniesz wystarczająco daleko.

Ty nie żyjesz – odpowiadam mu. I jesteś wystarczająco daleko.

Korytarz jest ciemny, oświetlają go jedynie lampki biegnące wzdłuż ściany tuż nad podłogą. Pokój Connora jest pierwszy po prawej. Uchylam nieco drzwi i widzę, że mój syn nie śpi. Siedzi na łóżku i patrzy w ciemność. Odwraca się do mnie z pobladłą twarzą.

– Słyszałaś to? – pyta szeptem.

Nie jest już moim małym chłopczykiem, z wyjątkiem takich chwil jak ta. Skończył już piętnaście lat. Wciąż mam ochotę go przytulać i kołysać w ramionach, ale tego nie robię. Zaczynam sobie uświadamiać, jakie to trudne, że nawet moje najmłodsze dziecko nie jest już maleństwem i że muszę pozwolić mu dorosnąć.

– Wszystko w porządku – mówię do niego. Sam stoi za moimi plecami w korytarzu. – Panujemy nad sytuacją. Znasz plan?

Kiwa głową. Zna plan. Znają go wszyscy w tym domu.

Zamykam drzwi i słyszę, jak wstaje i przesuwa wewnętrzną zasuwę, którą zamontowałam dla bezpieczeństwa. Dobrze. Krok pierwszy: opóźnić przedostanie się intruza do pokoju. Krok drugi: jeśli w ciągu kilku minut nie rozlegnie się sygnał „jest bezpiecznie”, nacisnąć przycisk cichego alarmu, który jest połączony bezpośrednio z policją w Knoxville. Krok trzeci: wydostać się przez okno w pokoju i wezwać pomoc. Nie zatrzymywać się bez względu na wszystko.

Wszyscy znamy plan, bo zawsze istnieje możliwość, że będziemy musieli z niego skorzystać.

Idę do łazienki. Jest ciemno, ale i tak sprawdzam okna. Są szczelnie zamknięte i zablokowane, a poza tym za małe, żeby mógł się przez nie prześlizgnąć jakikolwiek intruz. W końcu wchodzę do pokoju córki. Tutaj też jest ciemno. Czuję powiew świeżego, wilgotnego powietrza z zewnątrz. Okno jest zamknięte, ale było otwarte przez dłuższy czas.

Cholera.

Zapalam światło i Lanny – Atlanta, choć poza nauczycielami nikt nie zwraca się do niej w ten sposób – pojękuje i unosi głowę, żeby na mnie spojrzeć. Wciąż ma na twarzy makijaż z klubu – ciemną oprawę wokół pięknych oczu i srebrne gwiazdki na policzkach. Włosy pofarbowała na wszystkie kolory tęczy.

– Co jest? – warczy i chowa twarz w poduszkę. – Mamo!

Muszę przełknąć wielką kulę frustracji, gniewu i strachu.

– Gdzie byłaś?

– Nigdzie.

– Lanny. Widać, że właśnie przyszłaś. Znów wyłączyłaś obwód alarmowy w oknie. Zdajesz sobie sprawę, na jakie niebezpieczeństwo narażasz brata w ten sposób? – Czasami ten argument działa.

Ale nie dziś. Lanny zawija się w pościel i nakrywa głowę poduszką.

– Możesz zostawić mnie samą? To był dobry dzień, dlaczego musisz wszystko rujnować?

Moja córka ma siedemnaście lat, a zachowuje się jak trzydziestolatka i niewiele mogę na to poradzić. Wie, że na zewnątrz nie jest bezpiecznie, ale wydaje się zdeterminowana, żeby udowodnić, że poradzi sobie ze wszystkim. Przeraża mnie to. Kiedy nie umieram ze strachu o nią, cieszę się zarazem, że moje dziecko jest takie silne. Jednak nie jest jeszcze dorosła, a ja wiem, że muszę znaleźć sposób na to, żeby trzymała się zasad przez najbliższy rok, po którym będzie już mogła podejmować własne decyzje. Własne straszliwe błędy, którym nie będę mogła zapobiec, oraz konsekwencje, przed którymi jej nie uchowam. Tak właśnie wygląda piekło bycia nami: normalne potknięcia większości dziewcząt w jej wieku są zupełnie inne w przypadku dziecka Melvina Royala. Stawka jest zawsze dużo wyższa.

Mam ochotę owinąć moje dzieci folią bąbelkową i umieścić je bezpiecznie na półkach, gdzie świat nigdy nie będzie mógł ich dotknąć. Ale one nie są zrobione z porcelany i nieważne jak silne są te moje instynkty obronne, muszę z nimi walczyć. Nie mogę wzmacniać uścisku, ale muszę postarać się go rozluźnić.

Mogłabym na nią nakrzyczeć, ale już wcześniej tego próbowałam. Lanny jest uparta i ma to po mnie. Będę musiała być mądrzejsza, a nie głośniejsza. Najbardziej się boję, że moja niezależna, dzielna, mądra i czasami nierozważna córka może po prostu… odejść. Uciec. A sama pozostanie bez żadnej ochrony.

Muszę znaleźć sposób na to, żeby zatrzymać ją z nami jeszcze trochę dłużej. Wiem, że muszę się pogodzić z tym, że w końcu ją stracę, niezależnie od czyhających na zewnątrz niebezpieczeństw.

Ale jeszcze nie teraz.

– Porozmawiamy później – mówię. Lanny znów jęczy, tym razem w reakcji na ten pomysł. Zamykam drzwi i zostawiam ją samą. Kiedy się odwracam, Sam patrzy na mnie ze spokojem, ale uważnie, a kiedy wzdycham, jedynie kręci głową. On rozumie. Rozumie lepiej, niż mogłabym tego oczekiwać.

– Myślisz, że wyszła z Vee? – pyta.

– Pewnie tak – odpowiadam. Vee – Vera Crockett, dziewczyna ze zgniłego miasteczka Wolfhunter w stanie Tennessee – już dawno temu znalazła się pod naszą opieką, choć nigdy nie pozwalała nikomu sobą rządzić. Po kilku tygodniach, które spędziła z nami w Knoxville, zaczęła się starać o uzyskanie statusu samodzielnej małoletniej. Prawda jest taka, że i tak już go miała, bo nigdy nie przestrzegała niczyich zasad, a gdybym nie pomogła jej na płaszczyźnie prawnej, żyłaby całkowicie według własnych. Znów. Pomogliśmy więc i przynajmniej zapewniliśmy, że w razie problemów Samodzielna Małoletnia Vee trzyma się relatywnie blisko nas.

Vee to dziewczyna, która sporo wycierpiała, ale ja w nią wierzę. Nie dała się złamać, a przynajmniej nie w większym stopniu niż każde z nas. A to całkiem w jej stylu, że namówiła Lanny, swoją rówieśniczkę, do wyjścia do klubu wbrew ścisłym regułom domowym.

– Może powinnam opieprzyć Vee – stwierdzam. – Gdyby nie ona, Lanny nie podejmowałaby takiego ryzyka.

– Popatrz w lustro i powiedz mi, skąd ma ten gen, który ciągnie ją do tego ryzyka?

– No cóż, Vee jej to ułatwia.

– Nie twierdzę, że to, co robią, jest bezpieczne, ale wiemy przynajmniej, że Vee potrafi się bronić. Walczyłaby, jak cholera, w obronie Lanny. Dobrze o tym wiesz. Musisz w końcu pozwolić córce żyć własnym życiem.

Muszę. I to jest najgorsze.

Wystukuję kod „jest bezpiecznie” do drzwi Connora, po czym siadamy z Samem na sofie w salonie. Bardziej czuję, niż słyszę jego długie westchnienie.

– Dziewczyny – mówi. – Boże, jak ja je kocham, a jednocześnie nie mam pojęcia, co robić w takich sytuacjach. Czy to nie jest głupie?

– To normalne – odpowiadam i pozwalam mu się przytulić. – Dziewczyny w tym wieku są twarde. Żałujesz już, że podpisałeś te papiery?

– Nawet przez sekundę. – Odsuwa mi włosy z czoła. To delikatny gest, przed którym jeszcze przed kilkoma laty bym się usunęła. Teraz jednak bardzo mnie uspokaja. – Też byłaś taka twarda w ich wieku?

Śmieję się cicho. Z lekką goryczą.

– Byłam grzeczną dziewczynką, która przestrzegała wszystkich zasad, które wyznaczyli moi pobożni rodzice. Nie miałam nawet pary niebieskich dżinsów. Żadnego picia, prochów, chłopaków czy klubów.

W osiemnastkę wparowałam – a raczej to ona wparowała we mnie – jak rozpędzony autobus. W ogóle nie byłam przygotowana na umizgi ze strony starszego mężczyzny, który obrał mnie sobie za cel jak lew powolną gazelę. Melvin Royal był zdaniem moich rodziców zalotnikiem idealnym. Odegrał tę rolę wręcz perfekcyjnie, ponieważ wiedział, czego chciał: zdobycznej młodziutkiej żony, którą będzie mógł odizolować i wyszkolić według własnego uznania.

I tym właśnie się stałam. Pracowałam bardzo ciężko, by pozbyć się wszelkich pozorów tego, kim byłam, kim mogłam się stać, i w rezultacie zmieniłam się dokładnie w to, czego chciał Melvin Royal. Myślałam, że tak właśnie wygląda szczęście.

Aż pewnego dnia wszystko się rozsypało. Wtedy musiałam się dowiedzieć, kim tak naprawdę jestem i co mogę zrobić.

Sam całuje mnie w skroń, a ja odwracam ku niemu głowę, żeby nasze usta mogły się spotkać. Nie lubię rozmyślać o moim przeszłym życiu. Podszepty Melvina zawsze gdzieś tam są, zdecydowanie za blisko. Pocałunek staje się głębszy i słodszy, a ja skupiam się na nim, żeby odsunąć wspomnienia.

Sam odrywa się ode mnie z westchnieniem i opiera swoje czoło o moje.

– Potrzebuję snu – mówi. – Wybacz. Za kilka godzin mam lekcje.

– Wiem – odpowiadam. Sam pracuje obecnie jako instruktor latania, szkoląc prywatnych klientów na małym samolocie, ale uczestniczy również w kursie, którego celem jest uzyskanie ponownej certyfikacji na odrzutowce komercyjne. To zajęty człowiek, ale jest tutaj ze mną, pomimo wszelkich trudów. A ja już się nie obawiam powiedzieć mu, że go kocham.

Jak każdy w naszym domu, oboje jesteśmy po przejściach. Sam jest bratem ofiary seryjnego mordercy. Ja byłam żoną seryjnego mordercy. Nasze traumy zderzyły się ze sobą, kiedy pijany kierowca wjechał w dom, w którym mieszkałam z Melvinem Royalem, a wypadek ujawnił nie tylko ciało siostry Sama, ale również historię zbrodni trwającej wiele lat.

Ten wypadek zmienił nasze życie, choć na bardzo odmienne sposoby.

Poznaliśmy krwawy dorobek Melvina Royala z obu stron i zbudowaliśmy relację na tej mrocznej, strasznej bliźnie, która nadal czasem krwawi, a  boli nieustannie.

– Wracaj do łóżka – mówię do niego i znów go całuję. Jest to gest pełen żalu, ale jednocześnie niesie ze sobą obietnicę przyszłości. Sam mnie przytula i idzie spać.

Jestem zbyt niespokojna, by teraz odpoczywać, choć to kuszące. Wiem jednak, że tylko przewracałabym się z boku na bok i przeszkadzałabym Samowi. Idę po cichu do naszego gabinetu. To kolejna korzyść płynąca z posiadania nowego domu: więcej pomieszczeń. Sam ma swoje biurko, ja mam swoje, a kiedy zamykam drzwi i zapalam światło, mam kolejne déjà vu: moje stare, rozklekotane biurko, szafki na segregatory, a wokół nich czyste pomieszczenie, inne niż to.

Powiesiłam na ścianie obrazki. Na niektórych widnieją miejsca, na innych ludzie. Moje dzieci i Sam. Grupa moich najlepszych przyjaciół ze szczęśliwych czasów, kiedy Sam i ja zorganizowaliśmy grilla. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda normalnie.

Na drugi – każdy obrazek znaczy coś więcej. Wschodnia ściana jest moją ulubioną. To piękne, niezwykłe dzieło sztuki. Praca ręczna przerażonej młodej kobiety nazwiskiem Arden Miller, którą poznaliśmy, polując na mojego byłego. Teraz jest już bezpieczna i ma nową tożsamość. Kontaktuję się z nią od czasu do czasu i widzę, że jej artystyczna klasa wciąż się podnosi. Podobnie jak Sam, wyszła z mrocznego miejsca i szuka swojego światła.

Obok wisi zdjęcie przedstawiające dwie obejmujące się młode kobiety ubrane w szorty i koszulki – jak najbardziej normalny widok. Kiedy zobaczyłam je po raz pierwszy, obie były zamknięte w piwnicy w Wolfhunter, załamane i przerażone. Była to tajemnica, za którą nigdy nie powinnam była się brać, ale która podsunęła mi pomysł na zostanie prywatnym detektywem poszukującym zaginionych ludzi. Kobiety wysłały mi to zdjęcie – bez żadnej notatki czy lokalizacji – ale to wystarczyło, żebym wiedziała, że są już bezpieczne.

Na tej ścianie trzymam wyłącznie dowody odniesionych przeze mnie sukcesów. Dobre wspomnienia. Nawet Vee ma swoje miejsce na końcu – obejmuje moją córkę i obie śmieją się do aparatu. Vee również jest sukcesem. Przetrwała Wolfhunter.

Nie każdemu się to udało. Na zachodniej ścianie, tej ukrytej w cieniu, wiszą inne zdjęcia. Widok Stillhouse Lake przypomina mi o ludziach, którzy zginęli tam z ręki mojego męża. Pozornie spokojne zdjęcie cmentarza przedstawia tak naprawdę tani, anonimowy nagrobek Melvina Royala w oddali. Dzięki niemu pamiętam, że mojego męża już nie ma. Muszę przypominać sobie nie tylko o moich sukcesach, ale również o porażkach. Dzięki nim uczę się myśleć o podejmowaniu ryzyka, bo nie tylko ja ryzykuję.

Wiem, że nie powinnam umieszczać tutaj tych wyników, ale to jedyny sposób na to, by o niczym nie zapomnieć.

Odruchowo pierwszym, co robię przy biurku jest sprawdzenie moich wiecznie obecnych internetowych trolli. Mam listę i prowadzę poszukiwania, żeby sprawdzić, co piszą. Ostatnio sprawy nieco przycichły. Zapewne znaleźli sobie inne skandale, na temat których mogą ujadać, innych ludzi, których mogą dręczyć, niezależnie od ich realnej winy. Ale jako była żona seryjnego mordercy Melvina Royala, nigdy nie zostanę skreślona z listy łatwych celów. Faktycznie, jeden z moich najbardziej wytrwałych trolli znów agituje, proponując ponowne śledztwo dotyczące mojego „zaangażowania” w zbrodnie Melvina.

Bycie żoną seryjnego mordercy jest w oczach wielu osób wystarczającym dowodem na to, że musi być ze mną coś nie tak. Ale temu facetowi nie chodzi o sprawiedliwość. On po prostu lubi ranić ludzi… Ale na odległość, bezpiecznie, znad klawiatury komputera. Nic nowego.

Sprawdzam służbowe maile. Mam do wykonania kilka nudnych analiz, ale one mogą zaczekać. Biuro detektywistyczne, dla którego pracuję – w większości zdalnie – często zajmuje się sprawami korporacyjnymi, prześwietlając potencjalnych kandydatów na stanowiska dyrektorskie. Wciąż mnie zaskakuje, jak wielu spośród nich ostatecznie okazuje się podłymi ludźmi. To trochę tak, jakby wspinanie się na najwyższe szczeble kariery wymagało bycia socjopatą. Kto mógłby się spodziewać? A skoro mają dość pieniędzy i władzy, rzadko stawiają czoła realnym konsekwencjom za zrujnowanie innym życia.

Nie pozostaję neutralna w tej kwestii.

Kiedy dziesięć minut później dzwoni mój telefon, tętno przyspiesza mi tak gwałtownie, że aż czuję pulsowanie w skroniach. Natychmiastowa panika, jak wcześniej, po wybudzeniu się z tego koszmaru. Odruchowo myślę o ludziach, których kocham i którzy mogą dzwonić o tej porze… i od razu zastanawiam się dlaczego.

Na ekranie widzę, że dzwoni moja najlepsza przyjaciółka ze Stillhouse Lake, Kezia Claremont. Jest policyjnym detektywem, jednym z dwóch, których zatrudnia malutkie miasteczko Norton.

– Kez? – wyrzucam z siebie, kiedy tylko przykładam telefon do ucha. – Co się dzieje? Chodzi o twojego tatę?

– Nie, nic się nie stało – odpowiada. – Przepraszam. Obudziłam cię?

Przełykam panikę i próbuję się roześmiać.

– Skądże. Jestem na nogach już od dobrej godziny. Złe sny i dzieciak, który nie wierzy w godzinę policyjną.

– Tak mi się wydawało, że nie będziesz już spała – mówi. W jej głosie nie ma uśmiechu. Chyba już od dawna nie słyszałam jej tak ponurej. – Złapałam pewną sprawę. Siedzę teraz w ciemnościach, na jakimś cholernym pustkowiu i… jest źle.

Kez rzadko okazywała mi jakąkolwiek słabość. Z niepokojem słucham drżenia w jej głosie.

– Co się dzieje? – Opieram łokcie o blat i skupiam się na rozmowie. Słyszę, jak bierze głęboki wdech.

– Na pierwszy rzut oka wydawało się, że to nic takiego. Najprawdopodobniej wypadek. Ale już tak nie uważam. – Nie chce mi powiedzieć. Znów czuję, jakby ktoś pociągał mnie za włosy na karku. Tym razem towarzyszy temu zimny dreszcz.

– Prestera tam nie ma? – Detektyw Prester jest jej partnerem, dobrym, spokojnym człowiekiem o spojrzeniu gliniarza, który wszystko już widział. Jest od niej o co najmniej dwadzieścia pięć lat starszy.

– Nie. Chcę dać mu odpocząć. Nie wyglądał ostatnio zbyt dobrze. Jestem tutaj sama z koronerem. No i wyjątkowo bezużytecznym zastępcą szeryfa.

– Potrzebujesz towarzystwa?

– Nie mogę cię o to prosić.

– Nie prosiłaś – odpowiadam. – Ruszam w drogę.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 2

 

 

 

 

 

Gwen

 

Dziwne. To pierwsze słowo, które przychodzi mi do głowy, kiedy wjeżdżam na wzniesienie pozbawionej nazwy drogi i widzę mgiełkę unoszącą się nad stawem, wijącą się niczym żywa istota. Cała scena pomalowana jest czerwono-niebieskim blaskiem świateł zgromadzonych tu pojazdów: wozu szeryfa hrabstwa, nieoznakowanego samochodu Kezii i furgonetki koronera, która sprawia wrażenie, jakby pochodziła z lat siedemdziesiątych. Zatrzymuję się tuż za autem Kezii. Droga jest wąska, ledwie przejezdna w mroku. Uzmysławiam sobie, że im więcej jest tutaj pojazdów, tym trudniej będzie się nam stąd wydostać. Jednak teraz najważniejszy jest niepokój brzmiący w głosie Kez. Zadzwoniła i musiałam przyjechać. Ona nieraz zjawiała się na miejscu, kiedy potrzebowałam pomocy. Szczególnie, gdy w niebezpieczeństwie znalazły się moje dzieci. Ciche wsparcie ze strony Kez wiele dla mnie znaczy i jeśli tylko mogę się jej za nie odwdzięczyć, nawet w drobny sposób, to na pewno to robię.

Parkuję auto i wysiadam. Od razu czuję chłód poranka, więc zapinam suwak polarowej kurtki i zakładam kaptur na głowę. Zazwyczaj zimno mi nie przeszkadza, ale teraz odnoszę wrażenie, że jeszcze bardziej zwiększa ono surrealistyczne uczucie niepokoju. Coś tutaj jest nie tak, i to bardzo. Może to ten mrok, może mgła, może zapach pleśni w połączeniu z gnijącą, stojącą wodą. To miejsce nie leży blisko Stillhouse Lake, ale nie jest też szczególnie daleko. Kiedy próbuję przywołać w głowie mapę, uświadamiam sobie, że nie mogę znajdować się dalej niż osiem kilometrów od kompleksu, który Belldene’owie nazywają swoim domem. I muszę stawić czoła prawdziwym dreszczom. Mam obecnie rozejm z Belldene’ami, ale opiera się on w dużej mierze na tym, że nie wściubiam nosa w ich biznes, ani nie zwracam uwagi na miejsce, w którym mieszkają i prowadzą swój nielegalny handel narkotykami.

Wolałabym raczej nie otwierać tego, mam nadzieję, zamkniętego rozdziału w moim życiu. Nie mogę się jednak wyzbyć wrażenia, że jestem obserwowana spomiędzy tych ciemnych drzew i to uczucie jest cholernie niepokojące.

Kezia podchodzi do mnie, zanim samotny funkcjonariusz policji hrabstwa – kryjący się w swoim wozie – w ogóle mnie zauważa. Przytulamy się krótko, co jest dość nietypowym odstępstwem od jej profesjonalnego kodeksu postępowania. Robi to tak szybko, że chyba nikt nawet nas nie dostrzegł. Widzę oznaki wysiłku na jej zbyt opanowanej twarzy. Koroner ustawia właśnie przenośne oświetlenie i obie mrużymy oczy przed blaskiem, który rzuca mlecznobiałą poświatę na miejsce zdarzenia.

To tylko staw – myślę. Ale wiem, że nie tylko.

– Co się stało? – pytam.

Kez udziela mi dość profesjonalnej odpowiedzi:

– Policja z hrabstwa dostała telefon od kogoś, kto ponoć widział coś podejrzanego w tym miejscu. Nie zostawił nazwiska. Zastępca Dawg nie widział niczego szczególnego, ale potem tutaj zaparkował, żeby się wysikać. Wtedy zobaczył samochód.

Rozglądam się dookoła.

– Jaki samochód?

Wskazuje staw, ten z wijącą się nad powierzchnią mgłą. Rzucam jej pytające spojrzenie, po czym przechodzę kilka kroków, żeby zobaczyć, co oświetlają reflektory. Woda jest zielonkawa, brudna od rdzy, ale znajdujący się w niej samochód jest wyraźnie widoczny. Śmierdzi pleśnią, algami i zdechłymi rybami.

Słyszę kichnięcie dobiegające z wozu policyjnego i widzę, że zastępca zakłada sobie koc na ramiona. Wtedy do mnie dociera, że facet wygląda na mokrego i brudnego od wody. Musiał do niej wejść. Szukał ocalałych. Nie ma tu jednak ambulansu, jedynie furgonetka koronera prowadzona przez młodego czarnoskórego mężczyznę, który ubiera się w biały kombinezon. Nikt się tutaj nie spieszy.

– Czyli w środku jest ciało? – pytam.

– Dwa – odpowiada Kezia i rzuca spojrzenie w stronę zastępcy szeryfa. – Wszedł do wody, żeby sprawdzić, czy ktoś przeżył. Znalazł dwa trupy.

– Dwa. – Nic dobrego, ale widziała już gorsze rzeczy. To odludna okolica, terytorium opanowane przez gangi handlujące metamfetaminą. Myślałam o tym w trakcie tej nocnej jazdy, kiedy do mnie zadzwoniła. – Kez… Czy to ma coś wspólnego ze mną? Albo z Melvinem? – To mój największy koszmar, wyciągnięcie mnie wraz z rodziną w blask reflektorów. Ona dobrze o tym wie.

– Nie – odpowiada. – Nic w tym rodzaju. Wybacz, powinnam była ci o tym powiedzieć przez telefon. Są po prostu pewne aspekty tej sprawy, w których chyba mogłabyś mi pomóc. Nieoficjalnie.

To nie brzmi dobrze. Kez miewa różne pomysły, ale jeśli chodzi o śledztwo, prowadzi je zazwyczaj według podręcznika.

– Okej. Dlaczego uważasz, że przyda ci się nieoficjalna pomoc?

– Bo to coś złego. Kiepsko to wygląda. – Bierze głęboki wdech. – Dwie małe dziewczynki wciąż przypięte w fotelikach na tylnej kanapie. Może roczne, sama nie wiem. Pewnie bliźniaczki.

Mówi to całkiem spokojnie, ale wiem, że daleko jej do spokoju. Czuję, jakby coś wbijało mi się w podbrzusze i bez słowa zerkam ponownie w stronę samochodu. Nie widzę ciał. Dzięki Bogu.

– Ani śladu kierowcy? – pytam w końcu.

– Ani śladu kogokolwiek. Tylko te dwa maleństwa. – Jej głos drży przy tym ostatnim słowie, ale się nie załamuje. Wręcz przeciwnie, twardnieje. Jej oczy lśnią jak metal i nawet nimi nie mruga. – Chcę dopaść tego dupka. Jak cholera.

Trudno jest myśleć w tym zimnym miejscu, w panującej tutaj przytłaczającej atmosferze. Wyobrażam sobie te utopione w samochodzie dzieci i robi mi się niedobrze. Od zimnego, mokrego zapachu tego stawu kręci mi się w głowie.

– Uważasz, że jedno z rodziców…?

– O to właśnie chodzi. Po prostu nie wiem. Może kierowca miał problemy i został porwany, po czym porywacz zepchnął auto do stawu, żeby zamaskować ślady. Może nawet nie wiedział, że w środku są dzieci. – Wzdycha i słyszę w jej głosie frustrację. Złość. – Tak tylko zgaduję. Musimy sprawdzić wszystkie dowody. Widać dość wyraźnie, którędy wjechał pojazd. Technicy muszą nam powiedzieć, czy został wepchnięty, czy ktoś go prowadził.

Odchrząkuję, próbując pozbyć się posmaku tego miejsca.

– Mogło być tak, że kierowca – może matka – zdołała wyjść, ale nie udało jej się uratować dzieci. Mogła zostać ranna i teraz krąży gdzieś po tych lasach.

– To możliwe, choć mało prawdopodobne. Zastępca Dawg zostawił mnóstwo śladów, wychodząc z tej wody. Zapewnia, że kiedy wchodził, na brzegu nie dostrzegł niczego. Nikt by się stamtąd nie wyczołgał, nie pozostawiając śladów.

Nie podoba mi się, że muszę odrzucić tę możliwość. Kez czuje chyba to samo. Jeśli matka była ranna i gdzieś tu jest, to miał miejsce wypadek. To byłaby tragedia, owszem. Ale druga wersja wydarzeń może być dużo gorsza – złowroga i przerażająca.

– Zamierzasz wezwać policję stanową? – pytam.

– Muszę. Ale spróbuję się postarać, żeby zostawili mi tę sprawę. Ten staw leży już w granicach Stillhouse Lake.

– Połowa stawu – mówi zastępca szeryfa, który wciąż dygocze w swoim samochodzie. Nie chciałabym, żeby Kezia spojrzała na mnie tak, jak spojrzała na niego. – Druga połowa należy do hrabstwa.

– Samochód jest na mojej połowie. Będę współpracowała z policją hrabstwa i stanową, ale to ja chcę tę sprawę.

Kiwam głową. Wciąż nie wiem, dlaczego tak naprawdę się tutaj znalazłam. Jestem prywatnym detektywem, nie gliną. Owszem, Kezia jest moją przyjaciółką, ale Biuro Śledcze Tennessee nie uzna tego za wystarczający argument. Mówię więc bardzo delikatnie:

– Kez? Czy ty je znałaś? – To jedyny przychodzący mi do głowy powód jej zaangażowania. Ale ona kręci głową. – To dlaczego…

Nie chce mi powiedzieć i dopiero po chwili udaje się jej znaleźć właściwe słowa.

– Od kilku miesięcy rozmawiamy z Javierem o dzieciach – odpowiada. – Zaledwie wczoraj zrobiłam test i… – Unosi dłoń, a na jej twarzy maluje się cień smutku. – Okazało się, że jestem w ciąży. Kiedy dostałam ten telefon, byłam szczęśliwsza niż kiedykolwiek, ale teraz, kiedy to zobaczyłam… Sama już nie wiem, Gwen. Czuję, że nie mogę tej sprawy wypuścić z rąk. Po prostu nie mogę.

Chwytam ją za dłoń, choć zapewne nie o to jej chodziło, kiedy ją uniosła, ale zaciska palce wokół moich i bierze głęboki wdech.

– Nie powiedziałam jeszcze nawet Javiemu. Nie chciałam pisać o tym w mailu. Nasza rozmowa telefoniczna odbędzie się za jakiś czas. Boże. Pewnie wciąż tutaj będę z tym wszystkim.

Nie potrafię sobie wyobrazić chaotycznych emocji, które teraz musi odczuwać. Staram się, by w moim głosie usłyszała całe współczucie i empatię.

– Czy jest coś, co mogę dla ciebie zrobić? Nieoficjalnie.

– Będziemy szukali właściciela tego pojazdu – odpowiada. – Potrzebuję jednak nazwiska i adresu osoby, która zadzwoniła z informacją. Nasz system jest tak stary, że praktycznie nadaje się do muzeum. Wiem, że dysponujecie lepszą technologią. – Wyjmuje telefon, pisze coś, a po kilku sekundach czuję wibrację mojego. – Wysłałam ci właśnie pełne nagranie i dane, które mamy. Identyfikator dzwoniącego nie zarejestrował nazwiska, tylko numer i ogólną lokalizację. Podejrzewam, że był to telefon na kartę.

– Sprawdzę to – zapewniam ją. – Sądzisz, że jeśli dzwoniący tutaj był, to widział więcej, niż powiedział?

– Albo był to zabójca we własnej osobie. Czasami tak robią. Traktują to jak grę.

Czuję lekki ucisk w żołądku, bo Kez ma rację. Melvin Royal był takim graczem. Cholernie bawiło go pogrywanie z policją i podrzucanie im tropów, które donikąd nie prowadziły. Najbardziej jednak niepokoi mnie obraz mentalny tego kogoś, kto jest teraz tylko cieniem, a kto zadzwonił, ciesząc się chwilą, kiedy matka dwojga zamordowanych dzieci wije się na tylnej kanapie jego samochodu lub w bagażniku. To straszne, ale wolę o niej myśleć jako o osobie porwanej i zagrożonej niż współwinnej.

Zbliża się koroner i Kez się prostuje. Od razu przybiera profesjonalny wygląd. Nie wiem nawet, czy to zauważył.

– Jesteśmy gotowi do wyciągnięcia samochodu, pani detektyw. Mam już wszystkie zdjęcia, włącznie z brzegiem na każdej ze stron. Potrzebujemy miejsca na drodze do zachowania i posortowania dowodów, cokolwiek zostawiła nam woda. Trzeba będzie przestawić te wszystkie pojazdy.

Kezia kiwa głową.

– Ciężarówka jest już w drodze. Jak długo pańskim zdaniem samochód tkwi w tym miejscu?

– Odpowiem, kiedy wyjmiemy z niego ciała, ale nie długo. Może kilka godzin. Noc była zimna. To dobrze, ale im szybciej usuniemy ofiary z wody, tym lepiej.

Uświadamiam sobie, że mój samochód zamyka całą tę układankę złożoną z aut. Będę musiała odjechać, żeby zrobić miejsce dla holownika.

– Kez, zrobię, co w mojej mocy – zapewniam ją. Wciąż jestem o krok dalej od tego horroru, bo nie widziałam ciał. W ogóle nie mam ochoty się tam zbliżać, bo martwe dzieci wywołują wyjątkowy rodzaj traumy. To ogromna odpowiedzialność dla każdego, kto jest świadkiem takiej sytuacji. – Zadzwonisz później?

Kiwa tylko głową. Znów skoncentrowała uwagę na stawie. Na samochodzie. Na niewidocznych jeszcze dzieciach.

Stawiam się na moment w jej położeniu: w ciąży z chłopakiem, którego wysłano na służbę rezerwową. Do tego ten horror. Zanim tu przyjechałam, zrobiłabym wiele dla Kez, ale teraz… teraz zrobię dla niej absolutnie wszystko.

Bo wiem, że poświęci tej sprawie całe swoje serce i duszę.

Wycofuję ostrożnie samochód. Na wąskiej, żwirowej drodze kosztuje mnie to sporo nerwów i łapię się na tym, że wstrzymuję oddech w obawie przed wjechaniem kołem w rów. Czuję prawdziwą ulgę, kiedy dostrzegam boczną, gruntową drogę, dzięki której zawracam i wkrótce jadę w przeciwnym kierunku.

Pulsująca, czerwono-niebieska poświata za moimi plecami wygląda jak początek pożaru lasu, jak coś, co pochłonie wszystko w pobliżu.

Kto mógł to zrobić?

I dlaczego?

Chcę się tego dowiedzieć, podobnie jak Kez.

Niezależnie od tego, czy matka tych dzieci została porwana, czy jest zabójczynią, musimy ją koniecznie odnaleźć.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 3

 

 

 

 

 

Kezia

 

Kierowca holownika specjalnie się nie spieszy, ale w końcu dociera na miejsce. Nie znoszę tego odgłosu, przenikliwych sygnałów ostrzegawczych, kiedy stary, zabłocony wóz jedzie na wstecznym. Wiem, że nie ma to żadnego sensu, ale wolałabym, żeby ta ciężarówka była czysta. Ta ma na sobie warstwy błocka sprzed wielu tygodni. Kierowca jest wielkim białym facetem z zatłuszczoną czapką z daszkiem, który sprawia wrażenie wiecznie zmęczonego. Wita Dawga serdecznym „hej”, ale zupełnie ignoruje mnie i Winstona, koronera.

– Co mam zrobić? – pyta zastępcę, który zerka na mnie. Podchodzę bliżej.

– Musimy wyciągnąć ten samochód ze stawu – odpowiadam, jakby nie było to całkowicie oczywiste. – Jak najostrożniej. To dowód przestępstwa.

Facetowi nie podoba się przyjmowanie poleceń ode mnie. Szkoda. Wytrzymuję jego spojrzenie, aż w końcu kiwa głową i odwraca wzrok.

– Chwilę to potrwa – mówi. – Mam nadzieję, że lubicie stać na zimnie. Ja na pewno nie. – Wyciąga ze skrzynki parę sięgających bioder kaloszy i je zakłada. – Można było zaczekać do cholernego poranka. Ten samochód trzeba przestawić i to jak najdalej. – Wskazuje mojego nieoznakowanego sedana. Już nim odjechałam na odległość, którą uznałam za bezpieczną.

– To mój – mówię. – W porządku, przeparkuję go.

– Dzięki wielkie, pani funkcjonariusz – odpowiada. Jest w tym sporo ironii i aż mnie kusi, żeby odpowiedzieć. Nie robię tego. Południe nigdy nie było zbyt przyjazne dla ludzi z moim odcieniem skóry, a w mroku dzieją się tutaj złe rzeczy. Choć noszę odznakę i broń, wciąż mi to doskwiera jak ból w kościach na zmianę pogody.

Ostatnie, czego mi teraz trzeba, to wdawanie się w pyskówki. Muszę skoncentrować się na tym, co ważne: na tych dwóch maleństwach i sprawiedliwości dla nich. Zignorowanie kolejnego sprzyjającego Klanowi dupka to po prostu część tego wiejskiego krajobrazu.

Uświadamiam sobie, że nie podchodzę do tego całkowicie racjonalnie, że jestem rozdrażniona na wiele sposobów, że zauważam zbyt wiele rzeczy i poddaję się temu wszystkiemu. Nie wiem, czy to po prostu hormony, czy świadomość tego, jaki jest świat, do którego zamierzam wprowadzić swoje dziecko. Nasze będzie przynajmniej kochane. Ale do bezpieczeństwa droga jest daleka.

Przestawiam samochód i wjeżdżam nim w boczną drogę, którą zauważyłam wcześniej. Wysiadam i zostawiam na dachu przenośne, pulsujące, czerwone światło na wypadek, gdyby komuś przyszło do głowy, żeby zjechać z rozpędem ze wzgórza. Wracam na miejsce. Operator holownika, klnąc pod nosem, wszedł już do stawu.

– Pewnie złapię te gówniane ameby, co zjadają mózgi – marudzi. Nie mówię mu, że nie zauważyłby nawet różnicy. Choć facet jest irytujący i w ogóle mnie nie obchodzi, zna się na swoim fachu. Mocuje łańcuchy, krzywiąc się, kiedy zostaje zmuszony do przykucnięcia i zanurzenia się w stawie. Klnie z taką pasją, z jaką niektórzy się modlą. W końcu gramoli się na brzeg, a zastępca szeryfa wyciąga do niego rękę, kiedy zaczyna się ślizgać w mule. Będziemy musieli to gówno udokumentować, ale na to nic nie można poradzić. Kierowca wyjmuje brudny ręcznik z ciężarówki i wyciera się, choć niewiele to pomaga na zieloną maź, która do niego przywarła. Podchodzi do skrzynki sterowniczej i bierze się do roboty.

Jest w tym dobry. Balansuje ostrożnie i powoli oporem, który stawia zarówno samochód, jak i woda. Słychać zgrzyt kół zębatych. Zaciskam zęby i tłumię w sobie ochotę, żeby zawołać: „traktuj ten samochód tak, jakby były w nim twoje własne dzieci”, ale nie wiem nawet, czy to miałoby dla niego jakiekolwiek znaczenie. Zależy mi po prostu na cholernym szacunku w trakcie tego paskudnego procesu.

Dzwoni mój telefon. Sięgam po niego i zerkam na ekran. To Javier. Oddycham z ulgą, odbierając połączenie, choć atmosfera tego miejsca natychmiast miażdży tę ulgę jak głaz.

– Hej, Javi. Kocham cię.

Ciepły baryton Javiera Esparzy przenika mnie niczym fale letniego upału, co jest bardzo mile widziane w tym lodowatym miejscu. Jego głos jest odrobinę zachrypnięty.

– Ja też cię kocham. Wszystko gra?

Z pewnością usłyszał przerażenie w moim głosie. Dlatego zapytał. Staram się zabrzmieć normalnie.

– Tak. – Mam nadzieję, że brzmi to przekonująco. – Czy dla ciebie jest jeszcze wcześnie, czy już późno? – Nie wiem nawet, gdzie go wysłano z korpusem Marines na szkolenie rezerwy. Często tego nie wiem. Tak jest dla niego bezpieczniej. Teraz jest w rękach swoich współtowarzyszy z piechoty morskiej. Mogli wyjechać w praktycznie każde możliwe miejsce.

– Querida, tam gdzie jestem, jest już późny poranek. Zapomniałem, że u ciebie będzie tak wcześnie, ale to jedyna pora, o której mogłem zadzwonić. Nie dają nam tutaj dużego wyboru. – Nie ma go zaledwie od kilku dni, a brakuje mi go już tak bardzo, jakby wyjechał rok temu. – Wszystko tam w porządku? Brzmisz, jakbyś była na zewnątrz.

– Dostałam sprawę – mówię. – Chodzi o to… – Powiedz mu. Ale teraz, kiedy rozmawiamy przez telefon, nie mam ochoty o niczym mówić. Czuję się krucha i pozbawiona kontroli, a on jest tak daleko. Zerkam w kierunku zastępcy szeryfa, który znów schronił się w swoim wozie z włączonym ogrzewaniem. Obok stoi koroner. Cofam się o kilka kroków, kiedy znów słychać brzęki przekładni holownika, tarcie metalu o metal. Wbijam wzrok w wysuwający się powoli spod wody samochód. Tylny zderzak przebija powierzchnię, po chwili wynurza się też dach. W stawie tworzą się fale.

– Muszę ci o czymś powiedzieć – mówię. Odchodzę jeszcze kawałek, z dala od hałasu i nadstawionych uszu. – Nie wiem, czy to odpowiednia pora, ale… nie chcę już czekać. Javier, jestem w ciąży.

Opóźnienie czasowe tym razem kojarzy mi się z dodatkowym wstrząsem, jakby przyczyną był brak słów, a nie odległość.

– Czekaj, co? Kez! O mój Boże! – Radość w jego głosie wypełnia mnie całkowicie, przegania chłód i osamotnienie. Czuję się nagle, jakbym stała w pełnym słońcu. – Kez, kochanie. Będziemy mieli dziecko. – Przy ostatnim słowie głos mu się odrobinę załamuje. Wielki, silny marine, niemal doprowadzony do łez. – Dobrze się czujesz? Naprawdę? Cholera, tak chciałbym tam teraz z tobą być. Niczego więcej nie pragnę.

– Będziesz – zapewniam go. – Wszystko jest w porządku. Dziecko też. Za kilka dni mam wizytę u lekarza. Wyślę ci na telefon ultrasonogram, żebyś mógł wszystko zobaczyć, kiedy znów włączysz telefon. – Na razie jego telefon jest wyłączony. Znów z przyczyn bezpieczeństwa.

– Kez. – Teraz Javi brzmi nieco poważniej. – Nie słyszę w twoim głosie radości. Jesteś szczęśliwa?

– Bardzo – odpowiadam i słyszę emocje w tym jednym słowie. – Tak bardzo tego chcę. Chodzi o to, że… ta sprawa jest wyjątkowo okrutna. Trudno mi się teraz cieszyć tak, jak powinnam.

– Tak mi przykro, kochanie. Rób to, co musisz, Kez. Kocham cię. Zawsze.

– Ja też cię kocham. – Pozwalam na chwilę słodkiej i ciepłej ciszy. Zauważam, że holownik uzyskał już właściwe naprężenie i że tylne koła samochodu zaczynają się pojawiać na śliskim brzegu stawu. – Uważaj na siebie, Javi. Dla mnie i dla dziecka.

– Ty też bądź ostrożna. Odpocznij, jeśli możesz… – Połączenie zostaje przerwane w połowie ostatniego słowa. Przywykłam już do tego – łączność w niektórych miejscach bywa kłopotliwa. I tak się cieszę, że udało mu się do mnie dodzwonić.

Kiedy Javi znika, poranny chłód staje się jeszcze dotkliwszy. Wydycham powoli powietrze, próbując uniknąć tej przypominającej coś paranormalnego mgły, i obserwuję, jak koła obracają się na brzegu. W końcu sedan zostaje wyciągnięty z wody. Kierowca holownika jest lepszy, niż na to zasługujemy w tym miejscu i o tej godzinie. Udało mu się wydostać całe auto i ustawić je na drodze. W końcu usuwa haki i wycofuje swój wóz.

– Mam zaczekać? – pyta. Nie mnie, oczywiście. Zastępcę.

– Proszę, jeśli nie stanowi to problemu.

Ten wzrusza ramionami.

– Płacą mi od godziny.

Woda spływa kaskadami z otwartych okien i wydostaje się strumykami spomiędzy uszczelek w drzwiach. Kiedy Winston przestawia swoje reflektory, staram się nie patrzeć na tylne siedzenia i skupiam się na aucie z zewnątrz. Nie jest nowe, ale wygląda na dobrze utrzymane. Żadnych uszkodzeń. Ma bladobeżowy kolor, którego większość ludzi unika w tych czasach, ale może jestem niemiła, może to po prostu odcień złota. Trudno to stwierdzić w tym oświetleniu roboczym, które nie bez powodu jest takie ostre.

Zastępca szeryfa i koroner rzucają mi spojrzenia. Podchodzę bliżej i pomagam Winstonowi rozwinąć czysty, niebieski brezent, który umieszczamy po stronie kierowcy, żeby złapać wszystko, co może wypaść ze środka. Koroner podaje mi papierowe osłonki na buty, które zakładam. Wciągam też rękawiczki i podchodzę do cieknącego wiadra, które niegdyś było pojazdem.

Pochylam się w stronę okna, żeby zajrzeć do środka. Wewnątrz wciąż uwięzione jest co najmniej kilkadziesiąt centymetrów brudnej wody.

– Pomóż mi z siatką – prosi koroner i przytrzymuje swój koniec drobnej sieci. Przeciąga ją pod samochodem, trzyma po swojej stronie i ostrożnie otwiera drzwi pasażera. Ja robię to samo po przeciwnej stronie. Bagno wypływa gwałtownym potokiem, który szybko zmienia się w leniwy strumyk. Ostrożnie podnosi swój koniec siatki, żeby zachować wszelkie dowody, które mogłyby wypłynąć z wnętrza, po czym odsuwa ją na bok, żeby podnieść cokolwiek, co mogłoby ulec rozkładowi w wodzie. W szczególności papier. Przesuwam nieco reflektor, żeby oświetlał wnętrze samochodu. Wciąż nie patrzę na tył, choć przyciąga mnie on jak magnes. Kątem oka dostrzegam rozmyte, białe kształty, ale wiem, że kiedy spojrzę na nie bezpośrednio, nie będę mogła już spojrzeć gdziekolwiek indziej.

Skupiam się na przodzie.

Fotel jest przesunięty do kierownicy, co oznacza, że prowadziła osoba niższego wzrostu. Po stronie pasażera, na dywaniku pływającym w mazi, zauważam brązową damską torebkę: wykonaną w stylu hobo, bezkształtną rzecz, która wydaje się czymś wypchana. Oznaczam i fotografuję torebkę, po czym kładę ją na siedzeniu. Nie wygląda to dobrze. Żadnego kierowcy, brak mamy, pozostawiona torebka. Instynkt natychmiast podpowiada mi, że doszło do porwania.

Otwieram ostrożnie torebkę. Zawartość jest mokra, choć nie do końca przesiąknięta, co pozwala się domyślić, jak długo znajdowała się w wodzie. Wyjmuję portfel i zaglądam do środka.

– Sheryl Lansdowne – odczytuję na głos, choć nie wiem, jakie miałoby to znaczenie dla kogokolwiek w zasięgu słuchu. Odkładam portfel i fotografuję prawo jazdy. Sheryl ma dwadzieścia siedem lat, jest smukła i dość atrakcyjna. Jej jasne, kręcone włosy sięgają ramion. Ma jasną karnację, ale jest nieco opalona. Nie najgorsze zdjęcie w dokumencie. Otwieram notatnik i zapisuję nazwisko i adres. To będzie następne miejsce, które muszę odwiedzić. Od razu zaczynam myśleć o jej krewnych.

Na przednim siedzeniu nie znajduję już niczego ważnego. Tapicerka sprawia wrażenie czystej, a jeśli była na niej krew, to została zmyta przez wodę ze stawu. Technicy sprawdzą to oczywiście dokładniej w poszukiwaniu śladów. Otwieram schowek na rękawiczki, wyciągam ze środka przemoczone dokumenty i wręczam je Winstonowi, żeby je zabezpieczył. Wyglądają dość standardowo: papiery z ubezpieczalni, dowód rejestracyjny, podręcznik obsługi auta.

Zajęłam się już wszystkim, co pozwoliło mi odwrócić uwagę, i czuję teraz, że węzeł w mojej piersi coraz bardziej się zaciska.

Biorę głęboki wdech i odwracam głowę, żeby skupić się na tylnej kanapie.

Moja pierwsza myśl to: jakie one są blade. To białe dzieci, owszem, ale mają teraz taki nienaturalnie świetlisty kolor. Jedno otworzyło błękitne oczy jak lalka, ale to nie jest zabawka, a niestosowność tego widoku wije się we mnie jak niewidzialny wąż. Druga, podobna dziewczynka ma zamknięte oczy i wyraźnie widoczne, mokre rzęsy. Ich identyczne, różowe ubranka są brudne od zielonej wody.

Są takie nieruchome.

Nawet doświadczony gliniarz traci na taki widok rezon. Ale ja nie mogę sobie na to pozwolić. Jeden niewłaściwy krok, a zastępca nie zamknie jadaczki i zacznie rozpowiadać o czarnej kobiecie, która nie udźwignęła tematu. Nie tylko o mnie tutaj chodzi, ale również o całą kolejkę kobiet za moimi plecami.

– Żadnych śladów oczywistych obrażeń – mówię. Nie mogę teraz oderwać wzroku. Cienkie włoski przyklejone do miękkich, małych czółek, pewnie blond, gdyby wyschły. Jedna ma wplecioną w kosmyki małą, żółtą kokardkę, druga nie. Może dzięki niej matka potrafiła je rozróżnić. Nie potrafię dostrzec żadnych innych charakterystycznych cech. Przełykam głośno ślinę.

– Winston?

Koroner podchodzi bliżej.

– Piana na wargach – zauważa. – Ale nie postawiłbym jeszcze na to niczego.

Chce mi w ten sposób powiedzieć, że jego zdaniem dziewczynki utonęły i to jest jeszcze gorsze. Przypięte do fotelików, bezradne i płaczące, kiedy samochód toczy się do stawu. Zimna woda wpadająca przez okna i między uszczelkami. Wypełniająca się nią kabina.

Ktoś chciał, żeby te dzieci cierpiały, albo przynajmniej pozostał obojętny na ich krzywdę.

Nie ma tu już niczego nowego, ale wciąż się na nie gapię. Ta z zamkniętymi oczami wygląda, jakby spała, gdyby nie woda spływająca z włosów i stópek piżamy. Robiłam już kiedyś zakupy dla małych dzieci. Widziałam ubranka dokładnie takie jak to.

Kiedy cofam się o krok, czuję kwaśny posmak w ustach i smród powietrza. Przez chwilę niebezpiecznie kręci mi się w głowie i muszę przycisnąć dłoń do brzucha. Nie wiem, czy próbuję uspokoić siebie, czy może dziecko, które jest tam ukryte.

– Dobrze się czujesz? – pyta Winston.

– Jasne – kłamię. – Zadzwoń do mnie, kiedy będziesz gotów do pracy.

– To chwilę potrwa – ostrzega mnie. – Mam jeszcze dwa podejrzane zgony z popołudnia.

Wytrzymuję jego spojrzenie.

– Te przypadki mogą zaczekać.

Milczy przez chwilę, po czym odpowiada:

– Okej. Na pewno chcesz uczestniczyć w autopsji? To ciężka sprawa. Mógłbym po prostu dostarczyć ci raport.

Ktoś musi być świadkiem – myślę. Te dwie dziewczynki umarły same, nie mając nawet mamy u boku. Samotne, zmarznięte, przerażone. Przynajmniej w taki sposób mogę coś dla nich zrobić.

– Będę na miejscu – odpowiadam. – Zadzwoń, kiedy tylko będziesz gotów.

Winston kiwa głową. Zastępca szeryfa wysiada z samochodu i mówi:

– Zabezpieczę to miejsce. Czy staw ma zostać przeszukany?

– Jeśli jest w nim choćby kijanka, to chcę ją mieć. Zostań tutaj, aż ktoś przyjedzie cię zmienić. Nie odjeżdżaj z byle powodu.

Kiwa głową, przemarznięty i nieszczęśliwy, ale wie, że nie może sprawić mi tutaj zawodu.

Idę wzdłuż drogi, kiedy Winston ładuje dwa bezwładne ciałka wraz z fotelikami do swojej furgonetki. Kiedy wsiadam do samochodu i zatrzaskuję bezpiecznie drzwi, siedzę tak przez chwilę i cała się trzęsę. Czuję, jakbym poddawała się dekompresji po spacerze po dnie bardzo głębokiego morza. Łapię powietrze krótkimi wdechami i wypuszczam je dłuższymi wydechami. Dłonie zaciskam mocno na kierownicy.

Muszę pojechać na adres Sheryl Lansdowne w Valerie. Mam nadzieję, że ktoś będzie tam czekał – mąż, ojciec, matka. Nie cieszy mnie oczywiście wizja przekazywania tragicznych wieści. Prawda jest taka, że w pracy każdego dnia widuję załamanych ludzi, ale nic nie jest tak trudne, jak przekazywanie informacji o czyjejś śmierci.

Ale podobnie jak autopsja, jest to coś, do czego nie odwrócę się plecami. Nie takim człowiekiem chcę być.

Wrzucam bieg i odjeżdżam.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

Tytuł oryginału: Heartbreak Bay

 

Copyright © 2021 by Rachel Caine, LLC

 

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2021

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiekformie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to takżefotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwemnośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2021

 

Zdjęcie na okładce: © Lee Avison / Arcangel

 

Redakcja, korekta, skład i łamanie: Editio

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8195-634-5

 

 

Wydawnictwo Filia

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA Mroczna Strona

mrocznastrona.pl