Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Miłość, potajemne spotkania, obsesja. Czy prawdziwe uczucie ma szansę przetrwać, kiedy wokół czai się zło? Niewielką miejscowość, w której wszyscy się znają, obiega wiadomość o powrocie z zagranicznej misji Adama Wejchera, młodego żołnierza. Adam ma za sobą trudną przeszłość – kiedy jego żona popełniła samobójstwo, wielu podejrzewało go o dokonanie morderstwa. Przystojnego żołnierza ma na oku pewna siebie Malwina. Jednak wypadki nie układają się po jej myśli i rozżalona skarży się siostrze, łagodnej Oliwii. Ta postanawia zainterweniować i spotyka się z mężczyzną, by bez ogródek powiedzieć mu, co o nim myśli. Konfrontacja przynosi zaskakujący skutek. Adam i Oliwia odkrywają, że nie są tacy, za jakich na początku się mieli, a wzajemne uprzedzenia to najmniejsza z przeszkód, jaka pojawi się na ich drodze. Weronika Tomala to autorka poczytnych książek: Cały jestem twój, Il professore. Włoska miłość, Cztery liście koniczyny, Nieprzegrany zakład, Tam, gdzie diabeł mówi dobranoc, Płynąc ku przeznaczeniu i Rabih znaczy wiosna.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 322
Prawda nie sprawia w świecie tyle dobrego,
ile złego sprawiają jej pozory.
François de La Rochefoucauld
Mojemu Mężowi Damianowi
— w podzięce za to,
że przez tyle lat tak dzielnie mnie znosi :)
I nie ma mnie jeszcze dosyć.
— No dalej, panienki, ruszać tłuste dupy! — głos Bastora, starszego kaprala, miesza się z kakofonią dźwięków z silników transporterów opancerzonych. Odwracam się, by jeszcze raz zerknąć na konwój tworzony przez naszych. Kolejna misja do wykonania. Następna do odhaczenia. Dzień jak co dzień. Chociaż po całonocnej przerwie w dostawie prądu miałbym prawo narzekać nieco bardziej niż zwykle.
Zawieszam się. Czuję zmęczenie, choć nie mogę się do tego przyznać. Nawet przed samym sobą. To jak wyjście przed wroga z podniesionymi rękami. Kolejny tydzień w tym miejscu pozbawia mnie poczucia czasu. Straciłem już rachubę. Wszystko stało się jednym wielkim ciągiem. Kiedyś odliczałem do końca. Kiedyś każdy dzień kończył się rozmową telefoniczną. To wszystko miało jakiś sens. Tworzyło plan do wykonania, bo miałem do czego wracać. Teraz wszystko jest inne.
Odpędzam te myśli. Jestem tu i teraz. I tylko to powinno się liczyć. Nie mogę się dekoncentrować. Nie w takim momencie. Jestem odpowiedzialny nie tylko za siebie, ale także za życie innych ludzi. Jestem tutaj dla nich.
Śledzę ciąg starych budynków przypominających krajobraz starożytnej Jerozolimy. Dwie kobiety w burkach przecinają drogę wpatrzone przed siebie, udając, że wcale nas nie widzą. Rutyna. Człowiek jest w stanie przywyknąć do wszystkiego. Ta rzeczywistość, tak odmienna od polskiej, z każdym kolejnym zjazdem zwyczajnie przestała mnie zaskakiwać. Obca ziemia stała się drugim domem. Dziwnym, niebezpiecznym, ale poniekąd swojskim.
Zerkam na starszego mężczyznę, wiozącego na kierownicy roweru truchło ptaka. Dyndająca na prawo i lewo głowa bezwładnie porusza się w rytmie wybijanym przez podskakujący na nierównej powierzchni pojazd.
Sonia.
Moja Sonia. Zaciskam oczy. Pod powiekami wyświet-la mi się widok sprzed pół roku. Nie pierwszy już raz tego dnia.
Czuję kropelkę potu spływającą po moim policzku. Szybko wsiąka w materiał paska zapewniającego hełmowi przyczepność. Palące słońce próbuje się przedrzeć przez gruby materiał munduru.
— A ty co, kapralu, podziwiasz uroki Ghazni? — Widzę przed sobą twarz Bastora. Ścisza głos, ale to tylko cisza przed burzą. — Nie ma czasu na pierdolone jazdy! Mamy zadanie do wykonania, zrozumiano? — wydziera się w moim kierunku.
Wciągam powietrze i na moment zatrzymuję je w płucach.
Złość rozsadza mnie od środka. Znowu pozwoliłem odżyć wspomnieniom. Jestem zbyt słaby. Stoję przed pojazdem i mam ochotę trzasnąć w tę pieprzoną kupę złomu. Co za popierdolony dzień!
— Tak jest! — odkrzykuję. Poprawiam pasek przytrzymujący giwerę i zmierzam w kierunku JERRV-ki. Wchodzę do środka.
— Słuchaj, synku — kontynuuje za moimi plecami. Wychylam się. Nie spodziewałem się jeszcze czegoś od niego usłyszeć. — Teraz jesteśmy tu wszyscy dla wspólnego celu. Każdy z nas ciągnie za sobą mniejsze czy większe gówno. Każdy — zaznacza. — Ale mamy przed sobą przyszłość. A ja, kurwa, mam zamiar przywieźć wszystkich moich chłopców z powrotem do domu.
Patrzy mi prosto w oczy. Przenikliwie. Przez kilka sekund nie mówi nic. A potem odchodzi.
Dosiadam się do reszty załogi pochłoniętej głośną rozmową. Dochodzą do mnie niewybredne żarty sypane dla rozluźnienia atmosfery, choć napięcie cały czas wisi w powietrzu. Wszyscy wiemy, po co się tutaj znaleźliśmy i na co się piszemy. Wiemy, choć przecież nie przyjechaliśmy w to miejsce, by umrzeć.
Wzdycham i opieram głowę o fragment kuloodpornej szybki.
Muszę się skupić na zadaniu. Trzy lokalizacje — trzy cele, począwszy od obstawienia placówki edukacyjnej. Dzieci mają nas tutaj za pieprzonych bohaterów. Wpatrzone w nas jak w obrazek. Tym razem tylko stoją i patrzą. Często jednak wyciągają ręce, prosząc o prezenty. Zdają sobie sprawę z tego, że pochodzimy z innego świata, w którym rozpieszczane przez rodziców pociechy miewają problemy z tym, że dostały nietrafiony prezent albo złą ocenę w szkole. Tkwią w szklanej bańce, w której starannie unika się słowa „wojna”. Żeby, broń Boże, nie wyjść ze strefy komfortu. Prycham, dusząc w sobie gniew. Pochodzimy ze świata, gdzie śmierć nie czai się na każdym rogu. A tu? Ileż razy musiałem już oglądać cierpienie i krew. A wszystko dlatego, że te dzieciaki znalazły się w nieodpowiednim miejscu i w nieodpowiedniej porze. Nie uratujemy całego świata. Kiedyś naiwnie w to wierzyłem, ale upływ czasu i zgromadzone doświadczenia pozbawiły mnie wszelkich złudzeń.
— Adamo, cóż tak uszło z ciebie życie? Burdelówa dała ci się we znaki? W końcu jakąś do siebie dopuściłeś? — Piachu wykonuje rękami gest imitujący stosunek, zanosząc się od śmiechu.
— Jasne — prycham. — Przyszła do mnie, bo powiedziała, że taki jeden rudy spuścił się w gacie w przedbiegach. Była zawiedziona — odpowiadam.
— Spierdalaj — wkurza się, a to dlatego, że podobna historia faktycznie kiedyś mu się przytrafiła. W innych okolicznościach. I w innym miejscu. Zdążył o tym co poniektórym opowiedzieć, nie mając świadomości, jak wielki popełnia błąd i jak wiele będzie go kosztować. Takie wieści szybko znajdują wiernych słuchaczy. I przekaźników.
Wszyscy wybuchają śmiechem.
Następuje szarpnięcie. Ruszamy. Potężny silnik warkocze, a koła wzniecają tumany kurzu. Spalona ziemia łaknie wody. Deszcz nie spadł tutaj od bardzo dawna. Afganistan to piekło na ziemi. Pod wieloma względami. Nawet Bóg zapomniał o tym miejscu. Albo woli udawać, że go nie widzi.
Opuszczam głowę. Zamykam oczy, wsłuchując się w uderzenia serca.
Bum bum. Bum bum.
— Stoją. — Piachu nie jest w stanie siedzieć cicho. Patrzy w okienko na to, co dzieje się na zewnątrz.
Znamy się jak łyse konie. To jego reakcja na stres. Każdy z nas jest inny i choć na początku były spięcia, musieliśmy się dotrzeć. Zerkam za siebie we wskazanym przez niego kierunku, choć doskonale wiem, o kim mówi. O chłopcach. Dzieciach, które powinny siedzieć teraz w szkole. Albo grać na konsoli w normalnej kochającej się rodzinie. Machają do nas.
Wracam do swojej poprzedniej pozycji. Wyjmuję manierkę i upijam łyk.
— Napiłbym się piwa — Krzysztof zaczyna kolejną rozmowę. — Kurwa, marzę o tym i to będzie pierwsze, co zrobię, kiedy wrócę do domu.
— A ja zjadłbym takiego rasowego hamba. — Piachu łapie temat, byleby tylko przerwać wymowną ciszę. Na Ajdik Strasse, jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów od Kabulu, gadamy o pierdołach. Kiedy wokół czai się jeden z najgorszych wymiarów mroku. Niespodziewana, krwawa śmierć.
— Zbliżamy się do celu. Zaskakująco dziś cicho. — Po kilkudziesięciu minutach jazdy między szmerami krótkofalówki słychać głos starszego kaprala. Poprawiam broń świadomy tego, że to nie pierwszy cel będzie wyzwaniem, ale ostatni. Talibscy bojownicy nie lubią, kiedy przypomina się im o prawach kobiet. A mamy dziś obstawiać strajk dziewczyn protestujących przeciwko przemocy w małżeństwach. Napaści seksualne, fizyczne wymierzanie kar, nierówność płci. Jeszcze dużo jest tutaj to zrobienia. Potrzeba wielu lat, by dogonić naszą cywilizację. Zmiany muszą najpierw zajść w tych ludziach. W ich sposobie postrzegania świata.
— Spokój przez całą drogę. Nie-do-wia-ry — sylabizuje Krzysztof. — Za mało dostaw saletry? — śmieje się. — Ścierwa przestają się starać. Słynna trasa za chwilę straci swoją renomę. Bezpiecznie tu jak na deptaku w Ciechocinku. — klaszcze w dłonie.
To prawda. Jeszcze jakiś czas temu wybuchające ajdiki* prawie za każdym razem w mniejszym lub większym stopniu dewastowały pierwszy pojazd konwoju.
— Nie chwal dnia — odzywa się Piachu, nie kończąc zdania. A ten dzień dopiero się zaczyna.
Zapada cisza. O ile w ogóle można mówić o ciszy, kiedy myśli zagłusza dźwięk zmagającego się z afgańskimi drogami silnika pojazdu.
— A co mi tam. — Krzysztof macha ręką. — Najwyżej pochowają mnie ku chwale ojczyzny — szczerzy zęby. Nie wiem, co siedzi teraz w jego głowie, ale jestem przekonany, że nie chciałby umierać.
— Pierdolisz — dodaje Piachu, stukając się palcem w czoło.
— No co ty nie powiesz — odpowiada Krzysztof.
Krótkofalówka szeleści, jakby ktoś próbował coś jeszcze powiedzieć. Wytężam słuch, ale na nic. Trudno byłoby usłyszeć jakikolwiek przekaz, kiedy tych dwóch wdaje się w tak bezsensowne przepychanki.
— Dajcie sobie po mordzie — wtrącam się. — Zaraz wychodzimy. — Prostuję się, biorąc do ręki radio. Kolejny raz słyszę szeleszczący dźwięk. Tym razem zauważają to także inni. — Jakieś zakłócenia. Mówiliście coś? — Naciskam przycisk radia, ale chyba nastąpiła jakaś awaria sprzętu. Poza niewyraźnymi szmerami niczego nie słychać. Brak prądu, rozpieprzony sprzęt, wyliczam w myślach. Coś jeszcze?
Pojazd zwalnia. Zatrzymujemy się. Jesteśmy mniej więcej w środku konwoju.
Zdaje się, że dotarliśmy na miejsce.
— Mały, już jesteśmy? — Piachu zwraca się do kierowcy. — Cholera, coś się nam zjebał sprzęt. — Bierze krótkofalówkę i próbuje ją ponownie uruchomić. Chyba nie ma już na to czasu.
Zerkam w szybę, ale oprócz tumanu kurzu, wszechobecnego piasku i fragmentu zdewastowanego budynku nie widzę niczego więcej. Afgańskie krajobrazy bywają monotonne.
— Jeszcze parę kilometrów. Ale musieliśmy się zatrzymać — odpowiada Mały. — Wygląda na to, że coś jest na…
Rozlega się przeraźliwy huk. Echo niesie ze sobą przeciągły łomot. Przez moment nie słychać nic oprócz piszczenia w uszach. Rozglądam się na boki, chcąc się upewnić, czy to wszystko nie dzieje się tylko w mojej głowie. Zerkam na Krzysia i widzę w jego oczach przerażenie.
— Co to, kurwa, było? — Piachu zadaje pytanie, na które nikt z nas nie potrafi odpowiedzieć.
Mały otwiera drzwi i wybiega na zewnątrz, zostawiając transporter na chodzie.
— Ja pierdolę! — słychać jego krzyk. — To nasz rosiek**. — łapie się za głowę. Wybiegamy za nim.
Dym, tlący się ogień i pobojowisko. Nie zważając na nic, kierujemy się w stronę przewróconego do góry nogami rosomaka. To nie był zwyczajny samorób. To musiało być coś mocniejszego.
— Samochód pułapka. Ale rozpierdol! — Któryś z naszych woła z oddali, wskazując odłamki doszczętnie zdewastowanego pojazdu. Kupa porozrzucanego złomu jeszcze niedawno musiała być autem wyposażonym w sprytnie zakamuflowaną bombę.
Powietrze przecina seria strzałów. Padają daleko od nas, ale skutecznie budzą wszystkich do działania.
— Ostrzał! — stojący obok mnie Krzysztof szykuje broń, próbując jednocześnie schować się za pancerną blachą jednego z naszych rosomaków.
Kolejna seria strzałów. Padam na ziemię i czołgam się w kierunku opon transportera, by przygotować broń.
— Z drugiej strony! — różne głosy mieszają się, zlewając się w jeden donośny krzyk. Zachowuję czujność, ale krążąca w żyłach adrenalina napędza mnie do działania. Nie ma czasu na zastanawianie się. Wybiegam, wyłapując wzrokiem wychylającego się zza muru taliba. Opróżniam magazynek, przyglądając się, jak w oddali mój przeciwnik pada na ziemię. Gdzieś w pobliżu świszczą kolejne kule.
Przeciwpancerny pocisk jednego z naszych rośków burzy mur budynku. Unoszący się w powietrzu pył utrudnia widzenie. Biegniemy przed siebie, by zająć odpowiednie stanowiska. Wokół rozpościera się sztucznie wytworzona mgła.
— Kurwy! — obok mnie rozlega się charakterystyczny głos Matysa. Wrzeszczy i wystrzeliwuje magazynek w powietrze. Tylko marnuje kule. Coś się stało. Podbiegam do niego w obawie, że potrzebuje pomocy. Prawdopodobnie go drasnęli.
Dopiero kiedy jestem blisko, zauważam, na co patrzy. Na małego chłopca, z którego ust leje się krew. Wstrząsające ciałem torsje i wywrócone oczy ukazujące tylko białka zwiastują rychłą śmierć. Ściska mnie w środku, ale wiem, że w tym przypadku już nic nie możemy zrobić. Jedyna pomoc to skrócenie jego męki. Mimo to odpuszczamy. Stukam Matysa w ramię i biegniemy dalej.
Śmierć nie jest mi przecież obca.
— Adamo, kapral Bastor został trafiony. — podbiega do nas Krzysztof. Zachowuje zimną krew, wie, że w takich chwilach musimy po prostu działać. — Przejebanie to wygląda. Leży tam sam. Trzeba go osłaniać i szybko zorganizować miejsce dla śmigłowca — tłumaczy, rozglądając się nerwowo.
— Cholera. — Matys przykuca, kiedy kolejny raz rozlegają się strzały. Chowamy się za kawałkiem na wpół zburzonego muru.
— Dzwońcie do bazy po pomoc, a ja do niego lecę — mówię, a potem wybiegam, nie zastanawiając się nad tym, z której strony zaczną padać strzały.
Nie mogę go tak zostawić. Nie jego. W domu czeka na niego żona. I dwie córki. Musi przeżyć.
— Uważaj! — woła ktoś za moimi plecami. — Strzelają też stamtąd! — Powietrze kolejny raz przecina seria z magazynku kałasznikowa. Słychać jakiś krzyk i nawoływanie Afgańczyków. Na myśl o tym, że wszczęto talibsko--amerykańskie rozmowy mające na celu zawarcie paktu porozumienia, szlag mnie trafia. To wszystko farsa. Talibowie w dupie mają cywilizowany świat. Nienawidzą go i nic tego nie zmieni.
Nie zważam na zagrożenie, mam do wykonania zadanie. Jestem już blisko. Kapral Bastor leży na ziemi, trzymając się za bok. Na przemian wrzeszczy i zaciska z bólu zęby. Dobiegam do niego. Pragnienie zemsty rozrywa mi żyły. Krew buzuje, jakby za moment miała wytrysnąć na zewnątrz. A strach? Życie jakiś czas temu zaczęło mi być obojętne. Być może jego kres byłby dla mnie wybawieniem. Kieruję lufę w stronę, z której dochodzą strzały.
Mogę odpokutować swoje winy.
W końcu mam krew na rękach.
Nie tylko krew talibów.
Zabiłem własną żonę.
Zamykam masywną bramę odgradzającą pastwisko i zerkam w niebo. Kocham lato. Pomimo wieczorowej pory wciąż jest tak jasno. Jakby dzień miał trwać w nieskończoność.
— Do widzenia. Zapraszamy ponownie. — Macham ręką na pożegnanie, odprowadzając wzrokiem ostatnich tego dnia klientów, którzy właśnie wsiadają do samochodu. Półtorej godziny spędzone na łonie natury wystarcza, by wracali do domu szczęśliwsi. Mięciutka Dolina wreszcie zaczęła przynosić zyski. Może nie śpię na pieniądzach, ale wystarcza na utrzymanie dwóch alpak, małego stadka kóz i siebie. Choć w tej całej rodzince to chyba ja mam najmniejsze wymagania i potrzeby. Sprzedaż wełny, koziego mleka i mały park rozrywki dla spragnionych kontaktu z czworonożnymi przyjaciółmi pochłaniają sporą część mojego dnia. Wieczorem padam na łóżko cudownie zmęczona i usatysfakcjonowana, że chociaż to w życiu mi się udało.
Wracam za drewniane ogrodzenie i zmierzam w kierunku małej szopki, w której trzymam siano. Metalowy rygiel drzwiczek zgrzyta, przyprawiając mnie o ciarki na plecach. Będę musiała go nasmarować. Od kiedy ojciec przeszedł wylew, nie śmiałam prosić go o pomoc. Chodzi ostatnio coraz rzadziej i z coraz większym trudem, a lekarz kazał mu się oszczędzać.
— Chanel — słyszę melodyjny głos dochodzący gdzieś z oddali. Wychylam głowę z szopki i widzę moją siostrę. Przemierza zagrodę, uważając, by w nic nie wdepnąć. Czarne gęste włosy upięte w kok, smukłe, długie nogi i delikatne piegi dodające jej uroku. Jest zupełnym przeciwieństwem mnie. Wzdycham. Matka zawsze powtarzała, że wraz z naszymi narodzinami ja i siostra sprawiedliwie coś odziedziczyłyśmy. Po równo ona otrzymała urodę, ja pracowitość i mądrość. Nie żebym narzekała, ale z tego układu Malwina zawsze wydawała się bardziej zadowolona ode mnie.
Wysuwa rękę z kawałkiem marchewki pod pyszczek alpaki.
— Chanel, ależ ty jesteś słodka. — Głaszcze jej futerko, omijając wrażliwą strefę głowy. — Prawdziwa dama — uśmiecha się, dostrzegając, że jestem tuż obok.
— Cześć, Misiek — mówię, kiedy się orientuję, że Malwina nie jest sama. Przyszła z Michałem, od długiego czasu jej nieodłącznym towarzyszem. Widząc ich razem, można by pomyśleć, że tworzą całkiem udaną parę. I byliby taką, gdyby nie to, że chłopak jest gejem. Mojej matce zresztą już nieraz gratulowano udanego przyszłego zięcia, bo Misiek starannie ukrywa prawdę o swojej orientacji. Mieszkamy na wsi, a tutaj podobne wieści urastają do rangi sensacji, którą żyje się jeszcze przez długi czas.
— Hej, Oliwka. Wpadliśmy pomóc — mówi, drapiąc się po przydługawych blond kędziorkach.
— Jasne — parskam śmiechem. — Mów za siebie. Znam swoją siostrę i wiem, że nie raczyłaby kiwnąć tutaj palcem — stwierdzam całkiem szczerze.
— To fakt — potwierdza, a Malwina nie zaprzecza. Szczerzy się, próbując poczęstować marchewką Coco. To cała jej pomoc, ale też niczego od niej nie oczekuję. Kiedy jednak druga alpaka się zbliża, Chanel odskakuje jak rażona prądem, niegrzecznie opluwając swojego partnera.
Wzdrygam się i nie mogę uwierzyć w to, co widzę.
— Co jej się stało? — pyta zdezorientowany Misiek. — Pierwszy raz widzę taki wybuch agresji. Czyżby małżeńska kłótnia?
Obserwuję oddalającą się Chanelkę i biegnącego za nią Coco.
— Nie mam pojęcia — stwierdzam absolutnie szczerze. — Już od paru dni chodzi jakaś osowiała. Będę musiała wezwać tu weterynarza. Może coś jej dolega. — wzruszam ramionami, zmierzając w kierunku szopki. Rozmowa rozmową, ale mam robotę do wykonania. A ta dwójka swoją gadaniną raczej mi nie pomoże.
— Jak dzisiejszy utarg? — Malwina zajmuje miejsce na wykonanej jeszcze przez naszego ojca ławce i wystawia dekolt na ostatnie tego dnia promienie słońca. Żółta, neonowa bluzka aż razi mnie w oczy. Utarg. Mogłam przypuszczać, że o to zapyta. Lubi ze mną konkurować, choć kasa to ostatnie, o czym mam teraz ochotę gadać.
— Jak to przy piątku. Całkiem nieźle — stwierdzam, wbijając widły w niewielki snopek siana. Przerzucam go na taczkę i wyjeżdżam z nią z szopki. — Weekend zapowiada się ładny, więc pewnie przez dwa kolejne dni również nie będę narzekać. — Zawożę wyschniętą trawę do postawionego nieopodal paśnika, wracam i odstawiam taczkę na bok. Zabieram sprzęt. Czas oczyścić zagrodę z tego, na czym jutrzejsi goście z pewnością nie chcieliby się poślizgnąć.
— Podziwiam twoją determinację. — Malwina robi współczującą minę. A przecież zajmuję się tym od dłuższego czasu i kocham swoją pracę. Choć może brzmieć to nieco dziwne, kiedy akurat przerzucam obornik.
— Nie ma czego. Kocham alpaki i robię to, co jest moją pasją.
— Zawsze byłaś stuknięta — dogryza mi. — Zresztą kto nazywa swoje zwierzęta Coco i Chanel — chichocze.
Wzruszam ramionami. Mogłaby wysilić się na coś bardziej oryginalnego.
— A jak twoi klienci? Ktoś ciekawy? — podpytuję, bo salon fryzjerski i kosmetyczny bywa źródłem najróżniejszych wiadomości. Nie zawsze prawdziwych. To wylęgarnia plotek, w której każdy wyrzuca z siebie swoje żale, domysły i przeczucia. A te płyną dalej, tworząc potem mniej lub bardziej sensowne historie. Tak funkcjonują małe miejscowości. I to nie tylko w województwie lubuskim. Jestem przekonana, że także w innych rejonach Polski.
— W zasadzie to nie. Same cięcia. Tylko Fajbusińska postawiła na radykalną zmianę. Z blondu na kasztan. Nie poznasz jej, serio. — ożywia się na moment. — Nie wiem, czy chce się przypodobać swojemu staremu, czy ma kogoś na boku, ale zaszalała — dodaje.
Tuż przy nas staje gotowy do pracy Michał z łopatą w ręku.
— Bierz z niego przykład — wskazuję palcem Miśka. Jestem mu bardzo wdzięczna, bo samej głupio byłoby mi prosić go o pomoc. Robi to zupełnie za darmo, kiedy tylko przychodzi tutaj z Malwiną. Misiek nie jest zbyt urodziwy, ale za to z pewnością nie ma dwóch lewych rąk do roboty. Cóż, trudno o ludzi doskonałych w każdym calu. Znowu przypominają mi się słowa matki o tym, jak nierówno obdzieliła nas zaletami ciała i umysłu, i na chwilę się zawieszam.
Poprawiam brązowy kosmyk włosów, który wymknął się z przytrzymującej fryzurę klamerki. Naciągam obsuwającą się rękawicę i działam dalej.
— Chociaż wiecie co? — wyraźne podekscytowanie w głosie mojej siostry sprawia, że oboje przerywamy pracę. — Mam newsa. Stara Korczyńska mówiła, że ponoć wraca Adam — chrząka. — Adam Wejcher.
Mrużę oczy, próbując sobie przypomnieć, o kim mówi. Kojarzę to nazwisko, ale nie potrafię połączyć go z twarzą.
— Jaki Adam? — dopytuję. Nie mam pojęcia, czemu według niej jest to tak istotne.
— No, Adam. Mąż świętej pamięci Soni. Wraca z Afganistanu. Ponoć już na stałe. — Jej oczy skrzą się z emocji, a ja nie bardzo rozumiem dlaczego.
Wejcher. Chyba coś kojarzę. Kurczę, faktycznie jakiś czas temu było o nim głośno. Wiem, gdzie mieszkali. Z Sonią. Jego żona popełniła samobójstwo, co przez jakiś czas było tematem numer jeden w naszej społeczności. Nie wiedzieć czemu w głowie zapisał mi się obraz parę lat starszego chłopaka ze szkoły. Niewielkiego i raczej niewyróżniającego się z tłumu. Potem wystrzelił, przerastając swoich rówieśników o głowę. I wyjechał do jakiejś szkoły mundurowej, a potem trafił do wojska. Dawno go nie widziałam. Cholera. Pewnie z dziesięć lat.
— A rzeczywiście gadali coś w telewizji o zakończonej misji wojsk w Afganistanie. Patrz, tyle lat i poświęcenia. Ale chyba się opłaciło — komentuję.
— Że niby przytulił ładną sumkę? — mówi moja siostra.
— Może i to też. Ale chodziło o to, że w końcu zaprowadzili tam jakiś porządek — tłumaczę.
— Ja tam nie wierzę w żaden pokój talibów. To wszystko to tylko jakieś polityczne zagrywki i machloje, o których my nie mamy bladego pojęcia — wtrąca Michał, opierając się o wbity w ziemię szpadel.
— Może i tak — dodaję. Nie mam pojęcia o polityce. To nie na moje nerwy. Parę razy miałam okazję obserwować debaty toczące się w naszym sejmie i czułam się zażenowana ich poziomem. Choć to nie ja powinnam tak się czuć. — Swoją drogą… — zaczynam — …nie wiedziałam, że Adam będzie chciał tutaj wrócić. Dom pewnie kojarzy mu się z tą tragedią — mówię, analizując wspomnienie dotyczące śmierci jego żony. — Nie wiem, czy potrafiłabym funkcjonować w miejscu, w którym doszło do tak dramatycznego wydarzenia.
— Mam nadzieję, że już uleczył rany. — Malwina wydaje z siebie kolejny, dziwny pisk.
— Bo? — dopytuję.
— Jezu, Oliwia — jęczy. — Ależ ty jesteś nierozgarnięta. Dziewczyno, Adam to niezłe ciacho! Prawdziwa dupcia.
Patrzę na nią, jakby właśnie postradała rozum, i stukam się palcem w skroń. Potem zerkam na Michała, który śledzi ją nie mniej zdezorientowanym wzrokiem. Zapada dziwna cisza.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
* Ładunek wybuchowy, mina pułapka, z ang. improvised explosive device (IED).
** Rosiek — pojazd wojskowy, rosomak.