Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bezskutecznie staracie się o dziecko?
Lekarz powiedział wam, że nie ma innej rady, jak tylko metoda in vitro?
A jeśli nie chcecie jej stosować?
Czy to znaczy, że nie macie już żadnych szans?
Nie wszystko stracone
Jest jeszcze naprotechnologia. To gałąź medycyny, która w sposób naturalny umożliwia poczęcie dziecka. Nadzwyczaj skuteczna, przyjazna kobiecie, współpracująca z jej naturalnym cyklem rozrodczym, a przy tym minimalizująca skutki uboczne. Jej twórcą jest amerykański lekarz, prof. Thomas Hilgers. Wieloletnia praktyka lekarska profesora Hilgersa i wielu innych lekarzy ginekologów dowiodła, że większość rzekomo bezpłodnych par jest źle diagnozowana. Naprotechnologia jest metodą szukania prawdziwych przyczyn niepłodności, daje parze szansę na rzeczywiste leczenie, a następnie na poczęcie dziecka w sposób naturalny.
Kiedy naprotechnologia daje świetne wyniki a w jakich przypadkach zawodzi?
Na czym właściwie polega?
Co to jest cykl naprotechnologiczny?
Dlaczego warto stosować naprotechnologię, nawet jeśli kobieta nie ma problemów z płodnością?
O niemal wszystkim dowiecie się z tej książki. Resztę powiedzą wam specjaliści – instruktorzy i lekarze praktykujący naprotechnologię – których dane kontaktowe znajdziecie na końcu publikacji.
Powodzenia!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 105
Okładka i strony tytułoweAnna Kierzkowska
Redaktor prowadzącyBartłomiej Zborski
Redakcja i korektaMałgorzata Terlikowska
Skład i łamanieTEKST Projekt Łódź
Copyright © by Tomasz P. Terlikowski, Warszawa 2015Copyright © by Fronda PL, Sp. z o.o., Warszawa 2015
ISBN 978-83-64095-70-2
WydawcaFronda PL, Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35faks 22 877 37 34
e.mail:
XX wiek to niewątpliwie w historii Kościoła (a szerzej Kościołów i związków wyznaniowych) czas szczególnego męczeństwa. Od rewolucji październikowej, przez komunistyczne i anarchistyczne rewolty w Hiszpanii czy masońskie rządy w Meksyku, aż po reżim narodowo-socjalistyczny w Niemczech – wszędzie tam, gdzie do władzy dochodzili zwolennicy postępu i nowoczesności (bo tak właśnie się oni określali), rozpoczynała się wielka rzeź chrześcijan. Mordowano ich w okrutny sposób, nie dlatego, że sprzeciwiali się polityce rządu, ale dlatego, że byli chrześcijanami. Kościół wielu z nich już wyniósł na ołtarze, procesy beatyfikacyjne czy kanonizacyjne innych wciąż jeszcze się toczą, a część z chrześcijańskich ofiar wielkich totalitaryzmów być może nigdy nie doczeka się procesu, choćby dlatego, że zginęli z bronią w ręku, chroniąc swoje domy, czy bliskich. Nie ma jednak wątpliwości, że każdy z tych, który zginął w imię Chrystusa, jest już świętym. Ale męczeństwo to przecież nie jedyna droga dla chrześcijanina. Większość z nas – szczególnie tych żyjących obecnie w sytej i relatywnie bezpiecznej Europie – nie stanie nigdy wobec tak poważnego wyzwania. My jesteśmy wezwani do wierności w rzeczach drobnych, do odwagi pójścia pod prąd dominujących opinii, do sprzeciwu sumienia wobec tego, co myśli i co próbuje nam narzucić większość, a niekiedy władza. Takich „wyznawców” (jak tradycja pierwszych wieków zaczęła określać tych chrześcijan, którzy umarli w opinii świętości, ale nie śmiercią męczeńską) XX i XXI wiek także ma naprawdę wielu. Część z nich zasłużyła się oporem wobec nazizmu i komunizmu (jak choćby wybitny filozof i teolog Dietrich von Hildebrand), inni walczyli o prawa obywatelskie dla czarnych w Stanach Zjednoczonych (jak choćby ksiądz, a wówczas jeszcze pastor, Richard John Neuhaus), a jeszcze inni stanęli w pierwszym rzędzie walczących o prawa każdej istoty ludzkiej do życia, o prawo kobiet do moralnej opieki zdrowotnej i wreszcie o godność medycyny. Jednym z takich „wyznawców”, którzy trwali w oporze wobec dominujących w medycynie, a niekiedy i Kościele opinii i trendów, jest niewątpliwie znakomity ginekolog Thomas W. Hilgers, twórca naprotechnologii. Ten amerykański lekarz, gdy większość jego kolegów sławiła aborcję, odmawiał jej wykonywania; gdy większość uznawała pigułkę antykoncepcyjną za największy dar, on wskazywał na jej dramatyczne dla zdrowia kobiet skutki; i wreszcie gdy ogromna większość zachodnich katolików wieszała psy na bł. Pawle VI za encyklikę Humanae vitae, on z pasją młodego naukowca odpowiedział na wezwanie skierowane do lekarzy i ludzi nauki, by ci podjęli wysiłek wypracowania nauki zgodnej z wymogami moralności.
Trzeba mieć świadomość, że w latach 70., gdy Hilgers zaczynał działać, ani postawa pro-life, ani sprzeciw wobec aborcji, ani nawet wspieranie wewnątrz Kościoła, przynajmniej na Zachodzie, nauczania Pawła VI w sprawie antykoncepcji, wcale nie było czymś oczywistym. Ogromna większość teologów, nie wspominając już o zwyczajnych katolikach czy niewierzących lekarzach, uznawała takie postawy za szaleństwo, dowód braku nowoczesności i fanatyzmu religijnego. Hilgers wraz z żoną oraz najbliższymi współpracownikami stanęli jednak w obronie prawdy i zbudowali system opieki zdrowotnej nad kobietą, który nie tylko jest znakomitą odpowiedzią na aborcyjno-antykoncepcyjną degenerację ginekologii, ale zawiera w sobie także ogromny ładunek duchowości. Jest też w pewnym sensie teologią ciała św. Jana Pawła II przełożoną na język medycznej i psychofizycznej praktyki. Aby zrozumieć, jakiej wymagało to od Hilgersa odwagi i determinacji, warto zatrzymać się przez chwilę na specyfice czasów, w których przyszło mu żyć.
Początek lat 70., gdy Thomas W. Hilgers rozpoczynał swoją medyczną karierę, to w Stanach Zjednoczonych okres największego tryumfu lobby aborcyjnego. To właśnie wtedy kolejne decyzje Sądu Najwyższego (o których za moment) obaliły moralny i prawny konsensus, który – od samego niemal początku istnienia Stanów Zjednoczonych – zakazywał aborcji. Jeszcze w latach 60. XX wieku prawo stanowe większości stanów USA opierało się na angielskim common law, które zakazywało aborcji czy podawania środków wczesnoporonnych od momentu, gdy kobieta poczuje pierwsze ruchy dziecka. Do prawa stanowionego zapis zakazujący sprzedaży środków wczesnoporonnych wprowadził jako pierwszy w 1821 roku stan Connecticut, a za nim poszły kolejne stany. W 1900 roku aborcja była uznawana za przestępstwo w każdym ze stanów USA. Trzydzieści z nich zakazywało aborcji w każdym przypadku, w trzynastu prawodawcy dopuszczali zabicie nienarodzonego dziecka, gdy pochodziło ono z gwałtu lub kazirodztwa, ciąża stanowiła zagrożenie dla życia lub zdrowia matki lub płód był poważnie zagrożony; w dwóch stanach aborcja była dopuszczona, gdy ciąża zagrażała życiu lub zdrowiu matki; w jednym tylko gdy była efektem gwałtu, a w czterech za specjalną zgodą sądu. I trzeba mieć świadomość, że aż do lat dwudziestych takie prawo było powszechnie akceptowane także przez ówczesne sufrażystki, które w przeważającej większości były – by użyć dzisiejszej terminologii – pro-life.
Aborcja była dla nich zbrodnią, którą zazwyczaj bieda lub mężczyźni wymuszają na niewinnych i często zniewolonych kobietach. „Aborcja jest krańcowym zniewoleniem kobiety” – podkreślała Alice Paul, a Matylda Goslyn Gage uzupełniała, że za większość zbrodni dzieciobójstwa czy właśnie aborcji odpowiadają mężczyźni, zaś w świecie, w którym nastąpi upragniona równość, zbrodnia taka nie będzie już możliwa. Zmianę przyniosły dopiero nurty anarchistyczno-socjalistyczne, które powoli przeszczepiały na grunt amerykański – bardzo jednak purytański z ducha – idee regulacji poczęć czy aborcji. Pierwsze zwolenniczki „planowania rodziny” czy może lepiej powiedzieć „świadomego rodzicielstwa” rekrutowały się z późnego ruchu sufrażystek. Tyle że one nie opowiadały się za aborcją, a jedynie za tym, by kobiety mogły same decydować o swojej płodności, i nie były do niej przez nikogo zmuszane. Dość szybko ruch ten został jednak przejęty przez radykalne działaczki komunistyczne i anarchistyczne – komunistką i anarchistką była Emma Goldman, a socjalistką Rose Pastor Stokes. Obie panie przekonywały, że „kontrola urodzin” potrzebna jest przede wszystkim ubogim kobietom, które nie umieją się zabezpieczyć, i w ten sposób skazują swoje rodziny na ubóstwo. Skojarzenie dzietności, szczególnie wielodzietności z biedą było w tym czasie niezmiernie mocno eksploatowane nie tylko przez lewicę, ale również w znaczącym stopniu przez ruchy eugeniczne, a także protestanckich działaczy społecznych, którzy uznali, że maltuzjanizm z jego ostrzeżeniami przed katastrofą demograficzną jest prawdziwy.
Purytanizm – co może wydawać się pewnym paradoksem – świetnie wpisywał się w takie myślenie. Ubóstwo było w nim przecież znakiem odrzucenia przez Boga, a bogactwo dowodem na stan łaski. Ubodzy, szczególnie ubodzy z własnego wyboru (a zatem także ci, którzy mieli dużo dzieci), byli ludźmi chorymi. Dodatkowo zaś ich brak kontroli nad własną seksualnością dowodził, że w istocie są ludźmi godnymi politowania, bo nie kierującymi się racjonalizmem w ludzkim działaniu. „… zdaniem purytan także prokreacja powinna być podporządkowana racjonalnemu oczyszczaniu świata. Ideałem byłoby beznamiętne poczynanie, bo wszelka zmysłowość jest zła. Weber odnotowuje ciekawą hierarchię w obrębie kierunku pietystycznego: małżonkowie stojący moralnie najwyżej, całkowicie rezygnują z erotyki. Niżej występują stosunki racjonowane, wyłącznie w celu zapłodnienia” – opisuje model myślenia wielu purytanów Maciej Zaremba-Bielawski. I choć trudno oskarżać purytanów o to, że ich myślenie wpisało się zgrabnie zarówno w lewicowe, jak i eugeniczne myślenie o „planowanym rodzicielstwie”, to niestety dokładnie tak było. Jeśli idee zwolenników regulowanego rodzicielstwa zdobywały popularność, to najczęściej wśród dobrze sytuowanych i współczujących biedocie bogatych protestantów.
Osobą, która łączyła nurty społeczny, eugeniczny i radykalnie lewicowy, była Margaret Sanger, założycielka organizacji Planned Parenthood. To ona – za pomocą argumentacji eugenicznej – zaczęła budować w Amerykanach przekonanie, że trzeba ograniczyć liczbę osób stanowiących ciężar dla społeczeństwa. Główną metodą miała być antykoncepcja, ale od samego początku Sanger i jej organizacja propagowały także – nielegalną wówczas w Stanach Zjednoczonych – aborcję. Tyle że Sanger do eugenicznych argumentów dodawała także pełną wersję lewackiej rewolucji obyczajowej. Jej ruch miał nie tylko pomóc ubogim kobietom, ale również stać się fundamentem zupełnie nowej moralności. Jej wyrazem miał być wprowadzony w latach 20. do debaty publicznej nowy termin „kontrola urodzin”, który zastąpił wcześniejszy „dobrowolne macierzyństwo”. Jego autorem był bliski przyjaciel Sanger Otto Bobstein. „Nowa nazwa miała wskazywać na społeczne i ekonomiczne cele, które stawiała przed sobą Sanger. Wzbudzała skojarzenia z naukowością, racjonalnością, umiarkowaniem, opanowaniem żywiołu nieplanowanego rozmnażania się” – wskazuje Sylwia Kuźma-Markowska. Warto mieć jednak świadomość, że w tamtym czasie lekarze byli przeciwni takiemu myśleniu. Ogromna większość z nich, jeszcze w latach 20. XX wieku, uznawała, że antykoncepcja szkodzi zdrowiu kobiety, i jako taka nie powinna być rozpowszechniana. To jednak zaczęło się zmieniać pod wpływem darwinizmu społecznego i poszukiwania skutecznych metod „ochrony” społeczeństwa przed osobnikami niepożądanymi. Ruch eugeniczny powoli zdobywał lekarzy właśnie swoją naukowością, a działaczy społecznych tym, że był rzekomo współczujący i miał chronić przed biedą rzesze obywateli.
W latach 30. i 40. XX wieku eugenika, a także myślenie antykoncepcyjne zdobyły umysły niemałej części Amerykanów. Kolejne wyznania protestanckie uchylały zakaz stosowania środków zapobiegających poczęciu, i opowiadały się po stronie ruchu eugenicznego i antykoncepcyjnego. W latach 40. w ogromnej większości amerykańskich miast istniały już kliniki antykoncepcyjne, w których – często nieodpłatnie – udostępniano kobietom środki zapobiegające poczęciu. Nie oznaczało to jeszcze wówczas otwartego wsparcia dla aborcji. Oswajanie z zabijaniem nienarodzonych rozpoczęło się nieco później, w latach 40. i 50. To wtedy proaborcyjni lekarze – zapewniający, że jedynym ich celem jest ratowanie kobiet przed śmiercią w wyniku źle przeprowadzanych zabiegów – wprowadzili do obiegu medycznego termin „aborcja terapeutyczna”. Początkowo oznaczało to umożliwienie zabicia dziecka, gdy zagrożone było życie matki, ale za sprawą Alana Guttmachera, jednego z pionierów walki o aborcję w Stanach Zjednoczonych, zaczęto coraz szerzej interpretować „zagrożenie życia”, z czasem zastąpiono to określenie terminem „zagrożenie zdrowia matki”, by na końcu tej drogi uznać, że groźbą mogą być także problemy psychiczne czy emocjonalne matki. „Guttmacher zastosował taktykę tak obszernej interpretacji określenia «terapeutyczny», że nieomal wszystko można było uznać za «terapeutyczną» przyczynę przerwania ciąży” – wskazuje Benjamin D. Wiker w książce Architekci kultury śmierci. Uznanie zabijania dzieci za „terapię” miało również ogromny wpływ na opinię publiczną. Aborcjonistom udało się bowiem, przy pomocy manipulowania emocjami i statystykami, przekonać, że aborcja to niemal zawsze skutek gigantycznych problemów i/lub zagrożenia życia matki.
W latach 60. XX wieku rozpoczął się zmasowany, emocjonalny atak na obowiązujące w całych Stanach Zjednoczonych prawo aborcyjne. Jego celem było przekonanie, że to właśnie zakaz zabijania nienarodzonych odpowiada za śmierć tysięcy kobiet, które umierały podczas nielegalnych zabiegów. W istocie rocznie umierało z tego powodu nie więcej niż trzysta kobiet, ale media podawały zupełnie inne liczby, niekiedy nawet dwudziestokrotnie większe. I choć statystycy mieli świadomość, że to celowe kłamstwo, nie prostowali podawanych przez media informacji. Szalę emocji w debacie aborcyjnej przechyliło słynne zdjęcie 28-letniej kobiety, która zmarła w trakcie nielegalnie i samodzielnie przeprowadzanej aborcji. Gerri Santoro została znaleziona w motelu, policja wykonała zdjęcie jej nagiego ciała, a kilka lat później fotografia ta wyciekła do mediów i stała się jednym z najsilniejszych „argumentów” w repertuarze zwolenników aborcji. Gdy tylko ktoś sprzeciwiał się zabijaniu nienarodzonych, nieodmiennie słyszał pytanie, czy chce, by kobiety umierały w ten sposób?
Grupy radykałów (a był to czas, gdy do głosu doszło rozpieszczone i pozbawione norm i zasad pokolenie powojennego wyżu demograficznego) coraz częściej zaczęły organizować nielegalne kliniki aborcyjne. Jedną z najbardziej znanych stworzyły studentki z Chicago. „Kolektyw Jane” był grupą radykalnych feministek, które zamieszczały w swojej gazetce ogłoszenia zachęcające, by w przypadku ciąży „dzwonić do Jane”. Po takim telefonie one kierowały kobietę do jednego z kilku utajnionych mieszkań, gdzie była ona badana i informowana, gdzie może zgłosić się na aborcję. W umówionym miejscu dziecko było zabijane początkowo przez „zaprzyjaźnionych” lekarzy aborcjonistów (jednego z nich nazwano „Mikiem”), a później przez przeszkolone przez nich feministki, które same uznały, że mogą za darmo „pomagać w rozwiązaniu problemów kobiet w niechcianej ciąży”. Kolektyw istniał zaledwie cztery lata, od 1969 do 1973 roku jego działaczki zabiły 11 tysięcy dzieci.
Efektem takiej zmasowanej medialnej i obywatelskiej, połączonej z dokonującą się właśnie w tym czasie rewolucją seksualną, kampanii aborcyjnej było stopniowe odchodzenie od zasady obrony życia w Stanach Zjednoczonych. W 1967 roku w stanie Colorado uznano, że aborcja nie jest przestępstwem nie tylko, gdy dziecko poczęło się w wyniku gwałtu czy kazirodztwa, ale również, gdy jego narodziny mogą wywołać trwałe problemy psychiczne kobiety (cokolwiek to sformułowanie miało znaczyć). Krótko później podobne rozstrzygnięcia przyjęto w Kalifornii, Oregonie i Północnej Karolinie. A trzy lata później, w 1970 roku, na Hawajach przyjęto ustawę umożliwiającą zabicie dziecka na życzenie matki. Podobne regulacje wprowadzono w Nowym Yorku, na Alasce i w stanie Waszyngton. Pod koniec 1972 roku aborcja była już legalna w dwudziestu stanach, a w trzydziestu nadal była zakazana. Rok później, po wyroku Roe kontra Wade, aborcja stała się legalna w całych Stanach Zjednoczonych, i nigdzie nie można jej było zakazać.
Historia Roe (czyli Normy McCorvey) i związanego z nią wyroku Sądu Najwyższego w Stanach Zjednoczonych to doskonały przykład tego, że zwolennicy aborcji nie cofali się ani przed kłamstwem, ani przed manipulacją czy wykorzystaniem i tak skrzywdzonych kobiet. Aby w pełni to zrozumieć, trzeba przedstawić historię „Roe” w całości. Norma McCorvey, czyli sądowa Jana Roe, od dzieciństwa zaznawała jedynie przemocy. Jej matka była bijącą dzieci alkoholiczką, ojciec Indianin zostawił ją wraz z dziećmi, gdy Norma miała trzynaście lat. Jej problemy zaczęły się o wiele wcześniej. Gdy miała dziesięć lat obrabowała z przyjaciółką kasę na stacji benzynowej. W czasie ucieczki dziewczęta zatrzymały się w hotelu, w którym pracownik nakrył je, jak się całowały. W tym czasie zachowania lesbijskie, nawet u dziewczynek, nie były tolerowane, i obie dziewczyny – z wyrokami za napad i tego typu czyny – trafiły do ośrodka prowadzonego przez zakonnice. Jedna z nich miała ją molestować seksualnie, więc dziewczynkę przeniesiono do kolejnego ośrodka i szkoły w Gainesville na Florydzie. Tam – jak sama wspomina – była naprawdę szczęśliwa, więc gdy tylko zwalniano ją do domu, natychmiast popełniała kolejne przestępstwo, by z powrotem trafić do tego ośrodka. Po zwolnieniu, w wieku piętnastu lat zamieszkała z kuzynem matki, który – przez kilka tygodni – codziennie ją gwałcił.
Jako szesnastolatka Norma wyszła za mąż za Woody’ego McCorveya. Poznała go w restauracji, w której pracowała. Dość szybko go opuściła, bowiem dopuszczał się on wobec niej przemocy. Gdy się na to zdecydowała, okazało się, że była już w ciąży. Po narodzinach pierwszego dziecka (Melissy) kobieta wpadła w ciąg alkoholowy i zaczęła wiązać się z innymi kobietami. Jej matka wyrzuciła ją więc z domu, a potem skłoniła do podpisania papierów, w których – bez świadomości tego aktu – Norma zrzekała się praw do swojego dziecka na rzecz swojej matki. Krótko potem nastolatka została wyrzucona z własnego domu i zaczęła mieszkać na ulicy. Rok później Norma znowu była w ciąży, tym razem jej dziecko od razu trafiło do adopcji, a po kilku latach kobieta, która zarabiała na życie, sprzedając gazetki, z których można się było dowiedzieć, gdzie kupić narkotyki, a mieszkała na ulicy, ponownie zaszła w ciążę. Jej matka poinformowała ją, że kolejnego dziecka już nie wychowa, a ona sama zaczęła zastanawiać się, co zrobić z ciążą. Ktoś podpowiedział jej aborcję, a ona – choć jak zeznawała wiele lat później przed Sądem – nie miała pojęcia, czym jest ta procedura, zgodziła się. W miejscu, gdzie miała się mieścić nielegalna klinika aborcyjna, a do którego skierowali ją znajomi, był tylko gabinet stomatologiczny. Ostatecznie więc kobieta zwróciła się o pomoc do dwóch prawniczek, które miały jej pomóc w korzystnej adopcji. Sarah Weddington i Linda Coffe miały jednak wobec niej zupełnie inne plany. Chciały jej sprawę, białej nieźle wyglądającej kobiety, wykorzystać do walki o legalizację zabijania nienarodzonych dzieci w Stanach Zjednoczonych.
Bezdomna, zagubiona dziewczyna nie miała pojęcia, czym jest aborcja i na czym polega, a dokumenty, które jej podsuwano, podpisywała bez zastanawiania, co w nich się znajduje. – Nie znałam ich prawdziwych zamiarów. Uwierzyłam tylko, że pomogą mi załatwić pozwolenie na aborcję – wspominała po latach Norma McCorvey. – Był rok 1970, nie dyskutowano o aborcji, to był temat tabu. Jedyne, co kojarzyłam ze słowem «aborcja», to fragment z filmu z Johnem Waynem, który, lecąc samolotem, wydał rozkaz: przerwać misję! (abort the mission). Aborcja znaczyła dla mnie tyle co powrót do stanu sprzed ciąży. Nie wiedziałam, że to oznacza przerwanie ludzkiego życia. Nigdy nie szukałam w słownikach znaczenia tego słowa, aż do czasu, gdy podpisałam zeznanie przygotowane przez prawniczki dla sądu. One okłamały mnie co do natury aborcji, mówiąc, że to tylko kawałek tkanki. Byłam tak naiwna – cytował zeznania kobiety przed sądem Jacek Dziedzina w tekście Kłamstwo założycielskie zamieszczonym w „Gościu Niedzielnym”. Norma McCorvey w podpisanych przez siebie dokumentach przedstawiona była jako biała kobieta, matka dwójki dzieci, którą brutalnie zgwałcono. I choć do gwałtu nie doszło, a dziecko poczęte zostało w wolnym związku, w którym pozostawała Jane Roe (tak ją przedstawiano w Sądzie), to nikt tego nigdy nie sprawdził. Jakby tego było mało, sądy amerykańskie na żadnym poziomie nigdy nie przesłuchały kobiety, którą prawniczki przedstawiały jako „zmuszoną do urodzenia pochodzącego z gwałtu dziecka”. Ostatecznie ta sprawa, choć opierała się na ewidentnym kłamstwie, doprowadziła do słynnego wyroku Roe kontra Wade z 22 stycznia 1973 roku. To właśnie on sprawił, że aborcja, choć z pewnymi ograniczeniami, stała się legalna w całych Stanach Zjednoczonych. Sama Norma McCorvey jednak nigdy dziecka nie usunęła. Po tym, jak się ono urodziło, oddała je do adopcji. Sama zaś zaangażowała się w kolejny związek lesbijski z Connie Gonzales, z którą przez wiele lat dzieliła wspólne życie. – Nie byłyśmy jak inne lesbijki. Byłyśmy lesbijkami razem, byłyśmy domowniczkami – wspominała w wywiadzie dla „New York Timesa”. Ten obraz nie był jednak, delikatnie rzecz ujmując, do końca prawdziwy. W domu Gonzales i McCorvey wciąż trwała zabawa, a najstarsza córka Normy Melissa, która niekiedy spędzała tam wakacje, wspominała, że nieustannie odbywały się tam imprezy. Dziesięć lat po wyroku Norma rozpoczęła pracę w klinice aborcyjnej w Dallas, w której towarzyszyła kobietom pragnącym dokonać aborcji. O tym, że słynna sprawa Roe kontra Wade opierała się na kłamstwie, powiedziała po raz pierwszy w 1987 roku w wywiadzie telewizyjnym. Ani ta jej wypowiedź, ani późniejsze nawrócenie nie zmieniły jednak tego, że na podstawie fałszywych, wyssanych z palca faktów doprowadzono do tego, że w całych Stanach Zjednoczonych aborcja stała się prawem człowieka.
Jednak, wbrew temu, co często w Polsce sądzimy, wyrok w sprawie Roe kontra Wade nie był jedynym istotnym wyrokiem w sprawach aborcyjnych w Stanach Zjednoczonych. Równie istotny był inny wyrok, pozwalający zabijać dzieci nawet do dziewiątego miesiąca ciąży, a także umożliwiający powstanie prywatnego biznesu zabijania nienarodzonych. Chodzi o wyrok Sądu Najwyższego w sprawie Doe kontra Bolton. I on, jak poprzedni, opierał się na kłamstwach, ale i w tym przypadku niczego to nie zmieniło. Mary Doe (właściwie Sandra Cano, bo tak naprawdę nazywała się kobieta, w imieniu której toczono sprawę) nigdy nie chciała usunąć ciąży, nigdy nie domagała się aborcji i nigdy jej nie dokonała. Ta 22-letnia w momencie wydania wyroku przez Sąd Najwyższy kobieta chciała tylko – i w tym celu zgłosiła się do adwokatów – uzyskać rozwód ze swoim mężem, a także odzyskać kontrolę nad własnym życiem i wychowywaniem trójki dzieci (czwarte nosiła wówczas w swoim łonie). Przebywającej w ośrodku pomocy społecznej kobiecie (z ubogiej rodziny) zdecydowała się pomóc (tak się wówczas Sandrze Cano wydawało) pani adwokat Margie Pitts Hames. To ona kierowała sprawą Mary Doe, tak by jak najszybciej znalazła się ona przed Sądem Najwyższym. Jej opinia (podzielana przez matkę i ojczyma M. Doe/Sandry Cano) była oczywista: kobieta nie potrzebuje rozwodu ani pomocy socjalnej, ale aborcji na swoim czwartym dziecku. A jej rolą, jako prawnika, będzie uzyskanie zgody sądowej na późne (po szóstym miesiącu ciąży) zabijanie nienarodzonych. Sandra Cano nigdy się na to nie zgodziła. A gdy rodzice i adwokatka naciskali, by pozwoliła na zabicie dziecka, uciekła do babki męża. To jednak nie przeszkodziło Hames, która doprowadziła (wbrew woli klientki) do wydania wyroku w jej sprawie i do zalegalizowania najokrutniejszego z rodzajów aborcji, a także do stworzenia przestrzeni działania dla gigantycznego przemysłu aborcyjnego.
Aby zrozumieć, co oznaczał wyrok w sprawie Doe kontra Bolton, trzeba wiedzieć, jakie było prawo w stanie Georgia, którego dotyczyła sprawa. Wedle tego prawa można było zabić dziecko, jeśli w czasie ciąży pojawiło się jakiekolwiek zagrożenie dla życia lub zdrowia kobiety. Prawo do takiej procedury miały jednak tylko certyfikowane szpitale stanowe. Po wyroku Sąd Najwyższy uznał, że kobieta ma mieć prawo do likwidacji dziecka w każdych okolicznościach, do końca ciąży, a przyczyną może być także jej sytuacja rodzinna lub finansowa. Zniesiono wymóg, by procedury aborcyjne dokonywane były w licencjonowanych szpitalach. To otworzyło drogę do działania (i pobierania pieniędzy z budżetów stanowych i federalnych) organizacjom proaborcyjnym, np. Planned Parenthood. Zysk dla tej organizacji jest gigantyczny. Tylko w latach 2004–2005 aborcjoniści z PP zarobili 882 mln dolarów (272 mln pochodziło z kontraktów rządowych). A wszystko dzięki temu, że w sprawie Doe kontra Bolton zniesiono nakaz przeprowadzania aborcji w licencjonowanych klinikach. I zapewne dzięki tej ilości pieniędzy (z których część przeznaczana jest na promowanie aborcji wśród amerykańskich polityków) wciąż nie udało się znieść tego zbrodniczego i opartego na kłamstwie prawa. Przeciwko jego zmianie głosowali zawsze nawet uchodzący za konserwatywnych sędziowie Sądu Najwyższego. Mary Doe zorientowała się w co została wmanewrowana dopiero po wyroku Sądu Najwyższego. Od tego momentu próbuje zrobić wszystko, by opierający się na ewidentnych kłamstwach wyrok obalić. Ale Sąd Najwyższy jest nieubłagany i wciąż na nowo odrzuca jej apelacje.
Blitzkrieg aborcjonistów, który w ciągu zaledwie kilku lat doprowadził do całkowitej zmiany prawnej w Stanach Zjednoczonych, zaskoczył obrońców życia. Pierwsze organizacje, które zajęły się pracą pro-life,powstały pod koniec lat 60. Dynamizmu i zdecydowania w działaniu nabrały one jednak dopiero po wyroku w sprawie Roe kontra Wade. Niestety, wtedy ogromna część amerykańskiej opinii publicznej była zdecydowanie i jednoznacznie po stronie proaborcyjnej. Sukces tej strony był tak mocny, że nawet spora część wyznań protestanckich, także tych, które w późniejszym okresie wróciły do postawy pro-life w latach 70., zajmowała postawę proaborcyjną. Najmocniejszym przykładem może być postawa konserwatywnej teologicznie i ortodoksyjnej w kwestiach moralnych Południowej Konwencji Baptystów, która w tym okresie ostrożnie, ale jednak, zajęła stanowisko za aborcją. Pastorzy tego wyznania wzywali, by rozpocząć pracę nad „ustawodawstwem umożliwiającym przeprowadzenie aborcji w sytuacji gwałtu, kazirodztwa, zagrożenia oczywistą deformacją płodu, a także zagrożeniem dla fizycznego, psychicznego i emocjonalnego zdrowia kobiety”. Inne wyznania protestanckie, w tym niezwykle liczące się historyczne Kościoły amerykańskie, z Kościołem Episkopalnym czy kongregacjonalistycznym United Church of Christ także opowiedziały się po stronie – jak to wówczas ujmowano – „praw kobiet”, czyli za pełnym dostępem do aborcji. A ich pastorzy zakładali nawet kliniki aborcyjne.
Źródłem sukcesu zwolenników aborcji była, po pierwsze, skuteczna akcja budowania wrażenia, że opowiedzenie się za aborcją jest w istocie działaniem na rzecz kobiet, które masowo umierają na skutek źle przeprowadzanych aborcji. Nie mniej istotne było także sprytne powiązanie „rewolucji seksualnej” ze sprawą aborcji, a także gra słowna, która spychała zwolenników obrony życia do pozycji „antykobiecych” czy „antyaborcyjnych”. W światopoglądowym marketingu zaś zawsze gorzej wyglądają ci, którzy są przeciw czemuś, a nie za czymś. To m.in. dlatego tak istotnym elementem w budowaniu świadomości za życiem było wprowadzenie do obiegu publicznego sformułowania pro-life, w miejsce dotychczasowego antiabortion. Powolnie budowany ruch zaczął odnosić pierwsze sukcesy w połowie lat 70., gdy w 1976 roku udało się przyjąć w Izbie Reprezentantów Hyde Amendment, którą zgłosił republikański polityk. Według tego zapisu prawnego nie wolno jest finansować zabijania nienarodzonych z budżetu federalnego, o ile ciąża nie jest wynikiem gwałtu, kazirodztwa lub nie zagraża życiu matki. Poprawkę tę zmieniano później jeszcze kilka razy, ale ostatecznie w wersji zakazującej finansowania aborcji (z wyłączeniem sytuacji, gdy zagraża ona życiu matki) z budżetu federalnego obowiązywała ona od 1981 do 1993 roku. Zmiana ta udała się między innymi dlatego, że od połowy lat 70. na stronę pro-life zaczęli przechodzić politycy Partii Republikańskiej, a w latach 80. najważniejsi protestanccy, ewangelikalni kaznodzieje.
Ogromne znaczenie dla zmiany podejścia do aborcji miało także pojawienie się USG, a co za tym idzie zdjęć przedstawiających rzekomy zabieg aborcji. „… mimo dosłownej góry dowodów rzeczowych na to, iż w procesie aborcji zostaje zniszczona żywa istota ludzka, dopiero po wprowadzeniu ultrasonografu dokonaliśmy prawdziwej zmiany paradygmatu. Dzięki USG mogliśmy nie tylko przekonać się, że płód jest normalnie funkcjonującym organizmem, ale także dokonać jego pomiarów życiowych, ważyć go i określić jego wiek, widzieć jak przełyka i oddaje mocz, widzieć go w stanie uśpienia i przebudzenia, a także obserwować, jak porusza się nie mniej celowo niż noworodek” – wskazywał Bernard Nathanson. Film Niemy krzyk, który pokazywał celowo nagraną za pośrednictwem USG aborcję, także sprawił, że wielu ludzi przestało już mówić o aborcji jako o usunięciu tkanek czy niegroźnym zabiegu. Zmiany te jednak zaczęły nabierać tempa dopiero pod koniec lat 70. i na początku 80., wcześniej zaś – o czym w przejmujący sposób mówił prof. Thomas W. Hilgers – obrońcy życia byli w zdecydowanej mniejszości. Ich poglądy uchodziły za zacofane i anachroniczne.
Jeszcze lepiej niż w społeczeństwie amerykańskim widać to było w środowiskach lekarskich. Lata 60. to czas, gdy ogromna większość ginekologów zaczęła przepisywać swoim pacjentkom środki antykoncepcyjne (które przyczyniły się do jednej z największych rewolucji obyczajowych w historii zachodniej Europy), a w latach 70. ogromna większość z nich uznała aborcję za jedną z wielu technik medycznych, którą trzeba wykonywać, i na której można nieźle zarobić. Tuż po wyroku w sprawie Roe kontra Wade brakowało w Stanach Zjednoczonych jasno sformułowanej klauzuli sumienia, która umożliwiałaby odmowę wykonania aborcji. Krótko po tym wyroku wprowadzono jednak tzw. poprawkę kościelną, która umożliwiała jednostkom odmowę wykonania aborcji z powołaniem się na zasady religijne. Dość szybko została ona wprowadzona w życie, a pod koniec lat 70. w większości stanów USA wprowadzono prawa pozwalające na odmowę wykonywania aborcji zarówno przez samego lekarza, jak i przez całą instytucję. W części stanów prawo do odmowy wykonywania aborcji obejmuje tylko instytucje wyznaniowe czy prywatne, ale w części każdy szpital może odmówić wykonywania aborcji. Nie brak też stanów, gdzie podobne zapisy odnoszą się do przepisywania antykoncepcji, a nawet do jej sprzedaży. W Stanach Zjednoczonych klauzula sumienia obejmuje także farmaceutów.
Zanim jednak doszło do tych zmian, część lekarzy, którzy nie chcieli wykonywać aborcji, musiała omijać prawo, udowadniać, że można zdobyć specjalizację ginekologiczną bez konieczności zabicia dziecka itd. Jeszcze trudniej było odmówić przepisywania środków antykoncepcyjnych, które wówczas uchodziły za największy cud, jaki medycyna ofiarować miała kobietom. Nikt nie przejmował się wówczas skutkami ubocznymi (o których zresztą niewiele wiedziano) czy działaniem wczesnoporonnym pigułek hormonalnych (o tej ich specyfice dowiedziano się stosunkowo niedawno). Ginekolodzy przepisywali więc „cudowne pigułki” na wszystkie niemal schorzenia i problemy kobiece, równocześnie sprowadzając lekarzy tej specjalizacji do poziomu osób, których głównym celem jest przepisywanie – na żądanie pacjentek – środków antykoncepcyjnych. Efekt był taki, że część lekarzy w ogóle przestała poszukiwać przyczyn chorób, a zadowoliła się jedynie zmniejszaniem objawów problemów zdrowotnych za pośrednictwem środków antykoncepcyjnych, które upośledzają kobiecy cykl.
Kolejną ogromną zmianą, do jakiej doszło w medycynie, było wprowadzenie procedury in vitro. Badania nad jej przeniesieniem na ludzi (warto bowiem przypomnieć, że była to technika weterynaryjna) rozpoczęto w roku 1969 w zespole prof. Roberta Edwardsa. Na początku uczeni musieli uporać się z zestawem pytań praktycznych: jak pobierać komórki jajowe od kobiet, jak stworzyć podłoże, na którym będą się ze sobą łączyć męskie i żeńskie komórki płciowe. Odpowiedź na te praktyczne pytania zajęła Brytyjczykom niemal dziesięć lat, pierwsze dziecko poczęte metodą in vitro urodziło się bowiem w Wielkiej Brytanii dopiero w roku 1978 roku. Dwa lata później urodziło się dziecko poczęte tą samą metodą w Australii, a w 1981 roku poczęto i doprowadzono do narodzin pierwszego dziecka w Stanach Zjednoczonych. Później skupiono się już tylko na udoskonalaniu techniki zamrażania i odmrażania zarodków oraz na nowocześniejszych technikach, które umożliwiały łączenie konkretnego plemnika z konkretną komórką jajową. Zmiany w medycynie związane z tą techniką poszły bardzo daleko. Po pierwsze, zniszczyła ona szacunek do życia na pierwszym etapie rozwoju. Po drugie, zatrzymała badania nad przyczynami niepłodności. Lekarze zamiast szukać realnych powodów tego, że para nie może mieć dzieci, zaczęli proponować swoisty substytut, jakim jest dziecko z in vitro. Upowszechnienie tej procedury, a także związane z nią przekonanie, że jest ona odpowiedzią na prawo każdej jednostki ludzkiej do dziecka, sprawiły także, że stopniowo zaczął się poszerzać zakres tych, którzy rzekomo mają mieć prawo do dziecka poczętego taką metodą. W latach 80. mieli to być tylko małżonkowie, później każda para, a teraz singielki, single homoseksualiści w związkach, a także samotni. Słowem każdy, kto chce mieć dziecko. Kliniki zapłodnienia in vitro zarabiają na takim myśleniu ogromne pieniądze, ale trudno powiedzieć, by realnie zmieniało to medycynę na lepsze. In vitro bowiem niczego nie leczy, nie zajmuje się ani diagnozowaniem, ani leczeniem schorzeń wywołujących niepłodność czy problemy z płodnością. Zamiast tego dostarcza ono spragnionym produkt, jakim jest dziecko. Dziecko, które w takim myśleniu staje się zarówno prawem, jak i towarem.
Rewolucja in vitro czy mentalność antykoncepcyjna wiążą się ściśle z utylitaryzmem, który coraz szerszym strumieniem wchodzi do medycyny. Lekarze coraz częściej są przekonani, że jeśli coś jest skuteczne (co wcale nie musi oznaczać leczenia, a może jedynie poprawić jakość życia), to oznacza to, że można to uznać za etyczne. Technika zastępuje etykę, staje się jedynym miernikiem ocennym. Jeśli coś jest możliwe i przynosi korzyści, to oznacza to, że jest nie tylko dopuszczalne, ale wręcz moralnie doskonałe. Przy takim myśleniu nikt już nie zwraca uwagi na to, jak głębokie skutki antropologiczne czy społeczne może mieć wprowadzana przez medycynę zmiana. In vitro, o czym warto przypomnieć, jest w istocie rewolucją antropologiczną, która wprowadza ogromną zmianę w relacjach rodziców i dzieci. „W naturalnym poczęciu rodzice są niejako partnerami swojego dziecka. Jakkolwiek aktywność seksualna jest wyrazem ich świadomej woli, to sam proces poczęcia pozostaje poza ich wolą i kontrolą, nie mają nad nim praktycznie żadnej władzy. Nie decydują też o genetycznym zapisie dziecka. Wpływają nań pośrednio poprzez własne genetyczne dziedzictwo, ale to, jakie będzie ostatecznie genetyczne «wyposażenie» dziecka, pozostaje poza ich zasięgiem. Naturalne poczęcie jest, tym samym, swoistym gwarantem równości poczętego dziecka: dziecko poczyna się jako dar i jako partner rodziców. Jakkolwiek minie wiele czasu, nim dziecko będzie zdolne do samodzielnego życia, to w momencie poczęcia jego wolność jako osoby w niczym nie ustępuje wolności rodziców. Techniki reprodukcji zmieniają te relacje, obdarzając rodziców i personel medyczny władzą nad poczynającym się życiem. Dziecko zostaje obdarzone istnieniem nie dzięki temu, kim są jego rodzice, ale dzięki temu, co umożliwia technika. Tak naprawdę to technice zapewnia swoje poczęcie. Jakkolwiek technika ta jest dziełem ludzkim osób, to nie zmienia to faktu, że poczęcie dziecka pozostaje zabiegiem o charakterze technicznym. Faktu tego nie zmienia też odwoływanie się do szczerego i skądinąd i jak najbardziej naturalnego pragnienia rodziców do posiadania dziecka, ani wskazywanie na rodziców jako na dawców gamet. Nie same gamety bowiem, ale dopiero ich połączenie daje początek nowemu życiu, w tym miejscu natomiast technika reprodukcji odwołuje się do technik manipulacyjnych. Technika (…) wprzęgnięta w proces powstawania ludzkiego życia wprowadza elementy procesu produkcyjnego w sferę ludzkiej prokreacji ze wszystkimi tego konsekwencjami: daje wytwórcy władzę nad dziełem, pozwala na testowanie produktów i odrzucanie egzemplarzy uznanych za wybrakowane oraz wywołuje troskę o ulepszanie produktu, ta zaś wyraża się już nie tylko w jego tworzeniu, ale i projektowaniu” – wskazuje s. prof. Barbara Chyrowicz. Wszystkie elementy, przed którymi bioetyk ostrzegała, już w praktyce in vitro występują. Selekcja zarodków pod względem eugenicznym, odrzucenie istot ludzkich, które uznaje się za nieodpowiednie z przyczyn utylitarnych, to w klinikach zapłodnienia pozaustrojowego codzienność, a nie wyjątek.
Naprotechnologia jest otwartym, wypływającym z głębokiej wiary Hilgersów, odrzuceniem takiego paradygmatu medycyny. Profesor nie zgadza się na to, by technika zastępowała etykę, by uprzedmiatawiała życie ludzkie, więc odrzuca w całości mentalność antykoncepcyjną. Naprotechnolodzy, jeśli chcą być wierni myśleniu o medycynie prof. Hilgersa, nie mogą nie tylko przepisywać środków antykoncepcyjnych, ale także stosować ich w leczeniu chorób. Powód jest niezwykle prosty: otóż Hilgers nie uznaje drogi na skróty; nie uważa, by podawanie środków zamrażających objawy konkretnych chorób zastępowało leczenie ich przyczyn. W odróżnieniu od współczesnej, utylitarnie i pragmatycznie nastawionej medycyny naprotechnologia odrzuca również zasadę, że szlachetny cel może uświęcać niegodne środki. Myliłby się jednak ten, kto chciałby widzieć w NaPro tylko poddanie się „ograniczeniom”, jakie Kościół nakłada na lekarzy czy wiernych. Naprotechnologia jest raczej odmiennym, bo odrzucającym antropologiczne błędy współczesności spojrzeniem na medycynę i ginekologię. Uznaje ona, że płodność nie jest zagrożeniem dla kobiety, ale stanem jej zdrowia; że choroby trzeba leczyć, a nie jedynie ograniczać ich objawy, i wreszcie, że to niepłodność, a nie bezdzietność (jak to czyni in vitro) trzeba leczyć. Hilgers nie ukrywa, że u podstaw tego myślenia leży katolickie spojrzenie na człowieka, ale warto sobie uświadomić, że współczesna medycyna także przyjmuje – świadomie lub nie – pewien zestaw wartości i zasad, którym pozostaje wierna. Jedyną różnicą jest to, że wartości, normy i zasady Hilgersa są zakorzenione w Objawieniu (co oznacza – dla katolika – że są prawdziwe), a aksjologia współczesnej medycyny jest pragmatyczna i utylitarna do tego stopnia, że jest gotowa poświęcić życie konkretnych ludzi, jeśli tylko może to pomóc jej osiągnąć założone cele. Naprotechnologia i Hilgers na takie myślenie nie potrafią się zgodzić i dlatego ich system jest odrzucany przez ogromną część środowiska medycznego. Warto sobie jednak uświadomić, że nie jest to nic zasadniczo nowego. W latach 30. i 40. XX wieku, gdy wśród naukowców triumfy święciła eugenika, uczony, który ją odrzucał, także skazywany był na intelektualną banicję. Kilkanaście lat później to eugenicy skrzętnie wymazywali ten element swojej przeszłości z życiorysów. I nie ma szczególnych wątpliwości co do tego, że za kilkanaście lat podobnie swoich wyborów wstydzić się będą zwolennicy i propagatorzy współczesnych wynaturzeń w medycynie. Podobną opinię formułuje zresztą w wywiadzie, który poniżej prezentujemy, także prof. Thomas W. Hilgers.
To, że prof. Hilgers był – i trzeba to powiedzieć zupełnie wprost – osamotniony w świecie medycznym, jest, jeśli uświadomimy sobie, w jakim świecie pracował i pracuje, całkowicie zrozumiałe. Warto jednak wiedzieć, że podobna samotność spotykała go również w Kościele, i wśród współwyznawców. W swoim zachwycie Humanae vitae (o którym wciąż wspomina) młody lekarz był osamotniony. Amerykańscy, jak i w ogóle zachodni biskupi, duchowni i teologowie, a co za tym idzie także zwyczajni świeccy, opowiadali się raczej przeciwko papieskiemu nauczaniu w sprawie antykoncepcji. Bunt rozpoczął się już w pierwszym dniu po opublikowaniu encykliki. Pojawiły się pierwsze protesty teologów moralnych, później wierni i duchowni zaczęli się barykadować w kościołach, domagając się zniesienia podtrzymanego przez Pawła VI zakazu antykoncepcji. Niemiecki episkopat, po krótkim zastanowieniu, wydał dokument, w którym przekonywał, że encyklika nie jest nieomylna, i dlatego wierni i duszpasterze mogą zachować swobodę w jej interpretacji i przyjęciu. Podobne stanowisko zajęły także episkopaty Holandii, Austrii, Francji, Belgii, Kanady, a także niektórzy biskupi amerykańscy. W efekcie uznano, że Rzym nie jest im do niczego potrzebny, i że mogą oni sprawować swoją posługę całkowicie niezależnie od Biskupa Rzymu. Zwolennicy tego rodzaju myślenia oznajmiali także, jak choćby kard. Döpfner z Monachium, że „zorientują się, jak można przyjść z pomocą wiernym”. Słowa takie, jak słusznie wskazał Romano Amerio, oznaczały w dużym skrócie, że „według kardynała wierni wymagali ochrony przed encykliką, która jest aktem wrogim w stosunku do ludzkości”.
Realna schizma episkopatów w wielu krajach zachodnich była mocno wspierana także przez teologów. Wielu z nich otwarcie kwestionowało nieomylność papieską i nauczanie w tej kwestii. 30 lipca 1968 roku na łamach „New York Timesa” prawie 300 teologów „katolickich” (cudzysłów jest tu jak najbardziej właściwy) opublikowało wielką deklarację, w której potępiali encyklikę i uznawali, że nie jest ona wyrazem nieomylnego nauczania Kościoła. Jak to zwykle bywa, w takich dokumentach pojawiły się także standardowe, choć absolutnie nieprawdziwe, odwołania do Vaticanum II (czyli do jego ducha). „Wiele pozytywnych wartości w odniesieniu do małżeństwa znalazło swój wyraz w encyklice Pawła VI. Niemniej nie podzielamy przyjętej eklezjologii, jak i metodologii, jaką posłużył się Paweł VI w skonstruowaniu i promulgowaniu dokumentu. Nie są one zbieżne z autentyczną samoświadomością Kościoła, według tego, co wyraziły i zaproponowały dokumenty Soboru Watykańskiego II” – napisali autorzy „Deklaracji Currana”, którzy o Vaticanum II pisali bez odwołania do konkretnych dokumentów, które zaprzeczyłyby ich opinii. Dalej teologowie potępili papieża za pominięcie opinii „wielu katolickich par”, świadectwa Kościołów i wspólnot odłączonych, „etycznemu wkładowi współczesnej nauki” (to już jakaś kompletna porażka, bowiem nauka może mieć wkład naukowy, ale nie moralny), a także za samo uznanie, że papież ma władzę. A na koniec podkreślili, że odrzucają wnioski encykliki. „Przyjęło się powszechnie w Kościele przeświadczenie, że katolicy mogą odstąpić od nauczania Magisterium, które nie jest nieomylne, o ile istnieją uzasadnione ku temu przesłanki. Toteż jako teologowie katoliccy, świadomi naszej powinności, jak i ograniczeń, stwierdzamy, iż małżonkowie mogą w odpowiedzialny sposób przyjąć, kierując się sumieniem, fakt, iż antykoncepcja przy użyciu sztucznych środków w podobnych okolicznościach jest nie tylko dopuszczalna, ale wręcz konieczna, by wziąć w obronę i rozwijać wartość oraz świętość małżeństwa” – przekonywali teologowie. I w zasadzie tego typu opinia zaczęła dominować na wielu katolickich uczelniach, w konfesjonałach i w nauczaniu płynącym z ambon, co oznacza, że znacząca część wiernych nie otrzymywała od pasterzy autentycznego nauczania Kościoła, a niemała część pasterzy w istocie była poza wspólnotą wiary.
Odrzucenie nauczania o antykoncepcji, które zapoczątkowało cichą schizmę, doprowadziło stopniowo do zanegowania także innych elementów moralności katolickiej. „Odrzucenie nauczania zawartego w Humanae vitae odciska się piętnem także na innych kwestiach. Oznaczać ono może bowiem przyzwolenie nie tylko na antykoncepcję, ale również na aborcję, zapłodnienie in vitro, badania na ludzkich zarodkach” – wskazywał John H. Weston. I zapewne dlatego już kilka lat po otwartym buncie wobec nauczania katolickiego w sprawie antykoncepcji części Episkopatu i niemałej części teologów amerykańskich, pojawiły się rzekomo katolickie organizacje, które propagować miały aborcję. W 1974 roku jezuita Joseph F. O’Rourke założył amerykańską organizację „Catholics for Free Choice”, której głównym celem była walka o to, by Kościół zmienił swój stosunek do zabijania nienarodzonych. Akurat w tej sprawie władze zakonne zareagowały błyskawicznie, bowiem już miesiąc po założeniu grupy O’Rourke został wydalony z zakonu. Sama organizacja jednak kontynuowała swoje działania, skutecznie udając „katolicki głos” w sprawie aborcji. W 1984 roku – właśnie za sprawą działania tej grupy – kilkudziesięciu teologów (w tym siostry zakonne i księża) opublikowali w „New York Timesie” oświadczenie, w którym sprzeciwili się stanowisku Kościoła w sprawie aborcji. W tym przypadku jednak stanowisko Watykanu było o wiele mocniejsze i część sióstr zakonnych i księży została pozbawiona prawa do wykładania teologii, a nawet wydalona z zakonów.
W budowaniu takiej fałszywej opinii utwierdzają rzesze katolików także rozmaici medialni teologowie. W Stanach Zjednoczonych Charles Curran, który krytykuje Kościół nie tylko za sprzeciw wobec antykoncepcji czy aborcji, ale także eutanazji, zapłodnienia in vitro czy oceny moralnej aktów homoseksualnych. I – co dopiero jest szokujące – bardzo długo, choć było całkowicie jasne dla każdego nieuprzedzonego obserwatora, że głosi on poglądy niekatolickie w większości spraw, to aż do 1987 roku pozostawał on pracownikiem katolickiej instytucji i miał misję kanoniczną, która miała gwarantować, że będzie on głosił poglądy Kościoła. Procedurę potępienia jego poglądów rozpoczęto dopiero w latach 80., gdy na Stolicy Piotrowej zasiadł Jan Paweł II, a na urzędzie prefekta Kongregacji Nauki Wiary kard. Joseph Ratzinger. Wcześniej nikomu nie przeszkadzało to, co głosił duchowny. Szokować może także to, że choć Curranowi zakazano wykładania teologii katolickiej i potępiono jego poglądy, to nigdy nie zabroniono mu sprawowania funkcji kapłańskich, publikowania, wypowiedzi publicznych czy nauczania w instytucjach niekatolickich. W praktyce oznaczało to, że przełożeni Currana godzili się na to, by przesłonięty godnością i autorytetem kapłańskim duchowny ten głosił dalej poglądy całkowicie niezgodne z nauczaniem Kościoła.
Efekt był taki, że Hilgers ze swoimi poglądami był – co przyznaje w prezentowanym poniżej wywiadzie – autentycznie osamotniony wśród amerykańskich katolików, także tych duchownych. Ogromna większość katolickich księży i świeckich uznała, że nauczanie Kościoła powinno się zmienić, i bez wątpienia się zmieni. Tych, którzy uważali inaczej, uznawano za konserwatystów i nudziarzy, którzy nie mają świadomości postępującego „ducha soboru”, który musi zmienić wszystko. Podobne opinie panowały na katolickich uczelniach, w klasztorach i w bardzo wielu parafiach, nie wspominając już o katolickich stowarzyszeniach czy szkołach. I właśnie w takim świecie musiał funkcjonować prof. Hilgers, aż do lat 80., gdy, jak sam przyznawał, sytuacja zaczęła się zmieniać, po tym jak stery Kościoła przejął św. Jan Paweł II. Teologia ciała, którą niewątpliwie określić można „bombą z opóźnionym zapłonem”, zaczęła stopniowo zmieniać myślenie katolickiej opinii publicznej. I choć nadal wielu nominalnych amerykańskich katolików nie wyznaje wiary katolickiej (czego bolesnym przykładem jest choćby sformułowany w 2015 roku postulat do papieża, by zmienić arcybiskupa San Francisco z powodu jego nadmiernej ortodoksyjności), to sytuacja radykalnie się zmieniła. Obecnie w Stanach Zjednoczonych funkcjonuje wiele ośrodków zajmujących się zgłębianiem katolickiej i papieskiej teologii ciała, a to oznacza, że i badania prof. Hilgersa zaczęły cieszyć się sporym wsparciem. Tyle że zanim do tego doszło, profesor wraz ze współpracownikami przez prawie trzydzieści lat musieli borykać się z wrogością lub – czasem równie dotkliwą – obojętnością nawet wśród katolików.
Przeciwności i problemy nie zatrzymały jednak dynamicznego lekarza. Od lat 70. ubiegłego wieku, aż do chwili obecnej udało mu się stworzyć wystandaryzowany system rozpoznawania płodności (Model Creighton), odrębny sposób uprawiania medycyny, który nie tylko szanuje godność osoby ludzkiej, ale i odwołuje się do najnowszych (a także nieco starszych, ale dziś zapomnianych) odkryć naukowych i pozwala rzeczywiście leczyć niepłodność, a nie tylko „produkować dzieci” dla niepłodnych par (jak to ma miejsce w przypadku procedury in vitro). I nie chodzi tylko o pomoc farmakologiczną czy o wiele staranniejsze rozpoznawanie płodności i problemów z nią związanych, ale także o skomplikowane operacje chirurgiczne, których poza ośrodkami NaPro się nie przeprowadza. Zainteresowanie tymi badaniami wyrażają tysiące lekarzy na całym świecie, którzy nie tylko sami stosują w swojej praktyce naprotechnologię, ale też pogłębiają pewne jej aspekty (w Polsce na przykład prowadzi się interesujące badania nad męską niepłodnością). Mimo tak dynamicznego rozwoju tej gałęzi nauki oficjalna medycyna podchodzi do niej z głęboką niechęcią, by nie powiedzieć wręcz wrogością. Powód jest zaś dość oczywisty. Naprotechnologia jest realną konkurencją wobec dostarczających usług reprodukcyjnych klinik in vitro. Kliniki i ich właściciele takiej „zbrodni” odebrania im zysków nie mogą wybaczyć. A jako, że mają ogromne zyski, to stać je na ustawianie debaty, dokładnie tak samo jak robią to wielkie koncerny farmaceutyczne w innych dziedzinach medycyny.
Wiele wskazuje jednak, że to nie do nich, a właśnie do naprotechnologii należy przyszłość. I chodzi nie tylko o to, że w odróżnieniu od medycyny reprodukcyjnej naprotechnologia jest moralnie godziwa, ale przede wszystkim dlatego, że jest ona o wiele bardziej skuteczna, bardziej szanuje życie i zdrowie kobiet i jest po prostu bardziej naturalna, zgodna z tym, kim jest człowiek. A do tego jest ona propozycją totalną. Obejmuje nie tylko obserwację, metody farmakologiczne, chirurgię, ale też wymiar emocjonalny i duchowy małżeństwa. W ten sposób Hilgers wpisuje się w klasyczną antropologię, która dostrzega w człowieku nie tylko cielesność, ale także wymiar psychiczny i duchowy. Naprotechnologia dotykając każdego z tych wymiarów, jest systemem medycyny wyrastającym nie z kartezjańskiej, a z klasycznej, biblijnej antropologii. I już choćby dlatego jest systemem pełniejszym i skuteczniejszym w działaniu niż to, co proponują nam współcześni ginekolodzy sprowadzający człowieka tylko do jego fizyczności i seksualności.
Ta książka ma być wprowadzaniem w życie, myślenie i sposób uprawiania medycyny przez prof. Thomasa W. Hilgersa. Lekarz opowiada w niej o swojej rodzinie, swoich pasjach, ale także o tym, jak doszło do tego, że wyruszył w drogę ku zupełnie nowej metodzie rozpoznawania płodności i leczenia niepłodności. Odpowiada także na pytania o to, na czym polega naprotechnologia i dlaczego warto ją stosować, nawet jeśli kobieta nie ma problemów z płodnością. Ja sam mam zaś wrażenie, że – i to być może najmocniejszy element tej rozmowy – przede wszystkim daje ona nadzieję na to, że mentalność antykoncepcyjna nie jest ostatnim słowem medycyny, że aborcjoniści nie zwyciężą, i że ginekologię da się odrodzić. Źródłem zaś tego odrodzenia może być spuścizna prof. Thomasa W. Hilgersa, do lektury wywiadu z którym serdecznie zapraszam.
Rozmowa, którą poniżej prezentuję, odbyła się we wrześniu 2012 i lutym 2013 roku w domu Instytutu Świętej Rodziny w Łomiankach w Warszawie. Prof. Thomas W. Hilgers prowadził wówczas w Polsce szkolenia dla przyszłych instruktorów Modelu Creighton i lekarzy specjalizujących się w naprotechnologii.
Tej rozmowy, a co za tym idzie i książki, nie byłoby, gdyby nie ówczesny dyrektor Fertility Care Centers of Poland dr Piotr Klimas. To on pomógł w umówieniu tego spotkania, przekonał profesora do rozmowy koniecznej do powstania wywiadu-rzeki, a na koniec pomagał przy jej odpowiednim spisaniu. Za to wszystko należą mu się serdeczne podziękowania. Tego wywiadu i rozmowy nie byłoby jednak także bez służącej pomocą językową i translatorską Elżbiety Marchlewskiej. Jej także składam serdeczne podziękowania. I wreszcie na koniec nie mogę nie wspomnieć o mojej żonie, której stały doping i pomoc sprawiły, że książka ta po wielu miesiącach wreszcie ujrzała światło dzienne.
Dlaczego jest Pan katolikiem?
Jestem katolikiem, ponieważ urodziłem się w rodzinie katolickiej.
Jaka to była rodzina?
Najzwyklejsza, rodzice i dwóch braci. Mój starszy brat jest ginekologiem onkologiem, a drugi nauczycielem, doradcą rodzinnym i coachem.
Czyli można powiedzieć, że urodził się Pan w rodzinie lekarskiej?
Nie, to nie jest prawda. Mój ojciec był nauczycielem, zresztą bardzo dobrym nauczycielem, chociaż nie lubił swojego zawodu. Chodziło oczywiście o pieniądze. W tamtych czasach nauczyciele po prostu bardzo mało zarabiali. Lekarzami jesteśmy ja i mój starszy brat.
A Pańska mama?
Mama była ostatnim dzieckiem z jedenaściorga rodzeństwa. Jedyne dziecko z drugiego małżeństwa mojego dziadka. Matka pozostałych dziesięciorga dzieci zmarła, a ojciec mojej mamy ponownie się ożenił.
Rodzice byli Amerykanami, czy dopiero przyjechali do Ameryki?
Byli Amerykanami w czwartym czy piątym pokoleniu. Z pochodzenia byli niemieckimi katolikami.
Jak wyglądało Pana dzieciństwo?
Dorastałem w niewielkiej miejscowości liczącej niespełna dziesięć tysięcy mieszkańców. Skończyłem katolicką szkołę podstawową. Następnie uczyłem się w publicznym katolickim college’u.
Relacje z braćmi układały się poprawnie?
Mój brat był ode mnie starszy o siedem i pół roku, więc nie łączyło nas zbyt wiele. Między mną a drugim bratem były zaledwie trzy lata różnicy, więc z nim relacje były dużo bliższe. Na zmianę byliśmy najlepszymi przyjaciółmi i największymi wrogami. Pamiętam, że raz tata musiał nas rozdzielać, grożąc pasem, bo nic innego nie pomagało. I choć tym pasem nas straszył, to nigdy go nie użył.
Nigdy nie był Pan ukarany cieleśnie?
Nigdy. Już samo postraszenie paskiem było bardzo skuteczne.
Pan sam ukarał tak kiedyś swoje dzieci?
Klapsa nie dałem nigdy, kilka razu trąciłem je w ramię. Tylko tyle. Nie żebym był przeciwnikiem kar cielesnych, ale nigdy nie było powodu, by je stosować.
Dobrym był Pan uczniem?
Średnim, raczej czwórkowym. Ale to wystarczyło, by zaliczać kolejne testy i rozpocząć studia w college’u. Dopiero tam byłem już bardzo dobrym, pracowitym studentem.
Z czego wynikała ta czwórkowość?
Miałem bardzo wiele innych zainteresowań, zajmowałem się wieloma rzeczami i po porostu brakowało mi już czasu na wytrwałą i systematyczną naukę. Przez to o mało nie oblałem łaciny. Zawsze za to byłem bardzo dobry z matematyki i z przedmiotów ścisłych. Z perspektywy czasu bardzo dobrze wspominam moją szkołę.
Powiedział Pan, że w szkole miał Pan inne niż nauka zainteresowania. Chodziło o dziewczyny czy o sport?
(śmiech) Każdy chłopak interesuje się dziewczynami. Ale nie o to chodziło. Mnie wciągnęła muzyka. W piątej klasie zacząłem grać na bębnach. Miałem świetnego nauczyciela muzyki, który przekonał mnie, że mam ogromne zdolności muzyczne, więc zacząłem je doskonalić. W pewnym momencie dostałem nawet nagrodę dla najlepszego perkusisty w Minnesocie. Sporo występowałem, zresztą bardzo to lubiłem. Do tego stopnia wciągnęło mnie to artystyczne życie, że nie przestałem grać i występować nawet na studiach medycznych.
Ma Pan pięcioro dzieci, gracie razem?
Moi synowie to znakomici perkusiści. Mój drugi syn, który jest na czwartym roku rezydentury z ginekologii i położnictwa, bardzo długo uczył się grać na tym instrumencie. Jest naprawdę świetny. Z kolei mój najmłodszy syn, który nigdy nie brał żadnych lekcji muzyki, jest jeszcze lepszy. Jest po prostu niesamowity. Ma ogromny talent.
Gracie w trójkę w domu?
Na szkoleniu z naprotechnologii, które prowadziłem w Polsce, puszczałem taśmy z naszego wspólnego muzykowania. Nasza trójka zmierzyła się w konkursie, kto lepiej zagra na bębnach. Wygrał najmłodszy syn, a ja byłem najgorszy.
Jaką muzykę gracie? Rock’n’roll, jazz czy etniczne kawałki z zachodu Ameryki?
W college’u występowałam w grupie rockowej, często grałem też soul.
A jakiej muzyki Pan słucha?
Elvisa Presleya. Słucham tylko jego.
Myślał Pan o karierze muzycznej?
Poważnie się nad tym zastanawiałem, ale ostatecznie uznałem, że nie mógłbym być muzykiem przez całe życie. Choć świetnie wybijałem rytm, to dość szybko okazało się, że zupełnie nie mam słuchu muzycznego. Słoń mi nadepnął na ucho.
Uprawiał Pan jakieś sporty?
Jestem zdecydowanie bardziej kibicem niż sportowcem. Ale jako młody chłopak grałem w baseball i koszykówkę. Lepszy byłem w baseball, ale nie miałem jakichś wybitnych wyników.
Był Pan w dzieciństwie religijny?
Od czwartej do dziesiątej klasy byłem ministrantem. To dość długo. Uwielbiałem służyć do mszy. Z czasem zacząłem się nawet zastanawiać, czy nie zostać księdzem.
I...
Nie czułem do końca powołania.
Problemem był celibat?
Nie. Zawsze bardzo interesowała mnie rodzina. Uznałem, że będę lepszym świadkiem i ekspertem w tej dziedzinie, kiedy sam będę mężem i ojcem. Nigdy nie miałem problemów z celibatem, do momentu zawarcia małżeństwa żyłem przecież w celibacie i czystości.
Kiedy zdawałem na medycynę, każdy student wypełniał ankietę psychologiczną. Kilkakrotnie i na różne sposoby pytano w niej, czy jesteśmy zadowoleni z naszego życia seksualnego. Odpowiadałem, że tak. Celibat całkowicie mnie zadowalał.