Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Poruszająca historia o wielkiej woli przetrwania i o poszukiwaniu nadziei
Lata 90. Wanda, młoda dziewczyna z ubogiej rodziny, zachodzi w ciążę ze Staszkiem, przystojnym pracownikiem huty. Pod presją surowej matki i otoczenia decyduje się na małżeństwo, wierząc, że to najlepsze rozwiązanie. Szczęście nie trwa zbyt długo. Wspinający się po szczeblach kariery Staszek, który wyznaje pogląd, że miejsce kobiety jest w domu, zaczyna traktować ją jak służącą. Popadająca w coraz większą rozpacz Wanda stoi na przegranej pozycji, nie mając po swojej stronie prawie nikogo.
Czy w tym chaosie i samotności znajdzie siłę, by odzyskać kontrolę nad własnym życiem? Jak wiele bólu może zadać najbliższa osoba – i ile jest w stanie znieść człowiek, by przetrwać?
Poznaj historię, która wydarzyła się naprawdę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 236
Dwadzieścia lat wcześniej. Rok 1988
Puk. Puk Puk.
Słyszę tylko bicie mojego serca. Daje o sobie znać w każdej części mojego ciała. W gardle. W skroniach. W całej głowie. Wstaję i poprawiam zieloną koszulę nocną, choć już wcześniej zdążyłam zrobić to kilka razy. Żółta, wysłużona kanapa w moim rodzinnym domu jeszcze nigdy nie wydawała mi się tak niewygodna.
Czekanie na tę rozmowę doprowadza mnie do szału. Jeszcze chwila i postradam zmysły. Mam wrażenie, że matka celowo się ociąga z przygotowaniem paszy dla świń. Już dawno powinna wrócić. Zapach mieszanki roznosi się po całym domu. Zbiera mi się na wymioty, choć nigdy nie miałam z tym problemu. Z trudem staram się zażegnać kryzys. To zapewne przez wyostrzone zmysły. Rozglądam się po ścianach, próżno szukając wsparcia u wszystkich świętych, których wywiesiła tutaj matka. Ale ani Antoni, ani Franciszek, ani chyba sam święty Józef w tym momencie nie będą w stanie mi pomóc. Automatycznie kładę rękę na brzuchu i to chyba nie przez przyszły matczyny instynkt, bo mam wrażenie, że wciąż go w sobie nie mam. To przecież przez ten brzuch wszystko stanęło pod znakiem zapytania, a właściwie przez to, co się w nim znajduje. I przez głupią chwilę zapomnienia.
— Co tak siedzisz jak ta sierota jedna? Masz minę, jakby ci ostatni pociąg do miasta odjechał. — Srogi głos matki przecina powietrze niewielkiego pomieszczenia tak, że gdybym w tym momencie nie siedziała, chyba ugięłyby mi się kolana. Antonina Jureczówna wyciera ręce w przybrudzoną ścierkę, a potem rzuca ją na drewniane oparcie krzesła i siada naprzeciwko mnie. Rozwiązuje czerwoną chustkę i ta ląduje tuż obok poszarzałej szmaty.
Patrzę na nią zaledwie przez moment. Nie potrafię dłużej utrzymać kontaktu wzrokowego. Nie na próżno ludzie mówią, że Jureczówna nie potrzebowała w życiu chłopa, to i sam Pan Bóg wezwał go do siebie szybciej, niż planował. Ojciec zmarł, a matka nie wylała po nim ani jednej łzy. Sama wychowała siedmioro dzieci i zajęła się hodowlą trzody. Krzepy mógłby jej pozazdrościć niejeden mężczyzna ze wsi. Prawda jest taka, że to zawsze ja zazdrościłam tym, którzy mieli wsparcie kochających mam. Moja nie kochała mnie wcale.
— Ciekawe, czy taką sierotę robiłaś z siebie też wtedy, kiedy rozkładałaś nogi przed tym całym Burczakiem.
— Mamo. — Zaciskam dłonie, aż bieleją mi knykcie. — Wcale tego nie chciałam.
Tłumaczę się, choć to chyba najbardziej wstydliwy moment w moim życiu. Pragnę wydusić z siebie to, że przecież mnie namawiał. Zapewniał, że nic mi się nie stanie. Owszem, Stanisław Burczak omamił mnie bez reszty, w końcu prawie piszczałam z radości, kiedy starszy i obrotny okoliczny amant zwrócił na mnie uwagę. Na potańcówkach dziewczyny gadały tylko o nim. Zrobiłabym dla niego wiele. I zrobiłam. Bo gdyby chodziło o mnie, to wcale nie chciałam się spieszyć.
— Chciałaś czy nie chciałaś, ale zrobiłaś. Co to kogo obchodzi! Wstydu mi przynajmniej głupią gadką nie przynoś! — Matka wydaje się niewzruszona moimi słowami. — To nie moja wina, żeście obaj tłumoki niezaradne. Dziecko przyjdzie na świat i musi mieć normalną rodzinę! — Uderza otwartą dłonią w stół, że aż porcelanowy wazonik babci przewraca się na kwiecistą ceratę. Kulę się, jakby miała mnie uderzyć. Nieraz wymierzała mi baty i nie zdziwiłabym się, gdyby zrobiła to kolejny raz. Choć mam już przecież siedemnaście lat. — Masz, Wanda, pieronowe szczęście, że ten Burczak cię chce. Że on z takiej bogatej rodziny. Chałupę ma po dziadkach, robotę pewną w hucie. Stara Burczakowa chwaliła się raz na wsi, że jej synek zaradny, to i jakiś awans mu szykują. Ja tam nie wiem, czy taki zaradny, ale stary Burczak milicjant, to i synek zaradny się w hucie znalazł. — Prycha, jakby nie wierzyła w jego możliwości. — Przy tej całej głupocie to jeszcze na dobre ci to wyjdzie. Do gospodary nigdy ręki nie miałaś.
Miałam czy nie miałam, dla matki zawsze byłam największą niedorajdą. Najmłodsza z rodzeństwa starałam się od zawsze dogonić pozostałych. Ale matce nie pasowało to, że wybrałam się do szkoły średniej. Technikum było dla niej tylko moją wymówką przed pracą w domu. Kiedy wracałam z autobusu, nie dawała mi chwili na to, bym mogła odrobić lekcje, a ja nie dyskutowałam, tylko tyrałam tak, jak mi kazała.
Burczakowie żyją trochę inaczej. Ludzie na wsi mówią o nich, że po nowej modzie. Prawie jak miastowi. I tylko kury chodzące po ogródku i szczekający Burek stanowią ich zwierzęcy dobytek. Czyjeś pieniądze czy status społeczny guzik mnie zawsze obchodziły i w tej kwestii nie zmieniło się kompletnie nic. Nie szukałam wygodnego życia, zresztą kiedyś przyrzekłam sobie, że zaplanuję swoją przyszłość na własnych zasadach. Chciałam zdobyć wykształcenie, być może wyjechać. Do samej stolicy. Teraz wszystko stanęło pod znakiem zapytania.
Przeraża mnie myśl, że rośnie we mnie nowe życie. Że czeka mnie nowa rola. Żony. Nie wiem, czy będę w stanie dobrze jej sprostać. Mam wrażenie, że Burczakowie mają względem mnie wielkie oczekiwania. Kiedy byli tu wczoraj ze Stanisławem, żeby się naradzić, mieli już wszystko zaplanowane. Ale nikt nie pytał mnie o to, czego ja chcę.
Teraz sama nie wiem, czy gorsza była wczorajsza rozmowa, czy dzisiejsza konfrontacja z matką. Z jednej strony zła, że zaciążyłam, jakby zdążyła zapomnieć, że i ona stała na ślubnym kobiercu z brzuchem i bez wianka na głowie. Z drugiej oburzona moją nietęgą miną. Mam się sztucznie szczerzyć, kiedy w sercu czuję tylko strach?
Poprawiam rąbek koszuli nocnej.
— Ja po prostu się boję. — Udaje mi się w końcu wykrztusić parę słów.
— Dziecka się boisz? Chłopa się boisz? — Wzrusza ramionami. — Ja ci go nie wybrałam.
— To nie tak — odpowiadam i milknę. Bo właściwie sama nie wiem, co przeraża mnie najbardziej. — Po prostu to wszystko stało się tak nagle.
Patrzę na nią przez kilka sekund. Nie przerywa mi, a to coś nowego.
— Wiem, że dziecko musi mieć ojca. Że Staszek sprosta zadaniu, ale czy ślub nie może poczekać? Moglibyśmy się ze Staszkiem lepiej poznać. Jakoś to zaplanować — dukam coraz mniej śmiało, kiedy bruzdy na czole matki stają się jeszcze głębsze niż zwykle. A ściągnięte brwi są oznaką tykającej bomby. Czekam na wielki wybuch.
— Czy tobie się już do reszty w tym łbie głupim pomieszało? — Podchodzi do mnie i zamachuje się ręką, ale w ostatnim momencie rezygnuje z wymierzenia mi razu. Nawet się nie bronię. — Boga się nie boisz! Jezusie Święty, co to pod moim dachem wyrosło, powiedz mi, gdzie popełniłam błąd?! — Składa ręce i wznosi je w górę. Zawodzi, choć widzę, że tylko udaje. To nie rozpacz przez nią przemawia, tylko czysty gniew. I to nie o lęk przed Bogiem jej chodzi, lecz przed ludźmi. Wieś wrzałaby od plotek. Zresztą już wrze. Mniej czy bardziej planowane swaty zawsze wzbudzają zainteresowanie. Dobrze wiem, że jestem na językach.
Żałuję, że odważyłam się jej to zasugerować. Na co liczyłam? Że zmieni zdanie? Nie w tym życiu.
— Już zaczynałam wierzyć, że możesz zmądrzeć — kończy pogardliwie. — Marzenie ściętej głowy. — Nie odpowiadam jej. Milczę ze wzrokiem wbitym we własne stopy. — Ślub się odbędzie, i to czym prędzej, póki brzucha nie widać. Czy ci się to podoba, czy nie. Póki co jeszcze jesteś na moim garnuszku, więc wyprowadź mućkę, bo już się niecierpliwi. Przez twoje niestworzone pomysły to i zwierzęta cierpieć muszą.
Wstaje, zabiera chustkę, wiąże ją na głowie i wychodzi w stronę kuchni. Uznała temat za zakończony, kolejny raz uświadamiając mi, że nie mam nic do gadania.
Otulam się własnymi rękami, choć już od rana do domu wkrada się straszna parnota. Nie jest zimno, jednak Antonina Jureczówna pozostawia po sobie jakiś niewytłumaczalny chłód. Chce mi się płakać, choć na próżno ronić łzy nad rozlanym mlekiem. Zaciskam powieki, by pozbyć się nadciągającej wilgoci, która za moment spłynie mi na policzki.
Kilka tygodni później….
Matka opuszcza pokój, zostawiając nas ze Staszkiem samych. Przywilej bycia najmłodszą w rodzinie. Moi bracia nigdy nie mogli liczyć na samotne randki w domu. Wystarczył porządny kawał swojskiej kiełbasy, by coraz bardziej zachwycona moim przyszłym mężem Antonina Jureczówna zmieniła ton głosu i uprzejmie poszła zająć się plewieniem grządek, choć wcale jeszcze tego nie wymagały. Targałam chwasty nie dalej jak tydzień temu.
Obracam w dłoni sztuczny kwiat, który dostałam od Staszka, i czuję łaskotanie w żołądku. To nie maluch pod moim sercem, ale coś zupełnie innego. Urok Burczaka, który patrzy na mnie pożądliwie, dokładnie tak jak wtedy, kiedy czegoś ode mnie oczekuje. Przecież matka może do nas wrócić w każdej chwili. Gdyby zastała nas w dwuznacznej sytuacji, chyba spłonęłabym ze wstydu. Przypuszczam, że oboje dostalibyśmy po głowie, a Staszkowi nie pomógłby nawet cały sztapel wieprzowej śląskiej.
— Mam szczęście, że matka mojego synka jest tak urodziwa. Mówi się, że jaka rodzicielka, takie dziecko. Czyli nasze będzie ładne. — Palce Staszka odgarniają z twarzy moje włosy. Podnoszę wzrok i zerkam na jego roześmiane usta. Są pełne. Ładne. Nic dziwnego, że rozpalały wyobraźnię wielu okolicznych dziewczyn. Zastanawiam się, jak wiele z nich miało okazję ich zakosztować. Zdaję sobie sprawę z tego, że Staszek nie próżnował. Miał powodzenie, więc korzystał. W przeciwieństwie do mnie. Nie żebym należała do tych, którym matka natura poskąpiła wdzięku, choć daleko mi do miss. Sęk w tym, że zawsze byłam nieśmiała. Długie, czarne włosy i brązowe oczy, jakie odziedziczyłam po ojcu, najwyraźniej wystarczyły, by brązowowłosy i niebieskooki, postawny Burczak zwrócił na mnie uwagę. Oprócz małomówności nie przeszkadzał mu najwyraźniej także mój wzrost, bo nie mam więcej niż metr sześćdziesiąt, choć ostatni raz mierzyłam się dobre dwa lata temu.
— Dlaczego mówisz, że to będzie syn? A co, jeśli córka? — dopytuję, bo jestem ciekawa jego punktu widzenia.
— Tak czuję. — Głaszcze mój policzek, a jego dłoń zsuwa się niżej. W kierunku mojej szyi. — Ale może być i dziewczynka. Byle zdrowa. — Stwierdza i wzrusza ramionami, a ja dopiero w tym momencie uświadamiam sobie, że wstrzymywałam oddech. Jakbym się bała jego reakcji, a przecież to nie ode mnie zależy, jaka będzie płeć dziecka. I czy będzie zdrowe.
Chyba za dużo myślę.
— A jak praca? — pytam, bo przecież dopiero z niej wrócił. Staszek zabiera rękę z mojego policzka i się prostuje. Nietrudno zauważyć, że nie przepada za tym tematem. Zresztą z tego, co zauważyłam, chyba mało kto lubi rozprawiać o swojej robocie.
Wzdycha.
— Znowu przyjęli nowych. — Przewraca oczami. — Podtykają mi potem pod nos takich amatorów i każą nauczyć fachu, a ja mam wrażenie, że gadam jak do ściany. Ciężko o robotę, więc chyba powinni bardziej ją szanować. — Irytuje się. — Ja im o funkcjonowaniu jednej z maszyn, a oni o tym, jak długa będzie przysługiwać im przerwa.
Macha ręką.
— Rozumiem cię. — Chichoczę, bo wyobrażam sobie, jak musiał wyglądać Staszek wyprowadzony z równowagi. A na pewno taki był, skoro wciąż nie do końca ochłonął.
— Śmiej się, śmiej. — Kiwa głową na boki, choć nie jest zły. Wręcz przeciwnie. — Bat do łapy i potem prać takich po gnatach, to by się prędzej roboty nauczyli. Jak kiedyś.
— Nie bądź taki surowy — odpowiadam, choć przecież wiem, że żartuje. Żyjemy w cywilizowanym świecie, a razy wymierzane pałą zarezerwowane są tylko dla pracy w milicji. Wzdrygam się, bo różne historie człowiek słyszy o wizytach na komisariacie. A z opowieści ludzi można wywnioskować, że i tak my, młodzi, mamy duże szczęście, bo kiedyś było jeszcze gorzej.
— Nie mówmy o pracy — proponuje, a jego humor w okamgnieniu zdecydowanie się polepsza. Łapie mnie za rękę i całuje jej wierzch. — Kiedy człowiek ma przed sobą anioła, wierz mi, ciężko się zmuszć do gadaniny o tak ponurych kwestiach.
— Zawstydzasz mnie. — Czuję, że się czerwienię. Wodzę wzrokiem za jego gestem, a kiedy usta Staszka stykają się z moją dłonią, momentalnie przebiega mnie przyjemny dreszcz.
— Lubię cię zawstydzać. Podoba mi się to — stwierdza bez ogródek. Błąkający się po jego twarzy uśmieszek i figlarne spojrzenie świadczą o tym, że chyba mówi prawdę. — To mi się w tobie podoba.
— Naprawdę? — dopytuję. — Ostatnio zastanawiałam się nad tym, co sprawiło, że zwróciłeś na mnie uwagę. — Może nie powinnam mu o tym mówić, ale w końcu ma być moim mężem. Chyba możemy rozmawiać o wszystkim. — W końcu daleko mi do urody Hanki czy Reginy. — Mówię o jego byłych, których wygląd zniewalał, gdy tylko przekraczały próg remizy, gdzie odbywały się okoliczne potańcówki.
— Aaach — jęczy pokazowo. — Hanka.
Przewraca oczami.
— Dzisiaj znowu za mną chodziła — stwierdza, nie odpowiadając tak naprawdę na moje pytanie. A ja w jednej sekundzie zapominam o tym, co chciałam wiedzieć, bo zaczyna przemawiać przeze mnie niepokój. Czyżby to zazdrość? Na pewno nie. Przecież nie jestem o niego zazdrosna.
— Hanka? — ciągnę go za język. Wiem, że razem pracują. I to denerwuje mnie chyba najbardziej.
— Wie, że jesteśmy razem, a roi sobie jakieś chore nadzieje. Głupia. — Już sama nie wiem, czy mam się cieszyć z tego określenia, czy raczej nie. Nie lubię, kiedy ktoś w ten sposób mówi o drugim człowieku. Ale skoro sądziła, że może go odzyskać, to chyba sobie zasłużyła. — Próbowała kusić mnie tą krótką sukienką, udając, że coś przypadkiem spadło jej na podłogę. Jestem pewien, że kiedy się schylała, jej pomarańczowe majtki widziała połowa pracowników huty. — Nie wiem, dlaczego mi o tym mówi. Jednak wraz z każdym jego słowem w moim gardle rośnie coraz większa gula. Myśl o tym, że mogłabym go stracić i zostać sama z dzieckiem, jeszcze nigdy nie przerażała mnie tak bardzo jak teraz.
— To ona nie wie o tym, że będziemy mieli dziecko? — pytam ze ściśniętym gardłem, choć jestem pewna, że ona doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Żmija. Cała wioska już wie. Nie dalej jak dwa tygodnie temu ksiądz w kościele ogłaszał przedślubne zapowiedzi. Na pewno jest świadoma, że szykujemy się do ślubu. Byłaby gotowa posunąć się do skandalu?
— Wie — oświadcza krótko. — Z pewnością wie.
Tulę głowę do ramienia Staszka. Tak mocno wali mi serce.
— Nie wróciłbyś do niej, prawda? — Nie potrafię ukryć rozpaczy w głosie. Wiem, jak żałośnie to brzmi.
— Będę ojcem, Wandziu. I staram się poważnie podchodzić do tej roli.
Ściskam go mocniej. Czuję, jak pod powiekami zbierają mi się łzy. Dobrze wybrałam. Na darmo moje obawy i głupie myśli. Staszek będzie dobrym ojcem, a ja zrobię wszystko, żeby był ze mnie zadowolony.
— Ja…
Chcę wydusić w tym momencie, że go kocham. Jeszcze nigdy tego mu nie powiedziałam. Nigdy. Napływ jakiejś dziwnej euforii sprawia, że chcę to wyznać. On mi jednak przerywa.
— Sądziłaś, że jest inaczej? Zawsze staram się brać odpowiedzialność za swoje czyny.
Podnosi głowę, by nadać swoim słowom powagę. Wiem, jak ważny musi być dla niego honor. Jego ojciec to człowiek o surowych zasadach. Dobrze jednak, że Staszek nie do końca się w niego wdał. Gdyby było inaczej, nigdy by się nie uśmiechał.
— Nie wątpiłam w ciebie — mówię wzruszona.
— Poza tym — robi krótką przerwę — Hania nigdy nie mogłaby być moją żoną. Nasze małżeństwo ległoby w gruzach szybciej, niż ktokolwiek by się spodziewał. Owszem, jest na czym zawiesić oko, ale ja nigdy nie szukałem na stałe kogoś, kto zawodowy sukces stawia ponad inne priorytety — stwierdza cierpko. — Miejsce kobiety jest w domu. Przy dzieciach. Prawdziwy mężczyzna musi być w stanie sam utrzymać rodzinę.
Mówi o tym tak, jakby inna opcja w ogóle nie wchodziła w grę.
Na moment zapada głucha cisza. Jego słowa powracają echem w mojej głowie. Miejsce kobiety jest w domu. To dość powszechny pogląd, ale nie sądziłam, że ta sprawa ma dla niego aż tak wielkie znaczenie.
— A ja? — pytam nieśmiało.
— Co ty? — Patrzy na mnie zaskoczony, że w ogóle o to dopytuję.
Nie wiem, jak to powiedzieć, ale chyba powinniśmy wyjaśnić sobie parę kwestii.
— Poszłam do technikum leśnego z myślą o tym, by w przyszłości nie siedzieć zamknięta w czterech ścianach.
Nie wiem, dlaczego mówię o tym tak, jakbym robiła coś złego.
— I co ty po tym technikum chciałabyś robić? — Patrzy na mnie z politowaniem. — Sarny łapać? Zające?
Wybucha śmiechem.
— Nie. — Jestem zaskoczona jego reakcją. — Ale…
— Daj spokój. — Nie daje mi dokończyć. — Przecież teraz nie będziesz miała czasu ani na naukę, ani inne głupoty.
Drętwieję. Nieprzyjemne drapanie w gardle kolejny raz daje o sobie znać.
— Sugerujesz, że mam rzucić szkołę? — pytam. Nie wyobrażam sobie, żebym po wakacjach nie miała wrócić na lekcje. Tyle lat nauki poszłoby na marne. Przecież mam dobre stopnie. Do egzaminów zostało już tak niewiele.
— A jak ty to sobie wyobrażasz? — Staszek wyrywa rękę z mojego uścisku i obraca się do mnie przodem. Patrzę prosto w jego twarz. Jest wyraźnie zły. — Wiesz, ile czasu pochłania dziecko? Będziesz wstawać do niego w nocy, nosić je na rękach za dnia. Będzie robić w pieluchy i minie dużo czasu, zanim przestanie wymagać opieki. Jak ty to sobie wyobrażasz, że będę brał w robocie wolne, żeby się nim zajmować? — Wymachuje rękami, więc musi być naprawdę zdenerwowany. Rzadko kiedy tak robi. — Dostaniesz taką robotę, że utrzymasz nas wszystkich? A może twoja matula będzie zabawiać malucha, kiedy oboje będziemy gonić za pieniądzem, co? — Ironizuje, bo wie, że jest ostatnią osobą, na którą mogłabym liczyć.
Wbijam wzrok w tapczan. Sunę dłonią po chropowatej powierzchni wysłużonej tapicerki. Chce mi się ryczeć, bo wszystko to, co powiedział, po prostu ma sens. Nie mam argumentów, którymi mogłabym się wybronić.
— Myślałam… — Milknę. Bo tak naprawdę sama nie wiem, co sobie myślałam. — Że póki jestem w ciąży, mogłabym się uczyć. Kiedy dziecko będzie starsze i pójdzie do przedszkola, dokończyłabym edukację.
Nie jestem już tak pewna siebie, jak jeszcze przed chwilą. Wraz z każdą sekundą mój entuzjazm wyparowuje jak niedopilnowana woda ze ślubnego czajnika mojej matki.
— Czy ty się słyszysz? — karci mnie. — Będziesz się stresować, rozpraszać, jeszcze zaszkodzisz dziecku.
Jego ton łagodnieje. Kładzie rękę pod mój podbródek i podnosi moją głowę. Konfrontujemy spojrzenia. Po wybuchu złości nie pozostał żaden ślad.
— Gołąbeczko moja — uśmiecha się — takie damy jak ty nie potrzebują brudzić sobie rąk dodatkową pracą. Wolałbym, żebyś zawsze czekała na mnie w domu. W ładnej sukience, z modną fryzurą. Obiecuję, że będę o ciebie dbał. Nie będziesz musiała zamartwiać się, czy starczy nam do pierwszego — przyrzeka, a przecież wcale nie o to mi chodzi. Nie jestem chciwa i nie oczekuję od życia luksusów. — Czy nie będzie ci lepiej, jak sobie pójdziesz do koleżanek na plotki? Czy z dzieckiem na spacer? Pomyśl o tym, już więcej nie będziesz musiała doić krów ani karmić świń — wypomina mi środowisko, z którego pochodzę, choć chyba robi to w dobrej wierze. — Będziesz mogła skupić się tylko na naszych dzieciach. I na nas. Czyż nie tego chcesz?
Nie wiem. W tym momencie sama nie wiem, czego chcę. Być może Staszek ma rację. On potrafi unieść skutki wcześniejszych wyborów. Może powinnam zrobić to samo? Przestać marzyć. Dorosnąć. Zepchnąć na bok plany. W końcu zostanę mamą. Chciałabym dać dziecku więcej miłości, niż sama doświadczyłam od własnej rodzicielki. Muszę się otrząsnąć. Przecież mój przyszły mąż proponuje mi dobrą przyszłość. A ja kręcę nosem jak niewdzięcznica. Co będzie, jeśli zmieni zdanie? Jeśli ta bezduszna żmija, Hania, wyda mu się atrakcyjniejsza niż niezadowolona żona?
— Nie płacz, Wandziu. Przecież nie po to ci to wszystko mówię, żebyś się smuciła. — Kładzie rękę na moim policzku. — Będziemy szczęśliwi. Ty, ja i ta mała istota, która nas połączyła.
Myślę, że oprócz tej małej istoty połączyła nas także miłość. Choć milczę, kiedy opuszkiem sunie po moich ustach. Uczucie gorąca rozlewa się po całym moim ciele. Zamykam oczy, a jego ręka przesuwa się w stronę jednej z moich piersi. Wciągam powietrze. Nie powinien teraz tego robić. Jednak on działa. Zdecydowanie i bez zahamowania. Całuje mnie. Dziko. Władczo. A potem pochyla głowę niżej i sięga po moją pierś. Drażni zębami sterczący sutek.
Wzdycham z rozkoszy. Zerkam w okno przerażona, że w takiej sytuacji zastanie nas moja matka. Choć raczej nieprędko wróci. Nie chcę jednak, żeby przestawał.
— Staszek — jęczę, ale on nie przerywa. — A co, jeśli ona tu przyjdzie?
— Nie przyjdzie — zapewnia mnie absolutnie przekonany, jakby wcześniej dała mu słowo. Jednym ruchem wsuwa rękę pomiędzy moje nogi, aż dociera do moich majtek. Kładę się na plecach, gdy odgina ich materiał. Tracę resztki rozumu, ale w tym momencie wszystkie obawy, jedna po drugiej, znikają.
Patrzę na idealne rysy człowieka, którego pragnie tyle kobiet. On teraz pragnie tylko mnie. Jest taki pewny siebie. Doświadczony. Męski. Mój.
— Chyba ci się to podoba, co? — dopytuje. Nie jestem w stanie zaprzeczyć. — Nie jesteś taka grzeczna, jak by się mogło wydawać, mała diablico. — Porusza wymownie brwiami. Śmieję się, bo ma trochę racji. Nie próbuję go powstrzymywać, choć doskonale wiem, że nie powinniśmy tutaj tego robić. — Pokaż mi, co ty tutaj masz? — Jeden z palców jego dłoni zatapia się w moim wnętrzu, a ja czuję przyjemne mrowienie nie tylko pomiędzy nogami. Czuję je wszędzie. — Moja Wandzia. Tylko moja — powtarza.
Jestem jak w amoku. Chcę do niego należeć. Mógłby mieć każdą. A wybrał właśnie mnie.
— Kocham cię — szepczę. On mruczy wyraźnie zadowolony z tego, co słyszy. Zanurzam dłoń w jego włosach, kiedy całuje mnie kolejny raz. Przyjemny zapach wody kolońskiej wypełnia mój nos, a ja przypominam sobie moment, kiedy po raz pierwszy zawrócił mi w głowie. Jakby to było dziś.
Pozwalam chwili płynąć. Wierzę w to, że moja przyszłość, choć zupełnie inna od tej, jaką sobie wyobrażałam, będzie jeszcze piękna.
Dwa lata później. Rok 1990
Powieki małej Baśki opadają w momencie, kiedy w butelce zaczyna kończyć się kozie mleko. Mogę sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby pewnego dnia nam go zabrakło. Tak bardzo przyzwyczaiła się do jego smaku, że nie potrafi bez tego zasnąć. Musiałam więc przywyknąć do jego charakterystycznego zapachu, choć sama, jeśli już pijam mleko, zdecydowanie wybieram krowie.
Wyjmuję z jej małej rączki szklane naczynie i jeszcze przez chwilę sterczę nad łóżeczkiem. Dookoła wciąż roznosi się zapach świeżo wybielonych ścian sypialni. Mam nadzieję, że farba już nie szkodzi. Wczoraj spałam z Baśką w salonie, by uniknąć przebywania w tym pomieszczeniu. Dziś, w miarę możliwości, wietrzyłam sypialnię przez cały dzień.
Odchodzę, zdejmując z butelki gumowy smoczek, i zmierzam do kuchni, gdzie wciąż czeka na mnie Danusia. Cieszę się, że tutaj jest. Dzięki niej staram się nie popadać w panikę, choć z każdą kolejną minutą coraz gorzej mi to wychodzi. Niedługo wieczór, a Staszek spóźnia się z roboty prawie trzy godziny. Trzy godziny! Huta leży niedaleko, a jednak w taki mróz, kiedy droga śliska jest jak szklanka, człowiekowi mogą przytrafić się różne nieszczęścia. Wolę nawet o tym nie myśleć.
Przemierzając przestronny salon, na moment zatrzymuję się na nowiutkim, wzorzystym dywanie, który z okazji remontu mieszkania sprawili nam teściowie. Zerkam za bordową zasłonę, ale na pobliskiej drodze nie widać żadnych aut. Cisza. Przybyło za to śniegu, którego przy furtce mamy już chyba z dobry metr.
— Nie zaglądaj już tam tyle za nim. Wróci, Wando, wróci. — Z kuchni dobiega głos Danusi, która ma mnie jak na dłoni. Odwracam się w jej stronę i widzę, że wciąż siedzi na taborecie z Aneczką na kolanach. Dziewczynka, choć już w wieku przedszkolnym, wydaje się zmęczona. W końcu szaruga za oknem nie wpływa korzystanie na samopoczucie nawet dorosłych. I ja najchętniej położyłabym się już do łóżka, ale muszę odgrzać Staszkowi obiad. Mielone kotlety czekają na niego w spiżarce od kilku godzin.
— Wiem, że wróci. — Idę w stronę kuzynki mojego męża, z którą naprawdę zdążyłam się zżyć. Mam wrażenie, że wiele nas łączy. Bo choć zupełnie różne z nas osobowości, gdzieś tam w głębi obie jesteśmy takie same. Wymieniamy się wzorami szydełkowymi i spostrzeżeniami dotyczącymi macierzyństwa. Przyznaję uczciwie, że to drugie momentami potrafi mnie przerastać. Kocham Baśkę i zrobiłabym dla niej wszystko, ale przychodzą takie dni, kiedy po prostu brakuje mi sił. — Martwię się, bo takie spóźnienia raczej mu się nie zdarzają.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki