Jak wam się podoba - George Orwell - ebook + audiobook + książka

Jak wam się podoba ebook

George Orwell

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zbiór felietonów i reportaży napisanych przez George’a Orwella, który z wielką wrażliwością opowiada o wojnie, ekonomii, ludzkiej krzywdzie, biedzie, a z pasją np. o przysmakach angielskiej kuchni. Orwell konsekwentnie staje po stronie słabszych, ciemiężonych i wyśmiewanych. Jest przeciwnikiem przemocy, militaryzmu i wszelkiej agresji. Autor znany jest z nowatorskich jak na owe czasy metod zbierania dokumentacji do swych tekstów, wcielał się w role biednych i bezdomnych, podążając z nimi tam, gdzie zwykli dziennikarze nie trafiali.

George Orwell (właśc. Eric Arthur Blair, 1903–1950), angielski powieściopisarz, eseista, krytyk literacki i publicysta. Badacz kultury popularnej i masowej, sympatyk i działacz niekomunistycznej lewicy. Przyjaciel Polski i Polaków; przedwczesna śmierć spowodowała, że nie napisał planowanej powieści o zbrodni katyńskiej. Największy rozgłos przyniosły mu utwory Folwark zwierzęcy i Rok 1984, ogólnie uznane za dzieła literackie oddające najpełniej oblicze i sens XX wieku. Warto jednak poznać także inne jego książki: W hołdzie Katalonii, Wiwat aspidistra!, Brak tchu, Na dnie w Paryżu i w Londynie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 326

Oceny
4,3 (8 ocen)
4
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




O sobie

O sobie

Uro­dzi­łem się w Indiach, w roku 1903. Mój ojciec był tam urzęd­ni­kiem admi­ni­stra­cji bry­tyj­skiej, a nasza rodzina nale­żała do grupy prze­cięt­nych rodzin pocho­dzą­cych z klas śred­nich: rodzin woj­sko­wych, duchow­nych, urzęd­ni­ków pań­stwo­wych, nauczy­cieli, praw­ni­ków, leka­rzy – i tak dalej. Uczęsz­cza­łem do Eton, naj­kosz­tow­niej­szej i naj­bar­dziej sno­bi­stycz­nej bry­tyj­skiej public school. Przy­jęto mnie tam dzięki przy­zna­nemu sty­pen­dium; gdy­bym go nie otrzy­mał, mojego ojca ni­gdy nie byłoby stać na wysła­nie mnie do takiej szkoły.

Wkrótce po opusz­cze­niu Eton (dobie­ga­łem wtedy dwu­dziestki) wyje­cha­łem do Birmy, gdzie wstą­pi­łem do Indyj­skiej Poli­cji Impe­rial­nej. Były to uzbro­jone for­ma­cje, coś w rodzaju gen­dar­me­rie, bar­dzo podobne do hisz­pań­skiej Guar­dia Civil, czy też Garde Mobile we Fran­cji. Peł­ni­łem tę służbę przez pięć lat. Nie odpo­wia­dała mi ona i spra­wiła, iż znie­na­wi­dzi­łem impe­ria­lizm, choć nastroje nacjo­na­li­styczne nie były jesz­cze wtedy w Bir­mie bar­dzo silne, a sto­sunki mię­dzy Angli­kami a Bir­mań­czy­kami nie ukła­dały się źle.

W roku 1927, pod­czas urlopu spę­dza­nego w Anglii, zre­zy­gno­wa­łem z dal­szej służby i zde­cy­do­wa­łem, że zostanę pisa­rzem; począt­kowo wszakże nie odnio­słem jakichś szcze­gól­nych suk­ce­sów. W latach 1928–1929 miesz­ka­łem w Paryżu, pisząc nowele oraz powie­ści, któ­rych nikt jed­nak nie chciał dru­ko­wać (wszyst­kie ręko­pisy potem znisz­czy­łem). W następ­nych latach żyłem prze­waż­nie z dnia na dzień i kil­ka­na­ście razy zda­rzyło mi się gło­do­wać. Dopiero począw­szy od roku 1934 mogłem utrzy­mać się z tego, co zaro­bi­łem pió­rem. Przed­tem bywało, iż całymi mie­sią­cami prze­by­wa­łem wśród bie­doty i ludzi z pół­światka, kry­ją­cych się w naj­bar­dziej podej­rza­nych zauł­kach uboż­szych dziel­nic, albo włó­czą­cych się po uli­cach, krad­ną­cych i żebrzą­cych. Począt­kowo łączył mnie z tymi ludźmi brak pie­nię­dzy, lecz nie­ba­wem zaczą­łem inte­re­so­wać się ich życiem. Spę­dzi­łem wiele mie­sięcy na pół­nocy Anglii bada­jąc tam (bar­dzo sumien­nie) warunki bytu i pracy gór­ni­ków. Ogól­nie bio­rąc, aż do roku 1930 nie uwa­ża­łem się za socja­li­stę. Wła­ści­wie nie mia­łem jesz­cze wtedy wyro­bio­nych poglą­dów poli­tycz­nych. Sym­pa­ty­kiem socja­li­zmu sta­łem się bar­dziej z obu­rze­nia, jakim napa­wało mnie gnę­bie­nie ubo­gich warstw robot­ni­ków, ani­żeli przez jakieś hipo­te­tyczne uwiel­bie­nie spo­łe­czeń­stwa pla­no­wego.

W roku 1936 oże­ni­łem się. Nie­mal dokład­nie w tym samym tygo­dniu wybu­chła w Hisz­pa­nii wojna domowa. Moja żona i ja chcie­li­śmy wyje­chać do Hisz­pa­nii, by wal­czyć tam po stro­nie rządu repu­bli­kań­skiego. Byli­śmy gotowi w sześć mie­sięcy, zaraz po ukoń­cze­niu przeze mnie książki, nad którą wtedy pra­co­wa­łem. W Hisz­pa­nii spę­dzi­łem nie­mal pół roku, prze­by­wa­łem na fron­cie ara­goń­skim, nim w Huesca faszy­stow­ski snaj­per nie prze­strze­lił mi gar­dła.

We wcze­snych fazach wojny domo­wej cudzo­ziemcy byli w więk­szo­ści nie­świa­domi wewnętrz­nych walk trwa­ją­cych mię­dzy roz­ma­itymi pro­rzą­do­wymi par­tiami poli­tycz­nymi. Seria przy­pad­ków spra­wiła, iż nie wstą­pi­łem, tak jak więk­szość cudzo­ziem­ców, do Bry­gad Mię­dzy­na­ro­do­wych, tylko do mili­cji POUM, czyli do hisz­pań­skich troc­ki­stów.

Tak więc w poło­wie 1937 roku, kiedy to komu­ni­ści uzy­skali cał­ko­witą (czy też czę­ściową) kon­trolę nad rzą­dem hisz­pań­skim i roz­po­częli polo­wa­nie na troc­ki­stów, obok innych osób sta­li­śmy się ści­ganą zwie­rzyną. Mie­li­śmy jed­nak szczę­ście i ni­gdy nas nie aresz­to­wano. A prze­cież wielu naszych przy­ja­ciół zostało roz­strze­la­nych, inni spę­dzili długi czas w wię­zie­niach, bądź też po pro­stu znik­nęli.

Te polo­wa­nia na ludzi odby­wały się w Hisz­pa­nii w tym samym cza­sie, gdy w ZSRR trwały wiel­kie czystki: w pew­nym sen­sie je uzu­peł­niały. W Hisz­pa­nii, tak jak i w Rosji, oskar­że­nia (cho­dziło o kon­spi­ro­wa­nie z faszy­stami) były takie same, i jeżeli cho­dzi o Hisz­pa­nię, mam wszel­kie powody, by twier­dzić, iż oskar­że­nia te były fał­szywe. Te doświad­cze­nia były wszakże cenną lek­cją: nauczyły mnie, jak łatwo tota­li­tarna pro­pa­ganda potrafi pod­po­rząd­ko­wać sobie opi­nię inte­li­gent­nych osób w kra­jach demo­kra­tycz­nych.

Moja żona i ja widzie­li­śmy jak nie­win­nych ludzi wtrąca się do wię­zień, tylko dla­tego, że padły na nich podej­rze­nia o nie­orto­dok­syj­ność. A jed­nak po powro­cie z Anglii stwier­dzi­li­śmy, iż liczni roz­sądni i dobrze poin­for­mo­wani obser­wa­to­rzy tam­tych zda­rzeń wie­rzą naj­bar­dziej nie­praw­do­po­dob­nym donie­sie­niom o kon­spi­ra­cji, zdra­dach i sabo­tażu, które poda­wała prasa rela­cjo­nu­jąca moskiew­skie pro­cesy.

I w ten oto spo­sób uświa­do­mi­łem sobie, sil­niej niż kie­dy­kol­wiek, nega­tywny wpływ sowiec­kiego mitu na zachodni ruch socja­li­styczny.

W tym miej­scu muszę prze­rwać na chwilę po to, by wyja­śnić mój sto­su­nek do reżimu sowiec­kiego.

Ni­gdy nie byłem w Rosji, a moja wie­dza o tym kraju składa się tylko z tego, czego można dowie­dzieć się z lek­tury ksią­żek i gazet. Nawet gdy­bym mógł to uczy­nić, nie chciał­bym wtrą­cać się w wewnętrzne sprawy ZSRR, zaś Sta­lina oraz jego kom­pa­nów nie potę­piał­bym wyłącz­nie za ich bar­ba­rzyń­skie i nie­de­mo­kra­tyczne metody rzą­dze­nia. Zupeł­nie bowiem moż­liwe, iż mając nawet naj­lep­sze inten­cje, w ówcze­snych warun­kach nie mogli postę­po­wać ina­czej.

Z dru­giej jed­nak strony, sprawą naj­wyż­szej wagi jest dla mnie to, by miesz­kańcy Europy Zachod­niej poznali praw­dziwą naturę reżimu sowiec­kiego. Począw­szy od roku 1930 spo­strze­głem bar­dzo nie­wiele fak­tów świad­czą­cych o tym, iż ZSRR zmie­rza ku cze­muś, co z całym prze­ko­na­niem można by nazwać socja­li­zmem. Wprost prze­ciw­nie, ude­rzyły mnie wyraźne oznaki for­mo­wa­nia się w tym kraju zhie­rar­chi­zo­wa­nego spo­łe­czeń­stwa, w któ­rym rzą­dzący nie mają wię­cej powo­dów, by zrzec się wła­dzy niż jaka­kol­wiek inna klasa rzą­dząca. Na dobitkę, robot­nicy oraz inte­li­gen­cja w takim kraju jak Anglia nie mogą pojąć, iż dzi­siej­szy ZSRR to zupeł­nie inne pań­stwo niż w roku 1917. Dzieje się tak czę­ściowo dla­tego, że ludzie ci nie chcą tego zro­zu­mieć (to zna­czy pra­gną wie­rzyć, że gdzieś na świe­cie ist­nieje pań­stwo praw­dzi­wego socja­li­zmu), a czę­ściowo dla­tego, że są oni przy­zwy­cza­jeni do względ­nej wol­no­ści oraz umiar­ko­wa­nia w życiu publicz­nym, a tota­li­ta­ryzm jest dla nich czymś cał­ko­wi­cie nie­po­ję­tym.

Trzeba oczy­wi­ście pamię­tać, iż w Anglii nie ma peł­nej demo­kra­cji. Nasz kraj należy do grupy państw kapi­ta­li­stycz­nych, w któ­rych ist­nieją olbrzy­mie przy­wi­leje kla­sowe oraz znaczne róż­nice mająt­kowe (nawet obec­nie, gdy wojna zrów­nała wszyst­kich). Tym nie­mniej, jest to kraj, któ­rego oby­wa­tele od kil­ku­set lat nie wie­dzą, co to wojna domowa, gdzie prawa są sto­sun­kowo spra­wie­dliwe, można wie­rzyć nie­mal wszyst­kim ofi­cjal­nym infor­ma­cjom i sta­ty­sty­kom, oraz w któ­rym – co też jest ważne – posia­da­nie poglą­dów mniej­szo­ści i ich gło­sze­nie nikogo nie naraża na śmier­telne nie­bez­pie­czeń­stwo. W takich warun­kach prze­ciętny czło­wiek ni­gdy nie poj­mie cze­goś takiego jak obozy kon­cen­tra­cyjne, masowe wywózki, prze­trzy­my­wa­nie w wię­zie­niu bez pro­cesu, cen­zura prasy – i tak dalej. Wszystko, co prze­czyta on na temat takiego kraju jak ZSRR, auto­ma­tycz­nie dopa­so­wuje do sto­sun­ków panu­ją­cych w Wiel­kiej Bry­ta­nii, i w rezul­ta­cie daje naiw­nie wiarę kłam­stwom tota­li­tar­nej pro­pa­gandy. Aż do roku 1939, a nawet i póź­niej, więk­szość Angli­ków nie potra­fiła dostrzec praw­dzi­wej natury hitle­row­skiego reżimu w Niem­czech, a obec­nie – gdy w grę wcho­dzi reżim sowiecki – naj­czę­ściej pod­daje się tym samym złu­dze­niom.

Wyrzą­dziło to ogromną szkodę ruchowi socja­li­stycz­nemu w Anglii i miało poważne kon­se­kwen­cje dla bry­tyj­skiej poli­tyki zagra­nicz­nej. Powta­rzam, sądzę, iż nic tak nie przy­czy­niło się do wypa­cze­nia ory­gi­nal­nej idei socja­li­zmu, jak wiara w to, iż Rosja jest kra­jem socja­li­stycz­nym, a każde posu­nię­cie jej wład­ców należy uspra­wie­dli­wiać, jeżeli nie naśla­do­wać.

W ten spo­sób przez ostat­nie dzie­sięć lat nabra­łem prze­ko­na­nia, iż nie­zbędne jest znisz­cze­nie sowiec­kiego mitu, jeśli pra­gniemy odro­dze­nia praw­dzi­wego ruchu socja­li­stycz­nego.

Skró­cony tekst przed­mowy, którą w marcu 1947 roku Orwell napi­sał do ukra­iń­skiego wyda­nia Fol­warku zwie­rzę­cego. Ponie­waż ory­gi­nalna wer­sja tej przed­mowy zagi­nęła, przeto tekst angiel­ski, z któ­rego doko­nano prze­kładu, jest z kolei prze­kła­dem z języka ukra­iń­skiego. Tytuł pocho­dzi od tłu­ma­cza.

Pod kluczem

Pod klu­czem1

Wyprawa zakoń­czyła się nie­po­wo­dze­niem, gdyż jej celem był pobyt w wię­zie­niu, a ja nie prze­sie­dzia­łem dłu­żej niż czter­dzie­ści osiem godzin w zwy­kłym aresz­cie; mimo to posta­no­wi­łem ją opi­sać, ponie­waż pro­ce­dura w sądzie poli­cyj­nym – i cała reszta – jest bar­dzo inte­re­su­jąca. Od tam­tego wyda­rze­nia upły­nęło osiem mie­sięcy, toteż nie jestem zbyt pewien dat, wszystko zda­rzyło się jed­nak na tydzień lub dzie­sięć dni przez Bożym Naro­dze­niem roku 1931.

W sobot­nie popo­łu­dnie wysze­dłem z domu z czte­rema, może pię­cioma szy­lin­gami w kie­szeni i skie­ro­wa­łem się ku Mile End Road, zamie­rza­łem bowiem upić się do zamro­cze­nia, a uzna­łem, że w dziel­nicy East End będą mniej pobłaż­liwi wobec pija­ków niż gdzie­kol­wiek indziej. Z myślą o ocze­ku­ją­cym mnie odosob­nie­niu kupi­łem nieco tyto­niu oraz egzem­plarz „Yank Mag”2, po czym zaraz po otwar­ciu pubów wstą­pi­łem do naj­bliż­szego z nich, wypi­łem cztery albo pięć kufli piwa, a liba­cję zakoń­czy­łem ćwier­cią butelki whi­sky, co spo­wo­do­wało, że zostały mi tylko dwa pensy. Gdy w butelce chlu­po­tało już nie­wiele trunku, poczu­łem, że jestem nie­źle wsta­wiony – bar­dziej niż zamie­rza­łem, gdyż nic od rana nie jadłem i alko­hol zaczął dzia­łać na pusty żołą­dek. Led­wie zdo­ła­łem utrzy­mać się na nogach, lecz mój umysł pra­co­wał spraw­nie: gdy jestem pijany, a nogi i język już odma­wiają posłu­szeń­stwa, długo jesz­cze zacho­wuję jasność myśli. Zata­cza­jąc się, sze­dłem chod­ni­kiem w kie­runku zachod­nim, przez długi czas nie napo­ty­ka­jąc żad­nego patrolu poli­cyj­nego, choć na uli­cach pano­wał tłok, a mijani prze­chod­nie wyty­kali mnie pal­cami i wyśmie­wali. Wresz­cie zauwa­ży­łem, że nad­cho­dzą dwaj poli­cjanci. Wycią­gną­łem z kie­szeni butelkę i na ich oczach wychy­li­łem z niej resztę whi­sky, co nie­mal zwa­liło mnie z nóg, chwy­ci­łem więc obu­rącz latar­nię i osu­ną­łem się po niej na chod­nik. Poli­cjanci pod­bie­gli, odwró­cili mnie i ode­brali mi butelkę.

Oni: Ej, panie kolego, coś pan wypił? (Przez chwilę myśleli, że wła­śnie pró­bo­wa­łem się otruć).

Ja: T…to moja whi­sky. Z…zostaw­cie mnie w s…spo­koju.

Oni: O rany, gość jest zalany w trupa. Gdzie­żeś się pan tak urzą­dził, co?

Ja: B…byłem w knaj­pie i się zaba­wi­łem. M…mamy Święta, n…nie?

Oni: Jesz­cze do nich cały tydzień. Pokrę­ci­łeś pan daty. Lepiej niech pan idzie z nami. Zaj­miemy się panem.

Ja: A n…niby d…dla­czego miał­bym iść z w…wami?

Oni: Bo zaopie­ku­jemy się panem, odpocz­nie pan sobie. Jak się będziesz pan tak taczał, to jesz­cze pan pod coś wpad­niesz.

Ja: Patrz­cie. K…knajpa, o t…tam. W…wejdźmy się na… napić.

Oni: Na dziś masz już dość, stary. Naj­le­piej chodź z nami.

Ja: Dokąd m…mnie zabie­ra­cie?

Oni: Tam, gdzie znaj­dziesz miłe, spo­kojne wyrko z czy­stym prze­ście­ra­dłem, dwoma kocami i czym tam chcesz.

Ja: A będę mógł się tam napić?

Oni: Jasne, że tak. Mamy tam knajpę, a jakże.

Przez cały czas tej pogwarki pro­wa­dzili mnie ostroż­nie chod­ni­kiem. Trzy­mali ręce w spe­cjal­nym chwy­cie (zapo­mnia­łem, jak się nazywa), któ­rym można raz–dwa zła­mać ramię, lecz postę­po­wali ze mną łagod­nie jak z dziec­kiem. Wewnętrz­nie byłem zupeł­nie trzeźwy, toteż bar­dzo uba­wił mnie pod­stęp, jakiego użyli, by skło­nić mnie do pój­ścia z nimi, nie zdra­dza­jąc ani sło­wem, że idziemy na poste­ru­nek. Przy­pusz­czam, że poli­cja zawsze postę­puje w ten spo­sób z pija­kami.

Gdy weszli­śmy do komi­sa­riatu (znaj­do­wał się w dziel­nicy Ben­thal Green, ale o tym dowie­dzia­łem się dopiero w ponie­dzia­łek), poli­cjanci popchnęli mnie na krze­sło i przy­stą­pili do opróż­nia­nia moich kie­szeni, pod­czas gdy sier­żant zada­wał ruty­nowe pyta­nia. Uda­wa­łem jed­nak, że jestem zbyt pijany, by odpo­wia­dać sen­sow­nie, więc z nie­sma­kiem roz­ka­zał tam­tym odpro­wa­dzić mnie do aresztu, co też i uczy­nili. Cela przy­po­mi­nała pomiesz­cze­nia w domach pracy przy­mu­so­wej (miała około trzy i pół na jeden i trzy czwarte metra i mie­rzyła trzy i pół metra wyso­ko­ści), była jed­nak czyst­sza niż tamte i przy­zwo­iciej wypo­sa­żona. Ściany wyło­żono bia­łymi cera­micz­nymi kafel­kami, w naroż­niku umiesz­czono klo­zet, zauwa­ży­łem też rurę dopro­wa­dza­jącą cie­płą wodę. Stała tam zbita z desek pry­cza, na któ­rej leżała poduszka wypchana koń­skim wło­siem oraz dwa koce. Pod sufi­tem dostrze­głem maleń­kie okra­to­wane okienko; przez całą noc paliła się żarówka chro­niona klo­szem z gru­bego szkła. Drzwi celi były sta­lowe, ze stan­dar­do­wym juda­szem i otwo­rem do poda­wa­nia jedze­nia. Pod­czas rewi­zji poli­cjanci ode­brali mi pie­nią­dze, zapałki, brzy­twę i sza­lik, ponie­waż, o czym dowie­dzia­łem się póź­niej, aresz­tanci wie­szają się nie­kiedy na wła­snych sza­likach.

Nie mam zbyt wiele do powie­dze­nia o następ­nym dniu i nocy, które oka­zały się prze­raź­li­wie nudne. Doku­czał mi ogromny kac, sil­niej­szy niż po zwy­kłej pija­tyce, zapewne z powodu picia na pusty żołą­dek. W nie­dzielę otrzy­ma­łem dwa posiłki skła­da­jące się z por­cji chleba posma­ro­wa­nego mar­ga­ryną i kubka her­baty (rów­nie luro­wa­tej jak ta w schro­ni­skach dla włó­czę­gów) oraz jeden w postaci mięsa z kar­to­flami, który, jak przy­pusz­czam, zawdzię­cza­łem mięk­kiemu sercu żony sier­żanta, ponie­waż aresz­tan­tom przy­słu­guje wyłącz­nie pie­czywo z mar­ga­ryną. Nie pozwo­lono mi się ogo­lić, a do mycia przy­dzie­lono tylko tro­chę zim­nej wody. Gdy sier­żant spo­rzą­dzał pro­to­kół, opo­wie­dzia­łem mu histo­ryjkę, jaką zawsze trzy­mam z zana­drzu na podobne oka­zje, czyli że nazy­wam się Edward Bur­ton, moi rodzice pro­wa­dzą ciast­kar­nię w Bly­th­burgu, gdzie byłem zatrud­niony jako subiekt w skle­piku z tek­sty­liami, skąd zwol­niono mnie za nad­uży­wa­nie alko­holu; następ­nie rodzice, któ­rym dopiekł mój nałóg, kazali mi opu­ścić dom. Doda­łem rów­nież, że przez pewien czas pra­co­wa­łem jako „docho­dzący” tra­garz na tar­go­wi­sku Bil­lings­gate3, a ostat­niej nocy, kiedy nie­spo­dzie­wa­nie wpa­dło mi sześć szy­lin­gów, posze­dłem w tango. Poli­cjanci byli bar­dzo uprzejmi, pra­wili morały o zgub­nych skut­kach pijań­stwa, zapew­nia­jąc jed­no­cze­śnie, jak zwy­kle w takich sytu­acjach, że nie jestem do gruntu zły – i tak dalej, i tak dalej. Zapro­po­no­wali mi zwol­nie­nie za kau­cją, jeśli wpłacę odpo­wied­nią kwotę, ponie­waż jed­nak nie mia­łem pie­nię­dzy, ani też dokąd pójść, wybra­łem areszt. Było tam bar­dzo nudno, lecz mia­łem ze sobą „Yank Mag” i mogłem sobie zapa­lić, jeśli popro­si­łem o ogień funk­cjo­na­riu­sza dyżu­ru­ją­cego w kory­ta­rzu, gdyż aresz­tan­tom nie wolno, oczy­wi­ście, posia­dać zapa­łek.

Naza­jutrz wypro­wa­dzono mnie wcze­snym ran­kiem z celi, kazano się umyć, oddano sza­lik, zapro­wa­dzono na podwó­rze i wsa­dzono do „Czar­nej Mańki”. Wnę­trze pojazdu przy­po­mi­nało fran­cu­ską toa­letę publiczną, ponie­waż po obu stro­nach cią­gnął się rząd maleń­kich prze­dzia­łów zamy­ka­nych od zewnątrz, w któ­rych było tylko tyle wol­nej prze­strzeni, by aresz­tant mógł w miarę swo­bod­nie usiąść. Na ścian­kach mojej prze­grody wypi­sane były roz­ma­ite imiona i nazwi­ska, prze­kleń­stwa oraz kto jaki otrzy­mał wyrok. Zauwa­ży­łem rów­nież kilka warian­tów nastę­pu­ją­cego dwu­wier­sza:

Detek­tyw Smith dobrze pod­pusz­cza („to gee”)

Powiedz­cie mu, żeby się uszczał.

(Cza­sow­nik „to gee” ozna­cza w tym kon­tek­ście: dzia­łać jako agent pro­vo­ca­teur).

Zro­bi­li­śmy rundę po róż­nych komi­sa­ria­tach, z któ­rych zabra­li­śmy w sumie chyba z dzie­się­ciu aresz­tan­tów, aż w „Czar­nej Mańce” zro­biło się tłoczno. Towa­rzy­stwo było bar­dzo wesołe. Drzwiczki do prze­dzia­łów miały u góry otwory wen­ty­la­cyjne, dla­tego też można było się­gnąć dło­nią do sąsiada naprze­ciw, a że komuś udało się prze­szmu­glo­wać zapałki, więc wszy­scy pali­li­śmy. Potem zaczę­li­śmy śpie­wać, pamię­ta­jąc zaś, że zbli­żało się Boże Naro­dze­nie, wyko­na­li­śmy kilka kolęd. Jecha­li­śmy do sądu poli­cyj­nego przy Old Street4, zawo­dząc:

Ade­ste, fide­les, laeti, trium­phan­tes,

Ade­ste, ade­ste ad Bethel­hem – i tak dalej5.

Oso­bi­ście uwa­żam, że było to raczej nie na miej­scu.

W sądzie zamknięto mnie w podob­nej celi jak na komi­sa­ria­cie, miała nawet tyle samo kafel­ków na ścia­nie – dokład­nie je poli­czy­łem. Oprócz mnie w pomiesz­cze­niu znaj­do­wało się jesz­cze trzech aresz­tan­tów. Pierw­szym był dobrze ubrany, rumiany męż­czy­zna krzep­kiej postury w wieku około trzy­dzie­stu pię­ciu lat, mogący ucho­dzić za komi­wo­ja­żera, lub, być może, buk­ma­chera; dru­gim – Żyd w śred­nim wieku, rów­nież przy­zwo­icie ubrany; trze­cim – naj­wy­raź­niej wła­my­wacz recy­dy­wi­sta. Był krę­pym, siwo­wło­sym i dość ste­ra­nym przez życie face­tem o znisz­czo­nej twa­rzy, tak dalece przej­mu­ją­cym się ocze­ku­jącą go roz­prawą, że nie mógł usie­dzieć spo­koj­nie. Krą­żył ner­wowo po celi tam i z powro­tem, niby dzi­kie zwie­rzę, ocie­ra­jąc się przy tym o kolana sie­dzą­cych na pry­czy i wykrzy­ku­jąc, że jest nie­winny. Miał zarzut, jak się zdaje, włó­czę­go­stwa i zamiaru doko­na­nia wła­ma­nia. Powie­dział nam, że był za krat­kami już dzie­więć razy i że w podob­nych spra­wach, w któ­rych wyrok zapada naj­czę­ściej na pod­sta­wie podej­rzeń, recy­dy­wi­stów nie­uchron­nie czeka odsiadka. Co pewien czas potrzą­sał pię­ścią w kie­runku drzwi, rycząc: „Pie­przony gno­jek! Pie­przony gno­jek!”, mając na myśli „łapsa”, który go aresz­to­wał.

Nie­ba­wem wpro­wa­dzono do celi dwóch innych zatrzy­ma­nych: odra­ża­ją­cego mło­dego Belga, któ­remu zarzu­cano tamo­wa­nie ruchu ulicz­nego wóz­kiem z warzy­wami, oraz jakieś kudłate indy­wi­duum, które było albo głu­cho­nieme, albo nie rozu­miało ani słowa po angiel­sku. Wyjąw­szy tego ostat­niego przy­by­sza, wszy­scy zatrzy­mani opo­wia­dali o sobie z nie­zwy­kłą otwar­to­ścią. Rumiany ele­gant oka­zał się „kie­row­ni­kiem” pubu (o tym, jak dalece lon­dyń­scy wła­ści­ciele tych lokali tkwią w kie­szeni bro­war­ni­ków, świad­czy to, że nazywa się ich potocz­nie „kie­row­ni­kami”, nie zaś „gospo­da­rzami”; w isto­cie są oni jedy­nie pra­cow­ni­kami najem­nymi); zde­frau­do­wał on gotówkę klubu bożo­na­ro­dze­nio­wego6. Był też, co jest czę­ste w tym fachu, zadłu­żony u bro­war­ni­ków i zabrał z kasy nieco gro­sza, nie­wąt­pli­wie po to, żeby na wyści­gach kon­nych posta­wić na fawo­ryta. Dwóch człon­ków klubu odkryło ów fakt na kilka dni przed wypłatą pre­mii i dało znać poli­cji. „Kie­row­nik” zwró­cił natych­miast całą kwotę, poza dwu­na­stoma fun­tami, które także oddał przed roz­prawą. Pomimo to było pewne, że zosta­nie ska­zany, ponie­waż sądy zacie­kle zwal­czają podob­nych defrau­dan­tów – i rze­czy­wi­ście, jesz­cze tego samego dnia ska­zano go na cztery mie­siące pozba­wie­nia wol­no­ści. Oczy­wi­ście był bez­pow­rot­nie zruj­no­wany. Bro­war­nicy spo­wo­dują nie­chyb­nie wsz­czę­cie postę­po­wa­nia upa­dło­ścio­wego, sprze­da­dzą z licy­ta­cji wypo­sa­że­nie lokalu i meble, on zaś, były wła­ści­ciel, już ni­gdy nie otrzyma licen­cji na pro­wa­dze­nie pubu. Usi­ło­wał nad­ra­biać przed nami miną, palił też papie­rosa za papie­ro­sem ze spo­rego zapasu gold flake’ów – zapewne po raz ostatni w życiu dys­po­no­wał papie­rosami w takiej ilo­ści, jakiej potrze­bo­wał. Kiedy mówił do nas, jego oczy miały przez cały czas pusty, nie­obecny wyraz. Wydaje mi się, że do jego świa­do­mo­ści stop­niowo docie­rało, iż jego dotych­cza­sowe życie – rozu­miane jako przy­zwo­ity sta­tus spo­łeczny – wła­śnie się skoń­czyło.

Żyd był zaopa­trze­niow­cem wła­ści­ciela koszer­nej jatki w Smi­th­fields. Wyko­ny­wał to zaję­cie nie­prze­rwa­nie przez sie­dem lat, po czym nie­ocze­ki­wa­nie przy­własz­czył sobie dwa­dzie­ścia osiem fun­tów i poje­chał do Edyn­burga (nie mam poję­cia dla­czego aku­rat tam), „użył” sobie z dziew­czyn­kami, a gdy wyczer­pał fun­du­sze, powró­cił i oddał się w ręce poli­cji. Zwró­cił już szes­na­ście fun­tów, a resztę pozwo­lono mu spła­cać w mie­sięcz­nych ratach. Był żonaty, miał kil­koro dzieci. Powie­dział nam coś cie­ka­wego, a mia­no­wi­cie, że jego pra­co­dawca praw­do­po­dob­nie będzie miał kło­poty w syna­go­dze za to, że podał go do sądu. Podobno Żydzi mają wła­sne sądy roz­jem­cze i żad­nemu Izra­eli­cie nie wolno zaskar­żyć współ­wy­znawcy do pań­stwo­wego sądu, przy­naj­mniej jeśli cho­dzi o sprze­nie­wie­rze­nie, nie przed­sta­wiw­szy sprawy naj­pierw wła­snemu try­bu­na­łowi.

Zasko­czyło mnie rów­nież to, o czym zapew­niali mnie ci męż­czyźni, a słowa te sły­sza­łem z ust nie­mal każ­dego oskar­żo­nego o poważne wykro­cze­nie. Mówili oni: „Nie boję się wię­zie­nia, tylko utraty pracy”. Moim zda­niem dowo­dzi to, jak bar­dzo prawo traci swoją moc w porów­na­niu z kapi­ta­li­stą.

Trzy­mali nas tak w ocze­ki­wa­niu przez kilka godzin. W celi było bar­dzo nie­wy­god­nie, bo nie mogli­śmy wszy­scy jed­no­cze­śnie usiąść na pry­czy, a w dodatku było prze­raź­li­wie zimno, mimo że tak się tło­czy­li­śmy. Kilku aresz­tan­tów sko­rzy­stało z toa­lety, co było obrzy­dliwe w tak małym pomiesz­cze­niu, tym bar­dziej że nie dzia­łała spłuczka. Knaj­piarz czę­sto­wał na prawo i lewo papie­ro­sami, a dyżurny poli­cjant dostar­czał ogień. Chwi­lami sły­sze­li­śmy dziwny brzę­kliwy odgłos z sąsied­niej celi, gdzie w poje­dynkę osa­dzono mło­dzieńca, który wbił swo­jej „panience” nóż w brzuch, ale, jak się dowie­dzie­li­śmy, kobieta praw­do­po­dob­nie prze­żyje. Bóg raczy wie­dzieć, co działo się obok, lecz brzmiało to tak, jakby nożow­nika przy­kuto do ściany. Około dzie­sią­tej każdy z nas otrzy­mał kubek her­baty – oka­zało się, że choć nie prze­wi­duje tego regu­la­min, napój przy­go­to­wali misjo­na­rze – a wkrótce potem prze­pro­wa­dzono nas do pomiesz­cze­nia przy­po­mi­na­ją­cego spo­rych roz­mia­rów pocze­kal­nię, gdzie aresz­to­wani spę­dzają czas przed roz­prawą.

Zgro­ma­dziło się tam około pięć­dzie­się­ciu męż­czyzn w roz­ma­itym typie, jed­nak, ogól­nie rzecz bio­rąc, ubra­nych znacz­nie lepiej niż można by ocze­ki­wać. Krą­żyli w kape­lu­szach na gło­wach tam i z powro­tem, drżąc z zimna. Byłem też świad­kiem nie­zmier­nie intry­gu­ją­cej sceny. Otóż, gdy zabie­rano mnie do celi, dostrze­głem, jak obok zamy­kają dwóch nie­do­my­tych typ­ków, znacz­nie brud­niej­szych ode mnie, zatrzy­ma­nych za pijań­stwo lub sta­wia­nie oporu wła­dzy. Teraz w pocze­kalni ci dwaj, z notat­ni­kami w dło­niach, wypy­ty­wali o coś innych zatrzy­ma­nych. Wyglą­dało na to, że obaj są „taj­nia­kami” i zamknięto ich wraz z innymi, by wyła­wiali co cie­kaw­sze infor­ma­cje, wśród więź­niów panuje bowiem coś na kształt wol­no­mu­lar­stwa, roz­ma­wiają ze sobą, niczego nie ukry­wa­jąc. Pomy­śla­łem, że to wyświech­tany trik.

Przez cały czas aresz­tan­tów odpro­wa­dzano parami kory­ta­rzem wio­dą­cym do sali roz­praw. Sier­żant krzyk­nął: „Pijacy, wycho­dzić!”, na co czte­rech czy może pię­ciu z nas przede­fi­lo­wało przez kory­tarz i zatrzy­mało się przed drzwiami pomiesz­cze­nia sądu. Dyżurny poli­cjant udzie­lił mi kilku rad:

– Wcho­dząc, zdej­mij pan czapkę, przy­znaj się do winy i tylko odpo­wia­daj na pyta­nia. Byłeś pan już karany?

– Nie.

– Będzie to pana kosz­to­wać sześć szy­lin­gów. Zapłaci pan?

– Nie. Mam tylko dwa pensy.

– Dobra, nie­ważne. Szczę­ściarz z pana, nie ma dziś sędziego Browna. Abs­ty­nent. Nie ma lito­ści dla pija­ków. Ani, ani.

Sprawy z oskar­że­nia o pijań­stwo zała­twiano tak szybko, że nawet nie zdo­ła­łem przyj­rzeć się bli­żej sądowi. Pamię­tam tylko jak przez mgłę pod­wyż­sze­nie, godło na ścia­nie, urzęd­ni­ków sie­dzą­cych przy biur­kach niżej oraz drew­nianą balu­stradkę. Posu­wa­li­śmy się wzdłuż niej gęsiego, a całe postę­po­wa­nie wyglą­dało za każ­dym razem tak:

– Edward Bur­ton – pijany – i zamro­czony.

– Pił?

– Tak.

– Sześć szy­lin­gów, prze­cho­dzić – następny!

Cała ta pro­ce­dura trwała około pię­ciu sekund. Po prze­ciw­nej stro­nie kory­ta­rza znaj­do­wał się pokój, w któ­rym sie­dział sier­żant z księgą spraw.

– Sześć szy­lin­gów? – zapy­tał.

– Tak.

– Płaci pan?

– Nie mam z czego.

– W porządku, z powro­tem do celi.

I tak odpro­wa­dzono mnie i zamknięto w celi w nie­spełna dzie­sięć minut po tym, jak z niej wysze­dłem.

Powró­cił rów­nież wła­ści­ciel pubu, któ­rego sprawę odro­czono, oraz młody Belg, nie­mo­gący, podob­nie jak ja, zapła­cić grzywny. Żyda nie było: nikt nie wie­dział, czy go zwol­niono, czy też ska­zano. W ciągu dnia przez celę prze­wi­nęło się wielu zatrzy­ma­nych, jedni cze­kali na roz­prawy, inni, by „Czarna Mańka” zabrała ich do wię­zie­nia. Na­dal pano­wał chłód, a ohydny klo­ze­towy odór w celi stał się nie do znie­sie­nia. Około dru­giej dali nam obiad zło­żony z kubka her­baty i dwóch kro­mek chleba z mar­ga­ryną na osobę. Widocz­nie był to posi­łek regu­la­mi­nowy. Jeśli ktoś miał przy­ja­ciół na zewnątrz, mógł dostać jedze­nie z mia­sta, a jed­nak ode­bra­łem to jako cho­lerną nie­spra­wie­dli­wość, że ten, kto nie ma gro­sza przy duszy, musi ocze­ki­wać na roz­prawę mając w żołądku tylko chleb z mar­ga­ryną, a także zaro­śnięty – ja sam nie mia­łem przez czter­dzie­ści osiem godzin moż­li­wo­ści ogo­le­nia się – co wyglą­dało na chęć spra­wie­nia, by sąd się doń uprze­dził.

Wśród tych, któ­rzy prze­wi­nęli się przez celę, było dwóch kum­pli czy wspól­ni­ków zwa­nych, o ile dobrze pamię­tam, Sno­uter i Char­lie, aresz­to­wa­nych za jakieś wykro­cze­nie uliczne, chyba za tamo­wa­nie ruchu ulicz­nego wóz­kiem z warzy­wami. Sno­uter był rumia­nym na twa­rzy zło­śli­wym chu­dziel­cem, a Char­lie face­tem krę­pym, krzep­kim i jowial­nym w obej­ściu. Ich kon­wer­sa­cja była dość inte­re­su­jąca.

Char­lie: W mordę, ale tu kurew­sko zimno. Mie­li­śmy fart, że nie było dziś sta­rego Browna. Łyp­nąłby tylko i wle­pił każ­demu po mie­chu.

Sno­uter (z nudów śpiewa):

Sępię, sępię, to mój fach,

Jestem w tym dobry, że aż strach.

Sępię tu, sępię tam,

Zawsze sobie radę dam.

Char­lie: Och, wal się z tym swoim sępie­niem! O tej porze roku trzeba myśleć o wyżerce. Te wszyst­kie indyki na wysta­wach, jak sze­regi jakie­goś pie­przo­nych żoł­nie­rzy bez mun­du­rów – aż ci ślinka leci z pyska, co nie? Zakła­dam się o szó­staka pen­sów, że jesz­cze przed wie­czo­rem zwinę taką jedną sztukę.

Sno­uter: I na cho­lerę ci on? Prze­cież nie upie­czesz jebańca na ogniu w schro­ni­sku?

Char­lie: Na kij go piec? Wiem, gdzie mogę go spy­lić, za szy­linga albo dwa.

Sno­uter: To żaden inte­res. Teraz naj­le­piej zara­biać śpie­wa­niem. Kolędy – to jest coś. Jak jesz­cze zacznę cią­gnąć je na smęt­nie, to wszyst­kim serca miękną. Stare pru­kwy aż łza­wią jak mnie słu­chają. Ale w te święta chyba nic z tego. Jak mam wywle­kać komuś forsę z gar­dła, to już wolę sie­dzieć w cha­łu­pie.

Char­lie: No to ja zaśpie­wam ci kawa­łek kolędy. Hymny też znam… (zaczyna śpie­wać nie­złym basem):

Jezu. Ty mą duszę miłu­jesz

Opiece pole­cam się Two­jej…

Dyżurny poli­cjant (spo­gląda przez zakra­to­wane okienko):

– Spo­kój tam, spo­kój! Myśli­cie, że co to jest? Modli­tewne spo­tka­nie bap­ty­stów?

Char­lie (cichym gło­sem po odej­ściu poli­cjanta):

– Wal się, obszczańcu. – I nuci:

Gdy wody wzbu­rzone falują,

Gdy nawał­nic toczą się boje!7

– Chyba nie ma takiego hymnu, któ­rego bym nie znał. Przez moje ostat­nie dwa lata w Dart­moor śpie­wa­łem w chó­rze jako bas.

Sno­uter: Taa? Jak jest teraz w Dart­moor? Dają tam jesz­cze mar­mo­ladę?

Char­lie: Nie, ale dają ser, dwa razy na tydzień.

Sno­uter: Nie mów! A ile żeś tam wła­ści­wie kiblo­wał?

Char­lie: Czwórkę.

Sno­uter: Czwórka bez cipy – o w mordę! Faceci tam to chyba dostają świra, jak zoba­czą kawa­łek spód­nicy (kobietę), co?

Char­lie: Spoko, w Dart­moor dyma­li­śmy stare baby po krza­kach jake­śmy wycho­dzili do roboty. Cią­gło się je pod żywo­płot jak była mgła. Kopały tam ziem­niaki. Rżnęły się aż miło, a wszyst­kie pod sie­dem­dzie­siątkę. Czter­dzie­stu nas na tym przy­ła­pali, no i dali popa­lić! Chleb i woda, łań­cu­chy – wszystko. Przy­sią­głem po tym na moją Biblię, że już ni­gdy nie dam się zapusz­ko­wać.

Sno­uter: Co ty nie powiesz! A za co zwi­nęli cię ostat­nim razem?

Char­lie: Nie uwie­rzysz, stary. Zosta­łem zaka­po­wany – przez moją sio­strę! Taa, wła­sną, pie­przoną sio­strę. Krowa z niej jakich mało. Chajt­nęła się z jakimś reli­gij­nym dup­kiem i przez tę jebaną reli­gię ma teraz pięt­nastkę bacho­rów. I wła­śnie ten ojcze­na­szek namó­wił ją, żeby mnie zaka­po­wała. Ale się ode­gra­łem, mówię ci. Wiesz, co zro­bi­łem jak tylko wyszłem z mamra? Kupi­łem młot, poszłem na cha­wirę sio­struni i roz­wa­li­łem jej pia­nino w pie­przone drza­zgi. A jak. A potem mówię, że to za to, że mnie zaka­blo­wała. „Ty kobyło!”, wrza­sną­łem do niej – i tak dalej, i tak dalej.

Gawę­dzili w podob­nym tonie przez cały dzień, zado­wo­leni, bo mieli lek­kie zarzuty i dobrze się czuli we wła­snym towa­rzy­stwie. Ci, któ­rych ocze­ki­wała odsiadka w wię­zie­niu, nie mówili nic, zacho­wy­wali się nie­spo­koj­nie, a wyraz twa­rzy niektó­rych z nich – tych sta­tecz­nych, pierw­szy raz w życiu zatrzy­ma­nych przez poli­cję – był zaiste straszny. Około trze­ciej po połu­dniu wypro­wa­dzono z celi wła­ści­ciela pubu i odwie­ziono pod kon­wo­jem do wię­zie­nia. Pocie­szyło go tro­chę to, co usły­szał od dyżur­nego poli­cjanta, że jedzie do tego samego zakładu kar­nego, w któ­rym sie­dział lord Kyl­sant8. Knaj­piarz wymy­ślił sobie, że jeśli będzie się go tam trzy­mać, to może na wol­no­ści tam­ten zała­twi mu jakąś pracę.

Nie mia­łem poję­cia, jak długo będę sie­dzieć w aresz­cie; przy­pusz­cza­łem, że co naj­mniej kilka dni. Jed­nak mię­dzy godziną czwartą a piątą po połu­dniu wypro­wa­dzono mnie z celi, oddano z depo­zytu rze­czy i kazano opu­ścić komi­sa­riat. Jed­no­dniowa odsiadka naj­wi­docz­niej wystar­czyła zamiast grzywny. Mia­łem tylko dwa pensy gotówki, nic do jedze­nia przez resztę dnia poza chle­bem z mar­ga­ryną, no i byłem głodny jak sto dia­błów; jed­nak, jak to zwy­kle bywa, gdy ma się do wyboru tytoń albo jedze­nie, za swoje dwa pensy kupi­łem tytoń. Następ­nie posze­dłem do schro­ni­ska dla ubo­gich przy Water­loo Road, pro­wa­dzo­nego przez Armię Kościoła9, gdzie można zjeść dwa posiłki skła­da­jące się z chleba, peklo­wa­nej woło­winy i her­baty, uczest­ni­cząc potem w zbio­ro­wych modli­twach, a wszystko to za cztery godziny piło­wa­nia drewna.

Następ­nego ranka wró­ci­łem do domu, skąd wzią­łem tro­chę gro­sza i ruszy­łem w kie­runku Edmon­ton. Dotar­łem do tam­tej­szego schro­ni­ska o dzie­wią­tej wie­czór, a choć nie byłem zupeł­nie pijany, widać było po mnie, że jestem pod wpły­wem; sądzi­łem, że to wystar­czy, by mnie zamknęli, ponie­waż w świe­tle ustawy o włó­czę­go­stwie tramp popeł­nia wykro­cze­nie, jeśli przy­cho­dzi do przy­tułku pijany. Jed­nakże tam­tej­szy funk­cyjny odniósł się do mnie z sza­cun­kiem, uznał chyba, iż włó­częga, który ma fun­du­sze na alko­hol, zasłu­guje na powa­ża­nie. I mimo że pod­czas kilku następ­nych dni pró­bo­wa­łem jesz­cze kil­ka­krot­nie tra­fić do wię­zie­nia, żebrząc na oczach poli­cji, jak na iro­nię nikt nie zwró­cił na mnie naj­mniej­szej uwagi. W tej sytu­acji, ponie­waż nie chcia­łem popeł­nić poważ­niej­szego wykro­cze­nia, co mogłoby spo­wo­do­wać usta­le­nie mojej praw­dzi­wej toż­sa­mo­ści – i tak dalej – dałem za wygraną. Moja wyprawa zakoń­czyła się fia­skiem, opi­sa­łem ją jed­nak, ponie­waż dała mi sporo inte­re­su­ją­cych doświad­czeń.

Tytuł ory­gi­nalny: The Clink, sier­pień 1932 r.

Schronisko dla włóczęgów

Schro­ni­sko dla włó­czę­gów

Było późne popo­łu­dnie. Nasza grupa – czter­dzie­stu ośmiu męż­czyzn i jedna kobieta – leżała poko­tem na tra­wie i cze­kała na otwar­cie schro­ni­ska. Byli­śmy zbyt zmę­czeni, żeby wda­wać się w roz­mowy. Każde z nas legło gdzie popa­dło; z zaro­śnię­tych gęb ster­czały skręty. Nad naszymi gło­wami zwie­szały się gałę­zie kasz­ta­now­ców okryte kwia­tami, a wysoko, po czy­stym nie­bie, pra­wie nie­do­strze­gal­nie sunęły wiel­kie strzę­pia­ste obłoki. Roz­rzu­ceni na mura­wie niczym śmie­cie, two­rzy­li­śmy zbie­ra­ninę wyświech­ta­nych miej­skich obdar­tu­sów. Kala­li­śmy oto­cze­nie, tak jak puszki po kon­ser­wach i zużyte torby papie­rowe zanie­czysz­czają nad­mor­skie plaże.

Jeżeli już się roz­ma­wiało, to wyłącz­nie o urzę­du­ją­cym w tutej­szym schro­ni­sku „Włó­czę­dze Funk­cyj­nym”. Był on, co zgod­nie zaświad­czali wszy­scy, bestią, dzier­ży­mordą, tyra­nem, roz­wrzesz­cza­nym, ubli­ża­ją­cym, bez­li­to­snym psem. Gdy krę­cił się w pobliżu, żaden włó­częga nie śmiał nawet pisnąć, gdyż znany był z tego, że wielu nędza­rzy wyrzu­cił kop­nia­kami w środku nocy ze schro­ni­ska tylko za to, że nie dość uprzej­mie mu odpo­wie­dzieli. Kiedy przy wej­ściu szło się na obszu­ka­nie, to – jak wszy­scy się zakli­nali – Funk­cyjny brał po pro­stu klienta za nogi i mocno nim potrzą­sał. Jeżeli zna­lazł u kogoś tytoń, trzeba było pła­cić cho­ler­nie wysoką karę, a jeśli ktoś chciał wejść z pie­niędzmi (co jest sprzeczne z prze­pi­sami) – mógł od razu pole­cić duszę Bogu.

Mia­łem przy sobie osiem pen­sów.

– Na miłość boską, co robisz, przy­ja­cielu – wykrzyk­nął pewien bywa­lec schro­nisk. I poso­wił mi:

– Nie bierz forsy ze sobą. Za wej­ście do tej budy z ośmioma pen­sami wle­pią ci sie­dem dni paki!

Zagrze­ba­łem więc pie­nią­dze pod żywo­pło­tem, ozna­cza­jąc to miej­sce kamie­niem. Potem wszy­scy wzię­li­śmy się za cho­wa­nie zapa­łek i tyto­niu, żeby je prze­szmu­glo­wać: posia­da­nie tych arty­ku­łów jest bowiem ofi­cjal­nie zabro­nione pra­wie we wszyst­kich schro­ni­skach, toteż każdy powi­nien je zosta­wić na noc przy wej­ściu. Trefny towar poupy­cha­li­śmy zatem w skar­pe­tach, ale ponie­waż dwu­dzie­stu z nas ich nie miało, musieli prze­nieść tytoń w butach, ukła­da­jąc go nawet pod pal­cami stóp. Od tej kon­tra­bandy kostki u nóg tak nam pogru­biały, że gdyby ktoś spoj­rzał na naszą gro­madkę, mógłby pomy­śleć, że nagle wybu­chła wśród nas epi­de­mia ele­fan­tiazy. Zgod­nie jed­nakże z pew­nym nie­pi­sa­nym pra­wem, nawet naj­bar­dziej bez­względni funk­cyjni ni­gdy nikogo nie obszu­kują poni­żej kolan, więc w rezul­ta­cie tylko jed­nego z nas przy­ła­pano na szmu­glu. Był to Scotty, niski, zaro­śnięty włó­częga, mówiący dzi­wacz­nym akcen­tem, który brzmiał, jakby zro­dził się gdzieś pod Glas­gow, ale też zatrą­cał lon­dyń­skim cock­neyem. Wypeł­niona nie­do­pał­kami puszka Scotty’ego wypa­dła mu ze skar­petki w naj­mniej odpo­wied­nim momen­cie i została skon­fi­sko­wana.

O szó­stej brama otwo­rzyła się na oścież i weszli­śmy do środka. Urzęd­nik wpi­sał nasze nazwi­ska oraz inne dane do reje­stru, po czym ode­brał nam zawi­niątka z rze­czami. Kobietę ode­słano na spe­cjalny oddział, gdzie włó­czę­gom przy­dzie­lano pracę, nas zaś do schro­ni­ska. Był to ponury, zimny, pobie­lony wewnątrz wap­nem budy­nek. Mie­ściły się tam wyłącz­nie umy­wal­nia, jadal­nia i około setki wąskich, kamien­nych cel. Ów strasz­liwy Funk­cyjny ocze­ki­wał już przy drzwiach, skąd popro­wa­dził nas całym sta­dem do umy­walni; mie­li­śmy tam zdjąć ubra­nia i przejść rewi­zję. Funk­cyjny był osob­ni­kiem o szorst­kim obej­ściu, około czter­dziestki, miał w sobie coś z woj­sko­wego, a z włó­czę­gami nie bawił się w uprzej­mo­ści, trak­to­wał nas zupeł­nie jak stado owiec u wodo­poju, poga­niał wszyst­kich sztur­chań­cami, mie­szał z bło­tem. Gdy jed­nak doszedł do mnie, spoj­rzał badaw­czo i zapy­tał:

– Jeste­ście dżen­tel­me­nem?

– No cóż, chyba tak – odpo­wie­dzia­łem.

Obrzu­cił mnie jesz­cze raz spoj­rze­niem.

– O, to masz pan cho­ler­nego pecha – wyznał – tak, tak, cho­ler­nego pecha. – Po tej roz­mo­wie naj­wy­raź­niej posta­no­wił, jak się potem oka­zało, trak­to­wać mnie w miarę miło­sier­nie, a nawet z rodza­jem sza­cunku.

Umy­wal­nia przed­sta­wiała obrzy­dliwy widok. Zostały odsło­nięte wszyst­kie wsty­dliwe sekrety naszej bie­li­zny: brud, dziury, łaty, troki zamiast guzi­ków, kolejne war­stwy jakichś resz­tek i strzę­pów mate­riału – czę­sto dosłow­nie same dziury trzy­ma­jące się kupy jedy­nie dzięki zle­pia­ją­cemu je w całość bru­dowi. W pomiesz­cze­niu zro­biło się tłoczno od paru­ją­cych nagich ciał, kwa­śny odór włó­czę­gów gryzł się z mdłą wonią przy­po­mi­na­jącą smród klo­aki, wła­ściwą schro­ni­skom. Nie­któ­rzy nie chcieli się kąpać, wyprali sobie tylko „owi­ja­cze pal­ców”, czyli ohyd­nie lep­kie skrawki mate­riału, któ­rymi włó­czę­dzy okrę­cają sobie stopy. Każdy z nas miał trzy minuty na kąpiel. Całej gro­ma­dzie musiało wystar­czyć sześć śli­skich od brudu ręcz­ni­ków, zeszy­tych koń­cami i zawie­szo­nych na wał­kach.

Po kąpieli zabrano nam odzież i roz­dano szare baweł­niane koszule, podobne do okryć noc­nych, się­ga­jące do połowy ud. Potem musie­li­śmy przejść do sali jadal­nej, gdzie na zbi­tych z desek sto­łach podano nam kola­cję. Był to posi­łek, jaki zwy­kle jada się w schro­ni­skach, zawsze ten sam, bez względu na to, czy nazywa się „śnia­da­niem”, „obia­dem” czy „kola­cją”, a więc: ćwierć kilo chleba, kawa­łe­czek mar­ga­ryny i pół litra niby to her­baty. Prze­łknię­cie tego lichego, nie­zdro­wego jadła zajęło nam pięć minut. Następ­nie Funk­cyjny wydał każ­demu po trzy baweł­niane koce i roz­pro­wa­dził wszyst­kich po celach, w któ­rych mie­li­śmy spę­dzić noc. Drzwi do tych pomiesz­czeń zamknięto od zewnątrz nieco przed siódmą wie­czór – miano ich nie otwie­rać przez następne dwa­na­ście godzin.

Cele mie­rzyły dwa i pół metra na pół­tora i nie miały żad­nego oświe­tle­nia z wyjąt­kiem jed­nego malut­kiego, zakra­to­wa­nego okienka umiesz­czo­nego wysoko pod sufi­tem oraz juda­sza w drzwiach. Ale nie było też robac­twa, a wypo­sa­że­nie sta­no­wiły żela­zne łóżka, na któ­rych leżały sien­niki: jedne i dru­gie nale­żały do rzadko spo­ty­ka­nych luk­su­sów. W wielu schro­ni­skach trzeba bowiem spać na drew­nia­nych pół­kach wysta­ją­cych ze ścian, a cza­sem wprost na pod­ło­dze – za poduszkę służy wtedy zro­lo­wane wierzch­nie okry­cie. Znaj­do­wa­łem się w celi sam i nie dzie­li­łem z nikim łóżka, dla­tego też liczy­łem, że się porząd­nie wyśpię. Nic jed­nak z tego nie wyszło, w każ­dym bowiem schro­ni­sku zawsze jest z czymś nie tak, a wadą tego, w któ­rym wła­śnie prze­by­wa­łem, było, co natych­miast odkry­łem, panu­jące tu zimno. Zaczął się wła­śnie maj i chyba z powodu tej pory roku – w cha­rak­te­rze, zapewne, skrom­nej ofiary zło­żo­nej bogom wio­sny – wła­dze schro­ni­ska odcięły dopływ gorą­cej wody do rur grzej­nych, wsku­tek czego baweł­niane koce, jakie nam wydano, oka­zały się pra­wie bez­u­ży­teczne. Nocą można było tylko kulić się, zasy­piać na dzie­sięć minut, budzić się prze­mar­z­nię­tym na kość i nie­cier­pli­wie wycze­ki­wać ranka.

I jak to bywa w schro­ni­skach, gdy w końcu zdo­ła­łem się jakoś uło­żyć i zasnąć, nade­szła pora wsta­wa­nia. Funk­cyjny prze­szedł kory­ta­rzem, łomo­cząc bucio­rami i wrzesz­cząc, żeby­śmy szybko wyła­zili z betów. Natych­miast też kory­tarz zaroił się od brud­nych, śmier­dzą­cych postaci w przy­dzia­ło­wych koszu­lach. Towa­rzy­stwo pognało czym prę­dzej do umy­walni – rano bowiem wszyst­kim musiała wystar­czyć tylko jedna, wspólna kadź i kto pierw­szy jej dopadł, ten mył się w czy­stej wodzie. Kiedy ja dosta­łem się do umy­walni, dwu­dzie­stu włó­czę­gów zdą­żyło już umyć twa­rze. Jed­nym spoj­rze­niem ogar­ną­łem czarny kożuch na powierzchni wody i zde­cy­do­wa­łem, że tego dnia pozo­stanę brudny.

Wło­ży­li­śmy szybko ubra­nia, a potem prze­szli­śmy do jadalni, by pio­ru­nem prze­łknąć śnia­da­nie. Chleb był znacz­nie gor­szy, niż zwy­kle bywa w takich schro­ni­skach, bo nasz Funk­cyjny, idiota, który w dodatku stru­gał woj­sko­wego, pokroił go już poprzed­niego dnia i dla­tego kromki zdą­żyły tak sczer­stwieć, że przy­po­mi­nały suchary jadane daw­niej na okrę­tach. Po zim­nej, bez­sen­nej nocy byli­śmy jed­nak zado­wo­leni przy­naj­mniej z her­baty. Nie wyobra­żam sobie, co włó­czę­dzy zro­bi­liby bez her­baty, czy też raczej bez tego płynu, który tak nazy­wają. Jest to ich poży­wie­nie, ich lek, pana­ceum na wszel­kie zło. Bez tych dwóch litrów, bo tyle chyba wle­wają w sie­bie codzien­nie, wąt­pię, czy zdo­ła­liby sta­wić czoło tru­dom życia.

Po śnia­da­niu trzeba było znów się roze­brać – tym razem po to, by przejść kon­trolę lekar­ską, która w schro­ni­skach jest środ­kiem zapo­bie­gaw­czym prze­ciw ospie. Nim zja­wił się dok­tor, minęły trzy kwa­dranse, był więc czas na dokład­niej­sze przyj­rze­nie się pozo­sta­łym włó­czę­gom i naoczne prze­ko­na­nie się, co za typy tu tra­fiają. To, co zoba­czy­łem, było w isto­cie poucza­jące. Sta­li­śmy na kory­ta­rzu w dłu­gim dwu­sze­regu, roze­brani do pasa, dygo­czący z zimna. Pro­mie­nie sło­neczne prze­ni­ka­jące przez szyby, błę­kit­nawe i chłodne, oświe­tlały nasze ciała z bez­li­to­sną dokład­no­ścią. Wąt­pię, czy kto­kol­wiek, kto nie oglą­dał wcze­śniej takiej zbie­ra­niny, potrafi wyobra­zić sobie ten widok: przy­po­mi­na­li­śmy stado zde­ge­ne­ro­wa­nych kun­dli o roz­dę­tych brzu­chach. Skoł­tu­nione włosy, zaro­śnięte, pomarsz­czone twa­rze, zapa­dłe klatki pier­siowe, pła­skie stopy, sfla­czałe mię­śnie – u każ­dego można było zna­leźć jakąś defor­ma­cję lub odra­ża­jącą fizyczną szpe­totę, spo­wo­do­waną przez cho­roby. Wszy­scy stło­czeni na kory­ta­rzu mieli obwi­słe, blade ciała i skórę cho­ro­bli­wie wybla­kłą, jak zawsze włó­czę­dzy pod swoją zwod­ni­czą opa­le­ni­zną. Bar­dzo dobrze zapa­mię­ta­łem kilku. Był tam na przy­kład „Tatko”, który miał sie­dem­dzie­siąt cztery lata, nabie­głe krwią, łza­wiące oczy i nosił pas prze­pu­kli­nowy; był też pewien wygłod­niały osob­nik ze ster­czą­cymi żebrami, zapad­nię­tymi policz­kami, rzadką bródką i wklę­słym brzu­chem, wyglą­da­jący jak zewłok biblij­nego Łaza­rza z pry­mi­tyw­nego obrazka; był wresz­cie jakiś imbe­cyl, który cho­dził tam i z powro­tem, co pewien czas chi­cho­cząc z jakimś cichym zado­wo­le­niem, jakby z tego, że stale opa­dają mu spodnie, pod któ­rymi nie miał nic. Jed­nakże tylko garstka spo­śród pozo­sta­łych wyglą­dała lepiej niż ci trzej; nie zna­la­złoby się mię­dzy nimi nawet dzie­się­ciu przy­zwo­icie zbu­do­wa­nych męż­czyzn, a połowa, jak sądzę, powinna była leżeć w szpi­talu.

Ponie­waż była nie­dziela, mie­li­śmy pozo­stać w schro­ni­sku aż do końca week­endu. Gdy tylko lekarz poszedł, zago­niono nas z powro­tem do sali jadal­nej, któ­rej drzwi zamknięto od zewnątrz. Była to sala o ścia­nach bie­lo­nych wap­nem i kamien­nej posadzce, nie­sły­cha­nie ponura ze swymi zbi­tymi z desek sto­łami i ławami oraz iście wię­zien­nym odo­rem. Okna znaj­do­wały się tak wysoko, że nie spo­sób było wyj­rzeć na zewnątrz, a jedyną ozdobę sta­no­wiła tablica z „Prze­pi­sami”, gro­żą­cymi strasz­li­wymi karami każ­demu, kto by je zła­mał. W sali pano­wał taki ścisk, że nikt nie mógł poru­szyć łok­ciem, nie sztur­cha­jąc przy tym sąsiada. Już o ósmej wie­czór byli­śmy śmier­tel­nie znu­dzeni tą nie­wolą. Roz­ma­wiano wpraw­dzie, ale tema­tów nie było zbyt wiele, tylko drobne plotki z życia włó­czę­gów, wia­do­mo­ści o dobrych i złych schro­ni­skach, w któ­rych opieka spo­łeczna trak­tuje tram­pów lepiej bądź gorzej, histo­rie o nie­go­dzi­wo­ściach poli­cji i Armii Zba­wie­nia. Włó­czę­dzy rzadko roz­ma­wiają o czymś innym, wyłącz­nie, że tak powiem, o spra­wach zawo­do­wych. Nie ist­nieją u nich tematy zasłu­gu­jące na miano „roz­mowy”, ponie­waż pustka w żołąd­kach zabija ochotę i zdol­ność do docie­kań umy­sło­wych. Ludzie ci i tak nie dają sobie rady z więk­szo­ścią spraw tego świata. Ich naj­bliż­szy posi­łek ni­gdy nie jest zbyt pewny, dla­tego też nie potra­fią myśleć o niczym innym jak tylko o tym.

Leni­wie minęły dwie godziny. Leciwy „Tatko” o umy­śle przy­ćmio­nym przez wiek sie­dział w mil­cze­niu: plecy miał zgięte w kabłąk, a z zaczer­wie­nio­nych oczu wolno kapały na posadzkę łzy. Geo­rge, stary brudny włó­częga, znany wszyst­kim z dzi­wacz­nego zwy­czaju sypia­nia w kape­lu­szu, narze­kał, bo przy­po­mniał sobie, że gdzieś po dro­dze zgu­bił paku­nek z wyżerką. Bill obi­bok, naj­le­piej z nas wszyst­kich zbu­do­wany, krzepki żebrak her­ku­le­so­wej postury, od któ­rego zala­ty­wało piwem nawet po dwu­na­stu godzi­nach spę­dzo­nych w schro­ni­sku, snuł opo­wie­ści o nacią­ga­niu roz­ma­itych fra­je­rów na datki, o kuflach piwa, jakie sta­wiano mu w knaj­pach, i o pew­nym pasto­rze, co to pole­ciał z mordą na poli­cję, wsku­tek czego jego, Billa, wsa­dzili na sie­dem dni do pudła. Wil­liam i Fred, dwaj mło­dzi byli rybacy z Nor­folk, śpie­wali smętną pio­senkę o nie­szczę­snej Belli, zdra­dzo­nej przez kochanka i zmar­łej tra­gicz­nie w zaspie śniegu. Imbe­cyl, śli­niąc się, beł­ko­tał o jakimś uro­jo­nym pani­czyku, który podobno dał mu kie­dyś dwie­ście pięć­dzie­siąt sie­dem zło­tych suwe­re­nów. I tak nam scho­dził czas – na jało­wym glę­dze­niu o niczym i opo­wia­da­niu nud­nych jak flaki z ole­jem, okle­pa­nych świństw. Wszy­scy palili – poza Scot­tym, któ­remu przy kon­troli u wej­ścia zabrano tytoń, więc nie­bo­rak nie mógł sobie zaku­rzyć i wyglą­dał z tego powodu tak nie­szczę­śli­wie, że odstą­pi­łem mu tro­chę wła­snego tyto­niu i bibułkę. Pali­li­śmy pośpiesz­nie, cho­wa­jąc papie­rosy jak uczniacy na odgłos kro­ków Funk­cyj­nego, bo choć na pale­nie patrzono przez palce, to ofi­cjal­nie było ono jed­nak zabro­nione.

Więk­szość włó­czę­gów spę­dziła w tej ponu­rej sali kolejne dzie­sięć godzin. Trudno pojąć, jak mogli to wytrzy­mać. Naszła mnie myśl, że naj­gor­szym złem w życiu trampa jest nuda, gor­sza od głodu i nie­wy­gód, a nawet od cią­głej świa­do­mo­ści spo­łecz­nego wyklu­cze­nia. Uwię­zie­nie ciem­nego czło­wieka na cały dzień bez żad­nego zaję­cia to rów­nie głu­pie okru­cień­stwo, jak uwią­za­nie psa w beczce. Tylko czło­wiek wykształ­cony, potra­fiący wyci­szyć się wewnętrz­nie, umie znieść zamknię­cie. Włó­czę­dzy nato­miast, pra­wie zawsze nie­pi­śmienni pro­stacy, stają wobec swej nie­doli z pustym, bez­re­flek­syj­nym umy­słem. Usa­dzeni na dzie­sięć godzin na nie­wy­god­nych ławach, nie mają poję­cia, czym się zająć, i jeżeli w ogóle coś im przy­cho­dzi do głowy, to tylko skam­le­nie o swym pechu i dekla­ro­wa­nie tęsk­noty za jakąś robotą. Nie mają w sobie nic, co pozwo­li­łoby im prze­trwać udręki bez­czyn­no­ści. A zatem, skoro tak wielka część ich życia upływa im na próż­no­wa­niu, cier­pią męki nudy.

Mia­łem znacz­nie wię­cej szczę­ścia od innych, ponie­waż o dzie­sią­tej Funk­cyjny wybrał mnie do naj­bar­dziej pożą­da­nego zaję­cia w schro­ni­sku, a mia­no­wi­cie do pomocy w kuchni przy­tułku dla tych, któ­rych zatrud­niano. Tak naprawdę to nie mia­łem tam nic do roboty, więc mogłem zaszyć się w szo­pie na ziem­niaki razem z kil­koma obe­rwań­cami, któ­rzy urwali się z nie­dziel­nego nabo­żeń­stwa poran­nego. W szo­pie miło grzał pie­cyk, stały wygodne skrzynki słu­żące za sie­dzi­ska, były stare numery „Family Herald”, a nawet książka o Raf­fle­sie, dżen­tel­me­nie wła­my­wa­czu, z biblio­teki przy­tułku. Po schro­ni­sku był to raj.

Pozwo­lono nam rów­nież zjeść obiad, jaki otrzy­my­wali zatrud­nieni, i był to jeden z naj­ob­fit­szych posił­ków, jakim kie­dy­kol­wiek mnie ura­czono. Włó­częga nie uświad­czy takiej fury jedze­nia nawet dwa razy w roku – w schro­ni­sku czy poza nim. Obi­ja­jący się w szo­pie nędza­rze powie­dzieli mi, że w nie­dziele zawsze obże­rają się po gar­dło, ale przez sześć pozo­sta­łych dni tygo­dnia cho­dzą głodni. Po posiłku kucharz zapę­dził mnie do zmy­wa­nia i kazał wyrzu­cać przy­nie­sione z bara­ków resztki jedze­nia. Ich ilość była zadzi­wia­jąca – ujrza­łem sterty olbrzy­mich por­cji woło­winy, kubły pełne chleba i jarzyn, a wszystko zsy­py­wano do pojem­ni­ków na odpadki i jesz­cze rzu­cano na wierzch wypa­rzone fusy her­ba­ciane. Tym peł­no­war­to­ścio­wym poży­wie­niem wypeł­ni­łem po brzegi pięć pojem­ni­ków. Tym­cza­sem moi kole­dzy włó­czę­dzy sie­dzieli w odda­lo­nym o dwie­ście metrów schro­ni­sku, mając w żołąd­kach nędzny obiad, skła­da­jący się z nie­śmier­tel­nego chleba, takiejż her­baty i może na dokładkę z dwóch zim­nych, goto­wa­nych kar­to­fli, jako że była nie­dziela. Naj­wy­raź­niej żyw­ność mar­no­wano tam roz­myśl­nie, zamiast prze­zna­czać ją dla głod­nych włó­czę­gów.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Akcja tego, utrzy­ma­nego w repor­ta­żo­wym stylu, opo­wia­da­nia roz­po­częła się w sobotę 12 grud­nia 1931 r. (moż­liwe rów­nież, że tydzień póź­niej). Tytuł ory­gi­nalny, The Clink, to slan­gowa nazwa wię­zie­nia, pocho­dząca od nazwy ist­nie­ją­cego w XVI w. i póź­niej w Lon­dy­nie (w gmi­nie South­wark) zakładu kar­nego zwa­nego „Clink” (przyp. red. wyd. ang.). [wróć]

2. Cho­dzi praw­do­po­dob­nie o jedno z tanich i pod­rzęd­nych pism ame­ry­kań­skich zawie­ra­ją­cych sen­sa­cyjne oraz kry­mi­nalne tre­ści nale­żące do gatunku „pulp fic­tion”, naj­pew­niej Weird Tales, które wtedy roz­pro­wa­dzała na Wyspach sieć Wool­wor­tha (przyp. tłum.). [wróć]

3. Słynny wielki targ rybny w Lon­dy­nie (przyp. tłum.). [wróć]

4. Potoczna nazwa (Old Street Police Court) sądu magi­strac­kiego (Old Street Magi­stra­tes Court) ist­nie­ją­cego w Lon­dy­nie – w roz­ma­itych for­mach – w latach 1792–1980, od 1902 r. miesz­czą­cego się przy Old Street i posia­da­ją­cego kilka oddzia­łów. Roz­pa­try­wał on prze­waż­nie (w try­bie uprosz­czo­nym) sprawy kry­mi­nalne i cywilne mniej­szej wagi, i nie miał nic wspól­nego z poli­cją, gdyż słowo „police” w jego nazwie odno­siło się do jego daw­nego zna­cze­nia w angielsz­czyź­nie i ozna­czało „zwią­zany z admi­ni­stra­cją cywilną” (przyp. tłum.). [wróć]

5. Frag­ment śre­dnio­wiecz­nego hymnu kato­lic­kiego na Boże Naro­dze­nie, opar­tego melo­dycz­nie na sta­rej pie­śni irlandz­kiej. Obec­nie jedna z naj­po­pu­lar­niej­szych kolęd świata. Pol­ski prze­kład tego frag­mentu doko­nany przez Got­fryda V. Graya brzmi nastę­pu­jąco:O, przy­by­waj­cie wierni wesoło i z trium­fem,O, przy­by­waj­cie tutaj, do Betle­jem (przyp. tłum.) [wróć]

6. W oryg. Chri­st­mas Club, rodzaj pra­cow­ni­czej składki oszczęd­no­ścio­wej, odkła­da­nej przy wypła­cie każ­dej pen­sji; zgro­ma­dzona w ten spo­sób gotówka wypła­cana jest przed Bożym Naro­dze­niem (przyp. tłum). [wróć]

7. Frag­ment zna­nego hymnu pro­te­stanc­kiego Jesus, Lover of My Soul z 1740 r., nazy­wa­nego naj­wspa­nial­szym hym­nem w języku angiel­skim. Słowa napi­sał Char­les Wesley, a muzykę (do wer­sji ory­gi­nal­nej) Joseph Parry (przyp. tłum.). [wróć]

8. Lord Kyl­sant (1863–1937) – poseł Par­tii Kon­ser­wa­tyw­nej i prze­wod­ni­czący The Royal Steam Pac­kage Com­pany, został w roku 1931 ska­zany na dwa­na­ście lat wię­zie­nia za roz­po­wszech­nia­nie zawie­ra­ją­cego fał­szywe infor­ma­cje pro­spektu, jed­nak opi­nia publiczna ni­gdy nie została prze­ko­nana o jego winie (przyp. red. wyd. ang.). [wróć]

9. Cho­dzi o Church Army, zało­żoną w 1862 r. i ist­nie­jącą do dziś orga­ni­za­cję pro­wa­dzącą misje ewan­ge­liczne oraz dzieła spo­łeczne z ramie­nia Kościoła angli­kań­skiego (przyp. tłum.). [wróć]