Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szpilki i wodzianka w krainie kopalń
Daria to kobieta sukcesu. Ma narzeczonego, apartament w stolicy, świetną posadę i dobrego szefa. Szefa, który wysyła ją na półroczną delegację na Śląsk. Jakże wielkie okazuje się zdziwienie kobiety, kiedy na ulicy, na której ma się zameldować, zamiast hotelu odnajduje domek starszej pani. I tak oto wprost z metropolii ląduje na obrzeżach miasta, w niedalekim sąsiedztwie kopalń. A to dopiero początek niespodzianek.
Daria, sceptycznie nastawiona do nowego środowiska, jednak nie traci animuszu. Kiedy poznaje Artura, okazuje się, że trafiła kosa na kamień. Przystojny górnik nie zamierza kłaniać się przed przebojową warszawianką i na każdym kroku uciera jej nosa. Kierowani stereotypami zaczynają prowadzić ze sobą niepisaną grę…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 309
Milknę na moment, przerywając słowotok. Uważnie penetruję wzrokiem twarze współpracowników zebranych przy wielkim stole. Okrągłym, jak go nazywamy, choć oczywiście bliżej mu do prostokąta. Podziw, uznanie, zainteresowanie. Tego się spodziewałam. Mam ich w garści. W końcu nie na marne poszły trzy ukończone fakultety z logistyki, zarządzania i psychologii.
— Uważam, że eksport towaru kierowany na tamten rynek może przynieść spore zyski przy minimalnym ryzyku poniesienia strat — dodaję i włączam ostatni slajd mojej prezentacji. Przedstawia obraz zadowolonych ludzi, którzy gratulują sobie nawzajem. — To możemy być my — kończę z uśmiechem, wskazując na grafikę. Odkładam niewielkiego pilota na stoliczek i biorę łyk wody.
Rozlegają się brawa. Głośne. Niewielka sala zebrań Redax CO Management już nieraz miała okazję usłyszeć owacje składane właśnie mnie. Wysiłkiem i wytrwałością zapracowałam sobie na to miejsce, w którym jestem. Ekspert od logistyki i prawa ręka szefa, z którym łączą mnie naprawdę dobre stosunki. Moje życie układa się dokładnie tak, jak sobie to zaplanowałam. Mogę powiedzieć, że jestem kobietą sukcesu.
Siadam na swoim miejscu i czekam na rozwój sytuacji.
— Dziękuję. Jak zawsze jestem pod wielkim wrażeniem rzetelności i przygotowania Darii. — Andrzej, założyciel i głowa całej firmy, wskazuje na mnie dłonią. — Myślę, że każdy z nas powinien mieć teraz czas na przemyślenie tego, co tutaj usłyszeliśmy. Na dziś kończymy. — Zamyka notatnik i wrzuca długopis do walizki.
Mogłabym rzec, że facet koło mnie dosłownie westchnął z ulgą. No cóż. Nie każdy żyje pracą.
— Kolejne spotkanie w piątek o tej samej godzinie. Liczę na to, że każdy z was będzie w stanie przedstawić swoje za i przeciw dotyczące pomysłu Darii i zrodzi się z tego ciekawa i efektywna dyskusja.
Słychać rumor odsuwanych krzeseł. Wszyscy zbierają swoje teczki i gwarnie opuszczają pomieszczenie. Pospiesznie, jakby tylko na to czekali. Ja wciąż siedzę, bawiąc się nakrętką plastikowej małej butelki. Biorę ją do ręki i czuję, jak schodzą ze mnie nerwy. Mimo że na swoim stanowisku czuję się jak ryba w wodzie, każde wystąpienie wywołuje spore podekscytowanie. Adrenalinę, która mnie motywuje.
Podchodzę do oszklonej, zewnętrznej ściany sali i patrzę na zatłoczoną ulicę Warszawy rozpościerającą się u moich stóp. Tutaj czuję się jak królowa tego miasta, urodzona, wychowana i bezgranicznie zakochana w stolicy. Wsłuchuję się w dźwięk klaksonów i pracujących silników zlewający się w jeden wielki huk.
— Daria — z zamyślenia wyrywa mnie głos Andrzeja. Szef wskazuje mi miejsce przy stole. — Usiądź na chwilę. Musimy pogadać. — Jego mina odrobinę mnie niepokoi, zasiewa we mnie ziarno wątpliwości. A przecież dałabym sobie uciąć rękę, że podczas prezentacji był naprawdę zaabsorbowany moim pomysłem.
— Czyżby coś poszło nie tak? — dopytuję pospiesznie, ponownie siadając na obszytym szarą skórą krześle. Próbuję doszukać się jakichś odpowiedzi w jego wyrazie twarzy.
— Absolutnie nie. Przecież wiesz, że nikt nie zrobiłby tej prezentacji lepiej od ciebie — dopieszcza moje ego. Jestem do tego przyzwyczajona. Andrzej potrafi docenić tych, którzy się starają. Daleko mu do zarozumiałego dupka szukającego okazji, byleby tylko wyżyć się na swoich podwładnych. Bywa groźny, kiedy trzeba. I umie pokazać, kto tutaj tak naprawdę rządzi, jak chociażby w zeszłym miesiącu, kiedy bez wahania zwolnił dwóch typów niewywiązujących się ze swoich obowiązków. Dla mnie jest raczej jak papa, mentor.
— Więc o co chodzi? Widzę, że szef ma mi coś ważnego do przekazania. — Mrużę powieki, patrząc w jego oczy.
— Jedziesz na Śląsk — wali prosto z mostu. — Na pół roku.
— Co? — prawie krzyknęłam. — O czym szef mówi? — Próbuję trzymać fason. Widzę, że moja reakcja wcale go nie dziwi.
— Daria, wiesz, że tobie ufam najbardziej. Dlatego chciałbym, żebyś nadzorowała pracę nowej linii produkcyjnej uruchomionej w Rybniku.
— Ufa mi szef najbardziej, dlatego się mnie pozbywa? — Nie wierzę w to, co przed momentem usłyszałam. Mam wrażenie, że biorę udział w jednym z tych kiczowatych programów, w którym za chwilę padną słowa „Mamy cię!”. Rozglądam się dookoła w udawanym poszukiwaniu kamer. — Gdzie się ukrywa telewizja i ci, którzy za moment się ujawnią, by powiedzieć mi, że zostałam wkręcona?
Napięcie powoduje, że wpadam w nerwowy chichot. Reaguję tak tylko wtedy, kiedy jestem poważnie wkurzona. A to jest właśnie ten dzień i ta chwila. Jestem poważnie wybita z rytmu.
— Nie rób scen, Daria. Wiem, że to dla ciebie szokująca decyzja, ale chciałbym, żebyś mi pomogła. Wiem, że dasz radę. Potrzebuję osoby kompetentnej, zorganizowanej i uczciwej. A znam takie tylko dwie. — Porusza wymownie brwiami. — A że ja muszę tutaj zostać — dodaje — sama rozumiesz. Nie mamy wyjścia.
— Nie zgadzam się. — Wstaję, zbieram swoje dokumenty i pakuję je do teczki. — Od zawsze mieszkam w Warszawie i tylko tutaj czuję się spełniona. Czy nie słyszał szef o tym, że starych drzew się nie przesadza? — dodaję na swoją obronę, nawet na niego nie patrząc.
— Starych? — Śmieje się. Oj tak, bardzo zabawne. — Przecież masz dopiero dwadzieścia osiem lat. Zgódź się. To przecież nie cała wieczność. Pół roku, może nawet mniej, jeśli wszystko pójdzie jak trzeba.
— Okej. A moje życie prywatne? To, że nie mam męża i dzieci, nie oznacza, że nie mam nikogo — oburzam się.
— Wiem, wiem, jest Rafał. Mam wrażenie, że przyda wam się przerwa.
Staję jak wryta. To, że kilka razy byliśmy w czwórkę na wspólnej kolacji, nie uprawnia go do oceniania stanu mojego związku i ludzi.
— Słucham? — pytam retorycznie. Tego już za wiele. W takim momencie nie powinien się posługiwać tak głupimi argumentami. — Zwalniam się — rzucam i zmierzam w kierunku drzwi wyjściowych.
— Oczywiście. — Słyszę za moimi plecami. — Zakwaterowanie masz od poniedziałku. Wszystko prześlę ci w mailu — dodaje.
Trzaskam drzwiami i prawie wybiegam na korytarz. Pospiesznym krokiem zmierzam w kierunku windy. Dzięki Bogu, że jest pusta. Naciskam guzik, opieram się o ścianę i czuję, jak podłoga chwieje mi się pod nogami. I to wcale nie wina wprawionego w ruch mechanizmu.
Wychodzę na parter, gdzie pomimo późnych godzin popołudniowych wciąż krząta się wiele osób.
— O, Daria! — Podbiega do mnie Ksawier, jeden z tych, co to niby są w szczęśliwym małżeństwie, a na boku chętnie wykręciliby żonie niejeden numer. Już nieraz miałam okazję usłyszeć od niego, jak to ukradkiem podziwia moje brązowe długie włosy i efektowne nogi. Oj tak, takich niebieskich oczu jak ja nie ma żadna inna. Żałosne. Typowy korpopies. Pies na baby. — Może kawka? — zagaduje.
— Nie tym razem. — Nie przystaję nawet na moment i nie obchodzi mnie w tym momencie, że jest to niezbyt uprzejme z mojej strony. Nawet nie zwalniam tempa. — Jestem zawalona robotą.
— To może chociaż na wynos! — woła, kiedy jestem już przy wyjściowych drzwiach.
Dwie szyby rozsuwają się na boki. Czuję uderzenie przyjemnego, wieczornego, kojącego powietrza, które zaczyna rozkosznie wentylować moje spięte ciało. Robię kilka kroków, mijając zapatrzonych w telefony przechodniów, i siadam na ławeczce przystanku autobusowego. Wyjmuję z torebki swoją komórkę, zastanawiając się, ile nieodebranych połączeń wyświetli się na ekranie. W końcu nie byłam dostępna przez dobrych pięć godzin. Jeden SMS informujący o przygotowanej fakturze do zapłaty za abonament, nieodebrane połączenie od mamy i kilka maili. Reklamy, newsy o przedmiotach obserwowanych na aukcjach internetowych i wiadomość od Andrzeja. Zatytułowana „Rybnik — szczegóły wyjazdu”.
Otwieram torebkę, ciskam w jej środek niczemu winnym telefonem i chowam twarz w dłoniach. Dokładnie tak. Bo nasuwa mi się wyłącznie jeden wniosek: mam przerąbane.
Ledwo się wlokę po schodach apartamentowca, w którym razem z Rafałem wynajmujemy mieszkanie. W bliżej niesprecyzowanej przyszłości zamierzamy je kupić, ale jeszcze nie teraz. Wszystkie te formalności związane z załatwianiem kredytu i tak dalej. Na razie nie mamy na to czasu. Niech mi nikt nie wmawia, że praca umysłowa nie wykańcza. Zwłaszcza taka, która z dnia na dzień rzuca wyzwania ponad ludzkie siły. Czemu to spotyka właśnie mnie?
Przekręcam klucz w drzwiach, wchodzę do mieszkania i klnę siarczyście. No tak, są rzeczy, które nigdy się nie zmienią. Rafał dziś znów wróci z pracy później ode mnie. Na krzesłach znów wiszą jego nieposprzątane ciuchy. Na stole znów leżą resztki jego śniadania. Rozumiem, że jest zapracowany. Ale mógłby od czasu do czasu wstać kilka minut wcześniej i ogarnąć swoje brudy.
Włączam telewizor, przemywam twarz wodą, związuję włosy w koński ogon i biorę się do pracy. Z doświadczenia wiem, że nie mam co liczyć na żadną pomoc. W pół godziny doprowadzam stan mieszkania do cywilizowanego poziomu, a potem dzwonię zamówić pizzę, bo naprawdę nie mam już ochoty na pichcenie czegokolwiek w kuchni.
— Wyskoczymy na miasto coś zjeść? — Rafał wita mnie pytaniem, przekraczając próg mieszkania. — Mam przeogromną ochotę na sea food.
— Cześć, kochanie. — Podchodzę, żeby cmoknąć go na powitanie. — Nie musimy nigdzie iść, bo zamówiłam już pizzę. Siadaj, jeszcze trochę i będzie zimna.
— Myślałem raczej o krewetkach — kręci nosem i przeczesuje ręką brązowe włosy — ale jak się nie ma, co się lubi — nie kończy. Odwiesza kardigan na metalowym haczyku przy drzwiach i kieruje się w stronę salonu. — Zabijesz mnie kiedyś tym niezdrowym żarciem. Ale okej, nie będę marudził.
— Spróbowałbyś tylko. Miałam dziś ciężki dzień — tłumaczę. — Nie zdążyłam nic ugotować. Poza tym ty też mógłbyś coś dla nas od czasu do czasu zrobić.
— Ciekawe kiedy? Przecież widzisz, o której wracam.
Uznaję, że dłuższe ciągnięcie tego tematu będzie bezcelowe. Więc po prostu postanawiam to przemilczeć.
Siadamy na brązowej rogówce, zabierając się do jedzenia. Nasza jadalnia, przeznaczona przecież do spożywania posiłków, częściej służy nam za garderobę aniżeli pomieszczenie do wspólnych obiadów czy kolacji.
— I co tam w pracy? — pytam.
— Ach, szkoda gadać. Jestem wypompowany — mówi, nabijając na widelec kawałek margherity.
No tak, mój facet jest jednym z tych, którzy nie lubią się brudzić. Nawet jedzeniem. Co kto woli. Mnie zupełnie to nie przeszkadza.
— Najpierw upierdliwi klienci — kontynuuje, kiedy przełyka jedzenie — potem totalny wycisk na siłce.
— Byłeś na siłowni? — dopytuję zdziwiona.
— No i widzisz, jak mnie słuchasz? — jęczy z pretensją w głosie. — Mówiłem ci ostatnio, że od dziś znowu zaczynam ćwiczyć. Perfekcyjne ciało samo się nie zrobi.
— Faktycznie.
Tak naprawdę nie przypominam sobie, żeby mi o tym wspominał. Może ostatnio rzeczywiście jestem nieobecna myślami. Przygotowanie firmowej prezentacji pochłonęło mnie bez reszty.
— Ja dziś też miałam nerwowy dzień — zaczynam sama. — Trochę obawiałam się reakcji na moje przemówienie, ale zdaje się, że wszystko wypadło tak, jak zaplanowałam.
— Yhm — przytakuje, po czym kroi następny kawałek pizzy. — Słuchaj, mama zaprasza nas w sobotę na obiad. Powiedziałem jej, że będziemy — zmienia temat. — Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko.
— Nie mam — odpowiadam, choć po cichu myślę, że miałabym o wiele lepsze rzeczy do roboty w moim wolnym czasie. Może zrobiłabym coś wyłącznie dla siebie. Już tak dawno nie byłam na tajskim masażu, który tak uwielbiam.
— No nie wiem, wyglądasz, jakbyś miała — wciska swoje trzy grosze, przy czym nie oczekuje żadnych tłumaczeń. Całą swoją uwagę skupia na jedzeniu i trzymanym w ręku telefonie. — Cholera, byłbym zapomniał — wystrzela nagle, jakby miał mi do przekazania wiadomość najwyższej rangi. — W poniedziałek wyjeżdżam do Łodzi. Na trzydniową delegację.
Czuję uderzenie ciepła. Normalnie nie wierzę. Naprawdę? Znowu? Rozumiem służbowe obowiązki, ale ostatnio mam wrażenie, że mój facet zgłasza się na ochotnika, kiedy pada propozycja wyjazdu. Raz na jakiś czas — wiadomo. Ale kilka razy na miesiąc? Już sama nie wiem, co o tym myśleć. Może nie zachowuję się rozsądnie, ale wewnątrz wszystko się we mnie gotuje.
— A ja na Śląsk. Na pół roku — odparowuję z jakąś niewytłumaczalną satysfakcją. Sama nie wiem, dlaczego to powiedziałam. To było jak impuls, bodziec, który skłonił mnie do szybkiej i nieprzemyślanej reakcji.
Wpatruję się w niego, ale nic nie mówi. Kontynuuje jedzenie. Przyjął to tak, jakbym powiedziała mu, że wychodzę na zakupy do sklepu za rogiem. A przecież to znacznie ograniczy nasz wspólny czas. Być może będziemy się widzieć wyłącznie w weekendy.
— Co? — Zastyga i wbija we mnie pełne niezrozumienia spojrzenie.
A więc jednak. Dotarło.
— Szef oddelegowuje mnie do Rybnika, gdzie mam nadzorować nowo powstałą linię produkcji — recytuję, próbując zachować absolutną pewność siebie.
— No chyba go pogięło! I może pojedzie razem z tobą, co?! Od zawsze wiedziałem, że ten stary kacap jest w tobie zakochany! — W każdym kolejnym słowie wyłapuję coraz więcej jadu.
Nie wierzę w to, co słyszę. Dlatego, że to absolutne oszczerstwo. Mój szef nigdy nie dał żadnych powodów ku temu, by ktokolwiek mógł tak myśleć, wręcz przeciwnie. W dodatku Andrzej, choć to może nieprofesjonalne, nieraz radził się mnie w sprawie niespodzianek dla swojej żony, o którą bardzo dba.
— Nie bądź niemądry. Jadę sama i naprawdę nie mam pojęcia, skąd ci to przyszło do głowy.
Prycha i kręci głową.
— A niby czemu awansowałaś, co? Skąd te wszystkie wyróżnienia? — pyta z wyższością.
Na chwilę mnie zatyka. Nie spodziewałam się, że może powiedzieć coś takiego.
— Ciężko pracuję, jakbyś nie zauważył. I całkiem nieźle ogarniam swoje obowiązki. Tak się haruje na sukces. Pełnym zaangażowaniem, nie cyckami! — prawie krzyczę, powoli wyprowadzona z równowagi.
— Jasne. W jakim ty świecie żyjesz, kochanie. — Ścisza głos, jakby chciał mnie uspokoić. — Dziś nie liczy się to, co masz w głowie, ale to, co prezentujesz sobą na zewnątrz. Gdyby nie twoja uroda, na pewno nie byłoby ci tak łatwo.
Świetnie. Rewelacyjnie. Jestem w szoku, że właśnie tak postrzega wykonywaną przeze mnie pracę. A ja myślałam, że zdążyłam go już poznać dostatecznie dobrze. Palant. Dupek.
— A ty? Twój szef jest gejem, skoro kilka miesięcy temu zaproponował ci lepiej płatne stanowisko? — nie mogę się powstrzymać.
— Nie wierzę, że to powiedziałaś. Myślałem, że masz więcej klasy. U mnie to zupełnie co innego — mówi wzburzony. — Daruś, dajesz się za bardzo wykorzystywać. Nie widzisz tego? Twój stary skinie palcem, wyda ci polecenie, a ty już lecisz jak ta pierwsza lepsza — tłumaczy. — Trochę szacunku do samej siebie. — Głaszcze mnie po policzku. — Co ja będę tutaj robił sam przez tyle czasu? Przecież wiesz, że nie mogę pojechać z tobą.
No tak. Wcale mnie to nie dziwi. Jak zwykle to on jest ofiarą.
— To, co robię ja, kiedy ty wyjeżdżasz na kolejną w miesiącu delegację — odpowiadam szybko.
— No wiesz? — Wydaje się urażony. — Jak możesz to w ogóle porównywać. Kilka dni to nie pół roku. Ale rób, co chcesz. — Macha ręką. — Twoja sprawa. Żebyś się potem nie zdziwiła, jak zniszczysz naszą relację — kończy.
— Będziemy się widywać w weekendy. Przecież to tylko kilka godzin drogi stąd.
— Widzę, że już i tak postanowiłaś. Dobrze wiedzieć, że liczysz się z moim zdaniem. — Odkłada sztućce, wstaje od stołu i idzie w kierunku wyjścia. Ściąga kardigan wiszący na wieszaku i nic więcej nie mówiąc, wychodzi z mieszkania.
Pięknie. Po prostu pięknie. Pan urażony zachował się jak małe dziecko. Nabałaganił, zostawił swoje zabawki w piaskownicy i poszedł.
Opieram głowę o welurowy materiał kanapy i zamykam oczy. Nie należę do osób, które płaczą przy pierwszej lepszej okazji. Wręcz przeciwnie. W tej chwili jestem tak wściekła, że mogłabym ziać ogniem. Mnie samej zupełnie nie podoba się wizja wyjazdu na Śląsk. To dość dziwne, ale mimo że zwiedziłam już pokaźny kawał świata, nigdy nie byłam na południu Polski. Słyszałam natomiast wiele różnych opinii dotyczących mieszkających tam ludzi. Widziałam też kiedyś w telewizji, co potrafią zrobić strajkujący górnicy.
Nerwowo strzelam palcami. Przypominam sobie, że mama w przeszłości zawsze mnie za to karciła. Nienawidziła tego dźwięku i za każdym razem, gdy to robiłam, wzdrygała się ze złością. Na co dzień staram się panować nad okazywaniem zdenerwowania. Na wykładach z psychologii nauczyłam się, jak okiełznać mowę ciała. Ale każdy z nas ma swoje słabości i czasem w samotności trzeba dać im upust.
Głowę zaprzątają mi tysiące myśli. Wszystkie za i przeciw z ogromną przewagą tych drugich. Nie wiem, czy to dobra metoda na podejmowanie decyzji. Z pospiesznych i podsycanych złością wyborów nie urosło jeszcze chyba nigdy nic dobrego.
Biorę telefon do ręki i na chwilę zastygam, wpatrując się w rozświetlony ekran. Po chwili wbijam w treści nowej wiadomości cztery jakże wymowne litery. Litery, które choć niepozorne, zmienią tak wiele. JADĘ.
I wysyłam je do Andrzeja.
Chyba będę tego żałować.
Rafał wraca późnym wieczorem, kiedy niespokojnie przewracam się na drugi bok. Niech szlag trafi niewygodne kanapy, bo gdyby ta w salonie nie była taka twarda, chętnie położyłabym się właśnie na niej, ostentacyjnie demonstrując mój humor. Tymczasem uznaję, że szkoda moich pleców i kolejny raz zmieniam pozycję w wielkim sypialnianym łożu, które — jak na złość — dziś wydaje mi się zbyt małe, by pomieścić nas oboje. Sprawę rozwiązałby też parawan rozłożony na środku. Ale takowego mebla nie posiadam.
Udaję, że śpię. Naprawdę nie mam ochoty na dalsze rozmowy i kłótnie. Wiem, że odwlekaniem niczego nie załatwię, ale cóż. Może Rafał do jutra przemyśli swoje zachowanie i dojdziemy razem do jakichś słusznych wniosków.
Zbyt długa cisza skłania mnie do otwarcia oczu. Jestem przekonana, że ujrzawszy mnie śpiącą, poszedł cicho do kuchni albo salonu.
Cholera.
Rafał stoi niedaleko i wpatruje się w moją twarz. Oczywiście musiał się zorientować, że tak naprawdę wcale nie zmorzył mnie sen.
— Przepraszam. — Podchodzi bliżej i łapie mnie za rękę. — Chyba zareagowałem zbyt gwałtownie. — Siada na łóżku obok mnie. — Mogłaś pomyśleć, że chcę cię ograniczać albo coś w tym rodzaju.
— Okej — odpowiadam. — Wina leży po obu stronach. Nie kłóćmy się już — mówię z równie pokojowym nastawieniem.
— Czyli nie pojedziesz?
Dosłownie na moment zdążyłam uwierzyć w to, że konflikt mamy już za sobą. A mawiają przecież, dobrze o tym wiem, że nadzieja jest matką głupich. Znów dałam się wpuścić w maliny.
— Tak, ale ty przez najbliższy rok nie pojedziesz w żadną trwającą dłużej niż jeden dzień delegację. Dobrze?
Wcale nie muszę czekać na odpowiedź, bo wiem, jaka będzie. Praca Rafała to świętość. W końcu to on zarabia więcej niż ja. To on na skinienie palca otrzyma zdolność kredytową na mieszkanie. Jest przecież niezastąpiony. „W koncernach farmaceutycznych niewielu jest tak wysoce wykształconych inteligentów”. Tak, to jego słowa.
— Okej. Masz to. Jedź — mówi, ale wyczuwam w jego słowach zupełny brak szczerości. — Tylko nie myśl, że w weekendy będę się tłukł po jakichś śląskich zadupiach. To ty będziesz tutaj przyjeżdżać.
— Żebym tylko miała do kogo — odgryzam się i odwracam do niego plecami.
Wstaje i wychodzi. Po chwili słyszę chlupanie wody dochodzące z prysznica.
I w końcu zapadam w upragniony sen.
Poniedziałkowy poranek jest jeszcze bardziej zakręcony, niż mogłam przypuszczać. Upycham na tylnym siedzeniu mojego mini ostatnią już walizkę. Przez moment poważnie zaczęłam się obawiać, że będę musiała opłacić kuriera, który dostarczyłby mi resztę rzeczy pod wskazany adres. Na szczęście się udało — choć nie było łatwo. Nieźle sobie poradziłam, zważywszy na to, że Rafał wyjechał dwie godziny temu i z całym pakowaniem zostałam zupełnie sama.
Muszę jeszcze podjechać do szefa podpisać jedną umowę i do domu matki, która na cały ten wyjazd zareagowała jeszcze gorzej niż mój facet. Jakby pozostawienie stolicy na jakiś czas oznaczało upadek statusu społecznego. Przesada.
Wyjmuję z kieszeni telefon komórkowy, który od kilku sekund daje o sobie znać, zawzięcie wibrując.
Iga. Moja przyjaciółka. Skubana, wyczuła moment.
— I co, spakowana? — pyta.
— Śledzisz mnie czy jak? Właśnie skończyłam.
— To zamawiamy przyczepkę? — Słyszę, że się śmieje.
— Sama w to nie wierzę, ale udało mi się wszystko wepchnąć do środka.
— No nie żartuj, że w tym małym dziwnym czymś zmieściłaś całą swoją pokaźną garderobę.
— Posłuchaj — zaczynam z udawanym oburzeniem — po pierwsze, nie obrażaj mojego maleństwa. Lepsze to niż twoje czarne kombi, które może od razu posłużyć ci jako karawan. Zmieścisz się. — Wybucham śmiechem i słyszę, że ona także. — Po drugie, ja tam jadę do roboty, a nie na wybieg. Połowę rzeczy zostawiam tutaj.
— Nie wmówisz mi, że nie zabierasz ze sobą żadnej seksownej kiecuszki. — Chichocze.
— A to już inna sprawa — przyznaję. Iga zna mnie jak nikt na świecie. — Jedną mam nawet na sobie. Razem ze szpilkami przygotowanymi na efektowne wyjście z samochodu. — Odruchowo zerkam na swoje nogi i na baletki, w których zamierzam tylko prowadzić. — Niech widzą, jak się bawimy w stolicy — mówię, wyobrażając sobie nieskromnie, jak tamtejsi mężczyźni wgapiają się we mnie wygłodniałym wzrokiem.
— Ha, ha. Żebyś się nie zdziwiła. Śląsk to nie tylko rolada i wodzionka. — Śmieje się.
— O czym ty do mnie mówisz? — pytam, zastanawiając się nad znaczeniem ostatniego wypowiedzianego przez nią słowa.
— Nieważne. Kończę, bo za chwilę wywalą mnie z roboty. Nie każdy ma tyle szczęścia, żeby wozić się po Polsce. Daj znać, jak dotrzesz na miejsce.
— Pa.
Chowam telefon do kieszeni i na powrót czuję nie pierwsze tego poranka oznaki zdenerwowania. Dziwny dreszcz przebiega moje ciało. Kurczę, przecież jadę tylko czterysta kilometrów dalej. Tymczasem czuję się, jakbym wyjeżdżała na drugi koniec świata, do miejsca, o którym mam raczej nikłe pojęcie.
Czerwcowe, o tej porze dnia już intensywnie dające o sobie znać słońce przyjemnie muska moje ciało. Później na pewno nie będzie tak błogo. Dzięki, ludzie, za wynalezienie klimatyzacji!
— No to w drogę, mały. — Klepię dłonią w blachę bagażnika mojego czarnego mini.
Jestem gotowa stawić czoło wyzwaniu.
Po monotonnych krajobrazach autostrady i prawie półgodzinnym oczekiwaniu w korku spowodowanym jakimś śmiertelnym wypadkiem kieruję się do wskazanego przez nawigację zjazdu. Mam wrażenie, że przez to całe zamieszanie z porozwalanymi na drodze kartonami z naczepy tira przestrzeliłam drogę. Nie wkurzam się jednak jakoś szczególnie. Parę minut w tę czy w drugą stronę nie zrobi różnicy. Pracę i tak zaczynam od jutra, dziś będę miała czas na zapoznanie się z okolicą. W końcu przyjdzie mi tutaj trochę pobyć.
Liczę na to, że szybko znajdę jakąś księgarnię — zamierzam kupić sobie kilka powieści. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio miałam chwilę na czytanie, a przecież w przeszłości tak bardzo to kochałam.
Wypatruję kolejnych wskazówek mojej nawigacji i zauważam, że się zawiesiła. A niech to. W takim momencie! Zwalniam i klikam na ekran, próbując podratować sytuację. Nie mam pojęcia, dokąd teraz jechać, a przede mną skrzyżowanie, które daje sporo możliwości wyboru.
Prawie podskakuję, kiedy słyszę za sobą buczenie klaksonu.
— No już, wieśniaku! — wrzeszczę sama do siebie i mam ochotę wyjść z samochodu. Co za brak taktu i cierpliwości!
Widzę jednak, że mój licznik wskazuje prędkość dwudziestu kilometrów na godzinę. Faktycznie przez chwilową nieuwagę mocno zwolniłam. Migam światłami awaryjnymi, przepraszając w ten sposób gościa z czerwonej skody, który — co zauważam w lusterku — macha wymownie rękoma. Wciskam pedał gazu. Mój silnik daje o sobie znać głośnym rykiem.
Nawigacja nareszcie się odblokowuje. Mam zielone światło i zalecenie kierowania się prosto. Rehabilituję się za zbyt ślimaczą jazdę i mknę przed siebie nieco szybciej niż inni.
— Patrzcie, co potrafi mój mini — cieszę się sama do siebie.
Po prawie pięciu godzinach samotnej jazdy dosłownie mi odbija. Potrzebuję prysznica!
Błysk. Jakaś migawka dosłownie wali mi prosto w oczy. Co jest, do cholery.
— Zajebiście — komentuję na głos.
Szybko się orientuję, co właśnie się stało. Pięknie mnie wita ten Śląsk. Po prostu pięknie. Już wiem, czemu udało mi się wszystkich wyprzedzić — właśnie zostałam złapana przez fotoradar.
Albo zwariowałam, albo trzeci raz przejeżdżam obok tego samego budynku. Chyba jeżdżę w kółko. Jeszcze nigdzie nie widziałam tylu jednokierunkowych uliczek! Staram się nie wjechać nigdzie pod prąd, jednak wzmożony ruch nie ułatwia mi sprawy. Jeszcze tego brakuje, bym zarobiła kolejny mandat. Moja nawigacja szaleje, bo znów musi na nowo przeliczać pozostałą trasę.
Przyznam, że nie tak wyobrażałam sobie Rybnik. Owszem, daleko mu do Warszawy. Ale nie wygląda na to, żebym miała się tutaj nudzić. Kątem oka zdążyłam wyłapać wielką galerię handlową, którą koniecznie muszę odwiedzić.
Zjeżdżam na bok i na moment zatrzymuję się na miejscu wyznaczonym do podjazdu autobusów. Mam nadzieję, że nigdzie wokół nie czai się policja. Zdaje się, że dziś już wykorzystałam limit zbierania karnych punktów.
— Przepraszam! — Otwieram szybę po przeciwnej stronie i krzyczę do czekającej na przystanku młodej kobiety: — Którędy na ulicę Piękną? — Nie zaszkodzi zasięgnąć informacji z pierwszej ręki.
Dziewczyna wzrusza ramionami.
— Nie mam pojęcia. To pewnie jakieś obrzeża. W centrum takiej nie ma.
— Czyżby — mruczę niechętnie. — Okej, dzięki. — Nic więcej nie wskóram.
Hotele, które bukuje Andrzej, zawsze znajdują się w dogodnych, łatwo dostępnych lokalizacjach. Nie chce mi się wierzyć, że tym razem zrobił wyjątek.
Zamykam szybę i włączam się do ruchu. Jeśli tak dalej pójdzie, będę musiała zjechać na jakąś stację paliw i wrócić do starych, niepraktykowanych już raczej metod. Kupić jakąś cholerną mapę.
Próbuję ostatni raz i zjeżdżam w boczną ulicę.
— Za trzysta metrów skręć w lewo, potem następny zjazd w lewo — zaleca nawigacja.
Gloria! Chyba w końcu się znalazła.
— Dzięki, niebiosa. — Wznoszę ręce ku górze, tylko na moment. Na powrót szybko łapię kierownicę. — Teraz pójdzie już z górki.
Co jest, do jasnej cholery. Co to jest?
Parkuję na kostce brukowej pod jakimś małym lokalnym sklepikiem. Zmieniam buty, ciskam baletki na tylną wycieraczkę, otwieram drzwi i wysiadam. Ostrożnie stawiam stopę na nierównej powierzchni i czuję żar lejący się z nieba. Żegnaj, zbawienna klimatyzacjo.
Rozglądam się dookoła i nie mam wątpliwości. Tutaj nie ma żadnego hotelu. Ani żadnego centrum. Oprócz szeregu domów jednorodzinnych nie ma tutaj nic. Słyszę tylko ujadanie jakiegoś psa i donośny śmiech grupki dzieci, które właśnie przebiegają po chodniku.
Spoglądam na niebieską tabliczkę wiszącą na ścianie sklepu monopolowego, pod którym stoję. Ulica Piękna 15. Czarno na białym. Albo raczej biało na niebieskim. Szukam w telefonie mejla od Andrzeja i… widzę adres: Piękna 17. Czyli to tutaj. Nic z tego nie rozumiem.
Podchodzę do białych, na wpół oszklonych drzwi i pcham je do przodu. Szarpię. Ani drgną. Dopiero po chwili dostrzegam przymocowaną tuż obok klamki karteczkę z napisem „Zaraz wracam”. No jasne. Tutaj biznes rządzi się swoimi prawami.
Zerkam przez szybę do środka, licząc na to, że kogoś zobaczę. Niestety. Kilka skromnie zapełnionych towarami półek, świecące wewnątrz ledy i ani śladu sprzedawcy. Mrużę oczy, odcinając dłonią światło słońca, które mnie razi. Liczę, że w ten sposób dojrzę w środku coś więcej.
— Czego pani szuka? — Męski głos za moimi plecami prawie przyprawia mnie o zawał serca.
— Jezus — obracam się — ależ mnie pan wystraszył! — Mimowolnie łapię się za klatkę piersiową. — Co to za miejsce?
Uśmiechnięta twarz wysokiego blondyna trochę mnie uspokaja.
— Nie miałem takiego zamiaru. Chciałem pomóc. Widzę, że pani nietutejsza. — Wskazuje palcem na mój samochód.
No tak. Rejestracje. Wyrażają więcej niż tysiąc słów.
Przytakuję.
— Skoro już pan tu jest — odzyskuję fason i odgarniam z twarzy błąkający się po niej włos — gdzie znajduje się ulica Piękna?
Chłopak, na oko dwudziestoparoletni, zerka na tabliczkę z numerem domu umieszczoną na sklepie, a potem na mnie. Widzę wyraźnie, że chyba ma mnie za wariatkę. Robi duże oczy, wskazuje palcem na tabliczkę z nazwą ulicy umieszczoną tuż nad moją głową.
— No tutaj. — Kpiarski uśmieszek błąka się na jego twarzy.
— Tak, wiem. — Kiwam głową na boki. Teraz sobie wyobrażam, jak to zabrzmiało i co o mnie myśli. — Nie to chciałam powiedzieć. Nieważne. — Macham ręką. — Szukam hotelu. Właśnie na tej ulicy.
— Hotelu? — dziwi się. — Jak żyję, czegoś takiego tutaj nie było. To niewielka ulica. Może niech lepiej pani powie, jakiego numeru pani szuka.
— Siedemnaście — odpowiadam drętwo, czując, że mam problem z wypowiedzeniem tego słowa. Naraz dosłownie zasycha mi w gardle. Opuszczam bezradnie ręce.
— To tutaj. Zaraz obok. Ten dom. — Wskazuje na niewielką chatkę, owszem, ładnie pomalowaną, ale cholera jasna, w niczym nieprzypominającą hotelu. — Pani do Jadzi Borczukowej? — pyta, jakby nagle go olśniło.
— Nie wiem, czy do jakiejś Jadzi. Nic z tego nie rozumiem. — Bezradnie łapię się za czoło. Jeszcze raz spoglądam na wskazany mi dom. — Póki co, dziękuję — mówię i czym prędzej biegnę w stronę samochodu, pozostawiając chłopaka samego. Otwieram drzwi i obracam się w jego stronę.
— Dzięki za pomoc. Muszę tylko coś wyjaśnić — tłumaczę, żeby nie wyjść na kompletne dziwadło.
Chłopak wkłada ręce w kieszenie, wzrusza ramionami i zaczyna się śmiać.
Zajebiście. Ale zabawne. Naprawdę.
— Okej. Gdybyś czegoś potrzebowała, mieszkam naprzeciwko — mówi i odchodzi.
Niech to szlag! Fantastycznie się zaczęło. Jestem tutaj od kilkunastu minut i czuję, że już mam dosyć.
Andrzej nie odbiera po pierwszym połączeniu. Nie odbiera też po drugim. Ręce odrobinę zaczynają mi się trząść. Niedobrze. Rzadko jestem doprowadzana do takiego stanu. Nie wiem, co robić. Dzwonię dalej. Musi odebrać. Nieważne, czy ma jakąś konferencję, rozmowę z klientem, negocjuje przetarg czy uprawia seks z żoną. To on wpakował mnie w to gówno i musi mi teraz pomóc.
Włączam tryb głośnomówiący i rzucam telefon na deskę rozdzielczą. Mam wrażenie, że wszyscy z okolicznych domów siedzą w oknach i się na mnie gapią. Mając pewnie niezłą bekę.
Dostrzegam w lusterku wchodzącą do sklepu, ubraną w biało-granatowy fartuszek starszą panią. To pewnie sprzedawczyni.
— Halo? — słyszę w telefonie. — Daria, jesteś tam?
Nareszcie!
Wyłączam tryb głośnomówiący i przykładam słuchawkę do ucha.
— W co mnie szef wpakował? — od razu przechodzę do sedna.
— Jesteś na miejscu? Dotarłaś bezpiecznie? — mówi głośno, żebym mogła go usłyszeć. W tle mieszają się różne odgłosy i szmery, więc domyślam się, że jest na jakimś spotkaniu. Trudno.
— Tak, ale mam problem. A właściwie mamy go razem. Chyba podał mi szef błędny adres. Wylądowałam na jakimś zadupiu, a w dodatku kiedy zapytałam jakiegoś faceta o hotel, spojrzał na mnie, jakbym była niespełna rozumu! — wypalam na jednym wdechu. Nawet nie ukrywam pretensji w głosie. Jestem wyprowadzona z równowagi.
— Ale o jakim hotelu ty mówisz? — pyta. — Czekaj.
— O hotelu, w którym mam się zakwaterować! Prawda? — Czekam na odpowiedź. — Halo? Halo! — Słyszę tylko jakieś szmery. Prawie osiągam stan furii.
— Już jestem — mówi po chwili. — Przepraszam, musiałem wyjść na zewnątrz. — Posłuchaj. Rybnik, ulica Piękna siedemnaście. Siedemnaście — powtarza, jakbym była jakimś niedorozwojem.
— Wiem. Właśnie tutaj jestem. Stoję pod jakimś sklepikiem, patrząc na stary dom. Dom z numerem sie-dem-na-ście — specjalnie sylabizuję ostatnie słowo.
— Czyli jesteś na miejscu. Ponoć będziesz miała całe piętro dla siebie — tłumaczy zadowolony.
— Słucham??? — krzyczę. — Czy to są jakieś jaja?
— Dlaczego się denerwujesz? Nie wspominałaś o tym, że jedyną opcją, na którą się zgadzasz, jest hotel. Zarezerwowałem ci mieszkanie u starszej, miłej pani. Swojskie obiady, cisza i spokój, chyba przyda ci się odpoczynek po ciężkim dniu pracy. Uwierz, będziesz tam miała co robić.
Faktycznie w umowie nie było nic o żadnym hotelu. Z przyzwyczajenia jednak nie przyszło mi do głowy, by w ogóle o coś takiego zapytać. A już na pewno nie pomyślałam, że przyjdzie mi mieszkać na jakichś obrzeżach. Na takiej wsi! W takiej dziurze! Gdzie diabeł mówi dobranoc!
— Bardzo dziękuję. Po prostu wielkie dzięki. Jest szef niezastąpiony — rzucam sarkastycznie i przerywam rozmowę. Wyłączam telefon, bo nie mam już ochoty na żadne przekonywania i tłumaczenia. Niech wie, że przegiął.
Biorę dziesięć głębokich wdechów. Powoli zaczynam się uspokajać. Nie tak łatwo mnie złamać. Co ma być, to będzie. Pół roku przeleci. Wytrzymam, pokażę, na co mnie stać, i wrócę do siebie. Opuszczam głowę, zamykam oczy i zaczynam się relaksować. Oj tak, zdecydowanie nabieram sił.
Puk, puk, puk.
Otwieram oczy i widzę przyklejony do szyby nos pani ubranej w granatowo-biały fartuszek. Sprzedawczyni. Nie można nawet na moment odetchnąć? Uchylam drzwi.
— Pani do Borczukowej? — pyta.
No tak. Tutaj wszyscy już wiedzieli o moim przyjeździe do domu tej kobiety. Wszyscy, tylko nie ja. Przytakuję i wysiadam na zewnątrz.
Witamy, cholera, na przedmieściach. W krainie plotek, obciachu i nudy.
Zaczęło się idealnie…
Pakuję kanapki w papier śniadaniowy i upycham je do worka, ciasno zawiązując supeł. Czarny pył nie może się dostać do środka. Chrzęszczące w zębach kawałki węgla nie należą do najlepszych przypraw. Mogłoby się wydawać, że kopalniane środowisko nie jest najlepsze do spożywania posiłków, ale pozory lubią mylić. Tylko ten, kto miał okazję zjeść „na dole” pomarańczę, poczuć niosącą się daleko woń, wie, jak inaczej może ona smakować. Uczta zmysłów.
Rozpoławiam pudełko z tabaką, po czym zakrapiam ją arbuzowym olejkiem. Sproszkowany tytoń jest w podziemnym świecie czymś więcej niż środkiem na przeczyszczenie nosa. To jak fajka pokoju, cenny pretekst do chwili przerwy i wytchnienia. Kiedy pojawia się tabaka, ustają kłótnie i nie ma podziału na tych mniej czy bardziej ważnych. W momencie jej przyjmowania wszyscy milkną i stają się na moment równi.
Otwieram plecak i wrzucam wszystko do środka. Mam jeszcze pół godziny. Dziś muszę wyjechać szybciej, bo obiecałem cioci Jadwidze podrzucić ją do centrum. Nie ma dzieci, męża straciła już jakieś osiem lat temu. Została sama, więc wzięliśmy ją pod swoje skrzydła. Tym bardziej że miała wielkie serce i zawsze potrafiła zjednywać sobie ludzi.
— Ty, bro, widziałeś tę nową ze stolicy? — Marek przekracza próg kuchni i wygląda na to, że jest w rewelacyjnym humorze.
— Nie, a co? W końcu raczyła się pojawić?
— Przed chwilą.
— Widzę, że jak zwykle jesteś najlepiej poinformowany. Jesteś gorszy niż te wszystkie stare baby razem wzięte — pół żartem, pół serio komentuję zachowanie brata. — Ładna chociaż? — pytam, na co Marek wyraźnie się ożywia.
— Całkiem, całkiem. Chodź, zobacz. — Nie czeka na moją odpowiedź, tylko zmierza do okna. — Tylko taka jakaś dziwna. Nie wiem, mało inteligentna czy coś.
— A co, zdążyłeś już do niej zagadać?
Nie żebym był mocno zdziwiony. Marek to pies na baby.
Wzrusza ramionami.
— Zaproponowałem jej pomoc. — Uśmiecha się szeroko. — Choć sam nie wiem, czy chciałbym, żeby z niej skorzystała. Wygląda na ciężki przypadek. Szukała ulicy Pięknej, patrząc na tabliczkę sklepu pani Danki z wypisanym adresem. — Podnosi brwi w górę i rozkłada ręce. — Nie wiem, do jakiego poziomu IQ to się kwalifikuje.
Dyskretnie, z bezpiecznej odległości zerkam do okna. Raczej bez większej ekscytacji, bo tak naprawdę mało mnie obchodzi jakaś ważniaczka ze stolicy.
O matko! Nie brązowe włosy i szczupłe ciało rzucają mi się najpierw w oczy, ale jej ubranie. Jezu, szpilki i mini? Serio? Naturalnie lubię widok apetycznych, skąpo ubranych dziewczyn na dyskotekach czy w podobnych miejscach. Ale ta, w środku dnia nieporadnie zmagająca się z wielką walizą w ręce wygląda raczej jak słodka idiotka. Zostawia bagaż, otwiera drzwi auta od strony pasażera, pochyla się i zaczyna czegoś szukać. Raz po raz ściąga w dół sukienkę, uświadamiając sobie chyba, że jeszcze moment i wszyscy będą mogli podziwiać jej chudy tyłek. Szczyt inteligencji. Potem znowu łapie w dłoń wielką walizkę i zaczyna ciągnąć ją w stronę domu poczciwej Jadzi. Jak ona zmieściła coś takiego w tak małym samochodzie?
— Pomożemy jej? — Widzę, że Marek aż pali się do kontaktu. Na przekór temu, co przed momentem powiedział.
Nie, nie, to nie dobre intencje. To niespożyty apetyt na przelotne przygody.
— Rób, co chcesz. Ja nie zamierzam. Ja jej tutaj nie zapraszałem. Zachciało się wielkiej damie Śląska, niech sobie radzi. Zresztą proponowałeś jej pomoc. Chciałaby, toby poprosiła. Nie bądź nadgorliwy. — Wycofuję się i wracam do pakowania roboczych ubrań.
— Jesteś bez serca. — Marek się śmieje i kiwa głową na boki. Człapie za mną jak zawsze — trzymając dłonie w kieszeniach.
— Lepiej bez serca niż bez mózgu — odgryzam się. — Mam ci przypomnieć, jak ostatnio zakończyła się twoja wielka chęć pomocy? Musiałem zgarniać cię z dołka.
— No dobra, dobra. — Macha ręką. — Tak tylko pytałem. Przed robotą robisz się zrzędliwy jak nasza babcia. Czasami nie mogę uwierzyć, że jesteś tylko o dwa lata starszy.
— O rok, osiem miesięcy i dwie godziny. Dwie godziny są tym opóźnieniem twoich narodzin, przez które cię nie dotleniło.
Szturcha mnie w ramię, wiedząc oczywiście, że żartuję.
— Olejmy ją. — Macha ręką i idzie za mną. — Ale serio wydajesz się jakiś nerwowy. Co jest? — W końcu to mój brat. Zna mnie od zawsze i nic przed nim nie ukryję.
— Mój przodowy jest na L4. Wczoraj zmiażdżyło mu palce u ręki. Całe szczęście u lewej. Więc przez jakiś czas będę musiał go zastąpić. — Wypuszczam powietrze z płuc. — A wiesz, jak kocham taką odpowiedzialność. Nie ma to jak wykonać swoją robotę, odwiesić czapkę i iść do domu.
— Trzeba ci było pokazywać swoje ambicje? Ha!
— I mówi to górnik siedzący na taśmie i przez całą szychtę wciskający guzik. Naprawdę, szczyt życiowych osiągnięć.
Marek nie należy do tych, którzy lubią wychodzić w robocie przed szereg. Tutaj niestety się różnimy. Niestety, bo w tym momencie — choć nie dam mu oczywiście po sobie tego poznać — trochę mu zazdroszczę.
Choć nasza codzienność składa się z wielu kąśliwych komentarzy, dogadywania i małych kłótni, kocham go ponad życie i mógłbym skoczyć za nim w ogień. Od kiedy tylko się urodził, zawsze starałem się brać za niego odpowiedzialność. Kiedy rodzice byli zajęci, opiekowałem się nim. Lepiej czy gorzej, tak jak potrafiłem.
— Dobra już, dobra. Gdyby nie moja taśma, na nic byłaby robota was wszystkich. Ryle.
— Jasne. — Zaczynam się śmiać. — Powykłócajmy się o to, który oddział jest najważniejszy.
Oj tak, w podziemnym świecie byłoby to możliwe. Ci ze ściany twierdzą, że to oni są motorem napędowym całej kopalni, maszyniści — że gdyby nie transport, ściana w ogóle by nie ruszyła. Elektrycy, wentylacja, przodek… każdy znajdzie jakiś argument dla siebie i ma rację. Tylko behapowcy wydają się przynosić więcej szkody niż pożytku. Ich brak z pewnością zaoszczędziłby wielu nerwów. No cóż, to już chyba pobożne życzenie i zbędne gdybanie każdego górnika.
Idę do salonu i włączam wiadomości telewizyjne. Chwila relaksu i trzeba będzie się zbierać. Dochodzi siedemnasta, a ja jeszcze obiecałem cioci Jadzi podrzucić ją na zakupy. Zerkam do okna, ale po warszawskiej dziuni pozostał jedynie samochód. Zastanawiam się, czy dobrze zrobiliśmy, doradzając cioci wynajęcie nieużywanej części domu. Razem z Markiem porobiliśmy zdjęcia i w dobrej wierze wystawiliśmy ogłoszenie na kilku stronach. Po pierwsze, w ten sposób mogła dorobić sobie do niewielkiej emerytury. Po drugie, była szansa, że natrafi na kogoś sympatycznego i będzie miała weselej, zyska też towarzystwo. Wszyscy staramy się ją odwiedzać, ale każdy ma swoje życie i własne obowiązki. Nie jestem jednak przekonany, czy tym razem nasz pomysł wyjdzie cioci na dobre. Nikt nie przewidział tego, że w jej progi trafi jakaś wypacykowana lalka. Mam tylko nadzieję, że nie będzie jej tam wybrzydzać. Tego by jeszcze brakowało.
— Trzymaj się, bracie — wołam, będąc już przy drzwiach.
Codzienne, a jednak mające podwójne znaczenie pożegnanie. Do zobaczenia. W tym, czy w tamtym świecie. Bo przecież stając oko w oko z żywiołem, grabiąc ziemię z jej bogactw i dóbr, każdego dnia narażamy swoje życie. Z jednej strony o tym nie myśląc i dając z siebie wszystko, z drugiej zachowując respekt. Jeśli tylko matka natura się zbuntuje, nie mamy żadnych szans. Potęga ludzkich osiągnięć wydaje się przy tym niczym. Żadne urządzenia, pomiary i zabezpieczenia nie dają gwarancji bezpieczeństwa. Taka praca. Taki wybór. Szaleństwo? Niekoniecznie. Dla mnie tradycja. Pradziadek, dziadek, ojciec, górnicza rodzina. Wychowany na opowieściach o podziemnych chodnikach od zawsze wiedziałem, że nie jest mi pisana inna droga.
Mam to we krwi — ciężką, brudną, niebezpieczną robotę. Nie jestem tytanem. Fizycznie ani mentalnie. Intensywne myślenie o zagrożeniach czyhających za rogiem mogłoby doprowadzić do szaleństwa. Dlatego o tym nie myślę. Zjeżdżam w dół, robię, co mam robić i wracam. Usatysfakcjonowany, że udało mi się przetrwać kolejny dzień. Nie bez przyczyny, gdy wsiadamy do szoli, z ust każdego z nas rozległa się głośne „Szczęść Boże”. Tam, ponad kilometr w dół, tylko Bóg może nas ochronić.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki