Jak odzyskać duszę - Karina Obara - ebook + książka

Jak odzyskać duszę ebook

Karina Obara

0,0

Opis

Boimy się śmierci, bo boimy się życia…

 

Byłam niczym jedna z tych baśniowych postaci, woskowych figur, która czeka. I początkowo uwierzyłam, że nią jestem. Dość wcześnie zdałam sobie sprawę, że żyję w dwóch rzeczywistościach – tej obok mnie i tej, którą imaginowałam.

„Jak odzyskać duszę” to esej o poszukiwaniu tożsamości, duchowości, prawdziwego Ja, splatający doświadczenia życiowe autorki z jej uwewnętrznionymi refleksjami lekturowymi i kulturowymi.

Karina Obara – powieściopisarka i dziennikarka. Jest autorką między innymi takich powieści, jak: „Grzecherezada”, „Dwa światy Zofii”, „Niebezpieczne zabawy”, „Gracze” oraz „Kobieta, która nie odmieniła losów świata”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 124

Rok wydania: 2023

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Oficynka & Karina Obara, Gdańsk 2022

Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2022

Opracowanie redakcyjne: Anna Marzec

Korekta: zespół

Skład: Dariusz Piskulak

Projekt okładki: Anna Damasiewicz

Grafika na okładce: © Karina Obara

ISBN 978-83-67204-86-6

www.oficynka.pl

e-mail:[email protected]

My, którzy żyliśmy w obozach koncentracyjnych, pamiętamy ludzi, którzy chodzili po barakach, pocieszając innych, oddając ostatni kawałek chleba. Być może było ich niewielu, ale są oni wystarczającym dowodem na to, że człowiekowi można zabrać wszystko za wyjątkiem jednej rzeczy: ostatniej z ludzkich wolności – wyboru swojej postawy w każdych okolicznościach, wyboru swojej drogi.

Viktor E. Frankl, Człowiek w poszukiwaniu sensu (przeł. A. Wolnicka)

Mit nie iluzja

Pamiętam dokładnie ten moment. Moja matka, tańcząc na pomoście przy jeziorze, potknęła się i upadła. Uderzając głową w wystający kamień, doznała stanu przypominającego zawieszenie bytu. Straciła przytomność, przyjechała karetka, zawiozła ją do szpitala. Tam, gdy już doszła do siebie, obwiniała za całe wydarzenie niewygodne buty, później niedoskonałość pomostu, aż wreszcie, gdy zrobiono już wszystkie konieczne badania, matka oznajmiła: „Zaproponowałam sąsiadce, że będę wolontariuszką w jej fundacji dla dzieci, które cierpią na choroby mentalne”.

Opowiadała mi to przez telefon, a ja nie mogłam uwierzyć, że ktoś, kto dotąd zajęty był przede wszystkim swoją rodziną, niepostrzeżenie przeszedł granicę, o której przekroczenie nikt, przez całe lata, by go nie podejrzewał.

Pojechałam do niej, chcąc upewnić się, że ta deklaracja nie była podyktowana jedynie chwilową „słabością”. Matka już pracowała z dziećmi, nie pobierała też za to wynagrodzenia. Otaczała ją gromadka młodych ludzi, których całkowicie nie rozumiała, ale potrafiła im współczuć, nie oceniać i wytrwać w postanowieniu, że odtąd część siebie oddawać będzie tym, którzy jej potrzebują. To wtedy uwierzyłam, że przemiana psychiczna może dokonać się w każdej chwili i w każdym miejscu. Zadając jednak pytanie: dlaczego tak się dzieje, nigdy nie zdobędziemy pewności, że odpowiedź jest tą właściwą. Mimo to trudno się oprzeć wrażeniu, że mamy do czynienia w tym momencie z czymś, co przynależy do misterium życia, czegoś z kategorii obcowania z najczystszym przejawem dajmona w człowieku, jak określiłby to James Hillman1.

Wtamtej chwili, widząc matkę w środowisku, do jakiego nigdy wcześniej z własnej woli by nie przystąpiła, miałam poczucie, że odkryłam, kim naprawdę jest. Jakby spełniły się słowa Hillmana: „Żyjąc, jesteśmy przez cały czas wymyślani”. Po raz pierwszy w życiu, choć jeszcze przez mgłę dawnych nawyków niedowierzania i antypatii, poczułam miłość do kobiety, która mnie urodziła. Zrozumiałam, że bez względu na to, kim była dla mnie i ludzi, którzy ją poznali, nie mogła być kimś innym.

„Jestem z ciebie taka dumna” – powiedziałam. Lecz ona, milcząc tym razem, a nie jak dotąd ubliżając mi, by jak najszybciej pozbyć się mojej natrętnej obecności, dała mi do zrozumienia, że powinnam zająć się lepiej innymi sprawami, niż bycie dumną z postaw, które są obowiązkiem przyzwoitego człowieka.

Zanim jednak doznałam tego swoistego katharsis, musiało upłynąć wiele lat, podczas których często zadawałam sobie pytanie podobne do tego, jakie sformułowała w Tożsamości i różnicy Barbara Skarga: „Czego się mogę spodziewać?”2. Dla niej, ale i dla mnie, zdałam sobie sprawę po długim czasie, było to pytanie najważniejsze, otwierało bowiem przestrzeń nadziei.

Moje dzieciństwo uratowały baśnie. Nastoletniość pochłonął mrok nieświadomości i doświadczanie konsekwencji pochodzenia, zaś burzliwa dorosłość zapoczątkowała stan, który trwa i trwać będzie zapewne do końca życia – wybudzanie z nagromadzonych iluzji, których ciężaru, choć wydaje się początkowo słodkim, wielopiętrowym tortem, obiecującym weselną ucztę, nie sposób dźwigać ani konsumować.

Byłoby mi znacznie łatwiej, gdybym mogła zacząć tę opowieść tak, jak Didier Eribon w swoim Powrocie do Reims3, i napisała: przyszłam na świat w rodzinie robotniczej i to uwarunkowało moją tożsamość, z której pragnęłam się wyzwolić. Jednak tak, jak w przypadku wielu polskich rodzin, których losy są mieszaniną różnych proweniencji, mój los również należał do mętnego świata – od chłopstwa po robotników, aż do artystów i architektów wywodzących się z mieszczaństwa, którzy łączyli się w pary zarówno poprzez zaślubiny, jak i cudzołożąc.

Mój biologiczny ojciec pochodził właśnie z takiego związku – jego ojciec był wałbrzyskim architektem, matka śpiewaczką, z którą połączył go krótki romans, a syn, owoc ich namiętności, nie bardzo garnął się do nauki, zapewne opuszczony w czułości i trosce przez narcystycznych rodziców, którzy nie radzili sobie z PRL-owską rzeczywistością.

Ostatecznie mój biologiczny ojciec nie zdobył żadnego powyżej średniego wykształcenia. I z wyjątkiem wielkiej pasji, jaką przejawiał do muzyki, bo śpiewał i grał w rozmaitych lokalach i na zagranicznych statkach, poprzestał na życiowych osiągnięciach, wykonując to zawód sklepikarza, muzyka na prowincjonalnych imprezach, to opiekuna osób niedołężnych w Niemczech. Do Niemiec mógł jeździć dopiero po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej, aby podreperować rodzinny budżet, wobec tego można sobie wyobrazić, z jakimi przeciwnościami mierzył się wcześniej, nie potrafiąc zarobić na życie, wykonując zawód artystyczny.

Znam te historie jedynie z opowieści. Jako dziecko nie miałam z nim kontaktu. Wychowywała mnie matka i ojczym, który dał mi swoje nazwisko, nazywał córką, a dla mnie był tatą. Jedynym, jakiego znałam. Mieszkaliśmy w Świnoujściu, przed wojną niemieckim, portowym mieście, później pełnym napływowych Polaków, do którego matka przyjechała w latach 70. XX wieku. Początkowo była kelnerką, później pracowała w sklepie. Obie te prace wiązały się z ogromnym wysiłkiem fizycznym, którego jako dziecko nie rozumiałam. Nigdy nie współczułam matce, nie utożsamiałam się z jej losem, nie odczuwałam również do niej szacunku, mimo że bardzo się go domagała. Teraz wiem, jak ważny był dla niej ów szacunek przejawiający się ze strony dzieci, czyli mnie i moich dwóch sióstr, pojmowany jako absolutne posłuszeństwo. Gdybyśmy wykonywały to, czego żądała, zapewne uniknęłybyśmy wielu awantur, ale czułyśmy, że wówczas oddałybyśmy matce dusze – bezwzględne podporządkowanie nie leżało zwłaszcza w mojej naturze.

Matka, potrafiąca wiązać koniec z końcem w trudnych latach 70. i 80, w głębi duszy była bezradna i samotna, siłę jednak okazywała nadludzką. Zwłaszcza dominując nad mężem (był żołnierzem zawodowym) w niewybrednej retoryce i nad dziećmi, wobec których używała przemocy słownej i fizycznej. W tamtym czasie to nie pośpiech, jak teraz zdefiniowany podskórnym przymusem: chcę osiągnąć jak najwięcej i najszybciej, wyznaczał granice obłędu, lecz wielość zadań, jakie narzucały sobie rodziny robotnicze, które z niepojętą zapalczywością dążyły do gromadzenia dóbr.

Praca zawodowa dostarczała pieniędzy na to, co można było kupić, ogród działkowy był kawałkiem własnej, wymarzonej ziemi, na której można było uprawiać warzywa i owoce, a nawet hodować kury, które matka potrafiła własnoręcznie uśmiercać (odrąbywała im głowy). Od czasu do czasu topiła także szczenięta, które nasza suczka rodziła w szafie (ulubionym miejscu, które dawało jej schronienie przed domowym hałasem), nieustrzeżona na podwórku od watahy psów. Hycle pojawili się znacznie później, co zdecydowanie zakończyło matki zmagania z niechcianymi ciążami suki. A że robiła to na oczach nas, dzieci, tłumacząc nam, że to dla psiego dobra, bo i tak nikt ich w tym okrutnym świecie nie weźmie (ileż to ludzi już rozpytała!), po tym jak zrobiła znak krzyża, zanim utopiła, uznawaliśmy, że świat jest, jaki jest, a matka wie, co robi, bo przecież tak dużo przeżyła.

Trudno oceniać jej postępowanie z perspektywy czasu. Kiedyś nie sterylizowało się zwierząt, schroniska były nieliczne, obie opcje były zwykle po prostu niedostępne. Nie wykluczam jednak, że uśmiercanie zwierząt na oczach dzieci tak głęboko odcisnęło się na mojej psychice, że później, już jako dorosła, nieświadomie zraniłam wiele osób, zrywając związki, które zaczęły nastręczać mi trudności. Jakbym bała się, że trudności owe doprowadzą ostatecznie do rozpadu mojej kruchej, nieukorzenionej osobowości, wobec czego wybierałam okrucieństwo mające mnie przed tym chronić.

Niemal nigdy nie widziałam matki siedzącej, a nawet jeśli, były to bardzo rzadkie momenty, gdy zajęta jakąś ręczną pracą, szydełkowaniem, obieraniem owoców, warzyw czy naprawianiem odzieży, nieustannie mówiła i wspominała jeszcze gorsze czasy. Nie była skora, wraz z ojczymem, do wyrzucania rzeczy. On z kolei wychodził rano do jednostki wojskowej, wracał po godzinie piętnastej, jadł obiad i ucinał sobie godzinną drzemkę. A później grał w szachy z komputerem szachowym, alienując się niemal całkowicie z życia rodzinnego. Pamiętam, że jeśli nie pracą zawodową, to wykonywaniem innych czynności fizycznych, ale zawsze każde z nich było czymś zajęte, jakby nie chcieli trwonić czasu na zadania intelektualne, które nie mogły, w ich odczuciu, przyczynić się do poprawy bytu rodziny. Byt, rozumiany jako gromadzenie dóbr koniecznych na ciężkie czasy, które mogą nadejść w każdej chwili, stanowił rdzeń egzystencji naszej rodziny. Pogardzałam tą zapobiegliwością i odmawiałam orientacji w świecie, który rodzice nazywali okrutnym, a przez to wymagającym jak najściślejszej kontroli.

Matka gnała nas do lekcji, jednak nie do czytania książek. Kontrolowała, czy na pewno uczymy się w swoim pokoju, czy przypadkiem nie czytamy powieści, które uznawała za nieobyczajne, szkodliwe poznawczo (jeszcze będziesz za mądra i źle skończysz – perorowała) albo uznawała, że należy wysprzątać ponownie całe czteropokojowe mieszkanie, zamiast oddawać się leżeniu z powieścią, której sama nie rozumiała, czego dowodził fakt, że miała ją wcześniej w rękach, ale po kilkunastu stronach poddawała się, wykrzykując, że powieść ta ją zwyczajnie nudzi, bo nic na jej kartach się nie dzieje. Dostrzegałam jej usilne próby przełamania tego stanu rzeczy, niezdolność do koncentracji na czynności wymagającej skupienia i pozwalałam sobie w głębi ducha na pogardę wobec niej.

Ranił mnie ten stan, gdyż rozpoznawałam również w sobie tę właściwość „ucieczki od koncentracji”, ale że matka stała się dla mnie punktem odniesienia, co afirmowałam słowami: „Nigdy nie chcę być taka jak ty”, robiłam wszystko, by moja uwaga nie uciekała zbyt szybko do błahych czynności, znajdując w ten sposób wymówkę, że literatura nie oferuje mi niczego interesującego. Oferowała – świat lepszy niż ten, w którym żyłam, o wiele bardziej złożony i mityczny. Lecz nie mając nikogo przy sobie, kto rozmawiałby ze mną o tym, jak rozumiem daną powieść, baśń czy choćby zdanie, które wywarło na mnie wrażenie, coraz bardziej zamykałam się w sobie, wierząc, że kiedyś dane mi będzie spotkać ludzi, którzy wyjaśnią mi to wszystko, co kryją tajemnice literatury. Najpierw baśniowej, później epickich powieści, a wreszcie pism filozoficznych, w których odnajdywałam coś, czego nie dawała mi rodzina – korzenie myśli, poczucie sensu życia, które – miałam przeświadczenie, odkąd zetknęłam się ze słowem pisanym – zdarzyło mi się po coś.

Zrozumieć jak najwięcej – pragnęłam, bez względu na cenę, jaką przyjdzie mi za to zapłacić. Lecz żeby zrozumieć, musiałam się oddalać, znikać z domu na długie godziny, aby czytać w parkach, lasach, na plaży w Świnoujściu, siedząc na okolicznych murkach, bo w domu, gdzie ciągle należało zakasywać rękawy do fizycznej pracy, nie było to mile widziane. Czytając, przeczuwałam coś, co po latach najtrafniej ujął Ryszard Koziołek w eseju Dobrze się myśli literaturą4, że mojemu poczuciu adekwatności towarzyszyło odkrywanie różnicy – tego, co we mnie inne od napisanego. I że dopiero dzięki już przeczytanemu mogę zdać sobie sprawę z niewypowiedzianej resztki, którą jestem, bo w przeciwieństwie do książki moje życie jest nie do przeczytania. Literatura dostarczała mi sensu i dowodziła, że wszystko jest godne znaczenia, zasługiwało na łaskę nazwania: od pojedynczych rzeczy po to, co się z nimi dzieje.

Oczywiście zawsze odbywało się to kosztem czasu dla rodziny, choć dla mnie nie stanowiło problemu, gdyż nie odnajdywałam żadnej przyjemności w przebywaniu z matką. Ona jednak z trudem znosiła moją nieobecność. Miałam być w domu, aby dbać o to, co matka gromadzi i odświeża: odkurzanie, polerowanie, czyszczenie, wieczne zajęcie, które jej przynosiło chwilową ulgę, mnie zniechęcało do dbałości o cokolwiek. Uosabiała wszystko to, od czego pragnęłam się uwolnić: gwałtowność, powierzchowność, niekonsekwencję. Skupiona na ciężkiej fizycznej pracy, wyparła się siebie. W tym przypadku była jak Eribonowska matka z Powrotu do Reims. Rozmowy ucinała w najważniejszych dla mnie momentach, dostrzegałam wtedy, że wzrok ma rozbiegany i już myśli o tym, co zrobi na obiad albo skąd weźmie pieniądze na potrzebne wydatki i małe przyjemności; choćby na durnostojki, których obecność na półkach dowodzić miała jej poczucia humoru i domowej obfitości. Chciała przetrwać, ale i dobrze się bawić, jednak zawsze na swoich zasadach.

Czułam się inna, pewnie dlatego nie doświadczałam związku ze swoją rodziną, choć bezsprzecznie nasiąkałam nią, tak jak każdy, na kogo wpływ mają rodzice, nasiąka tym, co jest mu znane. Owszem, wychowałam się w rodzinie robotniczej, jednak dla poczucia mojej tożsamości ważne jest to, co poprzedziło świadomość, że w takiej właśnie rodzinie się wychowuję. Nie znałam swojego biologicznego ojca. Wiedziałam jedynie, że jest muzykiem, a w jego rodzinie wielu zajmowało się sztuką: brat był malarzem, matka śpiewała, dziadek rzeźbił. Głębsza wiedza o tych ludziach, moich nieznanych krewnych, była dla mnie niedostępna. I choć Sándor Márai słusznie, jak ocenia wielu, zauważył w Dziennikach, że rodzina to tylko trochę gruczołów, poza tym obcość i odległość charakterów, pragnęłam przynależeć. Matka bardzo skutecznie zniechęcała mnie do drążenia tego tematu, mimo że dość wcześnie dowiedziałam się, że mężczyzna, który mnie wychowuje, nie jest moim biologicznym ojcem.

Snułam więc fantazję, jak pewnego dnia przyjeżdża po mnie prawdziwy ojciec i zabiera daleko stąd. Uciekamy do Szwecji, bo to przecież tak blisko od Świnoujścia, w którym się wychowywałam. Ja ukryta w workach z ziemniakami w czeluściach promu, a on czuwający gdzieś blisko, aby mnie chronić i nigdy nie oddać ludziom, wśród których znalazłam się zupełnie przypadkowo. Byłam niczym jedna z tych baśniowych postaci, woskowych figur, która czeka.

Ipoczątkowo uwierzyłam, że nią jestem. Dość wcześnie zdałam sobie sprawę, że żyję w dwóch rzeczywistościach – tej obok mnie i tej, którą imaginowałam. Jakimś cudem nie zapadłam na chorobę psychiczną, choć bez wątpienia przejawiałam cechy dziecka neurotycznego, dla którego fantasmagorie miały większe znaczenie niż realne życie. I byłabym pogrążyła się w stanach, które wykluczały mnie z walki o zajęcie solidnego miejsca w świecie, gdybym nie natknęła się na pewnego lekarza, który wprowadził mnie do świata stawiającego przede mną wymagania, jakim zdecydowałam się sprostać.

Był to mężczyzna ponadsześćdziesięcioletni, który jako lekarz na statkach zwiedził niemal cały świat. Oprószony dostojną siwizną, niewysoki, szczupły, z dłońmi przypominającymi modrzewiowe gałązki. Podczas jednego z rejsów miał zawał i od tamtej pory wycofał się z życia zawodowego. Mijały lata, a on siedział w domu, pobierał rentę i zaczytywał się w dziełach filozoficznych. Zaprowadziła mnie do niego koleżanka, była siostrą mojego chłopaka. Przyjaźniłam się z nią wiele lat, mimo że mój związek z jej bratem zakończył się tak, jak kilka późniejszych związków – uciekłam od niego, gdy pojawiły się pierwsze trudności.

Iwona, bo tak miała na imię, widząc, że dokucza mi niełatwy charakter i trudna sytuacja rodzinna, w której nie potrafię się odnaleźć, powiedziała, że pozna mnie z kimś, kto zrobił na niej niesamowite wrażenie. W ciągu jednej chwili, właśnie po zawale, zmienił swoje życie. Rozmowa z nim jest ekscytująca i nie zna człowieka, który nie pragnąłby w jego towarzystwie stać się taki, jak on: uosobienie spokoju, równowagi, zdolność skupienia, umiejętność słuchania i zadawania pytań, które powodują w rozmówcy stan całkowitego otwarcia, swobody i poczucia, że jest ważny.

Mimo że początkowo nie dawałam wiary jej słowom, poszłam z nią. Niepewna, podejrzliwa, nieprzekonana, że są ludzie zdolni mi zaimponować, odkrywałam ze zdumieniem, że doświadczam tego, o czym mówiła. Mężczyzna ten, przypominający wyglądem starego, brodatego mędrca, żył w otoczeniu niezwykłych rzeczy, które przywiózł z dalekich podróży. Każda z tych rzeczy: rzeźby, talerze, nakrycia stołu, kanap i foteli, poduszki i książki – miała znaczenie, wiązała się z nią jakaś historia. Odniosłam wrażenie, że nawet kwiaty, które rosły u niego na parapecie, pięły się w strony, których zasadność kierunków potrafił objaśnić. Niemal magicznie nadawał sens wszystkiemu, co go otacza i co przeżył. Miałam piętnaście lat, byłam wstrząśnięta i przerażona, lecz po raz pierwszy od dawna szczęśliwa. Wreszcie spotkałam kogoś – myślałam, nie mogąc uwierzyć w dobry los, kto posiadł tajemnicę życia.

Spotykaliśmy się kilka razy w tygodniu, pożyczałam od niego książki i rozmawialiśmy o nich godzinami. Wprowadził mnie w świat mitów, objaśniając po raz pierwszy w życiu moje położenie. Na podstawie mitu o Persefonie i Hadesie, który porwał tę „niewinną dziewczynę” do podziemi, dowiedziałam się, że nie jestem ani wyjątkowa, ani nienormalna. Trudno sobie wyobrazić szczęście kogoś młodego, kto niemal co dzień przekonywany jest przez bliskich, że odbiega od normy, aż wreszcie z ust tego, którego ma za mędrca, słyszy, że to niepojęta bzdura. Bo tak się wówczas wyraził i objaśnił mi, jak ważne było to, co przeżyłam i stale przeżywam w moim domowym świecie, by stać się kimś, kto pozbędzie się złudzeń. Persefona musiała zostać porwana z dziecięcego ogrodu do świata mroku, by zrozumieć, jakim nieporozumieniem jest świat iluzji, do którego przywykła. I by nauczyć się żyć w dwóch światach już po tym, gdy mogła powracać do matki Demeter na znaczną część roku. Przez porwanie, a później choćby poprzez próby negocjacji z Hadesem, aby pozwolił jej co jakiś czas wrócić do dawnego świata, dowiedziała się, że nawet najszlachetniejsze idee wymagają konkretnego przedłożenia, inaczej są tylko nic niewartą igraszką w rękach „bogów”, którzy nie traktują nas poważnie. Tak właśnie przejawia się los człowieczy, od którego żadna ludzka istota nie jest wolna.

Nie wszystko to od razu pojęłam. Poczułam się jednak silniejsza, a obcując z czymś, co stopniowo otwierało moje serce, doświadczałam niesłychanej wewnętrznej wolności.

Ten jeden człowiek spowodował, że uwierzyłam, iż mam zdolność przekształcić siebie, wychodząc poza własne ograniczenia. Nie od razu tak się stało. Jednak ziarno zostało zasiane, proces uzdrawiania duszy rozpoczęty, dziecko ocalone, a nadzieja w nim podlewana przez lektury, do jakich mnie zachęcał. Czytałam klasyków filozofii, mędrców Wschodu, psychologów i socjologów, destylując powoli esencję ich myśli i łącząc je w całość na miarę moich ówczesnych możliwości. Nie uchroniły mnie od błędów, zapewne z uwagi na trafne spostrzeżenie Zygmunta Baumana, że to „charakter kształtuje los człowieka”, jednak prowadziły w kierunku, co do którego miałam najmniej wątpliwości: być może nigdy nie zrozumiem wszystkiego, ale pytania ontologiczne warto zadawać.

Tak pojęłam, że dopuszczenie do świadomości mitologicznego znaczenia indywidualnego losu nie oznacza popadania w iluzję, lecz może stanowić fundamentalne odkrycie, że istnienie rzeczywistości psychicznej jest faktem. I to ona w dużej mierze porządkuje bądź rujnuje nam życie. Jakkolwiek człowiek współczesny broniłby racjonalności w postaci „urządzania się w świecie” poprzez uporczywe trzymanie się jego ram, zasad i nowoczesnych technologii, zwykle doświadczy przynajmniej jednego zdarzenia, które owej racjonalności się opiera. Dla kogoś będzie to choroba, dla innego miłość, dla jeszcze innego strata bliskiej osoby czy zwierzęcia. Dla mnie było to początkowo złe traktowanie w dzieciństwie.

Już w bardzo młodym wieku dostrzegamy tę prawidłowość – jak wiele jest spraw, na które nie mamy wpływu. Teraz sądzę, że w przypadku natury wrażliwej to przyczyna pierwszych wędrówek duchowych i poszukiwań odpowiedzi na pytanie: „Dlaczego?”. Charakterystyczne dla współczesnego, silnie osadzonego w kontekście racjonalnym człowieka, jest jednak ograniczenie pytania: „dlaczego” do przedmiotów i zjawisk widzialnych, wytłumaczalnych za pomocą osiągnięć nowoczesnej medycyny, techniki i psychologii. Dopiero niezdolność do zdobycia tej odpowiedzi, czy to z powodów niskiego kapitału kulturowego, czy też nieposkromionej dociekliwości lub znalezienia duchowej ulgi w cierpieniu przynależnym ludzkiej kondycji, skłania nas do sięgnięcia dalej, przy czym owo dalej rozgałęziać się może w dwóch kierunkach: ezoteryki lub filozofii. Nietrudno odgadnąć, że pierwszy kierunek stanowi olbrzymią pokusę dla umysłów niecierpliwych, z trudem znoszących wątpliwości, a przez to podatnych na uwiedzenie. Wielu nie dostrzega tej atawistycznej prawidłowości, że aby do umysłu nie docierały wątpliwości, trzeba się zradykalizować, stąd owa podatność na uwiedzenie. Niewykluczone też, że z tego powodu większość z nas na pewnym etapie życia flirt z ezoteryką przeżywa (stało się to również i moim udziałem). Ale że nie otrzymuje w zamian poprawy jakości życia psychicznego, przestaje rezonować z afirmacjami typu: „Zmień swój umysł, a przyciągniesz niezmierzone bogactwa”. Rozczarowanie parawiedzą boleśnie przyczynia się do świadomości utraty nierzadko wielu lat życia spędzonych w mroku i na mglistych poszukiwaniach. Nie stanowi jednak przestrogi dla kolejnych nieszczęśników, którzy po omacku, lecz z podporą rzekomych mistrzów, wędrują podobnymi ścieżkami. Żywe pragnienie zgłębiania istoty duchowej, jaką jest człowiek, kreśli owe ścieżki nieustannie kuszącymi szlakami, imitującymi drogi poznania, na których końcu czekać ma obietnica bogactwa, prestiżu, wytchnienia i mocy, których tak pożąda słaby, bo niemający wpływu na wszystko człowiek, uwikłany w życie. Słabość, przejawiającą się jako niemożność osiągnięcia celów, sięgnięcia po owoce transformacji czy przekroczenie własnych ograniczeń społecznych, co kulturowo uznawane jest za upokarzającą wadę, najtrudniej zaakceptować.

Itak współczesny self-man posiadający narzędzia naukowe, dostęp do literatury i najnowszej wiedzy, a przede wszystkim doświadczany własną niemożnością, mimo praktykowania rozmaitych zaklęć, porzuca prędzej czy później ezoterykę na rzecz albo nihilistycznej postawy rozczarowanego dandysa, albo filozoficznego wglądu.

Dlaczego tak się dzieje? „Dziecko jest chore, ponieważ studia okultystyczne prowadzą donikąd, mamy tu do czynienia ze zwykłą próbą sublimacji, która nigdy i nigdzie nie może doprowadzić do rzeczywistego rozwiązania problemu danej epoki” – wyjaśniał Carl Gustav Jung5. Parafrazując: dziecko więc przekonuje się, że ezoteryka nie jest w stanie z choroby go dźwignąć. James Hillman, uczeń Junga, zaś doprecyzowałby: „Przeświadczenie, że wiemy, jakie lekarstwo zniszczy chorobę, też może stanowić element tej choroby”6. Ujmując rzecz jeszcze inaczej: „Zfaktu, że jesteśmy w stanie coś zmienić, nie wynika, że przyczyny tego czegoś znajdują się w naszej psychice” – jak to pięknie ujęła Eva Illouz w Saving the modern Soul (Ratując nowoczesną duszę).

Tych mądrych ludzi poznałam poprzez ich książki znacznie później. Najpierw czytałam nieuważnie to, co było dostępne, by stopniowo nauczyć się czytać ze zrozumieniem. Aby jednak móc to robić, musiałam uciec z domu, z którym nie odczuwałam żadnego powinowactwa duchowego. Wybrałam drogę jedną z najtrudniejszych, choć wówczas zdawało mi się, że jest to najprostsze rozwiązanie. Zaszłam w ciążę w wieku siedemnastu lat.

DALSZA CZĘŚĆ DOSTĘPNA W WERSJI PEŁNEJ

1 J. Hillman, Kod duszy, przeł. J. Korpanty, Warszawa: Laurum 2018.

2 B. Skarga, Tożsamość i różnica, Kraków: Znak 2009.

3 D. Eribon, Powrót do Reims, przeł. M. Ochab, Kraków: Karakter 2019.

4 R. Koziołek, Dobrze się myśli literaturą, Wołowiec: Czarne 2016, s. 13.

5 C. G. Jung, Wspomnienia, sny, myśli, przeł. R. Reszke i L. Kolankiewicz, Warszawa: Wrota 1999.

6 J. Hillman, Samobójstwo a przemiana psychiczna, przeł. D. Rogalski, Warszawa: KR 1996.

Spis treści

Mit nie iluzja

Metafizyka tożsamości

Metafizyka śmierci, ale nie końca

Metafizyka przykładu dla siebie samego

Metafizyka smutku

Metafizyka wątpliwości, czyli jak nic nie jest pewne

Metafizyka przemiany

Metafizyka dziś

Wezwanie do pojednania

Bibliografia