Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy Polska już niedługo będzie POSTkatolicka? Tomasz Terlikowski o zmierzchu Kościoła katolickiego w Polsce
Tomasz Terlikowski, jeden z najbardziej znanych publicystów zajmujących się życiem Kościoła, pisze o jego przemijaniu – o tym, jak najtrwalsza w całej historii Polski instytucja popada w niemoc i marazm, traci znaczenie. Wskazuje przyczyny błyskawicznej sekularyzacji, w tym sojusz tronu i ołtarza, upadek autorytetu, niezdolność do radzenia sobie ze skandalami seksualnymi, przymykanie oka na zachowania przemocowe i sekciarskie; słowem: Terlikowski mówi otwarcie o złu w Kościele. Konsekwentnie prowadzi czytelnika przez kolejne etapy najnowszej historii polskiego Kościoła i – co bardzo ważne – opowiada historię własnej w nim obecności. Ta osobista perspektywa, analiza ewolucji światopoglądu pisarza, jest bardzo cennym elementem tekstu. Terlikowski zastanawia się również, co nam zostanie z katolickości, jakie będą jej nowe formy i jak będzie wyglądała postkatolicka Polska.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 347
Rysy na fasadzie
Kościół znajduje się obecnie na – nazwijmy to – kursie schodzącym, i nic nie wskazuje na to, by miało się to szybko zmienić. Dlaczego tak jest? Co zawaliliśmy? Odpowiedź na te pytania jest konieczna, by postawić pełną diagnozę, ale też, by zastanowić się, jakie mogą być na te dręczące Kościół choroby lekarstwa. I właśnie tą odpowiedzią zajmę się w trzeciej części książki. Ale zanim to się stanie, muszę jeszcze – choć krótko – rozliczyć się z własną przeszłością.
Panie Tomku, co się zmieniło?
A gdzie ty byłeś w tym wszystkim? – to pytanie może mi zadać czytelnik pamiętający rozmaite spory, debaty, a nawet wydarzenia, w których uczestniczyłem. Często jako zdecydowany, niekiedy radykalny człowiek Kościoła. I nawet jeśli z perspektywy hierarchii nigdy nie byłem grzecznym chłopcem, bo uczestniczyłem zarówno w – udanej – próbie zablokowania powołania arcybiskupa Stanisława Wielgusa na metropolitę warszawskiego, jak i od bardzo dawna domagałem się wyjaśniania spraw związanych z nadużyciami seksualnymi w Kościele, to jednocześnie w wielu innych kwestiach broniłem interesów Kościoła, jego systemowego zakorzenienia.
Czy wówczas nie widziałem problemów? Czy naprawdę wierzyłem w to, że system może naprawić się sam? Czy nie spotkałem przestępców seksualnych i ich ofiar? A może także nie chciałem, nie potrafiłem zobaczyć tego, co się działo? „Naprawdę pan tego nie widział?” – pytają mnie czasem ludzie. I ja również je sobie zadaję. Rachunek sumienia jest istotnym elementem modlitwy człowieka wierzącego, a pytania o to, czy coś można i trzeba było zrobić inaczej, lepiej, z większym zdecydowaniem, są ważne i trzeba się z nimi mierzyć. Mogę się oczywiście bronić, wskazując, że po stronie kościelnej byłem jedną z pierwszych osób, które w mediach zaczęły mówić o konieczności ochrony osób skrzywdzonych i o konieczności nakładania kar na krzywdzicieli. Mogę tłumaczyć, że w tych kwestiach starałem się brać stronę skrzywdzonych, ale jednocześnie nie mogę nie przyznać, że wtedy wciąż zdawało mi się, że problem będzie jednak marginalny, a jego przyczyną są raczej słabości ludzkie niż problemy systemowe. Wystarczy przywrócić ortodoksję, realizować nauczanie Kościoła, słuchać kolejnych papieży i wszystko będzie dobrze.
Kiedy zrozumiałem, że jest inaczej? Kiedy zaczęło do mnie docierać, że kryzys dotykający Kościoła jest głębszy niż brak umiejętności komunikacji, niż niechęć do zaglądania w niewygodne papiery, niż nawet solidarność zawodowa księży, określana niekiedy mianem klerykalizmu? Kiedy zrozumiałem, że mamy do czynienia ze związanym z głębokimi problemami doktrynalnymi procesem wygasania nie tylko polskiego, ale i europejskiego katolicyzmu? I czy sam najpierw nie zareagowałem na to zjawisko lękiem i próbą odwrócenia kierunku wydarzeń? Nie mam prostej odpowiedzi na te pytania. Mogę tylko powiedzieć, że zmiana była długim procesem, a istotną rolę w nim odegrali ludzie, których spotkałem gdzieś na swojej drodze. Nie bez znaczenia były także zmiany dokonujące się w samym Kościele, kolejne wydarzenia, które stawiały poważne pytania. Zmuszały do rewizji wcześniejszych założeń.
To był wysoki, wysportowany mężczyzna. Żonaty, ojciec dwójki dzieci, pracował w szybko rozwijającej się firmie, nie miał problemów z mówieniem. Ale tylko do pewnego momentu, do momentu gdy zaczął opowiadać, jak dawno temu – był wówczas może w wieku piętnastu lat – wikariusz z parafii, w której jako nastolatek był zaangażowany, zaprosił go do siebie, by pomógł w nawlekaniu medalików na łańcuszki. Wtedy jego głos zaczął się łamać, zmienił się jego ton, zaczął się jąkać, a twarz stała się z powrotem obliczem nastolatka. – On, on – próbował to z siebie wydusić – położył mi rękę na... Uciekłem, pobiegłem do matki. Ona, ona zaraz pobiegła do proboszcza – mówił. Pot wystąpił mu na czoło. Księdza ostatecznie z parafii przeniesiono, ale posługę kapłańską spełnia do tej pory. A konsekwencje szybkiej reakcji rodziny ponosiła ona sama. – Nic już nie było takie samo. Przestaliśmy chodzić na parafię, bo inni wikariusze mówili nam, że skrzywdziliśmy chłopaka, że wystąpiliśmy przeciwko kapłaństwu – opowiadał mężczyzna. Od tamtych wydarzeń minęło dwadzieścia lat, ale dla niego one nadal są żywe. Jest wierzący, ale wciąż nie rozumie, dlaczego tak się wówczas zachowano.
Ten mężczyzna i tak miał wiele szczęścia. Rodzice nie tylko mu uwierzyli, ale i zareagowali. Byli wsparciem. – Moi rodzice nie wiedzą do tej pory – opowiadała mi przy kawie pewna kobieta. Jej oprawca już nie żyje, zmarł krótko przed ogłoszeniem watykańskiego wyroku, ale dla rodziców i rodzeństwa pozostaje wybitnym, charyzmatycznym duchownym. – Oni nie mają pojęcia, co ze mną zrobił – uzupełniała cichutko kobieta. Kiedy pytam, dlaczego nigdy im nie powiedziała, dlaczego nie pobiegła od razu do nich, spogląda na mnie, jak na kogoś, kto niczego nie rozumie. Nerwowo miesza kawę. – Pan nie rozumie, kim jest u nas ksiądz. Hierarchia religijna w naszej części Polski wygląda zupełnie inaczej niż gdzie indziej. Na samej górze jest proboszcz, potem jest ojciec, a niżej jest Bóg. A wie Pan, do czego służy ten ostatni? Do tego, żeby usprawiedliwiać każde sku...syństwo tych pierwszych – wyrzuca z siebie. – Każde – dodaje. Czy wiem, o czym mówi? Chyba trochę tak. Byłem w tym regionie na spotkaniu z młodzieżą, najbardziej katolicką w najbardziej katolickim miejscu Polski. – O czym mam do nich mówić? – zapytałem wówczas organizatorów i dodałem, że nie jest łatwo mówić do tak wierzącej młodzieży. A oni spojrzeli na mnie jak na idiotę. – O wszystkim. Oni spotykają się ze wszystkim, co w życiu najgorsze. Od przemocy, także seksualnej w domach, przez przemoc w Kościele aż po dramaty w szkole – odpowiedzieli mi. – A wszystko podlane sosem religijnym – dodała moja rozmówczyni, gdy powtórzyłem jej tę historię.
Jeszcze gorzej było słuchać opowieści o tym, jak ludzie odbijali się od drzwi biskupów, prowincjałów, przełożonych, gdy próbowali – z pełnym zaufaniem – opowiedzieć im o tym, co ich, albo ich dzieci, spotkało. Wiele lat temu, tuż po publikacji pierwszego wywiadu rzeki z ks. Tadeuszem Isakowiczem-Zaleskim, w którym wspominaliśmy o przestępstwach seksualnych, siedziałem w uroczym domu gdzieś w Polsce południowej. W kominku trzaskał ogień, piliśmy znakomitą herbatę, a ludzie, którzy mnie tam zaprosili, opowiadali, jak potraktował ich miejscowy biskup, gdy opowiedzieli mu, co spotkało ich syna. Sprawcą był „kolega kursowy” (tak w Kościele określa się kolegę z roku) biskupa, świetnie osadzony w miejscowej diecezji. Obojętność, chłód i niewiara – tak można podsumować reakcję hierarchy. Ostatecznie ukarał więc wikariusza, który wspierał skrzywdzonego chłopca i jego rodziców i domagał się wyjaśnienia sprawy. A proboszcz? A proboszcz po kilku latach spokojnie przeszedł na zasłużoną emeryturę. Wtedy miałem nadzieję, że to wyjątek, że inni reagują inaczej, ale po wielu podobnych rozmowach, po opowieściach skrzywdzonych dziewcząt, którym przełożeni sprawców oznajmiali, że „jak suka nie da, to pies nie weźmie” – wiem już, że to norma, a nie wyjątek. Norma, której przyczyną jest głęboko zakorzenione w Kościele myślenie.
Odkrywanie ciemnej strony polskiego Kościoła nie było dla mnie prostym doświadczeniem. Kościół był od zawsze moim domem. Już w podstawówce trafiłem do jednej wspólnoty kościelnej, a później przeniosłem się do innej. Czasy liceum i studiów to okres głębokiego wchodzenia w wiarę, radości z odkrywania nauczania Kościoła i wreszcie niesamowitych znajomości. Nigdy, przynajmniej ja osobiście, nie zetknąłem się z takimi złymi zachowaniami. Księża byli mądrzejsi lub głupsi, bardziej lub mniej zaangażowani, ale nie spotkałem żadnego, który krzywdziłby w ten sposób młodych ludzi. A może spotkałem, ale nie potrafiłem tego rozpoznać? To pytanie staje przede mną obecnie, ale nawet gdy niezwykle intensywnie o tym myślę, nie jestem w stanie przypomnieć sobie żadnej zaskakującej sytuacji. Na studiach zacząłem pracę w katolickich mediach, najpierw było to Radio Józef, w którym pracowaliśmy z moją ówczesną dziewczyną, a obecną żoną, od pierwszych niemal dni istnienia, a potem – tuż po obronie magisterium, na katolickiej zresztą uczelni – Radio Plus. Kościół i religia były zawsze blisko mnie. Zajmowałem się nimi zawodowo, opisywałem ich życie i sam wierzyłem. Jako dziennikarz widziałem wiele patologii, widziałem klerykalizm, pijaństwo niektórych biskupów (skrzętnie ukrywane wówczas przez media wszystkich opcji), ale wciąż miałem wrażenie, że to tylko wyjątki. Bo przecież widziałem też Kościół piękny. Relacjonowałem papieskie pielgrzymki, choćby tę do Ukrainy, mogłem rozmawiać z biskupami, a oni traktowali mnie często zupełnie inaczej niż zwykłych wiernych. Była kawa u nuncjusza (znakomita, aromatyczna, taka jaką piłem wcześniej i później tylko we Włoszech) i sympatyczne rozmowy z arcybiskupem Józefem Michalikiem (zaowocowały one książką, za którą otrzymałem jedyną w swoim życiu nagrodę Stowarzyszenia Wydawców Katolickich Feniksa), który obdarował mnie kiedyś przepiękną ikoną. Wciąż stoi na moim biurku.
Czy widziałem wówczas problemy? Tak. Ale wciąż wydawały mi się one rysami, a nie potężnymi naruszeniami struktury fundamentów. I nawet gdy pisałem o tym, że tak jak zareagujemy na kryzys lustracyjny, tak reagować będziemy na problemy z pedofilią, to wciąż miałem nadzieję, że jednak będziemy wyciągać wnioski z własnych błędów. To był zresztą bardzo ciekawy czas, bo wtedy za lustracją i oczyszczeniem Kościoła była prawa strona sceny politycznej, jej przedstawiciele mówili o tym niezmiernie mocno, a strona druga (nazywana wówczas liberalno-lewicową) miała z tym poważny problem. Arcybiskup Stanisław Wielgus wywiadu na temat własnej współpracy z SB (do której jego zdaniem nie doszło) udzielił przecież „Gazecie Wyborczej”, którą skądinąd wcześniej i później na różne sposoby gromił i odsądzał od czci i wiary. Wielu księży, choć nie zawsze mogło mówić o pewnych rzeczach wprost, opowiadało się wówczas po stronie tych, którzy chcieli oczyszczenia, rozliczenia z przeszłością. I to nawet wówczas, gdy sprawy dotyczyły przestępstw seksualnych. To dawało nadzieję, pozwalało żywić nadzieję, że w Kościele jest siła konieczna do oczyszczenia, że wielu jej chce i że tylko przypadkiem takie oczyszczenie się nie dokonuje. Nadzieję pokładano również w tym, że najważniejsze teksty na tematy lustracyjne publikowały media uchodzące wówczas za konserwatywne: „Rzeczpospolita”, „Dziennik Polska-Europa-Świat”, „Gazeta Polska”. To zresztą budziło wiarę, że prawica będzie w stanie rozmawiać z Kościołem na równych prawach, że potrafi wspierać go w procesie oczyszczania. Argumentem za takim myśleniem było przecież, że rezygnację w dniu ingresu arcybiskupa Stanisława Wielgusa wymógł na Benedykcie XVI prezydent Lech Kaczyński.
Nie zawsze i nie wszystko się udawało. Kilka, może kilkanaście tygodni po wymuszonej rezygnacji arcybiskupa Wielgusa i po tym, jak udało się – dzięki interwencji „Rzeczpospolitej”, w której wówczas pracowałem – doprowadzić do usunięcia kilku pracowników kurii płockiej, którzy dokonywali nadużyć seksualnych na małoletnich, o spotkanie poprosił mnie pewien dominikanin. Nie znałem go wówczas, ale potem stał się człowiekiem bardzo mi bliskim. Marcin Mogielski, bo o nim mowa, opowiedział mi wówczas pierwszy raz o sprawie ks. Andrzeja Dymera. Niestety, choć materiał na ten temat przygotowywali wówczas dziennikarze „Rzeczpospolitej”, ówczesny naczelny tej gazety Paweł Lisicki uznał, że w minionych miesiącach dziennik poświęcił zbyt wiele miejsca nadużyciom w Kościele i ostatecznie materiału nie puścił. Opublikowała go pół roku później „Gazeta Wyborcza”, i choć wyrzucałem sobie (a kilka lat później wyrzucali mi to inni), że nie udało mi się przekonać do publikacji naczelnego „Rzeczpospolitej”, to gdy tekst już się ukazał, na łamach portalu Ekumenizm.pl, który wówczas współtworzyłem, wspierałem wyjaśnienie sprawy.
Czy mogłem zrobić więcej? Z dzisiejszej perspektywy zakładam, że pewnie tak, ale to były inne czasy, a ja byłem w innym miejscu i zawodowo, i religijnie pewnie też. Ostatecznie – choć o tym także dowiedziałem się wcześniej – nie opublikowałem tego, co dowiedziałem się o dekrecie kardynała Giovanniego Battisty Re w sprawie arcybiskupa Juliusza Paetza. Dlaczego? Może dlatego, że wiedziałem, iż mogą to zrobić inni (co zresztą nastąpiło), a może dlatego, że w dniu, gdy bardzo poważnie rozmawiałem z pewnym duchownym na ten temat, w Smoleńsku spadł samolot. Ta tragedia wywróciła świat do góry nogami po raz kolejny.
To był chyba ostatni raz – przynajmniej w pierwszych dniach po tej tragedii – gdy można było zobaczyć zjednoczoną, także religijnie, Polskę. Mój przyjaciel, gej i protestant, zadzwonił – gdy jeszcze byłem ze studentami, zanim zwolnił nas z zajęć rektor – żebym jak najszybciej przyjechał na Krakowskie Przedmieście, bo on tam już odmawia Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Krzyż na Krakowskim Przedmieściu, który potem stał się przedmiotem politycznego sporu, ustawiono spontanicznie i tak samo spontanicznie studenci wyświetlali w oknach akademików krzyże. Imaginarium katolickie, symbolika religijna wówczas – chyba tak naprawdę ostatni raz – jednoczyła.