Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zakazana miłość, włoska sztuka i urzekająca Florencja
Kiedy profesor sztuki włoskiej Matteo Bartollini zawitał na naszej uczelni, był niczym długo wyczekiwany bóg. Inteligentny, poważany, a do tego piekielnie przystojny. Miał wszystko: wiedzę, ambicje, sympatię studentów i… piękną żonę. Jedna wyprawa do Florencji zmieniła wszystko. To właśnie tam udało mi się zobaczyć w nim więcej. To tam odkryłam, że jego życie nie jest idealne. I choć nigdy tego nie planowałam, przepadłam, boleśnie przekonana o tym, że moje poszarpane już serce będzie krwawić jeszcze mocniej. Nie miałam pojęcia, że profesor Matteo poczuł to samo.
Życie nie jest jednak piękną bajką. Pewnego dnia miałam się o tym przekonać.
Weronika Tomala to autorka poczytnych książek: Cztery liście koniczyny, Nieprzegrany zakład, Tam, gdzie diabeł mówi dobranoc, Płynąc ku przeznaczeniu i Rabih znaczy wiosna.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 304
Nie istnieje nic takiego, czego by sztuka nie mogła wyrazić.
Oscar Wilde
Mojemu synkowi Dawidkowi —
małemu, dzielnemu towarzyszowi włoskich podróży
Teraz
Przemierzam kolejne stopnie sali wykładowej krokami wyuczonymi na pamięć. Dzisiaj nogi prawie odmawiają mi posłuszeństwa. Jakby nie należały do mnie, uginają się w niekontrolowany sposób. A może to tylko wytwór mojej wyobraźni? Może wyglądam zupełnie normalnie? Mam wrażenie, że za moment rozpadnę się na kawałki. I nikt nie będzie zaprzątał sobie tym głowy. Niezauważona wciskam się w drugi rząd wiekowych, drewnianych ław i kładę przed sobą żółtą teczkę.
Dam radę. Dam.
Rozglądam się dookoła ze świadomością, że nic tutaj się nie zmieniło. W oczach innych. Reszty świata. Te same jasne ściany. Ta sama wyłożona wysłużonymi panelami podłoga. Wydeptana przez setki stóp przemierzających latami ten parkiet. Tymczasem dla mnie zmieniło się wszystko. Kakofonia głosów rozgadanych studentów tworzy echo, które już za moment zmieni się w przeszywającą ciszę. Znam to. Ale nie znam uczuć, które towarzyszą mi teraz. Przerażają mnie. Duszą, bo są obce. I złe. Czuję paniczny strach przed zerknięciem na stojące nieopodal biurko, bo wiem, że zaraz przy nim stanie. Będę musiała zmierzyć się z jego głosem. Z jego wzrokiem. Z jego obecnością. Nie było go przez cały tydzień. Zniknął. Ale nie może zawsze uciekać. Czas powrócić. Musi mi powiedzieć, dlaczego z dnia na dzień po prostu przestałam dla niego istnieć. Dlaczego nas przekreślił?
Zaciskam powieki, by stłumić ból.
Zawsze dawałam sobie w życiu radę. Musiałam. Nie ma takich sytuacji, które by mnie zabiły. Poradzę sobie i teraz. Obiecałam to babci, kiedy odchodziła. Przyrzekłam jej, że skończę te studia i dopnę tego, czego nie udało się zrealizować mojej mamie. Zawalczę o marzenia. Jej także, ale przede wszystkim swoje. Zostało mi tak niewiele, a zarazem coś tak małego postawiło pod znakiem zapytania całą moją przyszłość.
Podciągam przydługi rękaw swetra, by zerknąć na zegarek. Zostały niespełna trzy minuty. Zaciskam w pięść pobladłe knykcie, kierując je w stronę ust. Chucham w dłonie, próbując się ogrzać, choć wiem, że w sali panuje całkiem przyjazna temperatura. To strach tak na mnie działa. Jakbym zamieniła się w sopel.
Dygoczę. Przez pewien czas to jedyny ruch, na jaki mnie stać. Lęk jest paraliżujący.
Otwieram teczkę, kiedy jak na zawołanie wokół mnie zapada grobowa cisza. Jedno otwarcie drzwi, w których stronę niby nikt nie patrzy, wystarcza, by przez całą salę przemknął jasny sygnał ostrzeżenia. Znam to. I wiem, co to oznacza. Nie jestem gotowa, by podnieść wzrok, więc wciąż wpatruję się w stos wyjętych przed momentem kartek.
Przełykam ślinę, żałując, że nie zainwestowałam w butelkę wody. W gardle mam Saharę. Podczas przerwy koniecznie muszę skorzystać ze stojącego na korytarzu automatu.
Dam radę.
Biorę długopis w dłoń, a w myślach kołacze mi jedno jedyne pytanie: czy w ogóle mnie zauważył? I co czuje? Może przeszedł nad tym wszystkim do porządku dziennego? Może to było dla niego tylko ulotną chwilą? Zabawą, podczas której ot tak, w każdym momencie można powiedzieć sobie „koniec”. Ale nie dla mnie. Szczególnie nie teraz.
— Dzień dobry państwu.
— Dzień dobry, profesorze — rozlega się zewsząd niespójny odzew.
Wciągam powietrze. To wszystko zdaje się jeszcze trudniejsze, niż przypuszczałam. Opuszczam głowę. Gdybym tylko mogła, schowałabym ją między nogami. Zasłoniłabym uszy, by nie musieć tego słuchać. Nagle zmysły stają się moim przekleństwem.
Wiem, że klika teraz coś na komputerze. Uruchamia prezentację. Zaraz się wyprostuje, wyjdzie przed biurko i zacznie do nas przemawiać. Jestem tak bardzo świadoma każdego jego ruchu, a jednocześnie pragnę nie myśleć o tym, co robi. Znam go jednak na pamięć.
— Rafael Santi — mówi, a to jest ten moment, kiedy zwykle zaczyna rozglądać się po sali. Nie wymaże mnie więc z pola widzenia, choć pewnie będzie starał się to zrobić. Jestem teraz dla niego niewygodnym obiektem. I vice versa. Trudno, to był nasz wybór. Bardzo świadomy. — Renesansowy artysta i zarazem najmłodszy przedstawiciel słynnej włoskiej trójcy najwybitniejszych malarzy dziejów. Określany mianem boskiego artysty — robi krótką przerwę — nie bez powodu zresztą. — Słyszę, że się przemieszcza. — Giorgio Vasari, który w biografii przywołuje rozliczne aspekty życia Rafaela, akcentuje, że jego narodziny i śmierć przypadają w Wielki Piątek. Poszczególne etapy wpływów na styl Santiego i zarys jego życiorysu omawialiśmy sobie ostatnio, więc nie mam zamiaru się powtarzać. — Milknie, a za chwilę ponownie zabiera głos. — Dziś słowo o Madonnach artysty, z których słynął. A imponujący zbiór jego wizerunków Boskiej Matki doprawdy wciąż robi na znawcach sztuki i nie tylko — dodaje przeciągle — ogromne wrażenie. Każdy zupełnie inny, oryginalny, wolny od utartych schematów, póz czy powielonych scen — wylicza.
Dopiero teraz uświadamiam sobie, że cały czas trzymam w ręku zasłonięty zatyczką długopis. Nie zapisałam ani jednego słowa. Ani jednego.
— Rafael stawiał na eksperymentowanie — kontynuuje. — Madonna blondynka, odziana w eleganckie szaty czy domową suknię. Ponoć nie znalazłszy wystarczająco pięknego ideału, uwieczniał postacie wyidealizowane, posługując się jedynie wyobraźnią. Ponoć — powtarza, czyniąc krótką przerwę — bo jeszcze do tego wrócimy.
Zerkam na swoją kartkę. Madonna blondynka. Dwa słowa, które udało mi się zapisać. Nic więcej. Drętwieje mi dłoń.
— A oto i ona.
Odruchowo podnoszę wzrok. Jednak to nie wyświetlony na ścianie obraz staje mi przed oczami. Moje oczy wędrują tam, gdzie nie powinny.
Matteo Bartollini. Ciemne spodnie i biała koszula z guzikiem rozpiętym pod szyją. Stoi nie dalej niż cztery metry ode mnie. Odkładam długopis na bok i wkładam dłoń pomiędzy kolana. Nie dam rady zrobić już żadnej notatki. Dobrze o tym wiem. To przegrany wykład. Serce kołacze mi tak, jakby miało wyskoczyć.
— Madonna Sykstyńska. — Podnosi dłoń, wskazując na obraz.
Błysk światła odbija się od jego palca. Przyciąga jak magnes.
To obrączka.
O mój Boże.
Zaciskam usta.
Jeszcze niedawno nie chciał jej nosić. Powiedział, że teraz nie ma już żadnego znaczenia. Dlaczego znowu ją włożył?
— Jedno z najpopularniejszych dzieł Rafaela. Namalowane pięćset lat temu na zamówienie papieża Juliusza Drugiego i po dziś dzień cieszące się wieloma reprodukcjami — mówi, jakby czytał z kartki. Patrzy w drugą stronę sali, nie zaszczycając mnie spojrzeniem. Ciekawe, czy inni też to zauważają. Możliwe. Ale tylko ja wiem, jaki jest tego powód. — Zacznijmy od drobnej, własnej interpretacji obrazu. Popatrzcie na twarz Maryi. Jest smutna. Dzieciątko spoczywające na jej rękach wygląda na przerażone. Chyba nie tak powinien prezentować się wizerunek szczęśliwej matki i dziecka. — Przechodzi kilka kroków do przodu, po czym odwraca się, jakby chciał uważniej przyjrzeć się obrazowi. Przecież pewnie widział go już setki razy. Pozorant. — Analiza twarzy postaci tego obrazu stanowiła wyzwanie i tajemnicę dla wielu filozofów i historyków. Mały Jezus wydaje się oszalały, jego płonący wzrok budzi niepokój — wylicza. — Znawcy badali, aż dotarli do sedna. Jakie były ich wnioski? — Milknie. — Wasze sugestie?
Taksuje wzrokiem aulę, czekając na aktywność ze strony studentów. Zdaję sobie sprawę, że już nie ma wyjścia. Musi to zrobić. Przenosi spojrzenie na tę część ław, w której siedzę.
Po raz pierwszy od tygodnia widzę jego oczy. Nie iskrzą radością i fascynacją. Są przygaszone. Zwęża je w szparki, jakby próbował się zasłonić. Coś ukryć.
Co się dzieje?
Przez ułamek sekundy wydaje mi się, że patrzy prosto na mnie. Próbuję zaczerpnąć powietrza.
— Być może Rafael chciał pokazać różne oblicza macierzyństwa — rozlega się głos chłopaka z tylnych rzędów. Zbawienny. Dla mnie. I być może dla Mattea też. — Może mistrz Santi postanowił odbiec od kanonu oblicza szczęśliwej matki i unaocznić trud wychowania towarzyszący każdej kobiecie.
Trud wychowania. Mam wrażenie, że zaczynam się dusić. To określenie dotyczy mnie bardziej, niż ktokolwiek może przypuszczać. Sama wciąż jeszcze jestem w szoku.
Łapię się za czoło. Muszę się uspokoić. Ogarnia mnie panika. Zamykam oczy i próbuję umknąć myślami gdzie indziej.
— Dobry tok myślenia — zauważa Matteo. — Chociaż klucz do odpowiedzi tym razem kryje się nie w doświadczeniach Matki Boskiej, tylko w wizji przyszłości, jaka ją czeka. — Powraca do swojego biurka i upija łyk wody. — Odpowiedź została ukryta pod pytaniem: co widzą Maryja i jej Dziecko? A widzą krucyfiks obrazujący cierpienie i śmierć. — Odchrząkuje. — W miejscu pierwotnego wystawienia obrazu, naprzeciw ołtarza — rozciąga ręce na boki — wysoko na belce tęczowej znajdował się krzyż. To nań patrzyli Madonna i Dzieciątko z obrazu. Tak spójnie tworzył Rafael, który w swoich dziełach ukazywał to, co gołym okiem niewidzialne.
Zapada cisza. Siedząca obok mnie Ania zawzięcie notuje coś w swoim zeszycie. Potem bierze w ręce kartkę z wydrukowanym obrazem omawianej Madonny i próbuje wypatrzyć coś w wyrazie jej twarzy. Najwyraźniej materiały zostały przesłane na skrzynkę grupową. Nie byłam w stanie do niej zajrzeć, więc tego nie mam.
— À propos modelek Rafaela, których podobno nie było, i analizowanego dzisiaj dzieła — chciałem przywołać jedną ciekawostkę, która po wsze czasy pozostanie już tylko kwestią wyobraźni i domysłów. — Profesor wbija wzrok w swoje buty, opierając się o krawędź biurka. Krzyżuje nogi. — W twarzy Maryi wielu dopatruje się rysów Margherity Luti, która była kochanką malarza i która podobno została uwieczniona na obrazie La Fornarina, co po włosku oznacza piekarkę.
Po twarzy Mattea błąka się cień uśmiechu. Nie zniosę tego. Ani sekundy dłużej. Czuję narastającą złość. On się śmieje. Kiedy ja nie jestem w stanie wykrzesać z siebie nawet zalążka radości. Nie jestem do tego zdolna od momentu, gdy z dnia na dzień zostawił mnie bez słowa. Jak zużyty przedmiot, bez wcześniejszej zapowiedzi. Ta nieuzasadniona decyzja zabiła we mnie radość. A jego wcześniejsze wybory zasiały we mnie coś, czego nigdy nie będę w stanie wyplenić.
— Vasari w biografii Rafaela wspomina o rzekomych, intensywnych przeżyciach erotycznych mistrza, których doświadczył u boku Margherity Luti. To po nich — robi przerwę — ponoć — zaznacza — miał zapaść na gorączkę. Przez zatajenie faktu finezyjnej nocy przed lekarzami zastosowano wobec niego niewłaściwą kuracją, która przyczyniła się do jego śmierci. — W geście bezradności rozkłada ręce na boki.
W sali rozlega się śmiech. Wszyscy lubią takie smaczki. Zerkam na swoje dłonie, które zaczynają drgać. Zbiera mi się na wymioty. Nic dziwnego. Ostatnio nie są mi obce.
— Trzydzieści siedem lat. Boski artysta umiera w Wielki Piątek, niosąc piętno wyuzdanego seksu w czasie Wielkiego Postu… — Patrzy na salę z nieodgadnionym wyrazem twarzy. — Kara Boża? — Przechyla głowę, ponownie mrużąc oczy.
Świetnie, profesorze. Bardzo dobra mina do bardzo złej gry.
Zaciskam wargi, bo mam wrażenie, że gniew wyleje się ze mnie w najmniej odpowiednim momencie. Zaczynam tracić kontrolę nad oddechem. Do głowy uderza mi adrenalina. I ogarnia mnie całą.
— Nie nam jednak oceniać słuszność tego stwierdzenia i rolę Margherity w życiu Santiego — podsumowuje historię, którą właśnie opowiedział.
Wstaję.
— Zdecydowanie — wyrywa mi się z ust.
Głośno i wyraźnie. Tak, że wszyscy zdołali to usłyszeć.
Matteo podnosi głowę, zerkając w moją stronę. Nie mówi zupełnie nic. Nie dopytuje. Odwraca się, jakby mój głos był dla niego przypadkowo usłyszanym, nic nieznaczącym szeptem. Jestem dla niego powietrzem. On jest dla mnie czymś, co je odbiera. Cholernym wysysaczem.
— Ludzie, którzy mają problem z własnym pożądaniem i jego kontrolą, nie powinni wypowiadać się w ten sposób o innych.
Matteo patrzy na mnie ponownie. Tym razem nie odwraca spojrzenia. Zastyga w osłupieniu. Lekko otwarte usta świadczą o tym, że po prostu odebrało mu mowę.
W sali zapada kompletna, niewygodna cisza. Grobowa.
Boże. Opieram się o blat, by nie zemdleć. Stoję w centrum areny tego cyrku. Jakby właśnie zgasło światło, a lampy reflektorów padły prosto na mnie. Przełykam ślinę. Zdaję sobie sprawę, że wszystkie oczy wlepione są we mnie. W końcu przestałam być niewidzialna. Trzęsę się jak osika. W środku i na zewnątrz. Nie powinnam była tego powiedzieć, ale emocje wzięły górę. Zniszczył mnie. I wciąż nie jesteśmy kwita.
Ciemne oczy Mattea napełniają się mrokiem. Opalona skóra staje się blada.
Czekam, czy coś odpowie. Nie wierzy, że byłam w stanie się na to zdobyć. Sama temu nie dowierzam. To nie w moim stylu. Teraz całą sobą zamanifestowałam i zaakcentowałam swoją obecność. Jestem, bo jeszcze niedawno byłam dla niego kimś ważnym. Nie zniknę na jego skinienie.
Zgniatam prawie pustką kartkę w kulkę i zostawiam ją na blacie ławy. Zabieram długopis i teczkę, po czym wychodzę odprowadzana wzrokiem pozostałych studentów.
— Pani Magdo — słyszę za plecami, kiedy jestem już przy drzwiach. Automatycznie przystaję, choć wciąż się nie odwracam. Nie będzie mi dyktował, co mam robić. To jego wybór. — Proszę po wykładzie do sali numer dziesięć — grzmi takim tonem, jakby chciał mnie zabić.
Zdaję sobie sprawę, jak bardzo może mnie teraz nienawidzić. Twoje niedoczekanie, il professore.
Resztki gniewu wyparowują ze mnie wraz z zatrzaśnięciem drzwi. Kiedy jestem już na zewnątrz, cała pewność siebie ulatnia się niczym magiczny pył. Pęka jak bańka mydlana. Teraz zostaję sama. Zalewa mnie fala żalu.
Co ja narobiłam?
Cóż takiego narobiłam pół roku temu? Przecież to nie mogło się udać. To od początku było skazane na porażkę. Wtedy nie chciałam o tym myśleć, bo tak było wygodniej. Naiwna wyobraźnia podpowiadała mi, że to, co nas połączyło, jest w stanie pokonać wszystkie przeszkody.
Zaciskam powieki, choć na policzkach czuję pierwsze łzy. Nie chce mnie. Nie chce mnie takiej. Byłam dla niego tylko ulotną chwilą. Przerywnikiem w wygodnym życiu usłanym sukcesami. Prestiż i nienaganna kariera.
Wybiegam z uczelni, zapominając o pozostawionej w szatni kurtce. Przemierzam jedną z wąskich ulic Krakowa i kieruję się prosto do swojego mieszkania.
*
Zapada zmierzch. Odwieszam parkę na haczyk przy drzwiach wynajmowanej przeze mnie kawalerki. Nerwy i mój obecny stan sprawiły, że trzy godziny spędzone w antykwariacie stały się prawdziwą katorgą. Ale przynajmniej miałam okazję odwrócić myśli od zdarzeń, które rozegrały się dziś przed południem. Zajęłam się nową dostawą książek, oceniłam ich stan. Niestety mój własny stan, zaliczany do kategorii „zniszczona”, przyciągnął wzrok właścicielki. Na szczęście nie chciała mi zaszkodzić lawiną dociekliwych pytań.
Zdejmuję z ramienia torbę z materiału i siadam na sofie. Powinnam coś zjeść, ale mam wrażenie, że żaden kęs nie przeciśnie mi się przez gardło. Żołądek mam zwinięty w supeł. Znowu nadciągają. Niechciane: bezradność i ta pustka w głowie dotycząca przyszłości.
Zostałam całkiem sama. Dokąd zmierzam?
Kiedy biorę telefon do ręki, słyszę pukanie do drzwi.
Moich drzwi.
Natarczywe. Intensywne. Jakby ktoś miał zamiar je wyważyć.
Nie trzeba być jasnowidzem, by się zorientować, kto stoi po drugiej stronie. Jestem tego świadoma. Przecież prędzej czy później musiało do tego dojść. Uaktywniłam piekło, a teraz muszę zejść w jego jeszcze głębszy pokład.
Boję się swojej reakcji. Boję się tego, co mogę usłyszeć. Ale nie mam czasu na myślenie. Oddycham głęboko i przekręcam klucz.
Widzę go. W pełnej krasie. Nie pierwszy raz u moich drzwi. Choć pierwszy raz w takim stanie. Jest zły. Na mnie. Choć tak naprawdę wina leży po obu stronach. Do tej relacji nigdy nie powinno było dojść. Oboje dokonaliśmy tego wyboru, więc oboje musimy ponieść jego konsekwencje.
Pod ciemną marynarką dostrzegam koszulę, w której wykładał dzisiaj na uczelni. Nie zdążył się przebrać. Zresztą dobrze znam jego plan. Dopiero niedawno skończył. Przyjechał prosto do mnie.
W jego oczach czai się gniew. Ogień, którym próbuje mnie spalić jak smok. Może to jego taktyka? Atak.
— Co ty, Magda, najlepszego wyrabiasz? — pyta, opierając dłoń o ościeżnicę.
Kulę się. Czuję, że zaraz zacznie mi się łamać głos.
— Cóż takiego się stało, że raczył pan profesor zaszczycić mnie swoją obecnością? Czy to nie wbrew regulaminowi nachodzić studentów w ich prywatnych mieszkaniach? Po godzinach? — pluję sarkazmem.
Nie mogę mu pokazać, jak bardzo mnie złamał. Wciąż nie mam pojęcia dlaczego. Cóż takiego zrobiłam, że nagle zmienił zdanie?
— Profesor? — powtarza w gniewie. — Żartujesz sobie ze mnie? Przecież…
— Przeszło tydzień temu — nie pozwalam mu dokończyć — zdążył pan dobitnie mi uświadomić, że nie jestem dla pana nikim więcej niż jedną z obecnych studentek. Więc proszę wybaczyć, ale… — Przełykam ślinę.
— Mamy do pogadania. — Jest wściekły. — W co ty grasz, Magda? Po co ta cała szopka?
— Mamy do pogadania? Doprawdy? — udaję zdziwienie. — Mam wrażenie, że chyba mieliśmy — przerywam — osiem dni temu. Wtedy jakoś nie był pan skory do rozmowy.
Duszę się brakiem powietrza. Maska pewności siebie, pod którą staram się ukryć, niknie. Jest tak cienka, że zaraz przestanie istnieć.
Matteo wchodzi do środka, choć wcale go nie zapraszałam. Zamyka drzwi. Staje daleko ode mnie. Jakbym nagle stała się niebezpieczna. Jakbym miała mu coś zrobić. Przecież to on jest tutaj wilkiem.
— Żałuję, że panu kiedyś uwierzyłam. Że to się zaczęło. Żałuję każdej spędzonej razem chwili, bo teraz wiem, że to wszystko było tylko fikcją — wylewam z siebie wszystko. Kipię od emocji. Bólu. Żalu. — Zabawiłeś się mną, profesorze. — Nie dbam już o kurtuazję.
Mierzę w niego palcem, ratując zbroję, która jest mi teraz tak niezbędna. Jeden jego gest mógłby ją roztopić. Jestem tego świadoma. Tymczasem przyszedł tu, by wypowiedzieć mi wojnę. Mógłby udusić mnie rękami, którymi jeszcze niedawno wodził po moim ciele.
— Przestań. — Patrzy mi prosto w oczy. — Ja nie żałuję, Magda — mówi ciszej. Prawie szeptem. Wzrok zmienia mu się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Jakby za moment miał się załamać. — Nie masz pojęcia, co teraz dzieje się w moim życiu. Co czuję. — Kręci głową. — To, co się stało… — przerywa. — To chyba najgorsza decyzja, jaką musiałem podjąć. Nie masz pojęcia…
— Co czujesz? — prycham, przywołując jego wyznanie. — Zadecydował pan za nas. Nagle, bez wyjaśnienia. Bez jakichkolwiek wyjaśnień.
Muszę odwrócić wzrok. Zbyt wielki ból sprawia mi widok jego twarzy. Jego ust, których dotyk przypomina mi się właśnie teraz, kiedy najwyraźniej utraciłam go bezpowrotnie.
— Magda. — Pociera czoło. — Kurwa — rzuca. Jestem w szoku. Nigdy nie przypuszczałam, że w jego słowniku istnieje taki wyraz. Szanowany wykładowca sztuki włoskiej. — Paulina. — Patrzy na mnie.
Nie musi kończyć. Wiem, że do niej wrócił. Dobitnie uświadamia mi to obrączka widniejąca na jego palcu. A może po prostu nigdy od niej nie odszedł?
— Nie wiem, co ma z tym wspólnego pańska żona, il professore — wbijam mu kolejną szpilkę. — Ale ja jestem w ciąży. I pan wie, kto jest ojcem tego dziecka.
Pięć dni roku akademickiego, a ja już zdążyłam zatęsknić za wakacjami. Kraków ma swój nieodparty urok, którym uwielbiam się delektować. Po kawałeczku. Tymczasem piąty rok na wydziale malarstwa połączony z pracą w antykwariacie skutecznie mi to udaremnia. Mam nadzieję, że nadrobię w weekendy.
Fartuch pochlapany farbami stanowczo wymaga prania. Zdejmuję go przez głowę, przyglądając się rozlicznym kropkom powstałym w wyniku tworzenia impresjonistycznego dzieła. Ostatni raz upaprałam się tak w przedszkolu.
— Idziesz z nami dzisiaj na inauguracyjną bibę? Piątek, piąteczek, piątunio!
Nie wiadomo skąd zjawia się obok mnie Anka. Jedna z nielicznych dziewczyn, które utrzymują ze mną stały kontakt. Mówiąc „inauguracyjną”, wcale nie ma na myśli kulturalnego przyjęcia związanego z rozpoczęciem kolejnego roku studiów. Chodzi o standardową popijawę, na której nie zabraknie ani procentów, ani roztaczającego się zapachu palonej marihuany. To między innymi dlatego nie wypruwam sobie flaków, by wziąć w tym wszystkim udział.
— Wiesz, że mam pracę… — Robię skruszoną minę, która nie do końca odzwierciedla mój faktyczny stan.
Wszyscy zdążyli już przywyknąć do braku mojej obecności na tego typu eventach. I nikt już nie wymaga ode mnie zmian. Może nie jestem kompletną outsiderką, ale daleko mi do bycia duszą towarzystwa. A że nie próbuję na siłę się wyróżniać, niknąc w tłumie pełnym dominujących osobowości, pozostaję raczej niezauważalna. Mam swój cel i to mi wystarczy.
— Ale dzisiaj spotykamy się dopiero o ósmej. To nie będzie domówka. W miarę kulturalne spotkanie w pubie. Serio — próbuje być przekonująca. I czeka na moją reakcję. — Sama nie zamierzam dzisiaj szaleć. Jutro jadę do rodziców — tłumaczy. — Od czasu do czasu mogłabyś się skusić, żeby chociaż trochę pokazać grupie, że jesteś jej częścią — jęczy.
Najgorsze jest to, że ma rację.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki