Contadina. W sieci kłamstw - Weronika Tomala - ebook

Contadina. W sieci kłamstw ebook

Weronika Tomala

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis



Mafijne porachunki, tajemnice i miłość, która przetrwała wbrew wszystkiemu.

Sofia i Fabio byli w dzieciństwie najlepszymi przyjaciółmi. Dla dziewczyny chłopak stał się jej najbliższym powiernikiem i pierwszą miłością. Nie mogła zrozumieć, dlaczego pewnego dnia nagle zniknął bez uprzedzenia i słowa pożegnania. Głęboko zraniona i porzucona, nie miała innego wyjścia - musiała ułożyć sobie życie bez niego.

Dziś Sofia ma męża, spodziewa się pierwszego dziecka i wiedzie spokojne życie w malowniczym Vieste. Niespodziewanie Fabio wraca do domu - a plotki, które od dawna krążyły na temat jego rodziny, okazują się prawdą

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 302

Oceny
4,6 (128 ocen)
89
26
10
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewelina2611

Nie oderwiesz się od lektury

"CONTADINA. W SIECI KŁAMSTW" Weronika Tomala - strona autorska LoveBook otwiera cykl "Niebezpieczna miłość". Autorka pokazała Nam się w nowej odsłonie. Napisała tą historię w subtelny sposób. Zostajemy wciągnięci w świat bohaterów od samego początku. Ich decyzje i wybory zmienią bieg wydarzeń. Ostatnio o mafii czytamy wiele, ale to losy Fabio i Sofii skradną Wasze serca. "W tym dniu moje życie kolejny raz wywróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. I nie wiem czemu mam nieodparte wrażenie, że to dopiero początek". Sofia Colucci po śmierci matki wraz z ojcem zamieszkuje w miejscowości Vieste. Ból po stracie najbliższej osoby jest ciężki. Nowe miejsce, szkoła miały być szansą na nowe życie. Niestety wyzwiska koleżanek, z którymi musi się borykać Sofia nie są miłe. Dopiero znajomość z Fabio Trovato przerywa te przykre sytuacje. Sofia i Fabio przez lata są nierozłączni, budując piękną przyjaźń. Pewnego dnia chłopak wyjeżdża bez słowa, łamiąc dziewczynie serce. Nauka życia bez niego był...
10
laiagogo

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra 👍
00
Ellza1505

Nie oderwiesz się od lektury

szybko i przyjemnie się czyta polecam
00
AgaKoz2801

Dobrze spędzony czas

Przyjemnie się czyta. Lekka i delikatna jak na romans mafijny.
00
mater0pocztaonetpl

Nie oderwiesz się od lektury

Wow kocham
00

Popularność




Autorka: Weronika Tomala

Redakcja: Lidia Zawieruszanka

Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak

Projekt graficzny okładki: Emilia Pryśko

eBook: Atelier Du Châteaux

Zdjęcia na okładce: pavelvozmischev @Deposiphotos, Stefano Valeri @Dreamstime, Studio Magdy M. (zdjęcie autorki)

 

Redaktor prowadząca: Natalia Ostapkowicz

Kierownik redakcji: Agnieszka Górecka

 

©2022 Copyright by Weronika Tomala

©2022 Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal

 

Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki, bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

 

Bielsko-Biała 2023

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

tel. 338282828, fax 338282829

[email protected], www.pascal.pl

 

ISBN 978-83-8317-056-5

„Pi­ęk­no ko­bie­ty nie prze­ja­wia się w ubra­niach, któ­re nosi, w jej fi­gu­rze lub spo­so­bie, w jaki ukła­da wło­sy. Pi­ęk­no ko­bie­ty musi być wi­docz­ne w oczach, po­nie­waż są one drzwia­mi do jej ser­ca – miej­sca, gdzie miesz­ka mi­ło­ść.”

Au­drey Hep­burn

 

 

Wszyst­kim Oso­bom z gru­py

„Ko­pal­nia Ksi­ążek – We­ro­ni­ka To­ma­la i Czy­tel­ni­cy”

 

 

Istnieje kilka teorii dotyczących pochodzenia słowa „mafia”

 

We­dle jed­nej z nich w Wiel­ki Po­nie­dzia­łek 1282 roku (tzw. nie­szpo­ry sy­cy­lij­skie) do­szło do zgwa­łce­nia wło­skiej dziew­czy­ny w dniu jej ślu­bu przez fran­cu­skie­go żo­łnie­rza. W od­po­wie­dzi na gwa­łt Sy­cy­lij­czy­cy, pra­gnąc po­mścić ro­dacz­kę, za­ata­ko­wa­li gar­ni­zon fran­cu­skich żo­łnie­rzy. Zgi­nęły ty­si­ące Fran­cu­zów, a wie­ść o tym wy­da­rze­niu ro­ze­szła się po mia­stecz­kach Sy­cy­lii, pro­wo­ku­jąc falę dal­szych roz­ru­chów. W języ­ku wło­skim ma fia ozna­cza „moja cór­ka”, co sta­ło się okrzy­kiem bo­jo­wym Sy­cy­lij­czy­ków. Ma fia! Ma fia! mia­ła bo­wiem bła­gal­nie krzy­czeć mat­ka zgwa­łco­nej dziew­czy­ny.

Inna teo­ria gło­si, ja­ko­by „ma­fia” po­cho­dzi­ła od pierw­szych li­ter ha­sła, któ­re przy­świe­ca­ło Sy­cy­lij­czy­kom pod­czas nie­wo­li fran­cu­skiej pod rząda­mi dy­na­stii An­de­ga­we­nów – mor­te alla Fran­cia Ita­lia ane­la – „śmie­rć Fran­cu­zom ha­słem Wło­chów”.

Sło­wo „ma­fia” ma po­cho­dzić od cza­row­ni­cy na­zwa­nej przez in­kwi­zy­cję Ca­ta­ri­na la Li­ca­ti­sa no­ma­ta an­cor Ma­fia (wł. zu­chwa­ła, opęta­na wła­dzą i wy­nio­śle aro­ganc­ka).

Sło­wo „ma­fia” mo­gło też zo­stać za­in­spi­ro­wa­ne sta­ro­fran­cu­skim mau­fer – imie­niem boga zła – lub arab­skim míhal ozna­cza­jącym zgro­ma­dze­nie.

(Ety­mo­lo­gia sło­wa „ma­fia” we­dług pl.wi­ki­pe­dia.org)

Prolog

SOFIA

Sto­ję, jak­by ktoś za­mie­nił mnie w słup soli, pró­bu­jąc nie za­po­mi­nać o ko­lej­nym od­de­chu. W tym mo­men­cie jed­nak wy­ko­ny­wa­nie na­wet tak pro­stej czyn­no­ści, jak na­bie­ra­nie po­wie­trza w płu­ca, sta­je się nie­wy­obra­żal­nie trud­ne.

Pa­trzę na ścia­nę, jesz­cze przed chwi­lą bia­łą i czy­stą. Te­raz zdo­bią ją drob­ne pla­my krwi i coś jesz­cze. Od­wra­cam gło­wę. Wszyst­ko tu­taj przy­po­mi­na mi jed­nak, że to nie jest tyl­ko zły sen.

Na podło­dze, tuż pod mo­imi no­ga­mi, leży mężczy­zna. Jego po­ma­ra­ńczo­wy T-shirt prze­si­ąk­ni­ęty jest czer­wo­ną ma­zią sączącą się z oko­lic ser­ca. Mil­czy. Nie żyje.

Wszyst­ko wo­kół spo­wi­ja dziw­na mgła. Nie je­stem tu sama. Do­cie­ra­ją do mnie ja­kieś sło­wa, któ­rych zna­cze­nia nie chcę ro­zu­mieć. To wszyst­ko jest po pro­stu nie­po­jęte.

Ktoś krzy­czy. To ja. Wła­śnie uświa­da­miam so­bie, że wrzask wy­do­by­wa się z mo­ich ust.

Ła­pię się za gło­wę.

Sto­jący przede mną fa­cet, nie­gdyś tak bli­ski, te­raz zu­pe­łnie obcy, trzy­ma pi­sto­let w opusz­czo­nej dło­ni.

– Dla­cze­go to zro­bi­łeś?! Dla­cze­go?! – krzy­czę.

W mo­jej gło­wie po­now­nie roz­le­ga się huk. Tym ra­zem nie­praw­dzi­wy, będący nie­od­le­głym wspo­mnie­niem. A może do­oko­ła wci­ąż roz­no­si się jego echo? Przed ocza­mi mam sce­ny sprzed kil­ku se­kund. Cia­ło upa­da­jące w po­bli­żu mo­ich stóp.

– Kim je­steś, Fa­bio? Kim się sta­łeś? – py­tam. Nie mogę pa­trzeć na broń. Boję się jej. Za­czy­nam drżeć, więc on cho­wa ją za pa­sem. Jest jak mrok: ubra­ny w czar­ną ko­szu­lę i czar­ne spodnie wy­gląda jak miesz­ka­niec pie­kła. Dia­beł z twa­rzą mężczy­zny, któ­re­mu od­da­łam kie­dyś swo­je ser­ce.

– Per­do­na­mi. – Jego ni­ski głos przy­pra­wia mnie o ciar­ki. Pro­si o wy­ba­cze­nie, choć wca­le nie brzmi, jak­by ża­ło­wał. – Ży­cie za ży­cie – mówi, wska­zu­jąc na moje trzęsące się nogi po­kry­te moją wła­sną krwią.

Otwie­ram usta. Nic z tego nie ro­zu­miem. Skąd mógł wie­dzieć, że je­stem w ci­ąży? A ra­czej że by­łam w niej jesz­cze przed pa­ro­ma mi­nu­ta­mi.

Za­czy­nam pła­kać, a po chwi­li mój płacz prze­ra­dza się w wy­cie. To ja­kiś kosz­mar, dla­te­go tak bar­dzo chcę się obu­dzić.

– Jak śmiesz, Fa­bio? Nie­na­wi­dzę cię! – krzy­czę.

Nic o mnie nie wie. Zry­wam się z miej­sca i ru­szam w jego stro­nę. Ude­rzam go dło­ńmi w klat­kę pier­sio­wą. Raz po raz. Wy­ła­do­wu­ję na nim całą fru­stra­cję. Nie boję się go. Co mi może zro­bić?

– Mnie też za­bi­jesz? – wo­łam. – Zrób to. Pro­szę bar­dzo! – Roz­kła­dam na chwi­lę ręce w ge­ście pod­da­nia. – Strze­laj! – pro­wo­ku­ję da­lej, pró­bu­jąc ode­pchnąć go ko­lej­ny raz. Tym­cza­sem on jest oazą spo­ko­ju. Ła­pie mnie za nad­garst­ki, unie­ru­cha­mia­jąc je.

– Uspo­kój się – mówi.

Za­sty­gam, kie­dy jego twarz znaj­du­je się tak bli­sko. Ciem­ne, nie­mal czar­ne oczy przy­wo­łu­ją tyle wspo­mnień. Czu­ję jego za­pach. Wci­ąż pach­nie do­mem. Wci­ągam po­wie­trze, na mo­ment za­po­mi­na­jąc o tym, co wy­da­rzy­ło się przed chwi­lą. Tyle lat. To wła­śnie jego ra­mio­na da­wa­ły mi schro­nie­nie przed wszyst­ki­mi pro­ble­ma­mi. Po­trząsam gło­wą, pró­bu­jąc od­go­nić te my­śli. Nie mogę po­zwo­lić na to, by po­wró­ci­ły. Nie mogę uśpić czuj­no­ści. To prze­szło­ść, któ­ra nie ma nic wspól­ne­go z rze­czy­wi­sto­ścią.

Wąską prze­strzeń po­mi­ędzy nami wy­pe­łnia nie­wy­obra­żal­ne na­pi­ęcie. Du­szę się na myśl o tym, co się sta­ło. O tym, co się sta­nie.

– Vat­te­ne... E non az­zar­dar­ti a tor­na­re. Idź do dia­bła, Fa­bio! – szep­czę, pró­bu­jąc wy­krze­sać z sie­bie reszt­ki sił. Ale na­wet mó­wie­nie zda­je się prze­ra­stać moje mo­żli­wo­ści. Tra­cę siły. Kręci mi się w gło­wie.

Kie­dy otwie­ram po­wie­ki, do­strze­gam jego lek­ko roz­war­te usta. Jak­by chciał coś po­wie­dzieć. Czu­ję, że bije się z my­śla­mi. Wi­dzia­łam to tyle razy.

Po­wo­li opusz­cza moje dło­nie. Zdąży­łam już za­po­mnieć o tym, że je trzy­mał. Po­tem od­da­la się o krok.

– Za­bierz do­ku­men­ty. Je­dzie­my do szpi­ta­la – mówi roz­ka­zu­jącym to­nem. – Przy­ślę tu ko­goś, żeby sprząt­nął ten cały syf. – Fa­bio wska­zu­je na podło­gę, zu­pe­łnie jak­by miał na my­śli ja­kiś zwy­czaj­ny ba­ła­gan. Pa­trzę na mar­twe­go Do­me­ni­ca. Nie może już nic mi prze­ka­zać, ale ni­g­dy nie za­pom­nę słów, któ­re tej nocy wy­po­wie­dział pod moim ad­re­sem. Za­my­kam oczy, pró­bu­jąc za­po­mnieć o tym, co dzi­siaj zro­bił.

Czu­ję żółć pod­cho­dzącą mi do gar­dła. Mój żo­łądek się kur­czy. Zbie­ra mi się na wy­mio­ty. Przy­sła­niam ręką usta, ale nie je­stem w sta­nie tego za­trzy­mać. Od­głos do­cho­dzący z mo­ich ust mie­sza się z szlo­chem.

Chcę umrzeć…

Prze­cie­ram usta i zer­kam na Fa­bia.

Pa­trzy mi pro­sto w oczy. Wła­śnie zdał so­bie spra­wę z tego, co mi zro­bił.

Nie po­zna­ję go. Kim te­raz jest?

Nie wiem już nic. Opusz­czam gło­wę. Za­trzy­mu­ję wzrok na czer­wo­nej pla­mie, któ­ra zna­czy ma­te­riał mo­jej pi­ża­my. Zer­kam na brzuch. Do­ty­kam go dło­nią, jak­by nie mo­gąc w to uwie­rzyć. Krwa­wię, a to ozna­cza tyl­ko jed­no. Dziec­ko, któ­re no­si­łam pod ser­cem, musi być mar­twe.

Rozdział 1

SOFIA

14 lat

Mi­jam bu­dyn­ki za­byt­ko­wej sta­rów­ki, sta­wia­jąc ostro­żnie sto­py na śli­skim bru­ku. Rano pa­dał deszcz. Zdej­mu­ję swe­ter, bo sło­ńce przy­grze­wa już co­raz moc­niej. Prze­rzu­cam go przez tor­ni­ster, któ­ry ci­ąży mi na ple­cach.

Nie mogę pła­kać. Do domu już nie­da­le­ko. Dom – to mia­sto ni­g­dy się nim nie sta­nie. Ni­g­dy! Po­mi­mo tego, co obie­cy­wał papa, mo­rze, na któ­re te­raz pa­trzę, wca­le nie za­pie­ra tchu. Kli­fy Vie­ste nie do­ra­sta­ją do pięt to­ska­ńskim wzgó­rzom.

Nie je­stem u sie­bie. Dziś na pierw­szych za­jęciach w szko­le do­bit­nie dano mi to od­czuć, kie­dy wi­ęk­szo­ść kla­sy igno­ro­wa­ła moje pró­by pod­jęcia kon­tak­tu. Jak­bym była trędo­wa­ta. Boli mnie brzuch. To uczu­cie to­wa­rzy­szy mi od rana. Nie prze­łk­nęłam na­wet kęsa ka­nap­ki, któ­rą papa przy­go­to­wał dla mnie wczo­raj wie­czo­rem.

Jego wczo­raj­sze za­pew­nie­nia oka­za­ły się tak bar­dzo nie­praw­dzi­we. Twier­dził, że lu­dzie tu­taj są otwar­ci. Że w szko­le cze­ka mnie wspa­nia­ła przy­go­da. Tym­cza­sem już sam po­czątek oka­zał się kosz­ma­rem. Nie chcę tam wra­cać. Gdy­by mam­ma wci­ąż z nami była, wszyst­ko by­ło­by jak daw­niej. Papa śmia­łby się tak, jak kie­dyś, kie­dy wspól­nie gra­li­śmy w gry. Bie­ga­li­by­śmy po­mi­ędzy krze­wa­mi wi­no­ro­śli, ści­ga­jąc się, kto ze­rwie wi­ęcej ki­ści, kie­dy nad­cho­dził czas zbio­rów. Cho­dzi­ła­bym do kla­sy z mo­imi praw­dzi­wy­mi przy­ja­ció­łmi. Cóż z tego, że mogę do nich za­dzwo­nić, sko­ro nie mogę po­czuć ich obec­no­ści. Szczęśli­we ży­cie prze­mi­nęło. Te­raz zo­sta­ło mi już tyl­ko to. Łat­ka to­ska­ńskiej wie­śniacz­ki, któ­rą zdąży­ły mi już przy­pi­ąć ko­le­żan­ki z kla­sy.

Skręcam w wąską ulicz­kę i mi­jam trój­ko­ło­we auto. Piag­gio Ve­spa, jak mówi mój oj­ciec. Pe­łno ich tu­taj, bo wszędzie się miesz­czą. Nie­na­wi­dzę dźwi­ęku ich sil­ni­ków. Nie cier­pię gwa­ru, któ­ry pa­nu­je na uli­cy, choć wy­da­je się znacz­nie mniej­szy niż przed mie­si­ącem, kie­dy pe­łno było tu­taj tu­ry­stów. Do­cie­ram do sfa­ty­go­wa­nych drew­nia­nych drzwi i na­ci­skam roz­kle­ko­ta­ną klam­kę. Prze­kra­czam ka­mien­ny próg i wcho­dzę do środ­ka. Ude­rza mnie za­pach ryb, do któ­re­go wci­ąż nie mogę przy­wyk­nąć. Jest okrop­ny. Dom zwy­czaj­nie cuch­nie, mimo że prze­cież papa przy­no­si ze sobą tyl­ko część tego, co uda­je mu się zło­wić. Cała resz­ta zo­sta­je sprze­da­na. Wo­la­łam, kie­dy pro­wa­dził ro­dzin­ną wi­niar­nię. Te­raz, tu­taj, jest ry­ba­kiem. To­ska­ńskie Mon­te­fio­ral­le zbyt moc­no przy­po­mi­na­ło mu mamę. Mi też. I co w tym złe­go? Prze­cież nie mo­że­my wy­rzu­cić jej ze swo­je­go ży­cia! Nie trze­ba było się prze­pro­wa­dzać. Go­rzej już być nie mo­gło.

– Buon po­me­rig­gio, So­fi­ti­na – tata wita mnie piesz­czo­tli­wie. Tyl­ko on tak do mnie mówi. Na mo­ment mi­ęk­nie mi ser­ce. Wca­le mi te­raz nie po­ma­ga tą czu­ło­ścią. Wręcz prze­ciw­nie. Za mo­ment się roz­pła­czę, bo czu­ję, jak po ca­łym dniu scho­dzi ze mnie na­pi­ęcie. Nie chcę tego ro­bić. – I jak pierw­szy dzień w szko­le? – Oj­ciec wy­cie­ra ręce w ścier­kę i pod­cho­dzi w moją stro­nę. Ła­pie mnie za ra­mio­na, wy­ra­źnie ucie­szo­ny moim wi­do­kiem.

– Do­brze – od­po­wia­dam krót­ko. Bo niby co mam mu po­wie­dzieć? Nie chcę go mar­twić.

Przy­gląda mi się uwa­żnie. Marsz­czy brwi. Od śmier­ci mamy zdąży­ły tro­chę po­si­wieć, po­dob­nie zresz­tą jak jego wło­sy. Kie­dyś były zu­pe­łnie czar­ne.

– Na pew­no?

– Tak – ki­wam gło­wą, a po­tem zdej­mu­ję wy­słu­żo­ny szma­cia­ny tor­ni­ster. Mie­li­śmy ku­pić nowy, ale papa prze­stał po­ru­szać ten te­mat. Zro­zu­mia­łam, że po pro­stu nas nie stać.

Sia­dam przy sto­le.

– Po­zna­łam nowe ko­le­żan­ki. Ma­rię, Ali­ce – wy­li­czam. – Tyle na ra­zie uda­ło mi się za­pa­mi­ętać. – Uśmie­cham się sztucz­nie. Wi­dzę, że się o mnie trosz­czy. A ja chcę tyl­ko, żeby wci­ąż uśmie­chał się tak, jak kie­dyś. Przy ma­mie. Jej już nie ma, ale ja wci­ąż tu je­stem. Z nim. Chcę, by o tym pa­mi­ętał. – Po­ka­za­ły mi całą szko­łę – kła­mię, jak z nut, ale właś­nie tak wy­obra­ża­łam so­bie pierw­szy dzień w no­wej kla­sie.

– Bene, bene. Pi­ęk­nie – po­wta­rza za­do­wo­lo­ny. – A nie mó­wi­łem? Apu­lia to pi­ęk­ny re­jon, trze­ba tyl­ko dać mu się sobą za­chwy­cić, So­fi­ti­na. Dziec­ko moje – wzru­sza się na mo­ment. – Je­steś już taka duża. Ach… – Otrząsa się i od­wra­ca, jak­by nie chciał dać po so­bie po­znać, że coś go po­ru­szy­ło. W ci­ągu ostat­nich dwóch lat wie­le razy sły­sza­łam, jak ła­mie mu się głos. Nie musi przede mną uda­wać, że nic się nie dzie­je. Wiem, że tęsk­ni za mamą. Mnie też bar­dzo jej bra­ku­je. – A te­raz coś spe­cjal­ne­go – za­po­wia­da, zu­pe­łnie zmie­nia­jąc te­mat. Si­ęga po me­ta­lo­wy gar­nek sto­jący na nowo za­ku­pio­nej ku­chen­ce. Ta, któ­rą tu­taj za­sta­li­śmy, nie nada­wa­ła się do użyt­ku. Trze­ba było wy­ło­żyć wszyst­kie oszczęd­no­ści, aby ją wy­mie­nić. – Pap­pa al po­mo­do­ro! – Wska­zu­je na swo­je po­pi­so­we da­nie.

– Dzi­ęku­ję. – Uśmie­cham się i żywo klasz­czę w dło­nie. Za­ci­ągam się za­pa­chem uno­szącym się nad garn­kiem. W ci­ągu paru se­kund wszyst­ko to, co jesz­cze przed mo­men­tem mnie dręczy­ło, zni­ka jak ręką od­jął. To na­miast­ka domu. Moja ulu­bio­na zupa, któ­rą mo­gła­bym jeść co­dzien­nie. Uwiel­biam ją od za­wsze. Pod­bie­gam do szaf­ki, wyj­mu­ję dwa ta­le­rze oraz ły­żki, a po­tem za­czy­na­my za­ja­dać, spraw­nie omi­ja­jąc te­mat szko­ły.

* * *

Sie­dzę w ław­ce, sku­pia­jąc wzrok na swo­im ze­szy­cie. Nie roz­glądam się, by nie pro­wo­ko­wać in­nych. Sta­ram się wto­pić w gru­pę dwu­dzie­stu trzech osób znaj­du­jących się w kla­sie, by po­zo­stać nie­wi­docz­ną dla tych, któ­rzy chcą roz­ma­wiać ze mną tyl­ko po to, żeby mnie upo­ko­rzyć. Pró­bu­ję ukryć twarz za wło­sa­mi, któ­rych spe­cjal­nie dziś nie zwi­ązy­wa­łam. Wczo­raj­szy war­kocz spra­wił, że moja twarz była bar­dziej wi­docz­na.

La ma­estra, star­sza na­uczy­ciel­ka języ­ka wło­skie­go, pani Lu­cia, czy­ta li­stę obec­no­ści. Za­czy­na mnie bo­leć żo­łądek, bo wiem, że za chwi­lę będę mu­sia­ła się ode­zwać. Cze­kam na ten mo­ment jak na ska­za­nie.

– Co­luc­ci So­fia. – Moje na­zwi­sko pada z jej ust jako trze­cie.

– Obec­na – od­po­wia­dam.

Za mo­imi ple­ca­mi roz­le­ga się chi­chot.

– Cam­pa­gno­la. Wie­śniacz­ka – drwią ze mnie dziew­czy­ny, któ­re naj­wy­ra­źniej są po­pu­lar­ne w kla­sie. Ich uwa­ga bawi ta­kże gro­no chło­pa­ków, więc wszy­scy śmie­ją się w naj­lep­sze.

– Ci­sza – upo­mi­na ich pani Lu­cia, nie przy­wi­ązu­jąc wi­ęk­szej wagi do tego, co sta­ło się po­wo­dem ich śmie­chu. A wła­ści­wie tego, kto stał się jego po­wo­dem.

Nic o mnie nie wie­dzą i ni­cze­go nie chcą się o mnie do­wie­dzieć. Bo nie po­cho­dzę z mia­sta, jak oni. Kie­dy wczo­raj się przed­sta­wi­łam i wspo­mnia­łam, że do­tych­czas miesz­ka­łam w nie­wiel­kiej wio­sce, ści­ągnęłam na sie­bie la­wi­nę nie­spra­wie­dli­wych ocen. Za­częto mnie trak­to­wać, jak­bym była co naj­mniej trędo­wa­ta. Gor­sza. Pew­nie ni­g­dy nie byli w Mon­te­fio­ral­le. Nie mają bla­de­go po­jęcia, ja­kie wi­do­ki prze­szły im koło nosa.

Nie re­agu­ję. Nie od­wra­cam się i nie daję się spro­wo­ko­wać. Przy­gry­zam dłu­go­pis, mia­żdżąc zęba­mi jego ko­ńców­kę. To ner­wy. Jesz­cze tyl­ko parę go­dzin, wy­trzy­mam. Ale wbrew po­zo­rom to nie lek­cja, a prze­rwy oka­zu­ją się naj­gor­sze. Gdy­bym mo­gła, nie wy­cho­dzi­ła­bym z kla­sy.

Kie­dy pani Lu­cia ko­ńczy spraw­dzać obec­no­ść, przy­wo­łu­je do ta­bli­cy jed­ną z uczen­nic i po­le­ca jej za­pi­sa­nie for­mu­łki, któ­rą mamy wszy­scy za­no­to­wać w ze­szy­tach. Wszy­scy mil­czą, a zu­pe­łną ci­szę prze­ci­na tyl­ko od­głos pro­wa­dzo­nej po ta­bli­cy kre­dy.

Na­gle otwie­ra­ją się drzwi.

– Bu­on­gior­no. – Sły­szę ja­kiś nie­zna­ny głos. Pod­no­szę wzrok i wi­dzę su­nące­go po­mi­ędzy ław­ka­mi chło­pa­ka, któ­re­go na pew­no nie mia­łam oka­zji spo­tkać ni­g­dy wcze­śniej. Wczo­raj go z nami nie było. Za­uwa­ży­ła­bym. Na bank.

– Fa­bio Tro­va­to. – Pani Lu­cia wy­ma­wia jego na­zwi­sko. – Bu­on­gior­no – od­po­wia­da mu wy­ra­źnie nie­za­do­wo­lo­na. Otwie­ra dzien­nik i coś w nim no­tu­je. – Dzi­siaj się spó­źni­łeś, a wczo­raj nie było cię na za­jęciach. Przy­po­mi­nam ci, że wa­ka­cje już się sko­ńczy­ły.

Chło­pak kła­dzie ple­cak obok ław­ki i zaj­mu­je ostat­nie miej­sce, jak gdy­by ni­g­dy nic. W sali pa­nu­je ci­sza jak ma­kiem za­siał. Sły­chać tyl­ko dźwi­ęk prze­su­wa­ne­go krze­sła.

– Pro­szę po­roz­ma­wiać z moim oj­cem – od­po­wia­da chło­pak zwi­ęźle, nie przy­wi­ązu­jąc do słów na­uczy­ciel­ki wi­ęk­szej wagi. Sku­pia się na roz­pa­ko­wy­wa­niu ple­ca­ka.

La ma­estra nie mówi nic wi­ęcej. Spusz­cza wzrok z Fa­bia i prze­cho­dzi do lek­cji. Wsta­je i zer­ka na ta­bli­cę, jak­by chcia­ła spraw­dzić, czy for­mu­łka zo­sta­ła za­pi­sa­na we­dług wzo­ru na kart­ce. Po­rów­nu­je.

A ja wci­ąż je­stem moc­no za­sko­czo­na tym, co się przed mo­men­tem wy­da­rzy­ło.

Zer­kam na dziew­czy­ny, któ­re wci­ąż uwa­żnie przy­gląda­ją się nie­ja­kie­mu Fa­bio­wi. Nie­trud­no za­uwa­żyć, że jego po­ja­wie­nie się tro­chę wszyst­kich roz­pro­szy­ło. Kusi mnie, by od­wró­cić się za sie­bie i na nie­go spoj­rzeć, ale tego nie ro­bię. Boję się, że mó­głby to za­uwa­żyć, a ja nie po­trze­bu­ję do­dat­ko­wych pro­ble­mów.

Szczu­pły, ale nie wy­chu­dzo­ny, ca­łkiem wy­so­ki, czar­no­wło­sy chło­pak. Ma na szyi zło­ty krzy­żyk, któ­ry wy­ra­źnie od­bi­ja się na tle jego ciem­nej ko­szul­ki. Tyle zdąży­łam za­uwa­żyć, kie­dy mi­jał moją ław­kę.

Szyb­ko o nim za­po­mi­nam, sta­ra­jąc się skon­cen­tro­wać na my­śli, że ka­żda ko­lej­na mi­nu­ta przy­bli­ża mnie do prze­rwy. Pró­bu­ję więc przy­wo­łać wspo­mnie­nia tego, co przy­jem­ne. Przy­po­mi­nam so­bie mo­ich daw­nych przy­ja­ciół. Za­ba­wę w tri­gon1), któ­ra ni­g­dy nam się nie nu­dzi­ła. Spo­ty­ka­li­śmy się nie­opo­dal mo­je­go domu, po­mi­ędzy nie­użyt­ka­mi, gdzie na spa­lo­nej sło­ńcem zie­mi mo­żna było ry­so­wać pa­ty­kiem pola do gry. Pa­mi­ętam, jak kie­dyś pod­czas rzu­tu ka­mie­niem Leo nie­for­tun­nie upa­dł na ko­la­na. Ob­my­li­śmy mu skó­rę wodą i opa­trzy­li­śmy ban­da­żem, któ­ry prze­my­ci­łam z domu. Czu­łam się wte­dy jak praw­dzi­wa pie­lęgniar­ka, któ­rą zresz­tą wci­ąż mam w pla­nach zo­stać. Albo na­sze wspól­ne ska­ka­nie przez gumę, któ­rą Ales­sio przy­wió­zł z wy­ciecz­ki. Był taki dum­ny, oznaj­mia­jąc, że to ab­so­lut­ny hit w ca­łej Eu­ro­pie.

1) Wg. eskk.pl: trigon – zabawa dziecięca wywodząca się z Włoch. Dzieci rysują na ziemi trójkąt o długości 4 kroków, następnie ustawiają się w każdym z rogów i rzucają do siebie jedną, dwie lub trzy piłki, w zależności od wieku i możliwości dzieci. Zabawa polega na tym, aby piłka jak najdłużej nie dotknęła ziemi. Brzmi prosto, ale w rzeczywistości wygrana w tej grze to niełatwa sztuka.

Sły­szę śmiech, któ­ry spro­wa­dza mnie na zie­mię.

Wra­cam do lek­cji. Zer­kam na pa­nią Lu­cię i wi­dzę, że jej wzrok utkwio­ny jest wła­śnie we mnie. Roz­glądam się po kla­sie. Wszyst­ko wska­zu­je na to, że wła­śnie znów sta­ję się obiek­tem za­in­te­re­so­wa­nia po­zo­sta­łych uczniów. Nie ma­jąc po­jęcia dla­cze­go. Chrząkam ner­wo­wo.

– Obu­dzi­łaś się, la Bel­la Ad­dor­men­ta­ta2)?

2) La Bella Addormentata – Śpiąca Królewna.

Po­ta­ku­ję, zu­pe­łnie zdez­o­rien­to­wa­na. Nie po­win­nam tak od­pły­wać my­śla­mi pod­czas lek­cji.

– Od­mie­nisz nam przez przy­pad­ki sło­wo „kot” czy mamy jesz­cze po­cze­kać? Chcesz się jesz­cze zdrzem­nąć?

W mo­jej gło­wie pa­nu­je kom­plet­na pust­ka. Głos wi­ęźnie mi w gar­dle. Po­tra­fię od­mie­niać wy­ra­zy przez przy­pad­ki, to pro­ste. Ale choć bar­dzo chcę, w tym mo­men­cie nie mogę się ode­zwać.

Na­uczy­ciel­ka zre­zy­gno­wa­na ma­cha ręką i zle­ca to za­da­nie in­ne­mu chło­pa­ko­wi. Po­chy­lam się nad ław­ką i opie­ram czo­ło na dło­ni. Co ja wy­pra­wiam? Sama wy­sta­wiam się na po­śmie­wi­sko. W tym mo­men­cie ma­rzę tyl­ko o tym, by jak naj­szyb­ciej stąd uciec.

* * *

Wszy­scy ucznio­wie wy­cho­dzą na ze­wnątrz. Cze­kam, aż w kla­sie ucich­ną ostat­nie kro­ki, i wsta­ję z ław­ki, za­kła­da­jąc tor­ni­ster na ple­cy. Idę nie­spiesz­nym kro­kiem w stro­nę drzwi i że­gnam się z pa­nią Lu­cią. Zo­ba­czy­my się ju­tro: kie­dy zer­ka­łam na plan, za­uwa­ży­łam, że język wło­ski mamy w pla­nie ka­żde­go dnia.

– So­fio, za­cze­kaj na chwi­lę – na­uczy­ciel­ka woła, kie­dy już wy­cho­dzę na ko­ry­tarz. Od­wra­cam się w jej stro­nę, li­cząc na burę za to, co dzi­siaj zro­bi­łam. Pani Lu­cia bie­rze pod pa­chę swój wiel­ki ze­szyt, po czym wkła­da do piór­ni­ka je­den z wie­lu dłu­go­pi­sów le­żących na biur­ku.

– Wiem, że je­steś nowa i nie jest ci ła­two. Ale je­śli sama nie za­wal­czysz o sza­cu­nek, nikt nie zro­bi tego za cie­bie. Nie za­im­po­nu­jesz im tym, że przy­sy­piasz na lek­cji – po­ucza mnie.

– Mi scu­si. Prze­pra­szam – du­kam. – Ja nie spa­łam, ja…

– My­śla­mi by­łaś gdzie in­dziej, wiem – do­ka­ńcza za mnie. – Mam na­dzie­ję, że na na­stęp­ne za­jęcia przyj­dziesz bar­dziej przy­go­to­wa­na i wy­po­częta – pani Lu­cia ak­cen­tu­je ostat­nie sło­wo.

– Oczy­wi­ście – przy­zna­ję ze skru­chą. Ma ra­cję. Je­stem bez­na­dziej­na. Kie­dy wi­dzę, że ze mną sko­ńczy­ła, od­wra­cam się i wy­cho­dzę.

Mierz­wię moje czar­ne dłu­gie wło­sy tak, by mak­sy­mal­nie przy­kry­ły twarz. W tym mo­men­cie zu­pe­łnie nie prze­szka­dza mi to, że nie są pro­ste, o czym kie­dyś na­praw­dę ma­rzy­łam. Tęsk­nię za daw­ny­mi pro­ble­ma­mi. Zno­wu chcia­ła­bym mar­twić się po pro­stu tyl­ko wło­sa­mi. Zmie­rzam w kie­run­ku to­a­le­ty, gdzie prze­sie­dzę całą prze­rwę z dala od kla­sy. Znów zbie­ra mi się na wy­mio­ty. Ta szko­ła, to mia­sto – wszyst­ko oka­za­ło się bez­na­dziej­ne.

Mam­ma, bądź tu ze mną. Trzy­maj mnie za rękę – zwra­cam się do niej w my­ślach. Chce mi się pła­kać.

– Pia­no, pia­no. Po­wo­li! – Sły­szę głos za swo­imi ple­ca­mi, ale się nie od­wra­cam. Prze­cież te sło­wa wca­le nie mu­szą być kie­ro­wa­ne do mnie. Szarp­ni­ęcie blo­ku­jące mi mo­żli­wo­ść zro­bie­nia na­stęp­ne­go kro­ku nie po­zo­sta­wia jed­nak żad­nych wąt­pli­wo­ści. Ktoś zła­pał mój tor­ni­ster. Sza­mo­czę się i zer­kam za sie­bie.

Tak jak my­śla­łam. To one. Ma­ria, Ali­ce, Giu­lia i jesz­cze jed­na, któ­rej imie­nia nie uda­je mi się sko­ja­rzyć.

– Śpi­ąca Kró­lew­no, gdzie ucie­kasz? Czy­żbyś uwa­ża­ła się za lep­szą od wszyst­kich? Nie masz za­mia­ru z ni­kim roz­ma­wiać? – Naj­wy­ższa z nich, Ali­ce, spla­ta ręce na pier­si i wy­cho­dzi przed sze­reg.

Do­brze wie, że nie o to cho­dzi. Pierw­sze­go dnia do­sad­nie po­ka­za­ły mi, gdzie moje miej­sce, wy­zy­wa­jąc przed całą kla­są. Te­raz wszy­scy zda­ją się mnie uni­kać, bo­jąc się im na­ra­zić.

– Chcia­ła­bym się z wami przy­ja­źnić, ale… – nie do­ka­ńczam, kie­dy wszyst­kie trzy wy­bu­cha­ją śmie­chem.

– Chcia­ła­bym się z wami przy­ja­źnić – prze­drze­źnia mnie Ma­ria, pa­trząc na ko­le­żan­ki. Jak­by chcia­ła się upew­nić, czy uda­ło się je do­sta­tecz­nie roz­ba­wić. – Naj­pierw kup so­bie nowy ple­cak – zwra­ca się do mnie, si­ęga­jąc po uchwyt mo­je­go tor­ni­stra. Pod­no­si go i pusz­cza znie­nac­ka tak, że pra­wie się prze­wra­cam. Wy­ła­do­wa­ny ksi­ążka­mi tro­chę prze­cież waży.

– Ta szma­ta – mówi o moim ple­ca­ku – jest do­sta­tecz­nym do­wo­dem na to, z ja­kie­go śro­do­wi­ska się wy­wo­dzisz. W na­szym gro­nie nie ma miej­sca dla wie­śnia­czek, praw­da? Con­ta­di­na Ad­dor­men­ta­ta. Śpi­ąca Wie­śniacz­ko – ko­men­tu­je. To boli.

– Moi ro­dzi­ce nie są wie­śnia­ka­mi. Ja też nie je­stem wie­śniacz­ką – bro­nię się. Nie ro­zu­miem jak mogą mnie w ten spo­sób oce­niać, wie­dząc o mnie tyl­ko tyle, że nie po­cho­dzę z mia­sta.

– Ciii! – Ta czwar­ta, któ­rej imie­nia nie znam, kła­dzie na ustach pa­lec. Całe gro­no milk­nie, zer­ka­jąc w jed­ną stro­nę. Nie mam po­jęcia, co skło­ni­ło je do za­milk­ni­ęcia. Może zbli­ża­jący się na­uczy­ciel? Pew­nie tak.

Pa­trzę przez ra­mię i pra­wie za­pie­ra mi dech, kie­dy prze­cho­dząca obok mnie po­stać ocie­ra się o mnie ręką. Od­su­wam się o krok. To on! Znam tego chło­pa­ka. Już go dzi­siaj wi­dzia­łam. To Fa­bio Tro­va­to w to­wa­rzy­stwie ja­kie­goś star­sze­go od sie­bie chło­pa­ka. Mi­ja­jąc mnie, pa­trzy mi pro­sto w oczy. Prze­ni­kli­wie. Jak­by był na mnie zły za to, że sta­nęłam mu na dro­dze. Ucie­kam wzro­kiem, a po­tem od­wra­cam się i z drżącym ser­cem czmy­cham w stro­nę ła­zien­ki.

Ko­ńczy­my za­jęcia rów­no o trzy­na­stej. Za chwi­lę wró­cę do domu na obiad. Papa już pew­nie na mnie cze­ka. Obie­cał mi, że pój­dzie­my dziś po­szu­kać dzi­ko ro­snących cy­tru­sów. Po­noć gdzieś je wi­dział, kie­dy ostat­nio wra­cał z po­ło­wu. Ści­ągam z opar­cia krze­sła swe­ter, ale nie za­kła­dam go na sie­bie. Na ze­wnątrz jest prze­cież bar­dzo cie­pło. Kla­sa pu­sto­sze­je. Pa­ku­ję le­żący na ław­ce ze­szyt do mu­zy­ki i wy­cho­dzę na ko­ry­tarz, mie­sza­jąc się z tłu­mem uczniów z ró­żnych klas zmie­rza­jących w stro­nę wy­jścia. Zda­je się, że całe zło dzi­siej­sze­go dnia mam już za sobą.

Gra­zie Dio! Dzi­ęku­ję Bogu za to, że uda­ło mi się prze­trwać ko­lej­ny dzień. Od kie­dy zma­rła mam­ma, prze­sta­łam się do nie­go mo­dlić wie­czo­ra­mi, jak to było kie­dyś. Nie wy­słu­chał mnie, kie­dy pro­si­łam, by wy­zdro­wia­ła, dla­te­go już tak bar­dzo Mu nie ufam. Prze­kra­czam próg po­tężne­go bu­dyn­ku i sta­wiam pierw­szy krok na chod­ni­ku. Kie­ru­ję się w stro­nę ba­rie­rek od­dzie­la­jących te­ren szko­ły od dro­gi. Sil­ne pro­mie­nie sło­ńca zmu­sza­ją mnie do zmru­że­nia oczu.

– Nie po­że­gna­łaś się, So­fio – woła sto­jąca na­prze­ciw­ko po­stać. Roz­po­zna­ję jej głos, choć nie­wy­ra­źnie ją wi­dzę. Igno­ru­ję ją, bo nie za­mie­rzam się wda­wać w żad­ne sprzecz­ki. Ali­ce i człon­ki­nie jej te­amu naj­wy­ra­źniej ob­ra­ły so­bie za cel nęka­nie mnie. Mo­gły­by iść do domu tym­cza­sem cze­ka­ją tu­taj, żeby się nade mną pa­stwić.

– Cosi stu­pi­da. Idiot­ka – mówi Ma­ria do swo­ich to­wa­rzy­szek. Niby od nie­chce­nia, a jed­nak dba, by sło­wa do­ta­rły do mo­ich uszu.

– Zo­staw­cie mnie w spo­ko­ju! – w ko­ńcu zbie­ram się na od­wa­gę, by to po­wie­dzieć. Szyb­ko jed­nak za­czy­nam tego ża­ło­wać, bo tyl­ko je to roz­ju­sza. Idą w moją stro­nę wy­ra­źnie po­bu­dzo­ne moją re­ak­cją.

Je­stem sama, co w star­ciu z ich czwór­ką daje mi mar­ne szan­se. Za­sta­na­wiam się nad uciecz­ką, ale nogi od­ma­wia­ją mi po­słu­sze­ństwa. Prze­ra­ża mnie, że mimo iż nie­da­le­ko nas krążą inni ucznio­wie, nikt nie re­agu­je. Być może uzna­ją to za ko­le­że­ńską sprzecz­kę i nie chcą się wtrącać. Nie wszy­scy wie­dzą, że je­stem tu­taj nowa. To w ko­ńcu dość duża szko­ła.

– Co po­wie­dzia­łaś? – Ali­ce, któ­ra wy­ra­źnie gó­ru­je nade mną wzro­stem, pod­cho­dzi do mnie i ła­pie mnie za bluz­kę. Sły­szę dźwi­ęk pęka­jące­go szwu, któ­ry naj­wy­ra­źniej do­cie­ra ta­kże do jej uszu. Pusz­cza mnie, zer­ka­jąc na mój rękaw. Na szczęście nie wi­dać żad­nej dziu­ry. – Nie waż się zwra­cać do nas ta­kim to­nem. – Gro­zi mi pal­cem, a ja mam nogi jak z waty. Okrąży­ły mnie, więc czu­ję się jak osa­czo­ne zwie­rzę. Sta­ram się nie wy­buch­nąć pła­czem, choć do oczu już ci­sną mi się łzy.

– Ehi, voi! Nie ma­cie nic lep­sze­go do ro­bo­ty?! – Za ple­ca­mi Ma­rii roz­le­ga się ja­kiś głos. Dziew­czy­na od­ska­ku­je jak ra­żo­na prądem, rap­tow­nie prze­su­wa­jąc się na bok.

Fa­bio Tro­va­to sta­je tuż obok mnie wście­kły jak dia­bli.

– Od­wal­cie się od niej, zro­zu­mia­no?

Nie musi mó­wić nic wi­ęcej. Cała czwór­ka roz­bie­ga się jak na ko­men­dę. Boją się go? Kim jest, że lu­dzie tak na nie­go re­agu­ją? Z tego, co zdąży­łam za­uwa­żyć, nie ma w kla­sie przy­ja­ciół, choć bu­dzi re­spekt. Ma za to star­szych zna­jo­mych z przy­le­ga­jącej do na­sze­go bu­dyn­ku szko­ły śred­niej, z któ­ry­mi spędza prze­rwy na roz­mo­wach.

Za­pa­da ci­sza. Zo­sta­je­my sami. Gdzieś nie­opo­dal nas prze­my­ka­ją po­je­dyn­czy, ostat­ni ucznio­wie. Nie wiem, co ro­bić. Nie po­tra­fię na nie­go spoj­rzeć, choć je­stem świa­do­ma tego, że po­win­nam coś po­wie­dzieć.

– Gra­zie – wy­du­szam po­dzi­ęko­wa­nia ze wzro­kiem wbi­tym w jego buty. Są mar­ko­we. Dro­gie. Fa­bio Tro­va­to z pew­no­ścią nie na­le­ży do ni­ższej war­stwy spo­łecz­nej.

– Dla­cze­go to zro­bi­łeś? – py­tam. Tak na­praw­dę nic o nim nie wiem, poza tym, że cho­dzi ze mną do jed­nej kla­sy. Nie mu­siał się za mną wsta­wiać.

– Bo je­steś god­na po­ża­ło­wa­nia – wy­po­wia­da sło­wa, któ­re prze­ci­na­ją po­wie­trze jak bły­ska­wi­ca. In­stynk­tow­nie na nie­go zer­kam. Na­praw­dę to po­wie­dział? Otwie­ram usta ze zdzi­wie­nia. – Nie wi­dzisz tego, że ży­wią się two­im stra­chem? Je­śli im na to po­zwo­lisz, za­wsze będą cię tak trak­to­wać. – Brzmi tak mądrze, jak­by miał co naj­mniej dwa­dzie­ścia lat. – Dla­cze­go im na to po­zwa­lasz? – pyta, naj­wy­ra­źniej ocze­ku­jąc ode mnie od­po­wie­dzi.

Wzru­szam ra­mio­na­mi, bo nie je­stem w sta­nie mu jej udzie­lić. Niby co mia­ła­bym mu po­wie­dzieć? Że pa­ra­li­żu­je mnie lęk, kie­dy przy mnie sta­ją? Że moja pew­no­ść sie­bie po za­miesz­ka­niu w Vie­ste spa­dła po­ni­żej zera?

– Sko­ro nie wiesz, naj­wy­ra­źniej na­praw­dę za­słu­gu­jesz na ta­kie trak­to­wa­nie. – Chy­ba jest na mnie zły, bo od­wra­ca się, żeby ode­jść.

– Dla­cze­go to ro­bią? Czy to coś złe­go, że po­cho­dzę z ma­łej wio­ski? Nic im nie zro­bi­łam – mó­wię.

– Nie boli ich to, że je­steś z wio­ski. – Spra­wia wra­że­nie, że jest pe­wien, co mówi. – Dręczą cię, bo je­steś ład­niej­sza niż one – do­da­je. – Ale tego ci nie po­wie­dzą.

Czu­ję, jak pur­pu­ro­wie­ją mi po­licz­ki. Ład­niej­sza niż one? Co może być atrak­cyj­ne­go w po­szar­pa­nych, nie­rów­nych wło­sach i po­ci­ągłej, chu­dej twa­rzy, któ­rą gdzie­nie­gdzie zna­czą ohyd­ne pie­gi.

– Ar­ri­ve­der­ci, con­ta­di­na – że­gna mnie, na­zy­wa­jąc wie­śniacz­ką. Na od­chod­ne śmie­je się pod no­sem. Przed chwi­lą użył sło­wa, któ­rym dziew­czy­ny zwy­czaj­nie mnie ob­ra­ża­ją. Choć w jego ustach za­brzmia­ło ono ja­koś ina­czej.

Ga­pię się na nie­go, kie­dy pod­cho­dzi do swo­ich star­szych kum­pli, nie ra­cząc mnie już na­wet spoj­rze­niem. Kręci gło­wą, gdy częstu­ją go pa­pie­ro­sa­mi. Po­zo­sta­li palą, po­ka­zo­wo wy­pusz­cza­jąc z ust kłęby dymu. Chwi­lę pó­źniej za­trzy­mu­je się przy nich eks­klu­zyw­ny czar­ny sa­mo­chód. Wsia­da­ją do nie­go całą trój­ką, by za mo­ment zu­pe­łnie znik­nąć z mo­je­go pola wi­dze­nia.

Rozdział 2

SOFIA

Na­stęp­ne­go dnia, kie­dy wcho­dzi­my do kla­sy, mi­ja­ją mnie Ma­ria, Giu­lia oraz ich trze­cia ko­le­żan­ka. Ali­ce nie ma. Nie ma też żad­nych zło­śli­wych ko­men­ta­rzy pod moim ad­re­sem. Nie mam po­jęcia, czy to wy­nik wczo­raj­sze­go zda­rze­nia, czy nie­obec­no­ści przy­wód­czy­ni ich gru­py. Po­pra­wiam nie­bie­ską lnia­ną su­kien­kę i wcho­dzę do kla­sy jako jed­na z ostat­nich, cho­ciaż w szko­le je­stem już pra­wie od pół go­dzi­ny. Nie chcia­łam się spó­źnić. Zaj­mu­ję miej­sce w swo­jej ław­ce, nie roz­gląda­jąc się do­oko­ła, choć wzrok de­li­kat­nie ucie­ka mi w stro­nę miej­sca zaj­mo­wa­ne­go przez Fa­bia. Nie wi­dzę go do­kład­nie, ale za­uwa­żam, że jest. I że tym ra­zem nie spó­źnił się na za­jęcia.

Mija lek­cja hi­sto­rii, pod­czas któ­rej la ma­estra opo­wia­da nam o ra­dy­kal­nym ru­chu Mło­de Wło­chy pro­wa­dzo­nym przez Giu­sep­pe Maz­zi­nie­go. Szcze­rze po­wie­dziaw­szy, wolę roz­dzia­ły do­ty­czące sta­ro­żyt­no­ści. Opo­wie­ści o po­tędze Rzy­mu oraz daw­nych bo­gach. Trzy lata temu, kie­dy mam­ma za­czy­na­ła pod­upa­dać na zdro­wiu, po­je­cha­li­śmy z przy­ja­ció­łmi na wy­ciecz­kę kla­so­wą do na­szej sto­li­cy. Papa na­kła­niał mnie do tego wy­jaz­du, twier­dząc, że taka szan­sa może się już nie po­wtó­rzyć. Wa­ha­łam się, bo już wte­dy moje my­śli za­czy­na­ła zaj­mo­wać cho­ro­ba mamy. Ale po­zo­sta­ły mi pi­ęk­ne wspo­mnie­nia i zdjęcia, któ­re na­sza pani, An­ge­li­ka, wy­ko­ny­wa­ła nam przy Ko­lo­seum i wil­czy­cy ka­pi­to­li­ńskiej.

– Miei cari. Moi dro­dzy – zwra­ca się do nas mło­da na­uczy­ciel­ka hi­sto­rii – a te­raz czas na małe wy­zwa­nie. – Milk­nie, więc w kla­sie roz­le­ga się szmer. Pod­eks­cy­to­wa­ni ucznio­wie za­czy­na­ją zga­dy­wać, na czym będzie po­le­gać za­po­wia­da­ne ćwi­cze­nie. Nie od­zy­wam się, choć za­wsze lu­bi­łam ta­kie wy­zwa­nia. Często zgła­sza­łam się do za­dań, za któ­re mo­żna było do­stać do­dat­ko­wą oce­nę. – Do­sko­na­le wie­cie, że w na­szym mie­ście i w mia­stach sąsia­du­jących znaj­du­je się wie­le wspa­nia­łych za­byt­ków upa­mi­ęt­nia­jących ró­żne eta­py hi­sto­rii tej części Włoch. Chcia­ła­bym, że­by­ście po­ba­wi­li się w prze­wod­ni­ków tu­ry­stycz­nych: wy­bierz­cie je­den obiekt, któ­ry opi­sze­cie na pla­ka­tach, i o któ­rym opo­wie­cie. Mile wi­dzia­ne ry­sun­ki, zdjęcia i cie­ka­wost­ki. – Na­uczy­ciel­ka z uśmie­chem pa­trzy na na­sze zdzi­wio­ne miny. – I nie ma czy­ta­nia z kart­ki – ostrze­ga. – Prze­wod­ni­cy po­tra­fią opo­wia­dać z pa­mi­ęci. Coś o tym wiem, bo przez ja­kiś czas pra­co­wa­łam w na­szym Mu­seo Ma­la­co­lo­gi­co, z któ­re­go zresz­tą mo­że­cie czer­pać in­spi­ra­cję. Spo­ro tam cie­ka­wo­stek.

– Na­praw­dę? Pra­co­wa­ła tam pani? – do­py­tu­je ja­kaś za­fa­scy­no­wa­na tą wia­do­mo­ścią dziew­czy­na sie­dząca w pierw­szej ław­ce.

La ma­estra sia­da przy swo­im biur­ku.

– Za­po­mnia­łam do­dać, że ma­cie zro­bić to za­da­nie w pa­rach. Nie mamy tyle cza­su, że­by­ście mo­gli przed­sta­wiać pro­jek­ty in­dy­wi­du­al­nie. – Czu­ję, że pra­wie cała krew od­pły­wa mi z twa­rzy. Mu­szę być bla­da jak ścia­na. – Szyb­ka de­cy­zja i za­raz po­wie­cie mi, kto z kim będzie w pa­rze. Za­dbaj­cie, aby nikt nie po­zo­stał sam. – Mam wra­że­nie, że mówi wła­śnie o mnie. W kla­sie za­czy­na się go­rąca dys­ku­sja. Kto z kim by chciał być w pa­rze, a kto z kim nie. Oczy­wi­ście bez mo­je­go udzia­łu. – Ciii, tro­chę ci­szej. Nie je­ste­ście w szko­le sami – upo­mi­na wszyst­kich la ma­estra. – Już? – do­py­tu­je, choć nikt jej nie od­po­wia­da.

Nie­śmia­ło roz­glądam się na boki, ale ani jed­na oso­ba nie jest za­in­te­re­so­wa­na wspó­łpra­cą ze mną. Wstyd mi, że zo­sta­nę sama. Mo­głam się tego spo­dzie­wać. W sta­rej szko­le by­ło­by wie­lu chęt­nych do wy­ko­na­nia pro­jek­tu ze mną. Te­raz jed­nak sie­dzę ze wzro­kiem utkwio­nym w blat.

– Czy są już ja­kieś pary? – Po paru mi­nu­tach po­now­nie roz­le­ga się głos na­uczy­ciel­ki.

Nie wi­dzę, czy ktoś się zgła­sza, bo wolę za­pa­ść się pod zie­mię, niż pod­nie­ść gło­wę. Sły­szę jed­nak, że pada parę na­zwisk. Ma­ria zgła­sza się z nie­obec­ną Ali­ce. Giu­lia za­pi­su­je się z Ma­til­de, tą czwar­tą, któ­rej imie­nia do­tąd nie zna­łam. Aca­zio łączy się z Mat­teo. Fla­via z Be­atri­ce.

Wraz z ka­żdą ogło­szo­ną parą czu­ję się co­raz pod­lej. Mam do ojca żal, że ści­ągnął nas do swo­je­go ro­dzin­ne­go mia­stecz­ka. On uro­dził się tu­taj, ale moim do­mem była i jest To­ska­nia. I nic tego nie zmie­ni. Po­wi­nien się do­my­ślić, że nie będzie mi tak ła­two zmie­nić oto­cze­nie.

– Tak, Fa­bio? – pyta la ma­estra. Naj­wy­ra­źniej mu­siał się zgło­sić.

– Wy­ko­nam pro­jekt z So­fią. Z So­fią Co­luc­ci – pod­kre­śla.

Słu­cham?

W kla­sie na­gle za­pa­da ci­sza. Pro­stu­ję się, bo mam wra­że­nie, że chy­ba się prze­sły­sza­łam. Od­wra­cam gło­wę w jego stro­nę.

Fa­bio pa­trzy na mnie do­słow­nie przez parę se­kund. Nie uśmie­cha się. Jest ab­so­lut­nie po­wa­żny.

Wra­ca spoj­rze­niem do swo­jej ksi­ążki.

Czy to ja­kiś żart?

Na­uczy­ciel­ka skru­pu­lat­nie no­tu­je na­sze na­zwi­ska jak gdy­by ni­g­dy nic, a po­tem prze­cho­dzi do ko­lej­nych par.

Zer­kam na Ma­rię, któ­ra wga­pia się na mnie tak, jak­bym była ja­ki­mś mu­ze­al­nym uni­ka­tem. Dzi­wo­lągiem. Naj­wy­ra­źniej nic z tego nie ro­zu­mie, po­dob­nie zresz­tą jak ja.

A niech to. La ma­estra tłu­ma­czy, że na wy­ko­na­nie pro­jek­tu mamy do­kład­nie ty­dzień. To ozna­cza, że nie zo­sta­ło wie­le cza­su. I że będę mu­sia­ła spędzić go ca­łkiem spo­ro w to­wa­rzy­stwie Fa­bia.

Mija hi­sto­ria. Mija wło­ski. Mi­ja­ją geo­gra­fia i ma­te­ma­ty­ka. Do­cho­dzi trzy­na­sta. Ten dzień jest zu­pe­łnie ró­żny od po­przed­nie­go. Nikt ze mną nie roz­ma­wia, ale też nikt mi nie do­ku­cza. Ko­ńczą się za­jęcia, a ja uświa­da­miam so­bie jed­no. Że Fa­bio nie pod­sze­dł do mnie ani razu i nie pod­jął roz­mo­wy na te­mat pro­jek­tu, do któ­re­go prze­cież sam nas zgło­sił. Nie mam zresz­tą po­jęcia, gdzie spędzał prze­rwy. Ni­g­dzie go nie wi­dzia­łam. Za­raz po wy­jściu z kla­sy zni­kał ze swo­imi zna­jo­my­mi. Być może szli za­pa­lić, jak wczo­raj.

Po­przed­nie­go dnia sta­nął w mo­jej obro­nie. Przy­pusz­cza­łam jed­nak, że po na­szej roz­mo­wie za­czął mną gar­dzić. Tak samo zresz­tą jak inni. Sam po­wie­dział, że na to za­słu­gu­ję. Tym­cza­sem dzi­siaj mnie wy­brał. Za­ło­żył się z kimś o coś czy co?

Fa­bio jest ta­jem­ni­czy. Inny niż wszy­scy. Nie wiem cze­mu, mam wra­że­nie, że ró­wie­śni­cy boją się do nie­go za­ga­dać. Tyle za­uwa­ży­łam, bo prze­cież przy­szłam do tej kla­sy, kie­dy wszy­scy się już zna­li.

Te­raz zno­wu się stre­su­ję, bo nie wiem, co ro­bić. Czu­ję, że chy­ba po­win­nam go po­szu­kać.

Wy­cho­dzę ze szko­ły i za­trzy­mu­ję się w miej­scu. Pa­trzę na dro­gę, któ­rą wczo­raj szłam do domu. Te­raz wędru­je po niej kil­ka­na­ścio­ro roz­ga­da­nych na­sto­lat­ków. Zer­kam w dru­gą stro­nę, tam, gdzie wczo­raj Fa­bio stał w to­wa­rzy­stwie swo­ich star­szych kum­pli. Dzi­siaj go tam nie ma. Szko­da cza­su, może uda mi się z nim po­roz­ma­wiać na ten te­mat ju­tro. Mimo wszyst­ko po­sta­na­wiam zer­k­nąć za szko­łę. Mi­jam miej­sce, przed któ­re wczo­raj pod­je­cha­ła czar­na li­mu­zy­na. Po­pra­wiam opa­da­jące rękaw­ki su­kien­ki i idę da­lej. Róg gma­chu szko­ły po­zo­sta­je w tyle, a moim oczom uka­zu­je się bar­dzo kla­row­ny ob­raz. Ro­ze­śmia­ny Fa­bio po­chło­ni­ęty roz­mo­wą z rów­nie roz­ba­wio­nym ko­le­gą. O ile do­brze ko­ja­rzę, to je­den z tych, z któ­ry­mi ga­dał wczo­raj. Fa­bio trzy­ma ręce w kie­sze­niach ciem­nych spodni, a na jego nad­garst­ku po­bły­sku­je wiel­ki czar­ny ze­ga­rek. Pa­mi­ętam, że kie­dyś pro­si­łam mamę o to, by ku­pi­ła mi po­dob­ny. Zro­bi­ła to zresz­tą, ale znisz­czył się, kie­dy wpa­dłam do po­bli­skiej rzecz­ki. Naj­wy­ra­źniej nie był wo­do­od­por­ny, za to ja wy­la­łam z tego po­wo­du praw­dzi­we mo­rze łez.

Wy­co­fu­ję się, bo nie po­win­nam im prze­szka­dzać. Zresz­tą na­wet nie wiem, jak mia­ła­bym do nie­go za­ga­dać w ta­kiej sy­tu­acji. Ostat­ni raz zer­kam w jego stro­nę.

Sta­ję jak wry­ta. Bo jego wzrok pada wła­śnie na mnie. Fa­bio wyj­mu­je rękę z kie­sze­ni i po­ka­zu­je swo­je­mu zna­jo­me­mu, by na nie­go za­cze­kał, a po­tem uda­je się w moim kie­run­ku.

– Cze­mu mnie ob­ser­wu­jesz? – pyta, jak­by miał do mnie pre­ten­sje.

– Nie ob­ser­wu­ję cię. – Je­stem za­sko­czo­na jego ata­kiem. – Ja po pro­stu chcia­łam z tobą po­roz­ma­wiać. – Za­kła­dam za ucho wło­sy, któ­re opa­da­ją mi na twarz. Po chwi­li jed­nak lek­ki wiatr zno­wu je mierz­wi.

– O czym? – Wy­da­je się zdzi­wio­ny.

– O na­szym pro­jek­cie. Sko­ro nas do nie­go zgło­si­łeś – du­kam – chy­ba po­win­ni­śmy się na­ra­dzić. Wy­brać ja­kiś obiekt. – Ze stre­su chy­ba do­słow­nie za­sy­cha mi w gar­dle. – Umó­wić się, żeby go wy­ko­nać. – Ko­ńczę, ner­wo­wo ge­sty­ku­lu­jąc ręka­mi. Skła­dam je jak do mo­dli­twy i opusz­czam.

Wi­dzę, jak jego oczy ro­sną. Par­ska śmie­chem. Na mo­ment od­wra­ca się w dru­gą stro­nę, po czym zno­wu pa­trzy pro­sto na mnie.

– Chy­ba nie mamy o czym ga­dać, póki go nie wy­ko­nasz. Po­tem dasz mi do wy­ku­cia moją kwe­stię i będzie po spra­wie – stwier­dza, jak­by to była naj­bar­dziej oczy­wi­sta rzecz na świe­cie.

– Póki go nie wy­ko­nam? Sama? – do­py­tu­ję, bo chy­ba się prze­sły­sza­łam. – Prze­cież mamy to zro­bić w pa­rach! – naj­pierw mó­wię, a do­pie­ro po­tem za­czy­nam my­śleć. Da­łam się po­nie­ść emo­cjom. Nie wiem, czy do­brze zro­bi­łam. Chy­ba po­win­nam trzy­mać język za zęba­mi i mu przy­tak­nąć.

– Nie mam cza­su na ta­kie za­ba­wy – od­po­wia­da po­gar­dli­wie. – Wczo­raj się za tobą wsta­wi­łem, ty wy­ko­nasz moją część pro­jek­tu. To chy­ba uczci­wy układ.

Więc to tak. Układ. Opusz­czam gło­wę. A ja przez chwi­lę łu­dzi­łam się, że chce mnie po­znać bli­żej. Spryt­nie to so­bie wy­kom­bi­no­wał.

– Do­brze. – Wzru­szam ra­mio­na­mi. Pró­bu­ję uda­wać obo­jęt­ną, ale nie po­tra­fię kła­mać. – W ta­kim ra­zie po­szu­kam cze­goś cie­ka­we­go – mó­wię, bo nie znam żad­nych war­tych uwa­gi obiek­tów w tym mie­ście. Poza kli­fa­mi, któ­re mogą ro­bić wra­że­nie, ale chy­ba ni­jak mają się do hi­sto­rii. Może sta­ry ko­ściół?

– Opi­szesz Chian­ca Ama­ra, zro­zu­mia­no? – Fa­bio za­ska­ku­je mnie swo­ją sta­now­czo­ścią.

– Gorz­ki Ka­mień? – Sły­szę o tym pierw­szy raz.

Przy­ta­ku­je i nie mówi nic wi­ęcej. Od­wra­ca się, naj­wy­ra­źniej na do­bre ko­ńcząc te­mat.

Rozdział 3

FABIO

Za­ci­skam pi­ęści pod sto­łem, sta­ra­jąc się od­re­ago­wać. Mam na­dzie­ję, że to spo­tka­nie sko­ńczy się szyb­ciej niż to, któ­re mia­ło miej­sce w ostat­ni czwar­tek. Nu­dzę się. Nie mogę uczest­ni­czyć w roz­mo­wach, ale mu­szę słu­chać.

– Fran­ce­sco – zio An­dre zwra­ca się do mo­je­go ojca ta­kim to­nem, że już wszy­scy…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej