Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Iskra wyjdzie z Polski
Apokaliptyczne objawienia Miłosierdzia Bożego
Na początku XX wieku Bóg objawił swoje tajemnice czterem polskim zakonnicom. Ich losy były różne – jedna skończyła jako heretyczka, inna została wielką świętą Kościoła katolickiego, pozostałe będą wyniesione na ołtarze. Wszystkie jednak otrzymały ten sam dar – niezwykłe orędzie o Bożym Miłosierdziu, które na zawsze zmieniło świat. Co zobaczyły polskie mistyczki? Dlaczego Bóg wybrał na miejsce tych objawień właśnie naszą ojczyznę? Czy proroctwo o iskrze, która wyjdzie z Polski, ciągle czeka na swoje spełnienie?
Poznaj apokaliptyczne objawienia Miłosierdzia Bożego!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 252
Copyright © Tomasz P. Terlikowski 2020
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Esprit 2020
All rights reserved
NAOKŁADCE: Jaras72 / Shutterstock
REDAKCJA: Malwina Kozłowska
KOREKTA: Magdalena Kolanko
ISBN 978-83-67291-23-1Wydanie I, Kraków 2020
Wydawnictwo Esprit sp. z o.o.
ul. Władysława Siwka 27a, 31-588 Kraków
tel./fax 12 267 05 69, 12 264 37 09, 12 264 37 19
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.esprit.com.pl
Pusty plac św. Piotra. Krople deszczu uderzające w rzymski bruk i samotna postać w białej sutannie, która trwa na modlitwie. Dłonie Franciszka się trzęsą; widać, że jest słaby, chwilami można odnieść wrażenie, że niesiony przez niego Najświętszy Sakrament wypadnie mu z rąk. Ale papież trwa w napięciu, w modlitewnym skupieniu. Samotny i sam wobec Boga błaga Go, jak niegdyś Mojżesz, o oddalenie zarazy i zagłady od swojego ludu. Ten obraz zostanie w pamięci na długo. Trudno oprzeć się jego apokaliptycznym interpretacjom. A przecież nie jest to jedyna taka scena, obraz, sytuacja. Pusta świątynia, a w niej rzędy trumien, transporty wojskowych ciężarówek wiozące zwłoki… Historia domu seniora w Hiszpanii, w którym dopiero po kilku dniach odkryto, że zwłoki zmarłych na COVID-19 spoczywały w pokojach obok mieszkańców jeszcze żywych, choć już chorych. I jeszcze twarze lekarzy, zmęczonych, zmuszonych decydować, kto ma żyć, a kto umierać; zdjęcie kapłana, który oddał kupiony dla niego przez parafian respirator, żeby ktoś inny, młodszy mógł przeżyć. A obok, tuż obok, obrazy zupełnie inne. Wielkie imprezy, picie na umór (wystarczy zajrzeć do pojemników na butelki na jakimkolwiek osiedlu, żeby zobaczyć, że spożycie alkoholu w czasie pandemii wzrosło), lekceważenie zakazów władz i szukanie jakichkolwiek rozrywek, które wypełniłyby radykalną pustkę naszych czasów, ich beztreściowość.
To są obrazy naszej może jeszcze pluszowej, ale przecież nie mniej realnej Apokalipsy. Apokalipsy – by posłużyć się tytułem znakomitej książki Wasyla Rozanowa pisanej w czasie rewolucji bolszewickiej – naszych czasów. Można dyskutować, że przecież jeszcze nic takiego się nie stało, że wciąż więcej ludzi umiera na raka czy zawał serca, a nikt o nich nie pamięta, że zamknięcie ulubionych kawiarni to jeszcze nie dowód, a siedzenie w domu to mniejsze wyrzeczenie od tych, które ponosili nasi dziadowie w czasie wojen czy komunizmu. To wszystko prawda, ale ta „pluszowa apokalipsa”, te „pluszowe” cierpienia rzeczywiście – jeśli potrwają dłużej – mogą zmienić bardzo głęboko nasz świat, wyznaczyć koniec polityczno-ekonomicznego status quo, w którym przyszło nam żyć. Wielu już tego doświadczyło. Zdjęcia przysyłane ze Stanów Zjednoczonych są tego smutnym przykładem. Wielu, bardzo wielu ludzi już teraz straciło tam pracę, na ulicach większych miast widać uzbrojoną po zęby policję i wojsko szykujące się do powstrzymywania zamieszek wywołanych przez tych, którzy właśnie stracili jedyne źródło dochodu, a muszą opłacić kredyty. Ogólną frustrację widać też w dużo lepiej socjalnie i prawnie zabezpieczonej Europie. Chadecki polityk z Niemiec popełnił samobójstwo, bo obawiał się, że nie będzie w stanie sprostać oczekiwaniom społecznym. W Polsce, choć mówi się o tym ciszej, sytuacja wygląda podobnie. Ludzie żyjący z turystyki stracili pracę i nikt nie wie, kiedy znów będą mogli ją podjąć. A nie jest to przecież jedyny rynek, który został zniszczony przez pandemię i związane z nią zapisy. Pal licho zyski, bilanse PKB i inne wskaźniki, bo o wiele istotniejsze jest to, że setki tysięcy ludzi straciło pracę, nie stać ich na pokrycie podstawowych wydatków, a banki – nawet jeśli teraz zawieszą raty – nie pozwolą przecież, by kredyty nie zostały spłacone. Do tego dochodzi nagła świadomość, że większość z tego, co mamy, jest na kredyt. Frustracja, żal, depresja, tęsknota za utraconym, a kto wie, czy również nie samobójstwa – to będą całkiem realne koszty tego, co się dzieje. Nikt zaś nie wie, ile to może potrwać.
Wiele wskazuje więc na to, że jesteśmy w trakcie największego kryzysu w ciągu ostatnich dwóch wieków. Wielki kryzys z końca lat dwudziestych XX wieku to może być nic w porównaniu z tym, co nas czeka, bowiem skutki będą nie tylko ekonomiczne i polityczne, ale także społeczne. Część polityków porównuje obecną sytuację z drugą wojną światową, która nie tylko zniszczyła na lata gospodarkę, ale też – podobnie jak jej poprzedniczka w połączeniu z gigantyczną pandemią grypy hiszpanki – realnie zakończyła XIX wiek i zmieniła polityczne i gospodarcze status quo. Wywołana przez koronawirusa pandemia, która ujawnia inne od dawna toczące naszą cywilizację choroby, tylko przyspiesza pewne procesy i zmiany. Koniec historii nie tylko nie nastąpił, ale wiele wskazuje na to, że na nowo zaczynają się w niej dynamiczne zmiany. A na to wszystko nakładają się apokaliptyczne wizje i przepowiednie, których coraz więcej nie tylko w Kościele katolickim, lecz także w innych wspólnotach. Były główny sefardyjski rabin Izraela Szmuel Elijahu otwarcie mówił o tym, że pandemia COVID-19 jest „znakiem nadchodzących dni Mesjasza”. Według rabina Szlomo Awinera koronawirus przypomina nam, że musimy ponownie uczynić Boga Panem i Królem naszego świata, bo inaczej będzie rządził nami „maleńki wirus w koronie”. Izraelski minister zdrowia natomiast, który prywatnie jest chasydem ze szkoły Gur (czyli naszej swojskiej góry Kalwarii), przekroczył wszystkie granice, oznajmiając, że „Mesjasz przyjdzie przed Paschą”. „Jestem pewien, że Mesjasz przyjdzie i wyprowadzi nas, jak Bóg wyprowadził nas z Egiptu. Wkrótce wyjdziemy na wolność, a Mesjasz przyjdzie i wybawi nas od wszystkich kłopotów świata” – przekonywał Jaakow Litzman, odpowiadając na pytanie, czy Żydzi będą mogli uczestniczyć w obchodach Paschy. Ostro i jednoznacznie przed nadchodzącym dniem sądu ostrzega także Matka Boża w Trevignano Romano i w Medjugorje, a jeśli zestawić te przepowiednie z objawieniami w Fatimie czy Akicie, rzeczywiście można odnieść wrażenie, że samo niebo ostrzega nas, iż znajdujemy się wewnątrz ogromnego kryzysu. I to nie tylko ekonomicznego, społecznego czy politycznego, ale także duchowego. A przyznają to nawet ludzie, którzy daleko są od wiary. Olga Tokarczuk w wywiadzie dla „Frankfurter Allgemeine Zeitung” wskazuje, że „przed naszymi oczami ulatuje, przemija paradygmat cywilizacji, który kształtował nas przez ostatnich dwieście lat. Który brzmiał: jesteśmy panami stworzenia, możemy wszystko i świat należy do nas” i wieszczy: „teraz nadejdą nowe czasy”. Mam świadomość, że te słowa mają prowadzić do wniosków odmiennych niż chrześcijańskie, mają skłaniać do radykalnego ekologizmu, ale… nie sposób odmówić ich autorce, że trafnie diagnozuje istotę naszych duchowych problemów, wskazując, że człowiek – o czym mówiła także Matka Boża w Akicie i Fatimie – postawił się na miejscu Boga, przez co pogrążył i świat, i Kościół w otchłani grzechu i doprowadził do wielkiego kryzysu.
Oczywiście nie jest to pierwszy taki kryzys i nie pierwsze takie reakcje. Apokaliptyczne wzmożenie właściwe jest każdej pandemii, ale także każdemu błyskawicznemu procesowi kończącemu dotychczasową rzeczywistość. „Czarna śmierć”, która mogła pochłonąć nawet sześćdziesiąt procent populacji czternastowiecznej Europy, niezwykle wzmogła apokaliptyczne pragnienia wewnątrz średniowiecznej wspólnoty. Jeszcze przed ówczesną pandemią w chrześcijaństwie tamtych czasów żywa była idea nadejścia Antychrysta, które miały poprzedzić wielkie cierpienia, choroby, wojny, będące sygnałem do „przebudzenia wierzących”, nawrócenia Żydów, a także reformy Kościoła. I właśnie te elementy średniowiecznej pobożności i mentalności pomogły zinterpretować „czarną śmierć”. W traktacie Liber secretorum eventuum franciszkański wizjoner Jan z Rupescissa (którego dzieła wpłynęły później choćby na Jana Husa) przekonywał, że zarówno wielkie cierpienia związane z pandemią, jak i boom urodzeń i szybkich ślubów następujący po tej wielkiej hekatombie, były elementami kar poprzedzających nadejście Antychrysta. Te straszliwe „bóle rodzenia czasów mesjańskich”, kary i cierpienia miały jednak poprzedzać czas odrodzenia chrześcijaństwa, nawrócenia pogan i tysiącletniego królowania Chrystusa na ziemi. Wtedy do tego nie doszło, ale efektem pandemii i związanych z nią apokaliptycznych przewidywań były głęboka reforma Kościoła, wielki rozwój mistyki i tysiące nawróceń, a także – w dalszej perspektywie – głębsza solidarność społeczna. Bóg przygotowywał ludzkość na tamte czasy poprzez działalność licznych mistyczek, choćby tych skupionych w szkole nadreńskiej. Wiele wskazuje na to, że dzisiaj jest podobnie. Bóg przygotował nas na te czasy, działając przez mistyczki pochodzące z Polski. A lekarstwem na lęk, strach, poczucie beznadziei ma być Boże Miłosierdzie.
Nieco ponad sto pięćdziesiąt lat temu Bóg po raz pierwszy objawił w Polsce tę niesamowitą nowinę, a później – gdy pierwsza wizjonerka Maria Franciszka Kozłowska zeszła z drogi Bożej – ponowił objawienia w nieco innej formie i przekazał kolejnym polskim dziewczętom: św. Faustynie Kowalskiej, siostrze Leonii Nastał i siostrze Robercie Babiak. Tak jakby chciał, żeby to właśnie w Polsce ujawniło się światło dla świata na nadchodzące trudne dni. Wielkim nauczycielem Miłosierdzia Bożego był także pochodzący z Polski papież św. Jan Paweł II, a Polacy i przez niego, i przez samego Pana Jezusa zostali wezwani do tego, by być świadkami tej niezwykłej prawdy. Ta książka jest próbą opowiedzenia o tym, jak dokonywały się owe objawienia, ale też ostrzeżeniem skierowanym do nas, polskich katolików, przed pułapkami, w jakie możemy wpaść wewnątrz naszej polskiej pobożności i religijności. Mariawityzm, który mógł stać się wielką dobrą nowiną dla świata, odszedł od Kościoła, a potem pogrążył się w szaleństwie pseudomistyki. Bóg jest jednak silniejszy od naszych słabości i dlatego do swojego dzieła powołał kolejne dziewczęta. A nam pozostawił niesamowitą nowinę o tym, że w czasach kryzysu w świecie i w Kościele mamy zwrócić się do Boga, który kocha nas do szaleństwa. O tym jest ta książka.
Rzędy prostych metalowych krzyży, cmentarne tablice z wypisanymi imionami zakonnymi i nazwiskami wielu sióstr i kapłanów. Ich historie często są naprawdę wzruszające. Tu leży siostra, która zakładała pierwsze mariawickie szkoły, tam kapłan, który przez lata ukrywał się na Węgrzech, pracował jako palacz, byle tylko pozostać mariawitą; nieco dalej spoczywają siostry, które całe swoje życie poświęciły pokornej służbie i adoracji Najświętszego Sakramentu, przekonane, że służą Dziełu Wielkiego Miłosierdzia. Ich szczerości, wiary, poświęcenia i rezygnacji nie zamierzam kwestionować; nie wolno mi tego zrobić. Ale gdy spoglądam na te nagrobki, ogarnia mnie jakiś smutek. Tak się bowiem składa, że żeński zakon, którego członkinie spoczywają w Płocku, czyli Zgromadzenie Sióstr Mariawitek ze Starokatolickiego Kościoła Mariawitów, w zasadzie już nie istnieje. Ostatnia z zakonnic, siostra Maria Apolinaria Abramowska, po życiu oddanym służbie w zakrystii i kuchni zmarła w 2009 roku. I choć dwa lata później w Paryżu habit tego samego zgromadzenia przyjęła pewna Francuzka, to trudno mówić tu o zachowaniu ciągłości zgromadzenia. Inne mariawickie siostry, skupione w Katolickim Kościele Mariawitów, wyznają teologię, która z chrześcijaństwem ma już niewiele wspólnego, a ich przełożona generalna, biskupka Maria Beatrycze Szulgowicz, sama urodzona ze związku mariawickiego kapłana i mariawickiej kapłanki (siostry zakonnej), według teologii tej wspólnoty jest niepokalanie poczęta. Gorliwi, wierzący kapłani i wspaniałe siostry zakonne – Dzieło Wielkiego Miłosierdzia, które mogło przemienić świat, wygasa powoli na naszych oczach. Owszem, są jeszcze mariawickie parafie, są kapłani, ale i kościoły, i kaplice pustoszeją, dotychczasowy dynamizm zamarł, objawień – poza nielicznymi specjalistami – nikt nie zna.
Ta historia mogła wyglądać zupełnie inaczej. Potężne zgromadzenia męskie i żeńskie poświęcone Matce Bożej, których głównym celem byłoby głoszenie Bożego Miłosierdzia. Charyzmatyczna wizjonerka otoczona gronem najpobożniejszych i najlepiej wykształconych kapłanów w Polsce, którzy jej intuicje i objawienia byliby w stanie przełożyć nie tylko na praktykę duszpasterską, ale również na głęboką teologię. I wreszcie polski Kościół wzmocniony dynamizmem, pragnieniem głębokiej przemiany życia kapłańskiego i zakonnego, którego rozsadnikiem mógłby być Płock. Tak się jednak nie stało. Pierwotna intuicja, objawienie, którego – wiele na to wskazuje – doświadczyła siostra Maria Franciszka Kozłowska i które mogło stać się początkiem rzeczywistego Dzieła Wielkiego Miłosierdzia i zreformować nie tylko polski katolicyzm, ale także Kościół powszechny, zostały zaprzepaszczone. Polska, która mogła już wtedy stać się miejscem, gdzie zostaje objawiona najważniejsza prawda teologii XX i XXI wieku – stała się miejscem wielkiego sporu i schizmy, a później (niezależnie od ekumenicznej dyplomacji trzeba to powiedzieć jasno) miejscem wielkiej kompromitacji opartego na mistycznych wizjach przesłania mariawityzmu. Trudno bowiem inaczej określić pseudomistyczne pomysły arcybiskupa Jana Marii Michała Kowalskiego, który najpierw doprowadził do małżeństw biskupów i księży z siostrami zakonnymi, potem przekonywał, że dzieci z tych związków są niepokalanie poczęte, a na koniec – co doprowadziło do rozłamu wewnątrz wspólnoty mariawickiej – zaproponował biskupom wielożeństwo. Tego było za wiele nawet dla przyzwyczajonych do teologicznych nowinek biskupów i biskupek mariawickich i w efekcie wspólnota podzieliła się na dwie.
A nie musiało tak być. Gdy siostra Maria Franciszka rozpoczynała swoje działania, znajdowała się pod opieką duchową jednego z najważniejszych i najbardziej znanych polskich kierowników duchowych i założycieli dziesiątków zgromadzeń żeńskich – bł. Honorata Koźmińskiego. Uważna analiza pierwszej części jej objawień wykazuje liczne strukturalne i treściowe podobieństwa z objawieniami św. Faustyny Kowalskiej, a zgromadzenie żeńskie i założone przez mistyczkę nieco później zgromadzenie męskie tworzyli naprawdę gorliwi, pobożni i zaangażowani mężczyźni i kobiety. Początkowo wiernych do mariawitów przyciągały wcale nie objawienia, ale… właśnie gorliwość duszpasterska, zaangażowanie i osobista świętość pierwszych kapłanów związanych z Marią Franciszką Kozłowską. Ich metody duszpasterskie były naprawdę nowoczesne, a asceza, wyrzeczenie i ubóstwo tak autentyczne, że aż pociągające. Objawienia Marii Franciszki także mogły przyciągać, bowiem tematycznie były nawet szersze niż te, które później otrzymała św. Faustyna. Można odnieść wrażenie, że pierwsza próba przekazania za sprawą Polek i Polaków objawienia Bożego Miłosierdzia, przemiany Kościoła w duchu miłosierdzia, była większa, pełniejsza i miała charakter bardziej intelektualny. Upadek tego dzieła przesądził o tym, że Boże Miłosierdzie znamy z nieco innej perspektywy, a narzędzia objawienia się zmieniły. Dlaczego tak się stało? Dlaczego Maria Franciszka Kozłowska, a także związani z nią kapłani nie zdołali wypełnić misji, która, jak się zdaje, została im powierzona? I czy rzeczywiście Bóg mógł się „pomylić”, godząc się na to, by Jego wizjonerka została zwiedziona? Aby dobrze to zrozumieć, trzeba dokładnie przeanalizować nie tylko życie Marii Franciszki i jej uczniów, lecz także treść objawień i sytuację Kościoła w tamtym czasie.
„Byłam wtedy przekonaną, że z każdym człowiekiem tak Pan Jezus rozmawia”
Ta historia zaczyna się 27 maja 1862 roku w Wielicznej, nieopodal Węgrowa, gdy na świat przychodzi córka Jakuba Kozłowskiego i Anny z Olszewskich. Rodzice na chrzcie nadają jej imiona Felicja Magdalena, ale ojciec niedługo się cieszy z narodzin córki, bowiem niespełna rok później ginie podczas powstania styczniowego. Matka postanawia wychować jedynaczkę sama i wędruje od jednych krewnych do drugich, by ostatecznie wraz z dziesięcioletnią wówczas Felicją zamieszkać w Warszawie1. Dziewczynka, którą wcześniej uczono w domu, wkrótce rozpoczyna naukę najpierw na pensji hrabiny Skarbek, a później, po przerwie spowodowanej chorobą, w IV Gimnazjum Żeńskim przy ulicy Miodowej. Obie szkoły cieszyły się renomą, a Felicja uczyła się dobrze, stąd możemy przypuszczać, że po zakończeniu edukacji mówiła już po angielsku, francusku i rosyjsku, a także pięknie pisała po polsku, czego od najwcześniejszych lat pilnowała jej matka. Dzięki takiemu wykształceniu Felicja mogła niemal od razu rozpocząć pracę nauczycielki domowej u generała Urlicha. Była wówczas kobietą – jak możemy ocenić po zdjęciach – nie tylko dobrze wykształconą, ale i piękną. Miała ciemne, długie włosy, bystre spojrzenie (choć mniej więcej w tym czasie utraciła wzrok w jednym oku) i subtelny uśmiech i niewątpliwie mogła się podobać mężczyznom. Dlatego nie powinno zaskakiwać, że mniej więcej w tym czasie otrzymała także propozycję małżeństwa, ale – kierując się już wówczas pragnieniem życia zakonnego – odrzuciła ją2.
Dzieciństwo Marii Franciszki (czy raczej Felicji Magdaleny Kozłowskiej), gdyby przeanalizować jego aspekt duchowy, wyglądało jak u wielu świętych i mistyczek. Już jako mała dziewczynka Felicja odczuwała (tak jak św. Faustyna Kowalska czy bł. Marcelina Darowska) pragnienie życia zakonnego, od najwcześniejszych lat wiele się modliła i bardzo przeżywała praktyki religijne. We wspomnieniach dyktowanych arcybiskupowi Janowi Marii Michałowi Kowalskiemu, zawartych w Dziele Wielkiego Miłosierdzia z 1927 roku siostra Maria Franciszka wspominała, że już jako dziecko otrzymała od Boga szczególne zrozumienie tajemnicy Niepokalanego Poczęcia i że ta prawda wiary napełniała ją niezwykłym zachwytem. Jako dziesięciolatka przystąpiła do Pierwszej Komunii Świętej i już wtedy miała przysiąc Bogu, że zachowa czystość na całe życie. „Nie był to ślub, ale przysięga, nie rozumiałam bowiem istoty ślubu. A uczyniłam tę przysięgę na skutek rozkazu Bożego, nie rozumiejąc nawet cnoty czystości”3 – powiedziała arcybiskupowi i dodała, że mniej więcej w tym samym czasie otrzymała od Boga szczególny dar wstrętu do grzechu nieczystego. Dwa lata później dziewczynka „odkrywa” adorację Najświętszego Sakramentu i bardzo szybko „proponuje” Jezusowi, że będzie w jej trakcie wynagradzać za grzeszników. Jezus jednak miał jej wówczas odpowiedzieć: „Ty Mi będziesz wynagradzała za przyjaciół”4. Felicja początkowo nie wiedziała, co to znaczy, ale z czasem Jezus wyjaśnił jej, że chodzi o to, by wynagradzała za Jego przyjaciół, czyli za kapłanów. Tego rodzaju „rozmowy” (nie jest jasne, jaki miały wówczas charakter, ale siostra Maria Franciszka relacjonuje je dość szczegółowo) nie były dla niej wówczas najmniejszym zaskoczeniem: „byłam wtedy przekonaną, że z każdym człowiekiem tak Pan Jezus rozmawia, tym bardziej że i w książkach do nabożeństwa o przemawianiu Pana Jezusa do duszy człowieka później czytywałam”5. Matka Felicji (która w późniejszym czasie sama wstąpiła do założonego przez córkę zgromadzenia) wspominała także, że córka od dzieciństwa miała ogromną skłonność do ascezy: już jako siedmiolatka zachowywała posty, nie jadała śniadań, by przeznaczone na nie pieniądze ofiarować na pomoc ubogim, a wreszcie unikała zabaw tanecznych6.
Kiedy zrodziło się w niej powołanie do życia zakonnego? Ona sama wspomina, że gdy miała piętnaście lat, przeczytała żywot kapucynki św. Weroniki Giuliani i właśnie pod wpływem tej lektury po raz pierwszy w życiu poczuła pragnienie wstąpienia do klasztoru. „Mądrość prawdziwa wypływa ze zjednoczenia się z Bogiem”7 – miała wówczas usłyszeć od Jezusa. Pierwszy ksiądz, z którym zaczęła o tym rozmawiać, zdecydowanie ją jednak od takiego kroku odwodził. „Powołaniem kobiety jest wyjść za mąż, a nie zawracać sobie głowy takimi rzeczami” – miał jej powiedzieć. Dziewczyna jednak nie dała za wygraną i znalazła nowego spowiednika, który zaczął utwierdzać ją w powołaniu zakonnym. Pierwszą próbę – nieudaną – wstąpienia do zakonu kontemplacyjnego sióstr wizytek Felicja Magdalena Kozłowska podjęła jako siedemnastolatka, gdy odbywała w warszawskim klasztorze tego zgromadzenia rekolekcje, po których chciała rozpocząć nowicjat. W tamtym czasie było to jednak niemożliwe, bowiem władze carskie po powstaniu styczniowym rozpoczęły politykę stopniowego tłumienia życia zakonnego i zakazały przyjmowania kandydatów i kandydatek do klasztorów8. Młoda kobieta jednak nie odpuszcza i za sprawą kapucyna ojca Łukasza Zaczyńskiego9, który udzielał jej rekolekcji w Zakroczymiu, ostatecznie trafia do ojca Honorata Koźmińskiego, który kieruje ją do jednego z założonych przez siebie zgromadzeń ukrytych, a mianowicie do prowadzonego przez Siostry Franciszkanki od Cierpiących „Przytuliska”, zajmującego się w Warszawie pomocą osobom chorym.
W szkole bł. Honorata
Spotkanie z charyzmatycznym spowiednikiem i założycielem dwudziestu sześciu zgromadzeń zakonnych niewątpliwie miało ogromne znaczenie dla młodziutkiej Felicji. Już sama historia jego życia mogła fascynować. W młodości, podczas studiowania budownictwa w Warszawie w Szkole Sztuk Pięknych, stracił wiarę. Niesłusznie aresztowany i osadzony w Cytadeli Warszawskiej, przeżywa nie tylko śmiertelną chorobę, ale także kolejny głęboki kryzys wiary. I tylko modlitwy matki sprawiają, że odzyskuje zdrowie, wiarę i wolność. Rok po opuszczeniu cytadeli, znowu na skutek szczególnej łaski Matki Bożej, wstępuje do Zakonu Braci Mniejszych Kapucynów. Kilka lat później – w 1855 roku – wraz z Zofią Truszowską zakłada pierwsze zgromadzenie żeńskie, sióstr felicjanek. Jednak jego nowe życie rozpoczyna się tak naprawdę dopiero w roku 1864, gdy władze carskie zamykają klasztor kapucynów w Warszawie, zakazują przyjmowania nowych zakonników, a tych, którzy już w zakonie funkcjonują, przewożą do Zakroczymia. Honorat mieszka tam dwadzieścia osiem lat, reformuje swoje życie, bardzo dużo pisze, ale przede wszystkim spędza wiele godzin w konfesjonale, kierując osobami, które szukają dobrego rozeznania swojego życia lub możliwości podjęcia życia zakonnego. Jak już wspomniałem, nie było ono wówczas – na skutek carskich zakazów – możliwe i dlatego ojciec Honorat kierował mocne, charyzmatyczne postacie do zakładania zgromadzeń ukrytych, działających pod przykrywką zakładów charytatywnych, ośrodków pomocy czy choćby spółdzielni wytwarzających szaty liturgiczne. „Poddane jego kierownictwu osoby, do niedawna ograniczające się jedynie do tradycyjnych praktyk religijnych, zmieniają się w gorliwe zakonnice i zakonników. Mimo iż – w większości – nie żyją w klasztorach, nie noszą habitów i nie są identyfikowane jako osoby zakonne, promienieją wiarą i apostolstwem w swoim środowisku społecznym”10 – wskazuje ksiądz Marek Szymula.
Felicja Magdalena Kozłowska trafia do „Przytuliska”, czyli ośrodka, który powstał wiele lat wcześniej z inicjatywy bogatych pań z Warszawy (zachęconych do tego także przez ojca Honorata Koźmińskiego) pragnących pomagać ubogim. Administrację „Przytuliska” przejęła w 1882 roku matka Kazimiera Gruszczyńska, założycielka Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek od Cierpiących. Zgromadzenie to powstało oficjalnie na rok przed wysłaniem do niego Felicji Magdaleny Kozłowskiej, ale formowane było już wcześniej. Ojciec Honorat Koźmiński chciał, by wokół ośrodka uformowało się kolejne z jego zgromadzeń ukrytych, ale początkowe próby nie przyniosły efektów. Dlatego w 1882 roku wysłał do ośrodka siostrę na ślubach czasowych ze zgromadzenia posłanniczek (jedną z pierwszych czterech sióstr tego zgromadzenia), czyli siostrę Kazimierę, by ta poprowadziła w zakładzie nowy zakon i uformowała zebrane tam kobiety w kolejne zgromadzenie. Może nas zaskakiwać, że przez wiele lat siostra Gruszczyńska pozostawała oficjalnie posłanniczką i podlegała przełożonej innego zgromadzenia (tak było aż do 1908 roku) niż to, które sama formowała. Pierwsze lata były bardzo trudne, bo świecki zarząd „Przytuliska” nie był poinformowany o zakonotwórczych planach Gruszczyńskiej, a ona sama przeprowadzała ostrą selekcję także wśród wysłanych przez ojca Honorata kandydatek na siostry zakonne. Założycielka nowego zgromadzenia w swoich pamiętnikach wskazuje, że w „Przytulisku” zastała „gromadkę osób pragnących poświecić się służbie Bożej… – przy bliższym jednak pożyciu-doświadczeniu nie wykazywały się odpowiednie – i choć to z niemałą przykrością, ale dążąc do zamierzonego celu, wypadło wiele wydalić”11. Wszystko to sprawiało, że atmosfera była niekiedy ciężka i wiele kobiet, także tych przysyłanych przez ojca Honorata, odchodziło albo było odrzucanych.
W takich właśnie okolicznościach do „Przytuliska” i formującego się zgromadzenia Sióstr Franciszkanek od Cierpiących trafia Felicja Magdalena Kozłowska. Ona sama wspomina, że w momencie, gdy ojciec Honorat komunikował jej polecenie, „doznała takiego wstrętu ku jego wypełnieniu, że zemdlała”, jednak gdy już do „Przytuliska” trafiła – choć od razu wewnętrzny głos miał ją zapewnić, że spędzi tam tylko dwa lata – rozpoczął się dla niej czas „wielkich duchowych pociech i uniesień”12. O czym mowa? Sama Maria Franciszka Kozłowska wspomina, że to właśnie w czasie pobytu w owym ośrodku otrzymała rozumienie Pierwszej i Drugiej Reguły Franciszkańskiej, a także uświadomione jej zostało, że ona sama, wraz z siostrami z nowego zgromadzenia, ma zachowywać Regułę św. Klary. Nie było to jednak jedyne mistyczne wydarzenie z jej życia w tamtym okresie.
Kiedy pewnego razu tak się upokarzałam w kaplicy przed Najświętszym Sakramentem, dusza moja wyrwała się raptem jakby z więzów ciała i stanęła wobec Trójcy Przenajświętszej. Nie było to widzenie Trójcy Przenajświętszej, jakie później miałam, ale dusza moja czuła obecność Jej tuż, tuż i chciała się jakby rzucić w objęcia Bóstwa w najwyższym pragnieniu, gdy wtem piorunem dusza moja strąconą została w głęboką przepaść i usłyszałam ten głos: „Nigdy nie poważaj się w taki sposób wznosić się do Boga”. Znaczenie tych słów rozumiałam wtedy w taki sposób, że nie należy przez ciekawość zaciekać się w tajemnicach Bożych. Poczęłam płakać i mówić: „Panie, ja przecież nie mogłabym się sama tak wznieść, przecież Tyś Sam, Panie, podniósł mię do Siebie”. A Pan Jezus odpowiedział łagodniejszym głosem: „Zanim poznasz Bóstwo Moje, staraj się na ziemi poznać, zamiłować i naśladować Człowieczeństwo Moje”. Po tem widzeniu Trójcy Przenajświętszej dusza moja czuła boleść i niewypowiedzianą tęsknotę ze trzy dni”13
– wspominała wiele lat później młodziutka wówczas siostra. Objawienia te skłoniły ją do odpowiedniej lektury duchowej, i już tylko to (a także inne przeżycia mistyczne, na przykład to, gdy podczas pobytu leczniczego w Kamieńczyku Jezus miał jej objawić, że zostanie reformatorką trzech zakonów) pokazuje, że nawet wtedy, na początkowym etapie rozwoju duchowego i organizacyjnego, przeżycia mistyczne były jedną z głównych przyczyn działań i postępowania młodej zakonnicy. Osobiste objawienia i mistycyzm były dla niej ważniejsze niż kierownictwo duchowe czy zakonne posłuszeństwo, co później miało stanowić źródła nieposłuszeństwa władzy kościelnej i głębokiego przekonania o tym, że prowadzona jest przez Jezusa osobiście. Mistycyzm, także prywatny, właśnie za sprawą tego prowadzenia stał się jednym z wyznaczników mariawityzmu14.
Pragnienie bardziej kontemplacyjnego życia (Kozłowska wspomina, że chętnie spędzała noce w kaplicy na adoracji Najświętszego Sakramentu15), ale także atmosfera w „Przytulisku”16 sprawiły, że po dwóch latach Kozłowska opuściła to miejsce (spornym jest, czy z własnej woli, czy nakłoniona do tego przez przełożoną) i wyjechała na rekolekcje do ojca Honorata Koźmińskiego17. Ten na rok zatrzymał ją przy sobie, prosząc o wykonywanie rozmaitych zadań, a później wysłał ją do Płocka, gdzie miała kontrolować założone wcześniej zgromadzenie Małych Sióstr Niepokalanego Serca Maryi18. Jednak dość szybko siostra Kozłowska uznała, że Jezus powołuje ją do czegoś zupełnie innego niż bycie wizytatorką założonego przez ojca Honorata zgromadzenia. Jak miało to powołanie wyglądać? Odpowiedź dostarczyło młodej zakonnicy, a jakże, objawienie mistyczne.
[W] medytacyi O dwóch chorągwiach ujrzałam dwie drogi: jedną klasztorną, a drugą życia zakonnego w świecie. Dane mi było do wyboru. Prosiłam Pana Jezusa o wskazanie mi, którą drogą mam iść. Pan Jezus odpowiedział: „Pozostając w klasztorze, uświęcisz siebie; a jeżeli pozostaniesz w świecie, to będziesz bliżej Mnie naśladowała”19.
Ojciec Honorat na tego rodzaju sugestie zareagował bardzo ostro i – jak wspomina sama siostra Kozłowska – „ofuknął ją”, że chce być przełożoną, a nie podwładną20. Ostatecznie jednak nowa wspólnota, oparta na Regule św. Klary, powstała i to z błogosławieństwem ojca Honorata. Cztery siostry zamieszkały w lokalu ofiarowanym na rok przez jedną z mieszkanek Płocka. 8 września 1887 roku jest uważany za początek nowego Zgromadzenia Sióstr Ubogich Świętej Matki Klary21. Cztery zakonnice żyły, podobnie jak w przypadku innych zgromadzeń honorackich, życiem ukrytym i zajmowały się szyciem bielizny i szat liturgicznych, z dala od represji aparatu państwa carskiego. Warunki były trudne, często brakowało jedzenia, a nawet opału, a siostry prowadziły życie pełne umartwień22, choć – jak wspomina Mateczka Kozłowska – sam Jezus „udzielił dyspensy od wypełniania tych rzeczy, które z powodu ukrycia Zgromadzenia nie mogą być wypełniane”23.
1 Zob. K. Mazur, Mariawityzm w Polsce, Kraków 1991, s. 16–17.
2 Zob. T.D. Mames, Mysteria Mysticorum. Szkice z duchowości i historii mariawitów, Kraków 2009, s. 82.
3Dzieło Wielkiego Miłosierdzia, Płock 1927, s. 96.
4 Tamże, s. 97.
5 Tamże.
6 Zob. K. Mazur, dz. cyt., s. 17.
7Dzieło Wielkiego Miłosierdzia, s. 98.
8 Zob. W. Różyk, „Objawienia” Marii Franciszki Kozłowskiej według rękopisu z Archiwum Watykańskiego. Studium teologiczne, Świdnica 2006, s. 12.
9 Ciekawostką może być fakt, że właśnie ten zakonnik, który wstąpił do klasztoru przed rokiem 1863, kiedy władze carskie zakazały przyjmowania nowych zakonników, dożył odzyskania wolności przez Polskę w 1917 roku i w związku z tym był ostatnim z pokolenia kapucynów przedpowstańczych, którzy mogli przyglądać się odrodzeniu zakonu. Zmarł w 1918 roku.
10 M. Szymula, Źródła i charakterystyczne elementy duchowości zgromadzeń honorackich zawarte w pismach bł. Honorata Koźmińskiego, „Warszawskie Studia Teologiczne” 1999, R. 12, z. 1, s. 230.
11 K. Dębowska, Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek od Cierpiących w latach 1882–1952, „Prawo Kanoniczne” 1972, R. 15, nr 1–2, s. 172.
12Dzieło Wielkiego Miłosierdzia, s. 99.
13 Tamże, s. 100.
14 Zob. K. Mazur, dz. cyt., s. 18.
15 „Prawdziwym odpoczynkiem po pracy i pociechą moją było przepędzić noc w kaplicy przed Najświętszym Sakramentem. Szczęśliwą̨ się czułam, gdy zastałam drzwi otwarte do kaplicy” – wspominała, Dzieło Wielkiego Miłosierdzia, s. 100.
16 Konflikt wewnątrz zakładu opisuje Krystyna Dębowska: „Zarząd niezorientowany w planach zakonotwórczych K. Gruszczyńskiej nie mógł zrozumieć jej posunięć. Jej obecność w zakładzie po powrocie Piotrowskiej wydała się podejrzana, stąd też nie ufano jej i dawano jej to odczuć. Zakład bowiem stracił osoby, które pomagały go utrzymać, ponieważ wynagrodzenie za pracę, którą wykonywały, wpływało na ręce zarządu. W zakładzie także powstał zamęt. K. Gruszczyńska, kierując się poleceniem O. Honorata organizowania zgromadzenia, poświęcała więcej uwagi osobom zainteresowanym życiem zakonnym, w celu większego na nie wpływu formacyjnego. Zrozumiałą jest rzeczą, że budziło to niezadowolenie wśród pozostałych osób przebywających w zakładzie. Jedne z nich opuściły zakład i przeniosły się za Piotrowską do zakładu paralityków, inne zaś nie chciały opuścić «Przytuliska», tu bowiem znalazły mieszkanie i pracę. Wszystko to wywoływało pewien ferment. Skargi docierały do zarządu i do księży znających zakład. Ponadto, wydalenie większej ilości osób wywołało niezadowolenie O. Honorata, wśród nich bowiem były też osoby, które on sam skierował do «Przytuliska». W tej sytuacji K. Gruszczyńska czuła się osamotniona, sama nazwała ten okres «pasmem głębokich cierpień». W tym prezesem zarządu był bliżej nieznany Aleksander Zawadzki. Trudno powiedzieć coś o różnicach w prowadzeniu zakładu przez K. Gruszczyńską a F. Piotrowską. Napięcie, o którym mowa, istniało w zakładzie do r. 1884. Świadczy o nim między innymi fakt, że radzono, by Gruszczyńska wraz z osobami z nią związanymi opuściła «Przytulisko». Sugestia ta wyszła od członków zarządu, księży J. Wierzbickiego i W. Wróblewskiego, wtajemniczonych w plany zakonotwórcze O. Honorata i zadania K. Gruszczyńskiej. Ponieważ Gruszczyńska pisze, że projekt ten dyskutowany był w «gronie życzliwych», wnioskujemy, że osób wtajemniczonych było więcej, choć trudno dziś ustalić, kto do nich należał. K. Gruszczyńska jednak zdecydowała się pozostać w zakładzie”, dz. cyt., s. 172–173.
17 Zob. T.D. Mames, dz. cyt., s. 83.
18 Zob. K. Mazur, dz. cyt., s. 18.
19Dzieło Wielkiego Miłosierdzia, s. 101.
20 Zob. tamże.
21 Zob. S. Rybak, Mariawityzm. Studium Historyczne, ed. M. Rybak, www.antoni.agmk.net/pliki/mariawityzm.pdf, s. 7 [dostęp: 15.04.2020].
22 Zob. K. Mazur, dz. cyt., s. 18.
23Dzieło Wielkiego Miłosierdzia, s. 102.