25,90 zł
„Święty Szarbel” z Kalwarii Pacławskiej
W trakcie krótkiego życia o. Wenanty Katarzyniec pomógł Maksymilianowi Kolbemu stworzyć media katolickie i objawił się jako wielki kaznodzieja. Zapewnił jednak swoich współbraci, że najwięcej uczyni… po śmierci.
Tak też się stało. Problem ze znalezieniem pracy, kupno samochodu, spłata wysokiego kredytu, kłopoty biznesowe, a także uciążliwe dolegliwości zdrowotne – wielu świadków potwierdza, że ten pochowany w Kalwarii Pacławskiej zakonnik skutecznie rozwiązuje każdą sprawę. Ci, którym pomógł, nie mają wątpliwości: Wenanty jest taki jak św. Szarbel.
Kim jest tajemniczy przyjaciel Maksymiliana Kolbego? Tomasz P. Terlikowski podąża śladami Sługi Bożego Wenantego Katarzyńca i przekonuje: ten cichutki zakonnik jest wielkim orędownikiem!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 231
Copyright © Tomasz P. Terlikowski 2018
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Esprit 2018
All rights reserved
REDAKCJA: Agnieszka Zielińska, Monika Nowecka, Ewa Micyk
FOTOGRAFIA NA OKŁADCE: Archiwum M.I. Niepokalanów
ISBN 978-83-66061-28-6
Wydanie I, Kraków 2018
WYDAWNICTWO ESPRIT SP. Z O. O.
ul. Przewóz 34/100, 30-716 Kraków
tel./fax 12 267 05 69, 12 264 37 09, 12 264 37 19
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.esprit.com.pl
SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ: Marcin Kapusta
konwersja.virtualo.pl
Książkę poświęcam mojemu Kochanemu Tacie.
Tato, dziękuję za wszystko i do zobaczenia!
Każdy, kto pielgrzymuje do sanktuarium Męki Pana naszego Jezusa Chrystusa w Kalwarii Pacławskiej, przychodzi tam, by stanąć przed obrazem Matki Bożej cierpliwie słuchającej głosów swych dzieci. Jest to jednak także okazja, by popatrzeć na przykład człowieka, który przeszedł przez tę ziemię, pozostawiając po sobie wspomnienie człowieka świątobliwego – kandydata na ołtarze.
W tym wyjątkowym miejscu zadajemy sobie pytanie o receptę na świętość. Przecież tak łatwo było zmarnować życie w czasach sługi Bożego o. Wenantego Katarzyńca (1889–1921). Tak łatwo jest zmarnować to życie i dzisiaj. Co więc robić, jakich wartości należy się trzymać, by nasze życie przyniosło chwałę Bogu, a nam pożytek wieczny?
Słuchając słów Pisma Świętego i rozważając przykłady ludzi świętych, dochodzimy do wniosku, że nasze uświęcenie osobiste powinno polegać nie tylko na walce z grzechem, ale także na miłowaniu Chrystusa i tego, kogo On postawi na naszej drodze – naszego bliźniego. Taka jest recepta na świętość. Takim drogowskazem kierował się sługa Boży o. Wenanty Katarzyniec. Jest on nie tylko kandydatem na ołtarze w sensie uznania jego doczesnych zasług. Pozostawił po sobie pociągający przykład – wzór do zrealizowania.
Jako duchowy syn świętego ojca Franciszka świadomie i odpowiedzialnie podjął swoje powołanie życiowe. Postąpił jak ewangeliczny syn, który nie bacząc nawet na wolę rodziców, postanowił stać się nie nauczycielem, ale pokornym sługą Boga i ludzi. Odczytał swe powołanie do konkretnego stylu życia duchowego, jakim jest życie zakonne. Podejmując je, formował w sobie postawę posłuszeństwa, ubóstwa i czystości. Wychowywany w duchu swego czasu – przed Soborem Watykańskim II – bez zastrzeżeń starał się przyjmować wolę Bożą wyrażoną w decyzjach swych przełożonych. Dokładne realizowanie ślubów zakonnych rozpoczął od samego początku – od wstąpienia do zakonu. Zatem nic dziwnego, że ówczesny magister nowicjatu – o. Dionizy – mówił o swych nowicjuszach: „mam dwóch świętych w nowicjacie”, mając na myśli między innymi brata Wenantego.
W pozostałych po nim zapiskach rekolekcyjnych znalazły się między innymi te zdania: „Będę się starał, aby mi zawsze przyświecało słońce woli Bożej i abym rozkazy przełożonych uważał za wolę Pana Boga. Codziennie, od rana do wieczora, będę przed każdą czynnością mówił: to dla Ciebie Jezu kochany! Pragnę to tak uczynić, jakbyś Ty to czynił… Będę się strzegł najmniejszego grzechu, choćby mi umrzeć przyszło. Będę prosił Matki Bożej o ochronę przed grzechem… Będę się modlił zawsze i jak najwięcej”. Gorliwość nowicjusza nie wygasła w nim z chwilą podjęcia studiów seminaryjnych w Krakowie ani po święceniach kapłańskich otrzymanych 2 czerwca 1914 roku. Począwszy od swej Mszy Świętej prymicyjnej, dał się poznać jako święty kapłan. Jego świętość była szczególnie widoczna podczas celebrowania Eucharystii, pełnienia posługi duszpasterskiej w parafii Czyszki, pracy w charakterze magistra nowicjatu we Lwowie, a także gdy dźwigał krzyż cierpienia. Krzyż ten towarzyszył mu nieprzerwanie na Kalwarii Pacławskiej od sierpnia 1920 roku. W tym świętym miejscu oddał ducha Bogu 31 marca 1921 roku, przeżywszy zaledwie trzydzieści dwa lata.
Wierzymy mocno, że w jego życiu spełniły się słowa Pisma Świętego: „pędzę ku wyznaczonej mecie, ku nagrodzie, do jakiej Bóg wzywa w górę w Chrystusie Jezusie” (Flp 3, 14). Ojciec Wenanty Katarzyniec stał się świadkiem wierności i miłości Boga, wyrażonej w odpowiedzialnym i gorliwym podjęciu życiowego powołania.
Świat zawsze poszukiwał i nadal poszukuje przewodników na drodze zbawienia. Ciągle aktualne jest zapotrzebowanie na gorliwych pasterzy. Jan Paweł II powiedział: „potrzebni są tacy głosiciele Ewangelii, którzy są ekspertami od człowieczeństwa, którzy dogłębnie znają współczesnego człowieka, uczestniczą w jego radościach i nadziejach, jego trwogach i smutkach, a równocześnie są ludźmi kontemplacji, są rozmiłowani w Bogu. Do tego potrzebni są nowi święci. Powinniśmy błagać Pana, aby rozbudził ducha świętości w Kościele i zesłał nam świętych do ewangelizacji współczesnego świata”.
Dobrze się stało, że powstała książka ukazująca piękną postać, jaką był o. Wenanty Katarzyniec, przyjaciel świętego ojca Maksymiliana.
ks. abp Adam Szal,metropolita przemyski
Wreszcie. Zmęczony i zasapany, z lekko obolałymi nogami, ale pełen radości, dostrzegam wieże kalwaryjskiego kościoła. Przyspieszam kroku, aby jak najprędzej znaleźć się przed cudownym obliczem Pani Kalwaryjskiej. Wchodzę przez bramę na plac przed kościołem. Przed moimi oczami rozpościera się potężna bryła późnobarokowego kościoła, z wieżami strzelającymi w niebo jak dwie dłonie wzniesione do modlitwy. Wędruję podcieniami kościoła, szukając wejścia do środka. Po drodze rozczytuję tablice nagrobne, przyprószone wiekiem. Jest – boczne wejście. Zmierzam w jego kierunku. Z bijącym sercem otwieram drzwi świątyni. Delikatnie skrzypiące wrota miażdżą ciszę świętego miejsca. Wąską nawą boczną powoli zatapiam się w półmroku ścian nasączonych modlitwą. Moją uwagę przykuwa dziwny sarkofag, jakby niepasujący do tego miejsca. Za szkłem podświetlona srebrna trumienka. Całość otoczona balustradą, jak miejsce święte, którego nie można naruszyć. Podchodzę bliżej. Klęcznik przed balustradą zaprasza do modlitwy. Klękam i wczytuję się w słowa: „Czcigodny Sługa Boży o. Wenanty Katarzyniec, franciszkanin, ur. 7 X 1889 r. w Obydowie, zm. 31 III 1921 r. w Kalwarii Pacławskiej”. „Bądźcie naśladowcami moimi, tak jak ja jestem naśladowcą Chrystusa” (1 Kor 11, 1) – to jakby streszczenie całego jego życia.
Ojciec Wenanty, mój starszy współbrat w zakonie, właśnie tu znalazł miejsce wiecznego spoczynku, tu czeka na zmartwychwstanie. W zaciszu kalwaryjskiego kościoła, u stóp Dobrej Matki Słuchającej, która modlitewne szepty pielgrzymów przyjmuje swoim odsłoniętym uchem i zanosi do Boga. Dziwne to wszystko. Ciche miejsce, jak ciche było życie o. Wenantego. Zakątek naszej ziemi, gdzie śpiewy ptaków – zdaje się tych samych, co wówczas gdy żył – przeplatają się z cichą modlitwą Zdrowaś Maryjo, którą tutaj zanosił w ostatnich miesiącach swojej śmiertelnej choroby. Jakby czas zatrzymał się w miejscu. A przecież to już blisko sto lat, jak o. Wenanty odszedł do Boga. Jeszcze chwila modlitwy przy doczesnych szczątkach sługi Bożego. Odchodzę…, ale w głowie kłębią się myśli i wspomnienie innego franciszkanina, który również tutaj wydeptywał ścieżki do cudownego obrazu Matki Bożej Kalwaryjskiej – św. Maksymiliana Marii Kolbego. Z pewnością i on w 1928 roku modlił się nad grobem swojego przyjaciela, ale nie tu, tylko na pobliskim cmentarzu, gdzie spoczywało ciało o. Wenantego do momentu rozpoczęcia jego procesu beatyfikacyjnego w 1950 roku.
Dziwny zbieg okoliczności. Ci dwaj kapłani, franciszkanie, koledzy znowu razem. Jedyne miejsce, które przypomina, jak bardzo łączył ich jeden cel życia, choć bardzo odmienne były ich drogi – świętość. Święty Maksymilian to dynamizm, niezwykła praca apostolska, misje, poświęcenie aż do „starcia na proch”. Ojciec Wenanty to cicha modlitwa, cierpienie zamknięte w murach klasztornych, wewnętrzny spokój i pogoda ducha. Dwie drogi – jeden cel.
Ich ziemskie życie przeplatało się. Po raz pierwszy spotkali się we Lwowie w 1908 roku, jeszcze przed wstąpieniem ich obu do zakonu. Ojciec Maksymilian wspominał później: „Nie zapomnę nigdy skromności, jaka tchnęła z całej jego postaci”. Później wspólne studia w Krakowie, wspólne wakacje w Kalwarii Pacławskiej w 1912 roku. Z tego ostatniego spotkania w świadomości ludu kalwaryjskiego pozostał obraz jakby utrwalony na fotografii, przekazywany z pokolenia na pokolenie – dwie sylwetki w modlitewnej kontemplacji, klęczące przed obrazem Matki Bożej Kalwaryjskiej. Wymiana myśli, listów, doświadczeń. Dzielenie się troskami, problemami, prośba o modlitwę odwzajemniona modlitwą. Rozumieli się i wspólnie dążyli, choć różnymi drogami, do jednego celu. I to ostatnie spotkanie tutaj w 1928 roku, kiedy mógł odbyć się już tylko monolog. Chociaż, kto to wie?
Kościelny chłód ostudza moje nieuporządkowane myśli. Podchodzę przed obraz Matki Bożej. „Pod Twoją obronę uciekamy się…” – modlitwę przerywają natarczywe myśli, powracające jak bumerang. To przecież tutaj przed laty, tak samo jak ja dzisiaj, wpatrywał się w to niezmienione oblicze Maryi, szeptał modlitwę o. Wenanty – a Ona przeszywała jego serce i myśli matczynym wzrokiem. Maryjo! Ile świętości jest we mnie? Czy nauczyłem się czegoś więcej w szkole świętości o. Wenantego, św. Maksymiliana i tylu innych, którzy tutaj przez pokolenia przesuwali się przed Twoim cudownym obliczem? Odchodzę. Trochę zawstydzony, ale pełen radości i nadziei, że przecież każda droga, jeśli tylko człowiek chce, może zaprowadzić do świętości.
Gdyby przełożeni zakonni nie skierowali o. Wenantego Katarzyńca do Kalwarii Pacławskiej w czasie jego choroby, a na kilka miesięcy przed jego śmiercią nie przenieśli go ze Lwowa, dzisiaj nie mielibyśmy jego grobu w tym cudownym, wybranym przez Boga miejscu. Jego życie, choć krótkie, było przepełnione głęboką wiarą w Boga oraz dobrocią i miłością do ludzi. Zdążając w ciszy i zadumie przed cudowny obraz Matki Bożej Kalwaryjskiej, nie sposób nie przyklęknąć przy sarkofagu tego, dla którego już dawno ten niezmącony skrawek ziemi wybrał Bóg.
o. Edward StaniukiewiczOFMConv,duszpasterz w Kalwarii Pacławskiej
Jeśli jest w Polsce jakiś kandydat na świętego podobny do św. Szarbela, to jest nim Sługa Boży Wenanty Katarzyniec. Obaj zakonnicy i kapłani, choć dzieli ich bardzo wiele (obrządek, styl życia, a nawet jego długość), są na najgłębszym poziomie bardzo do siebie podobni. Obaj przeżyli życie w milczeniu, odosobnieniu, bez wielkich, nadzwyczajnych wydarzeń, potężnego duszpasterstwa, nieznani rzeszom ludzi. Obaj, co także nie bez znaczenia, stali się naprawdę aktywni dopiero po przejściu śmierci, obaj wreszcie mieli nadzwyczajną łatwość czynienia cudów. Jest też różnica. Święty Szarbel często wymadlał potężne cuda: uzdrowienia, niezwykłe nawrócenia, niesamowite wydarzenia; Sługa Boży Wenanty Katarzyniec był zaś, można powiedzieć, bardziej przyziemny. Dzięki jego wstawiennictwu można było załatwić środki konieczne do remontu, wspomóc własny biznes, znaleźć pracę, kupić samochód dla rodziny, a także – z innej sfery – doprowadzić ludzi, którzy wiele lat się nie spowiadali, do kratek konfesjonału. Wszystko to Katarzyniec robił błyskawicznie, tak jak w życiu doczesnym zawsze dokładnie i bez najmniejszego oporu wykonywał wszystkie prośby współbraci zakonnych i polecenia przełożonych.
Skąd o tym wiem? Zacznę od własnego doświadczenia. Wiele lat temu w Krakowie o. Piotr Reizner OFMConv zaprosił mnie na Franciszkańskie Spotkanie Młodych do Kalwarii Pacławskiej, a ja – nie wiedząc, na co się decyduję – wyraziłem zgodę. Miałem tylko jeden warunek: chcę przyjechać z rodziną. Tak zrobiliśmy. W 2010 roku po raz pierwszy przyjechałem do tego niezwykłego miejsca. Klasztor na wzgórzu, oddalony od cywilizacji, otoczony lasami, od razu nas urzekł. Można tam było włóczyć się godzinami po dróżkach prowadzących od jednej kapliczki do drugiej albo uklęknąć przed cudownym obrazem Matki Bożej i powierzyć Jej wszystkie swoje zmartwienia. W bocznych podcieniach kościoła był grób z niewyraźnym zdjęciem młodego mężczyzny i podpisem, że jest to sługa Boży o. Wenanty Katarzyniec. Nie wiem dlaczego, ale chętnie do niego przychodziłem. Jego twarz budziła zaufanie, a miejsce przyciągało jak magnes. Nie, nie od razu dowiedziałem się, kim był o. Wenanty, ale od razu, nie wiadomo dlaczego, zaczęło mnie przyciągać miejsce jego pochówku. Lubiłem klękać przy grobie i odmawiać Różaniec, choć nie wiedziałem nic o tym, jak chętnie Wenanty pomaga ludziom. Był on dla mnie wtedy raczej elementem Kalwarii Pacławskiej, w której się zakochałem, a nie przyjacielem na dobre i na złe. Musiało minąć kilka lat, bym dowiedział się więcej.
Zaczęło się od wytoczonego mi procesu. Pewna pani domagała się stu trzydziestu tysięcy złotych za to, że nieprzychylnie wypowiedziałem się o aborcji, a także podkreśliłem, że usprawiedliwianie aborcji tym, że jest ona legalna, przypomina usprawiedliwianie nazistów mordujących Żydów, bo to także było w III Rzeszy zgodne z prawem. W pierwszej instancji proces przegrałem, a i w drugiej wiele wskazywało na podobne zakończenie. Mój adwokat był tego niemal pewny i tylko co jakiś czas prosił, żebym pomodlił się o możliwie najmniejszy wymiar kary finansowej. Jeszcze w dniu ogłoszenia wyroku (a tak się składało, że byłem wówczas w Kalwarii Pacławskiej) zadzwonił do mnie, żeby ostrzec, że może nie być dobrze. I właśnie wtedy jeden z franciszkanów zasugerował mi, żebym intencję tę ofiarował Wenantemu. Uklęknąłem przed grobem i powierzyłem mu sprawę, obiecując, że jeśli się uda, to… napiszę o nim książkę. Kilkanaście minut później odebrałem telefon. Adwokat był wyraźnie zszokowany.
– Uniewinnili cię – wykrztusił.
A ja pobiegłem do o. Wenantego, żeby – wstyd się przyznać – renegocjować warunki umowy i zasugerować, że może jednak zamiast książki wystarczyłby artykuł (który zresztą niemal od razu napisałem).
Od tego momentu każdemu, kto chciał i nie chciał, opowiadałem, co potrafi zdziałać o. Wenanty Katarzyniec. I kolejne osoby, jeśli tylko mogły, klękały u jego grobu albo zaczynały odmawiać nowennę i powierzały mu swoje problemy. Dominika Figurska opowiadała mi, że razem z mężem powierzyli Wenantemu sześć spraw: po dwóch tygodniach załatwił cztery, w tym samochód dla ich siedmioosobowej rodziny. Marcin Kwaśny powierzył słudze Bożemu problemy finansowe z najnowszym projektem i już następnego dnia otrzymał konieczną sumę pieniędzy.
W wakacje 2017 roku podczas Franciszkańskiego Spotkania Młodych głosiłem świadectwo na temat Wenantego. Mówiłem, że tuż obok jest jego grób i że jak ktoś ma pilne potrzeby, także materialne, to może za jego wstawiennictwem poprosić o wsparcie. Jeden z naszych przyjaciół pobiegł poprosić o pomoc w spłacie kredytu (niemałego)… Tydzień później do jego prywatnej firmy, od prawie dwóch lat martwej, zgłosili się zagraniczni partnerzy z propozycją pierwszego sporego kontraktu. Od tego momentu kolega wciąż był na linii z Wenantym, polecał mu swoje sprawy, i właśnie podpisał umowę z partnerami. To jeszcze nie jest cała kwota, ale nie jest to też ostatni kontrakt. Takich historii słyszałem dziesiątki. Pewien prawnik dzięki Wenantemu zdobył nowych klientów, inny znajomy załatwił sobie szybszy przelew. A wszystko to w tempie absolutnie szokującym.
Wenanty, którego rzeczywiście głosiłem wytrwale w różnych miejscach, najwyraźniej uznał jednak, że nie wypełniłem zawartej z nim umowy. Książka to książka, a nie artykuł czy ustne świadectwo. Można powiedzieć, że zmusił mnie do jej napisania: pewnego dnia podszedł do mnie szef wydawnictwa Esprit, do którego wysyłałem kolejne rozdziały biografii św. Maksymiliana, i powiedział: „Super ta historia z przyjacielem o. Kolbego, chciałbym, żebyś napisał jego biografię”… Wtedy wiedziałem, że nadszedł czas spłaty długu wobec pokornego, ale niezwykle skutecznego zakonnika.
Tym właśnie jest ta książka; wierzę jednak, że stanie się także początkiem wielkiej przyjaźni wielu czytelników z o. Wenantym. Mogę z własnego (i nie tylko) doświadczenia napisać, że jest to przyjaciel wierny i zawsze towarzyszący. I że warto się do niego zwracać.
Mam też nadzieję, że już niebawem sługa Boży zostanie oficjalnie błogosławionym i że powstaną w Polsce pierwsze parafie pod jego wezwaniem. A potem jego kult rozprzestrzeni się po naszym kraju (a kto wie, może i dalej) tak jak kult św. Szarbela.
Pokorny, cichutki zakonnik pokaże, jak wielkim jest orędownikiem.
Spotkanie ze Sługą Bożym Wenantym Katarzyńcem zacząć trzeba nie od jego życia, ale od tego, co wydarzyło się po jego śmierci. On sam w rozmowach z braćmi, którzy namawiali go do współdziałania w jakichś dziełach, podkreślał, że wiele zrobi dla zakonu, ale… „po śmierci”. I tak się rzeczywiście stało. Zakonnik, który po długiej chorobie zmarł w trzydziestym pierwszym roku życia, stał się naprawdę znany i bardzo aktywny dopiero później. To wtedy, trochę jak św. Szarbel, zaczął działać, wspierać bliskie sobie dzieła, a także czynić cuda dla osób, które się do niego uciekały. Być może najlepiej widać to w przypadku „Rycerza Niepokalanej”, który nigdy by nie powstał i się nie rozwinął, gdyby nie o. Wenanty: nie byłoby ani pisma, ani potęgi imperium medialnego o. Maksymiliana. To o. Wenanty wspierał „Rycerza Niepokalanej” w jego najtrudniejszych początkach, on wyciągał Kolbego z długów i wspierał za każdym razem, gdy wydawało się, że wszystko – z powodu zaległości finansowych albo innych problemów – runie i pogrzebie pod sobą nie tylko o. Maksymiliana, ale też polską prowincję franciszkanów.
Pomoc zaczęła się jeszcze za życia o. Wenantego, od kilku słów, jakie skreślił w odpowiedzi na list o. Maksymiliana, proszącego o opinię dotyczącą wydawania pisma o Niepokalanej. „Bardzo się ucieszyłem, dowiedziawszy się, że Ojciec ma zamiar wydawać pisemko, które by było organem MI. Oczywiście całą duszą jestem za tem. Sam niewiele będę mógł dopomóc w redagowaniu tego pisemka, gdyż prawdę mówiąc, nie mam zdolności literackich”1 – pisał o. Wenanty do Maksymiliana M. Kolbego. Mimo tych zastrzeżeń krótko później zakonnik miał jeszcze obiecać, że napisze artykuł wstępny do pierwszego numeru „Rycerza Niepokalanej”2. Tak się jednak nie stało, bowiem zmarł on, zanim pismo się ukazało. Zamiast artykułu wstępnego zaczął więc jeden z najbliższych przyjaciół Maksymiliana pomagać mu już z drugiej strony. Kolbe wspominał:
Dnia 25 listopada 1921 kasa Milicji liczyła minus 40 marek polskich; żadnych dochodów przewidzieć nie było można, ani też liczyć na jakiekolwiek zapomogi. Wszyscy sądzili, że rozpoczęcie wydawania miesięcznika z początkiem nowego roku jest niemożliwe. A jeden z ojców tak się wyraził: „Gdyby miesięcznik był na styczeń, to byłby cud, a ponieważ cudu nie będzie, więc i na styczeń nie będzie”. Zwracając się wówczas do kleryków, rzekłem: „Módlcie się do Matki Bożej za przyczyną o. Wenantego. Jeżeli «Rycerz» wyjdzie w styczniu, to będzie sprawa o. Wenantego”. I – sam nie wiem, jak się to stało, ale pierwszy numer ukazał się rzeczywiście jeszcze w styczniu. Uważałem więc za miły obowiązek zamieścić w tym numerze jego podobiznę i skreślić kilka słów o nim, zaznaczając zarazem, by on był temu pismu patronem. Cały kapitalik zebrany na wydawnictwo poszedł na pierwszy numer, a nawet z wysprzedaży tegoż numeru odbiliśmy jeszcze piąty jego tysiąc. Po ludzku mówiąc takie przedsięwzięcie nie mogło się udać, boć przecie pierwsze ze 3 miesiące nowo powstającego pisma są czasem wkładów, a tu na miesiąc luty nie było wcale pieniędzy. Słusznie też Najprzewielebniejszy O. Prowincjał zauważył, że nie ma widoków co do jego wydania. Do tego jeszcze ciężko zaniemogłem, więc i powzięty poprzednio plan, by mając już numer styczniowy w ręku zapukać do zamożniejszych po ofiarę na ten cel, spełzł na niczym. Trawiony silną gorączką, leżąc bezsilny zwróciłem się do o. Wenantego: Widzisz, nie ma pieniędzy na numer lutowy; jeżeli znajdzie się potrzebna suma i jeszcze zbędzie, to z tego co pozostanie wydrukuję twoją fotografię. I – nadspodziewanie, nie tylko przyszły potrzebne pieniądze, ale i nadwyżka, za którą wedle obietnicy wydrukowałem mu podobiznę z krótkim życiorysem3.
Nie była to ostatnia pomoc, jakiej o. Maksymilian i założony przez niego „Rycerz Niepokalanej” doświadczyli od Wenantego Katarzyńca. „Nieraz też w chwilach ciężkich, podczas szalonych skoków w cenach, które powaliły tyle wydawnictw, polecałem Niepokalanej przez ręce o. Wenantego krytyczne położenie i nie doznałem zawodu”4 – podkreślał o. Kolbe. Zdobywanie pieniędzy na przedsięwzięcia o. Maksymiliana nie było jednak jedynym zajęciem zakonnika. Jego wstawiennictwo przydało się także, gdy po przeniesieniu do Grodna redaktor „Rycerza Niepokalanej” postanowił zbudować własną drukarnię. Ponownie zwrócił się o pomoc do niezawodnego niebiańskiego wstawiennika. I jak zwykle o. Wenanty nie zawiódł. Tak było później jeszcze wielokrotnie. Gdy tylko brakowało pieniędzy albo sprzętu, natychmiast do akcji wkraczał Wenanty Katarzyniec.
Ojciec Maksymilian od samego początku odwdzięczał się swojemu przyjacielowi i propagował jego kult w „Rycerzu Niepokalanej”, a także wydając święte obrazki z podobizną zmarłego zakonnika czy przyczyniając się do spisania jego pierwszej biografii. To właśnie za sprawą tych działań postać Wenantego zaczęła zyskiwać popularność. Do „Rycerza Niepokalanej” i „Pochodni Serafickiej” zaczęły napływać dziesiątki świadectw opowiadających o większych i mniejszych cudach dokonujących się za wstawiennictwem Wenantego Katarzyńca. Często były to rzeczy małe, drobne uzdrowienia, pomoc w konkretnych sytuacjach, choćby takich, jaką opisywała już w roku 1922 Wiktoria z miejscowości Sucha:
Nie mogę zataić w sercu, co otrzymałam dzięki pomocy Bożej za przyczyną o. Wenantego. Nawet nie jestem godna tak wielkiej łaski! Utworzyło mi się gruzło w środku bioder. Tak mi ten ból dokuczał, że nie mogłam chodzić. Po ludzku sądząc, nie można się było obejść bez operacji lekarskiej, a na wspomnienie doktora drżałam od wstydu – bo nawet rodzicom się nie przyznałam, gdy pytali, i tylko powiedziałam, że jestem słaba i nie mogę chodzić. W tym moim strapieniu udałam się z prośbą do o. Wenantego; trudno było mi klęknąć, ale jakoś uklękłam i wziąwszy obrazek jego do rąk, przycisnęłam do serca i prosiłam: „Ojcze Wenanty, który znasz wstyd dziewcząt, wyproś mi tę łaskę, dla mnie niegodnej dziewczyny!”. I tak płakałam i całą ufność w nim położyłam, przyrzekając, że jeśli mi tę łaskę wyprosi, opiszę to dla jego życiorysu. I otrzymałam, o co prosiłam, nie używając żadnej pomocy lekarskiej: na trzeci dzień mogłam już swobodnie chodzić. Jak dobry jest ten o. Wenanty. Odtąd na całe życie polecam się jego opiece – niech to będzie na większą chwałę Pana Jezusa i Matuchny Jego!5
Można oczywiście żartować ze wstydu dziewczyny, ale trzeba mieć świadomość, że to były zupełnie inne czasy, dostęp do lekarza był ograniczony, a i kultura zupełnie inna.
Władysława Dąbrowska doświadczyła podobnego uzdrowienia z bardzo dokuczliwej choroby skórnej. Mimo diety, kąpieli w rozmaitych specyfikach, a także długotrwałego leczenia, również szpitalnego, kobieta nie mogła pracować. Świąd był tak mocny, że uniemożliwiał nawet sen. Wreszcie lekarze poinformowali chorą, że nie są w stanie jej wyleczyć. Kobieta nadal cierpiała. Aż wreszcie bliska przyjaciółka doradziła jej modlitwę do o. Wenantego. Władysława Dąbrowska opowiadała:
Wysłuchałam tego bardzo obojętnie, ponieważ już od początków mojej choroby modliłam się do różnych świętych o zdrowie, o ile jest to zgodne z wolą Bożą, a skoro mi się nie polepszało, byłam przekonana, że widocznie wyzdrowienie moje nie zgadzało by się z wolą Bożą. Mimo to jednak po paru dniach zaczęłam odprawiać Nowennę do Matki Bożej Nieustającej Pomocy przez przyczynę O. Wenantego i po dziewięciu dniach… poczułam się prawie zdrowa. Bez żadnej kuracji polepszyło mi się i gdy przedtem nie mogłam przeżyć bez lekarstw ani jednego dnia, teraz dobrze się czuję. Mogę też kąpać się bez szkody dla zdrowia6.
Wenanty Katarzyniec był zresztą specjalistą od takich drobnych, codziennych uzdrowień. Wielu ze świadków wstawiennictwa zakonnika opowiada o tego typu sytuacjach. Znaczna ich część zdarzała się wśród franciszkanów. Tak było, gdy pewien brat zakonny z Niepokalanowa, który wiele razy słuchał o cnotach i zasługach o. Wenantego, cierpiał z powodu ogromnego bólu wywołanego wcześniejszą pracą – nie mógł nawet chodzić. I właśnie w takiej sytuacji, niemal wyjąc z bólu, odwołał się do o. Katarzyńca. „Ojcze Wenanty, tyle mi o tobie naopowiadali, że cię już uważam za świętego. Jeżeli jesteś naprawdę w niebie, to proszę cię, wstaw się za mną!” – wyrzucił z siebie. Rano był już zupełnie zdrowy.
Jeszcze bardziej spektakularne było zdarzenie podczas przeprowadzki klasztoru o. Maksymiliana z Grodna do Niepokalanowa. Jeden z braci przedźwigał się i zaczął odczuwać ogromny ból w łopatce. Diagnoza lekarska była piorunująca: „Obojczyk oberwany, wywiązała się gruźlica i zajęła obydwa płuca”. Brata odsunięto od pracy i nakazano mu odpoczywać, ale to nie pomogło. Widać było, że zakonnik słabnie, pojawiły się krwotoki, aż wreszcie doradzono przeniesienie chorego do szpitala, by tam spokojnie umarł. Jednak brat odmówił i postanowił poprosić Niepokalaną, by Ona wskazała świętego, za wstawiennictwem którego będzie mógł prosić o łaskę uzdrowienia. Podczas jednej z takich modlitw wezwał Maryję, a potem otworzył modlitewnik na obrazku z Wenantym. I to właśnie do niego rozpoczął nowennę. Po ośmiu dniach nie było żadnej poprawy, jednak… dziewiątego dnia rano zakonnik poczuł się zupełnie zdrowy i wstał. Wyrzucił z celi wszystkie lekarstwa, zszedł na śniadanie, po raz pierwszy od wielu miesięcy je zjadł, a potem poszedł do przełożonego i spokojnym głosem oznajmił: „Proszę ojca, jestem zdrowy. Ojciec Wenanty mnie wyleczył!”7.
Takich historii, opowieści, wzmianek dotyczących małych i wielkich cudów za wstawiennictwem o. Wenantego Katarzyńca ukazało się w okresie międzywojennym tylko w „Rycerzu Niepokalanej” ponad trzysta8. A jako że numery pisma docierały do kilkuset tysięcy wiernych, postać młodziutkiego franciszkanina stała się powszechnie znana i bardzo popularna. Już wtedy Wenanty uchodził za szczególnie skutecznego wstawiennika za chorymi, przeżywającymi kłopoty rodzinne, a także patrona dobrych spowiedzi9. Wielu wiernych udawało się też do niego z prośbą o załatwienie różnych drobnych rzeczy. W takiej sprawie udał się po wsparcie do Matki Bożej i o. Wenantego anonimowy czytelnik „Rycerza Niepokalanej”, który po odbyciu służby wojskowej przez cztery lata starał się o przyjęcie do służby państwowej. Ostatecznie, gdy zapisał się do Rycerstwa Niepokalanej, założył na szyję cudowny medalik i zaczął modlić się także za wstawiennictwem o. Wenantego, jego największe pragnienie się spełniło. „Wywiązując się z danego przyrzeczenia składam publiczne podziękowania Niepokalanej Dziewicy, św. Antoniemu i ojcu Wenantemu Katarzyńcowi za otrzymane łaski”10 – pisał.
Popularność Wenantego stale rosła, a jego grób, choć położony na uboczu, był miejscem modlitwy, a nawet pielgrzymek. Mocnym tego świadectwem jest pochodzący z 1938 roku tekst M.W. zamieszczony w „Pochodni Serafickiej”:
Wiele słyszałem o świętości życia O. Wenantego. Postanowiłem więc wybrać się kiedyś do Kalwarii Pacławskiej, by pomodlić się przy grobie świątobliwego franciszkanina. Dwa lata temu latem około 15 sierpnia udałem się w podróż do Kalwarii Pacławskiej. Tę porę czasu wybrałem, gdyż prócz grobu O. Wenantego pragnąłem zobaczyć wspaniałe uroczystości odpustowe. Po uroczystościach odpustowych udałem się na cmentarz kalwaryjski. W cieniu drzew, wśród porosłych zieloną murawą grobów cmentarnych, jeden szczególnie grób odbija się od ogólnego tła. Na grobie tym nie widzę ani jednego kwiatka, ani jednego listka trawy zielonej – naga tylko ziemia. Wielki krzyż z drzewa swymi szerokimi ramionami otula grób. Ten krzyż to jedyny pomnik upiększający opuszczony, jak by się zdawało, grób. Zdjęty ciekawością zbliżam się do wielkiego krzyża, by z napisu na nim umieszczonego dowiedzieć się czyj to jest grób. Oto co czytam:
śp. WENANTY KATARZYNIEC franciszkanin
umarł w opinii świętości
dnia 31 marca 1921 r.
To co czytam przechodzi wszelkie moje oczekiwanie. Zdziwienie ogarnia mnie. To niemożliwe, by grób O. Wenantego tak wyglądał.
Tak rozmyślając spostrzegam, iż w moją stronę zbliża się Siostra ze zgromadzenia SS. Najśw. Rodziny, klęka przy grobie O. Wenantego i jak gdyby nic nie zaszło modli się chwilę w skupieniu, potem wstaje, by odejść. Zatrzymuję Siostrę słowami: „Przepraszam bardzo Siostrę, może Siostra byłaby tak dobra i wyjaśniła mi, dlaczego grób O. Wenantego jest tak zaniedbany. Przecież O. Wenanty umarł w opinii świętości!”.
„Cieszę się, odpowiada mi na to Siostra, iż pana tak interesuje kult O. Wenantego. Gdy chodzi jednak o grób tego świątobliwego franciszkanina, to stan jego nie przedstawia się tak rozpaczliwie, jakby się to zdawać mogło na pierwszy rzut oka. Gdyby pan przybył tutaj przed odpustem, to prócz krzyża i nagiej ziemi z pewnością zastałby i piękne kwiaty. O tak, O. Wenantego kochamy, modlimy się do niego, a również pamiętamy o tym, by jego grób przystrajać kwiatami. Z kwiatów tych nie ma teraz ani śladu. W czasie odpustu bowiem wielu pielgrzymów prosi O. Wenantego o łaski. Ci pielgrzymi powracając do domów jako pamiątki zabierają z grobu O. Wenantego grudki ziemi, listki kwiatów, itp. Ponieważ przy grobie O. Wenantego modli się bardzo wielu, a prawie każdy z nich pragnie mieć jakąś pamiątkę «od O. Wenantego» – więc po odpuście grób znajduje się w takim stanie, jak to pan widzi”11.
Kult o. Wenantego był na tyle silny, że tuż po wojnie rozpoczęto w kurii przemyskiej zbieranie materiałów do procesu informacyjnego franciszkanina. Zebrano ponad trzysta świadectw rozmaitych cudów dokonanych za jego wstawiennictwem12. Niestety przesunięcie granic, a także komunistyczne szykany wobec „Rycerza Niepokalnej” sprawiły, że po wojnie kult Wenantego Katarzyńca powoli zaczął zanikać. Młodziutki franciszkanin, jeden z fundamentów potęgi mediów i dzieł o. Maksymiliana, był zapominany. Ale do czasu!
Skąd się bierze świętość? Jakie są jej korzenie? Czy obrazy dzieciństwa, miejsce urodzenia i wzrastania wyciskają na niej swój niezapomniany wzór? W jaki sposób Bóg wykorzystuje genius loci, by ukształtować swoich świętych? Te pytania wybrzmiewają szczególnie, gdy myśli się o o. Wenantym Katarzyńcu – był on bowiem taki jak miejsce jego urodzenia: cichy, schowany przed światem, wycofany, a jednocześnie pełen naturalnej pobożności, skromnej, radującej się z drobiazgów wiary.
Obydów, bo tam urodził się Wenanty (a w zasadzie Józef), od pokoleń w ogóle się nie zmienił. Równina, chałupy, trochę drzew, głównie jabłoni, a gdy spadnie deszcz – błoto. Porządnej drogi prowadzącej do wioski i wtedy, i teraz brak. W takim świecie, bliskim natury, ale niepowalającym na kolana krajobrazami, człowiek jakoś naturalnie zbliża się do Boga. Tu Ojcze nasz, wezwanie „chleba naszego powszedniego” brzmią mocniej, bo… przecież wszystko zależy od pogody, od tego, czy będzie padać, czy śnieg okryje ziemię, czy słońce przygrzeje. Trudna codzienność, niedobory, a czasem wręcz głód wymuszają zaufanie do Boga, zanoszenie do Niego próśb.
Gdyby jednak chcieć dokładniej opisać miejsce narodzin Józefa Katarzyńca, można by powiedzieć – zarówno w znaczeniu przenośnym, jak i dosłownym – że była to prowincja. Prowincjonalna była już sama Małopolska Wschodnia, Galicja, gdzie leżała rodzinna wioska późniejszego zakonnika, ale jeszcze większą prowincją był sam Obydów, gdzie nie było bitej drogi, poczty, kolei ani nawet parafialnej świątyni (do niej – położonej w Kamionce Strumiłowej – trzeba było wędrować cztery kilometry). Nie było tam też niemal zamożniejszych zabudowań, a większość chłopów mieszkała w niewielkich chatach krytych słomą, z glinianą podłogą, otoczonych maleńkimi sadami. W wiosce – i to był niewątpliwy postęp – funkcjonowała już dwuletnia szkoła, ale jeśli rodzice chcieli uczyć dzieci dalej, musieli je wysyłać do innych miejscowości. Istnienie szkoły wcale zresztą nie oznaczało, że dzieci do niej chodziły, bowiem – a była to tendencja ogólnogalicyjska – choć szkół ludowych przybywało, spadała liczba uczniów13. W tej niewielkiej wioseczce były jeszcze dwie kapliczki: jedna murowana, a druga drewniana. I tyle14.
Błogosławieni ubodzy…
Bardzo zwyczajna była także rodzina Katarzyńców. Jan i Agnieszka (z domu Kozdrowicka) zamieszkali w Obydowie w chałupie pod numerem 80 w roku 1889. Chata miała jedną izbę z podłogą ubitą z gliny, a zamieszkujący ją małżonkowie byli bardzo ubodzy, mieli bowiem tylko półtorej morgi ziemi ornej, w związku z czym mężczyzna musiał dorabiać jako krawiec. Trudno jednak uznać go za rzemieślnika. Krawiectwo było raczej próbą podreperowania budżetu małorolnego gospodarstwa i zapewne dlatego, jak wspominał jeden z bogatszych gospodarzy w Obydowie, Jan „rzadko kiedy coś nowego robił. Najczęściej stare rzeczy przerabiał, nicował, łatał, garnitur z taty przerabiał na syna, ze starych spodni ojcowskich robił cały garnitur na szkolarza”15. Zaangażowanie to pozwoliło mu po kilku latach powiększyć gospodarstwo o kolejną morgę, nadal jednak Katarzyniec pozostał chłopem małorolnym i musiał dorabiać jako krawiec.
Nic natomiast nie wskazuje na to, by jakoś szczególnie mu to przeszkadzało. Jan nigdy nikomu niczego nie zazdrościł, zadowalał się tym, co miał, a zdaniem wielu nawet potrafił radować się swoją biedą. W pewnym sensie to on uczył więc swojego synka podejścia do ubóstwa i biedy zbieżnego z franciszkańskim ideałem. Można nawet powiedzieć, że pod pewnymi względami Jan Katarzyniec był duszą naturalnie franciszkańską. Doskonale rozumiał, na czym polega ubóstwo, także w wymiarze duchowym, i nigdy się specjalnie nie przejmował niedostatkiem. Jego styl działania można podsumować krótkim poleceniem do braci mniejszych z Reguły niezatwierdzonej św. Franciszka: „strzeżcie się przed zapobiegliwością tego świata i troskami tego życia”16.
Agnieszka inaczej. Ona bardziej ceniła pieniądze, troszczyła się o nie, a nawet zabiegała. Nie, nie oznacza to, że była skąpa czy skoncentrowana wyłącznie na rzeczach materialnych, ale że w przeciwieństwie do męża do swojego ubóstwa podchodziła raczej bez entuzjazmu.
Łączyła ich natomiast głęboka pobożność, a także miłość. Ojciec Albert Wojtczak OFMConv tak opisywał rodzinę Katarzyńców:
Nikt z sąsiadów nie potrafił sobie przypomnieć, aby tych dwoje ludzi stało się kiedykolwiek przyczyną sporów, kłótni lub niezgody. Wielu natomiast zapamiętało, że np. często w niedzielę lub w dni świąteczne, kiedy już wszyscy opuścili kościół parafialny, Jan z żoną zostawali i długo się modlili. Wielu też zapamiętało, że z Katarzyńcami nie można się było pogniewać, gdyż zawsze ustąpili i gotowi byli raczej z własnego zrezygnować, niż dopuścić do niezgody i obrazy Boga17.
Gdyby poszukiwać podobieństw do rodzin innych świętych tamtego czasu, trudno uciec od wrażenia, że w pewnym sensie małżeństwo Katarzyńców przypominało rodzinę wizjonerów z Fatimy, Hiacynty i Franciszka. Jedni i drudzy wywodzili się z chłopstwa, przyzwyczajeni byli do ciężkiej pracy na roli, propagowali „rygorystyczną i realnie przeżywaną pobożność”, a także praktykowali religijność w chłopski sposób. „[To był] dom modelowy – wzór pokoju i radości, gdzie wszyscy się rozumieli, wszyscy się darzyli miłością, wszyscy potrafili poświęcać się dla dobra innych. Dom, w którym wiara była żywa i przeżywana, gdzie potrafiono zaszczepiać ją w duszach i duchu dzieci od ich narodzin”18 – tak pisał o miejscu dorastania Franciszka i Hiacynty o. Fernando Leite SJ. Dokładnie taki sam opis można by odnieść do domu Jana i Agnieszki Katarzyńców, a jeśli coś ich od państwa Marto różniło, to jeszcze większe ubóstwo. Rodzina Marto była zahartowana w ciężkiej pracy, ale nie była skrajnie uboga jak Katarzyńcowie. Odmienne były także ich wzorce religijne. Marto ukształtował katolicyzm portugalski, a Katarzyńców – polski, galicyjski. Wiele ich różniło, ale podobieństwa wydają się o wiele istotniejsze.
I właśnie w takim domu, pobożnym, przepełnionym wiarą, ale też nieustannie skupionym na przezwyciężaniu trudności dnia codziennego, 7 października 1889 roku przyszedł na świat Józef Katarzyniec. Pięć dni później chłopiec został ochrzczony w kościele parafialnym w Kamionce Strumiłowej (obecnie Kamionka Bużańska). Obrzędu dokonał ks. Michał Kordecki (ówczesny wikariusz), a rodzicami chrzestnymi zostali Daniel Władyczka i Katarzyna Mazur19. Miasteczko było wówczas mieszane wyznaniowo i narodowo; mieszkało w nim bardzo wielu Polaków, którzy modlili się w starym jeszcze kościele (kilka lat później wznieśli w miejscowości piękną świątynię), ale i grekokatolicy (modlący się w drewnianej cerkwi św. Mikołaja) oraz żydzi, którzy mieli tam swoją bożnicę od kilkuset lat.
Dzieciństwo jak z żywotów świętych
Dzieciństwo Józefa Katarzyńca na pierwszy rzut oka nie różniło się niczym szczególnym od tego, które było udziałem innych wiejskich dzieci. Bardzo wcześnie – bo już w wieku czterech lat – chłopiec zaczął wypasać gęsi, a gdy miał sześć lat, rodzice wysyłali go już do pasania krów. I nie było w tym nic zaskakującego; tak po prostu wychowywano dzieci na wsiach w tamtym czasie. Rodzice ciężko pracowali; zazwyczaj nie poświęcano czasu dzieciom i nawet bardzo młodych członków rodziny włączano w proces utrzymania.
Dziecko nie stawało się tu podmiotem, centrum zainteresowania rodziców, którzy starali się zapewnić mu optymalne warunki wszechstronnego rozwoju. Dziecko wiejskie przychodząc na świat, stawało się członkiem rodziny, pojmowanej jako grupa społeczna nadrzędna w stosunku do jednostek, w której wzajemne stosunki opierały się nie na uczuciach (choć nie były one wykluczone), lecz zależne były od miejsca i funkcji, jakie w rodzinie spełniał każdy jej członek – także dziecko. Cały byt dziecka wiejskiego podporządkowany był trwaniu rodziny w ustalonej, tradycyjnej formie. Dziecko od najmłodszych lat miało wyznaczone zadania i obowiązki, którym musiało podołać, a które były nierozerwalnie związane z właściwym funkcjonowaniem rodziny chłopskiej. Wrastało ono w tradycyjną społeczność rodzinną i wiejsko-sąsiedzką poprzez pracę w gospodarstwie domowym, pasionkę, pracę na roli20