Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Maria, bohaterka powieści, jest tłumaczką i samotną matką. Wychowuje synka – owoc studenckiej miłości. Jakże wielkie okazuje się jej zdziwienie, kiedy pewnego dnia otrzymuje list z Włoch. Napisany przez ojca Marcela, który deklaruje, że dojrzał do roli ojca i chciałby nadrobić stracony czas.
Za radą przyjaciółki Maria decyduje się na podróż i tym sposobem trafia do Kalabrii. Posiadłość na skraju urokliwego miasteczka San Lorenzo Bellizi, gaj pomarańczowy, przytulny dom i pani Giuseppina z sercem na dłoni. Wszystko wydaje się idealne oprócz brata Carla – Giovanniego, który wydaje się wyjątkowym gburem.
Jaką tajemnicę ukrywają bracia?
Czy Maria na powrót zakocha się w ojcu Marcela?
I czy on wykorzysta drugą szansę?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 334
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Każdy ma taki świat, jaki widzą jego oczy.
José Saramago
Gminnej Bibliotece Publicznej w Godowiei Paniom tworzącym miejsce,do którego po prostu chce się wracać.
WSTĘP
Pewnego pięknego dnia, jakich we włoskiej Kalabrii bywa wiele, turystka przystanęła obok przydrożnego bazarku, by kupić pomarańcze. Na odgłos silnika auta spracowany sprzedawca wyszedł jej naprzeciw. Kobieta przywitała się krótko i uśmiechnęła się (wszak zawsze pamiętała o drobnych gestach uprzejmości), a potem zaczęła przerzucać pomarańcze, by wybrać najpiękniejsze. Te dorodne, bez skaz na skórce, o idealnym kształcie. Wychowała się w świecie marketów, gdzie towar ma przyciągać wzrok iluzoryczną wartością. Jakże była zdziwiona, kiedy podniosła wzrok i ujrzała niezadowoloną minę sprzedawcy. „Gbur i wariat” – tak o nim pomyślała, kiedy wyrwał jej z rąk reklamówkę i dorzucił do niej najbrzydszą, zieloną jeszcze gdzieniegdzie, najdziwniej wyglądającą pomarańczę. Po czym zważył towar i podał niewielką kwotę. Znacznie mniejszą od tej, która pojawiała się na etykietach w sklepach samoobsługowych. Turystka odeszła z niesmakiem, sądząc że najwyraźniej popełniła błąd, zatrzymując się w tym miejscu. Kiedy wróciła do hotelu i spróbowała pomarańczy, przekonała się, że nigdy w życiu nie jadła tak pysznych. Tak słodkich, soczystych i wyjątkowych. A ku jej zdziwieniu, i te z ładną skórką i ta brzydka – po obraniu były dokładnie takie same. Identycznie soczyste i smaczne. Wtedy zrozumiała, jak ogromny popełniła nietakt. Uległa pozorom, kierując się bodźcami wzrokowymi, tak jak bywa często także w innych dziedzinach życia. A przecież na co dzień starała się tego wystrzegać. Podobnie oceniamy ludzi, choć niejednokrotnie mieliśmy się okazję przekonać, że zewnętrzne „opakowanie” nijak ma się do zawartości. Do tego, co nosimy w sercu i co sobą reprezentujemy. Zawstydzona swoim zachowaniem turystka wróciła do przydrożnego bazarku. Trudno powiedzieć, czy sprzedawca pomarańczy ją rozpoznał, choć prawdę mówiąc, w tym rejonie rosły dosłownie wszędzie i nie miał zbyt wielu klientów. Tym razem zdała się na jego instynkt i poprosiła o osiem kilogramów owoców. Zadowolony starszy pan nie żałował towaru. Obdarował turystkę za zaufanie także innymi owocami. Kobieta zobaczyła w pomarańczach trud jego pracy, wiele godzin poświęcenia, za które ostatecznie otrzymywał tak niewiele. Odeszła ze łzami w oczach, ale z nową lekcją w sercu. A kiedy wróciła do domu, sięgnęła po pierwszy z brzegu owoc, bo już wiedziała, że niezależnie od wyglądu i tak będzie pyszny.
ROZDZIAŁ 1
MARIA
Odsuwam na bok zieloną kołderkę i uśmiecham się na widok bajkowych piesków na poszewce. Pieski zdobią też wiele innych przedmiotów w pokoju mojego syna.
– Mamo, przeczytasz mi bajkę? – słyszę cieniutki głos, kiedy podnoszę się z materaca, by złożyć na czółku krótki pocałunek. Odruchowo zerkam na zegar wiszący nieopodal łóżka, choć doskonale zdaję sobie sprawę, która jest godzina. Grubo po dwudziestej, a ja mam jeszcze tyle do zrobienia. Ściga mnie termin oddania tłumaczenia, mieszkanie tonie w bałaganie, na blacie czekają produkty potrzebne do upieczenia ciasta na festyn dla dzieci organizowany przez nasze przedszkole. Noc znów będzie miała za mało godzin. Czas nie jest łaskaw dla samotnych matek. Jakby mało im było trosk.
– Marcelku, bardzo cię przepraszam, ale poczytamy jutro, kiedy tylko wrócimy do domu. Dobrze? – proszę, a zawiedziona mina dziecka sprawia, że kraje mi się serce. – Mam mnóstwo pracy – tłumaczę, licząc na zrozumienie, choć jest zbyt mały, żeby pojąć, jak momentami bywa mi ciężko. Robię wszystko, by zapewnić nam jakiś byt. Żeby niczego nie brakowało. I choć materialnie całkiem dobrze sobie radzimy, wiem, że brakuje nam wspólnego czasu. – A tymczasem, karaluchy pod poduchy. – Uśmiecham się i zaczynam łaskotać go w okolicach szyi.
– Mamo, przestań – mówi, choć widzę, że to na moment poprawia mu humor. Mimo wszystko stosuję się do polecenia. – Nie jestem już małym dzieckiem. Mam sześć lat, a ty traktujesz mnie jak maluszka.
– Wypraszam sobie, Marcel – próbuję ukryć rozbawienie i przybieram absolutnie poważną minę. – Doskonale zdaję sobie sprawę, że sześć lat to poważny wiek.
– Jestem starszakiem. Nie mamy już poobiednich drzemek jak w młodszych grupach – mówi o sytuacji z przedszkola, która autentycznie napawa go dumą. Brak konieczności poobiedniego snu to dla niego argument dojrzałości nie do podważenia. Ile ja bym dała, by móc w ciągu dnia zdrzemnąć się choć na chwilę.
– No tak – kiwam głową ze zrozumieniem. – Będę o tym pamiętać. – Głaszczę jego ciemne włosy, ciesząc się, że jeszcze mi na to pozwala. – Dobranoc, synku. – Prostuję się i zamierzam odejść.
– Dobranoc, mamusiu. Bardzo cię kocham – słyszę słowa, od których oczy mi momentalnie wilgotnieją.
– Ja ciebie też – szepczę.
Siedzę przy stoliku w kącie kuchni, gdzie jakiś czas temu stworzyłam sobie minimalnie cywilizowane warunki do pracy. Brakuje mi własnego biura, ale w małym mieszkaniu nie ma takiej możliwości. Marcel straciłby swój pokój, co w ogóle nie wchodziło w grę. Bez sensu zaś płacić za większy metraż, skoro całkiem nieźle sobie radzę. Zresztą mieszkamy tutaj od zawsze. Zdążyliśmy przywyknąć.
Odwracam wzrok od pobłyskującej na wieszaku chochli i patrzę na ekran komputera. Migający kursor niezmiennie przypomina, że planowo mam jeszcze do przetłumaczenia parę stron. Sięgam po szklankę z Bóg wie którą dziś kawą, chociaż sama nie wiem, po co. Kofeina o tej porze i tak na mnie nie działa. Próbuję powrócić myślami w świat kryminalnej zagadki detektywa Antonia, o którego losach przyszło mi się ostatnimi dniami rozpisywać, ale już dawno nie byłam tak bardzo rozkojarzona. Łapię za telefon i sprawdzam, że według minutnika moja szarlotka powinna się piec jeszcze przez jakieś piętnaście minut. Póki jej nie wyjmę, chyba i tak nie mam co liczyć na skupienie. To pewnie przez ciasto i obawę, że mogę je przypalić, jestem taka rozkojarzona. Nie chcę zawieść własnego dziecka.
Wstaję od stolika i podchodzę do leżącego na mikrofalówce stosu korespondencji. W ciągu tygodnia zdążyło się tego trochę nazbierać. Na samym wierzchu leży awizo, o którym zapomniałam na śmierć, na szczęście mam jeszcze dwa dni, by je zrealizować. Tuż pod nim znajduję dwie ulotki oferujące doskonałe warunki kredytu. Zgniatam je od razu. Jakaś korespondencja z ZUS-u, pewnie są w niej wyliczenia moich składek, znowu ulotki (co za marnotrawstwo papieru), newsletter z popularnej sieciówki z ubraniami, z której zamówiłam coś najwyżej dwa razy, a wciąż atakują mnie gazetkami.
I list.
Biała koperta oklejona zagranicznym znaczkiem. Ze stemplem, który nie pozostawia wątpliwości. Przywędrowała do mnie z Włoch.
Obracam ją w dłoniach, choć oprócz mojego adresu zapisanego drukowanymi literami i znaczka nie ma na niej nic. Brak adresata rodzi różne domysły. Może to od jakiegoś autora w podziękowaniu za przekład? Nie rozdaję jednak swoich danych obcym ludziom i jestem pewna, że mój pracodawca również pilnie ich strzeże. W pośpiechu rozrywam kopertę. W środku złożona na pół kartka. Rozkładam ją, ale wystarcza mi rzut oka na litery, bym wiedziała, kto jest nadawcą.
Składam kartkę i jak rażona prądem odrzucam ją na blat. Siadam na krześle i czuję, jak z emocji mocno wali mi serce. Chowam twarz w drżących dłoniach, próbując jakoś okiełznać myśli.
Tyle czasu. Tyle lat. Nic z tego nie rozumiem.
Co się dzieje? Cisza panująca wokół nagle zaczyna mnie męczyć. Piszczy mi w uszach, jakby ktoś podłączył mi do głowy jakiś kabel z irytującym dźwiękiem.
Wstaję z impetem, zrywam z blatu wygniecioną już nieco kartkę i jeszcze raz zerkam na swoje starannie wykaligrafowane imię. Tylko jedna osoba, którą znam, w taki właśnie sposób kreśliła zamaszyste „M”. Na moment zamykam oczy, a kiedy w końcu podnoszę powieki, wyobrażam sobie jego głos. Jakby Carlo, którego w ciągu lat zdążyłam znienawidzić i wyrzucić ze swojej pamięci, znowu stał obok mnie.
Tesoro mio, Maria,
Wciągam powietrze. Kręci mi się w głowie, muszę się oprzeć o szafkę, żeby nie upaść.
Nie wiem od czego zacząć. Może od tego, że powinienem was przeprosić. Ciebie i Marcello, naszego syna. Choć to i tak niewiele zmieni. Nie masz pojęcia, jak żałuję, że sprawy potoczyły się w takim kierunku. Czas najlepszym nauczycielem życia, jak mawia mia mamma. Byłem głupcem, że zwlekałem z tym tyle czasu, choć nawet nie wiem, czy w ogóle przeczytasz ten list. Czy dalej mieszkasz tam, gdzie kiedyś. Ale to jedyna opcja kontaktu. Twój stary numer telefonu nie jest już aktywny, a w mediach społecznościowych nie ma po tobie śladu. Piszę, żebyś wiedziała, że próbowałem cię w ten sposób znaleźć. Być może nigdy mnie nie zrozumiesz, ale byłem zbyt młody, kiedy to wszystko na nas spadło. Miałem inne plany na życie.
– Ty dupku! – mówię sama do niebie. Mam ochotę podrzeć tę kartkę. – Ja też miałam inny plan, ale w przeciwieństwie do ciebie potrafiłam unieść konsekwencje – cedzę przez zęby, jakby miał mnie w tym momencie usłyszeć.
Dziś postąpiłbym inaczej, ale przeszłości nie da się już cofnąć. Wierz mi, wiele razy wyjmowałem z szafki zdjęcia Marcella, zastanawiając się, jak teraz wygląda. Czy ma coś ze mnie? Czy jego oczy wciąż pozostały tak ciemne jak wtedy, kiedy leżał w łóżeczku z białym misiem w rączkach?
Pamiętam tę fotografię. Zdjęcie, które przesłałam mu, wierząc, że może to coś zmienić. Ale nie zmieniło.
Wiem, że z pewnością masz już poukładane życie. Zawsze taka byłaś. Poukładana. Mądra. Inteligentna. Pamiętam wieczór, kiedy skakaliśmy przez ogrodzenie parku i ukrywaliśmy się w krzakach, gdy nieopodal przechodził facet z ochrony. Nie nakrył nas. Wtedy nie wierzyłem, że to robimy. Że ty to ze mną robisz. Umiałaś mnie zaskoczyć, bo potrafiłaś wyjść ze swojej strefy komfortu.
Chciałem, żebyś wiedziała, że dojrzałem. Zmieniłem się. Też chcę poukładać sobie życie, w którym będzie miejsce dla Marcella. Wiem, że nie wypełnię lat, w których mnie nie było. To szaleństwo, bo nawet nie wiem, czy kiedykolwiek mu o mnie opowiadałaś. Masz prawo być na mnie zła, więc zrozumiem, jeśli już się do mnie nie odezwiesz. Mogę jedynie prosić cię, żebyś pozwoliła mi go poznać. Żeby wiedział, że jestem. Ma do tego prawo.
Zostawiam ci mój numer telefonu. Adres jest niezmienny od lat. Choć upływ czasu mógł go zetrzeć z twojego notatnika. Albo raczej twoje rozżalenie. Jestem tego świadom, więc i adres pozostawiam. Zrób z tym, co zechcesz. Podejmij decyzję Maria, tylko proszę, nie zamykaj w pełni tych wrót, które powinny pozostać otwarte, bo kiedyś możesz mieć do siebie żal. Ty i nasz Marcello.
Carlo
Zerkam na starannie zapisany adres, który pomimo usilnych prób wyparcia pozostał w mojej głowie. Pamiętam listy, które na niego nadawałam, będąc w zaawansowanej ciąży i jeszcze kilka miesięcy po urodzeniu syna. Nigdy nie dostałam odpowiedzi. Nigdy!
Co za tupet.
Dygoczę ze złości, litery tańczą i migają mi przed oczami. Dopiero po chwili dociera do mnie, że tak mocno trzęsą mi się ręce.
Zgniatam list w kulkę i ciskam nim o ścianę, choć przecież na co dzień jestem stabilna emocjonalnie. Można by powiedzieć, że wręcz przewidywalna. Nudna do bólu, ale każdy ma swoje granice.
Siadam na krześle i odsuwam laptop, robiąc miejsce na blacie. Kładę głowę na stole i po prostu zaczynam płakać.
ROZDZIAŁ 2
MARIA
– Wrota? O jakich wrotach on pisze!? – wyrzucam z siebie jedno z tysięcy słów tego przedpołudnia. – Kretyn! Po prostu nie mam na niego innych słów. Zawsze umiał lać wodę. Chrzanić trzy po trzy. A kiedy przyszedł czas, że gadać powinien, zwyczajnie spieprzył. – Dziwię się, że cierpliwie potakująca mi Sonia wciąż tutaj jest. Zadzwoniłam do niej z samego rana i kiedy tylko odprowadziłam Marcela do przedszkola, spotkałyśmy się na kawie. U mnie w domu, bo w takim stanie z pewnością nie nadawałam się do wyjścia.
– Wiem, Marysiu. Wiem. – Sonia odstawia szklankę na blat, choć nawet nie zdążyła się jeszcze napić. Patrzy na mnie, jakby bała się wykonać jakikolwiek ruch. Zdaję sobie sprawę, że jeszcze nigdy nie widziała mnie w takim stanie. W jej opinii jestem oazą spokoju. Tą, która na zebraniach w firmie nie podnosi głosu, akceptuje nowo ustanowione zasady i uśmiecha się do wszystkich. Byleby tylko przetrwać w świecie żmij. A podłych ludzi nie brakuje. Jak w przypadku Carla. – Ale przecież już przerobiłaś te emocje. Po co znowu rozdrapywać stare rany? – próbuje przemówić mi do rozsądku.
– No właśnie! – przechwytuję jej myśl. – Przepłakałam, przerobiłam i nauczyłam się na nowo żyć. A przecież nie było mi łatwo. – Siadam na welurowej kanapie w moim ulubionym burgundowym kolorze. – Ale to nie ja sama sobie napisałam ten list, rozumiesz? Po co to zrobił właśnie teraz? Żeby mnie dobić? Namącić? – Wsuwam palce w nieuczesane włosy. Czuję się tak zdesperowana, że za chwilę zacznę je rwać. Rano, pomimo usilnych prób wprowadzenia aury normalności, nawet Marcel zauważył, że coś jest nie tak. Moje własne, wyraźnie zatroskane, sześcioletnie dziecko pytało mnie o samopoczucie. Nie tak powinno być.
– Może żałuje przeszłości. Wiesz – milknie na moment, jakby nad czymś się zastanawiała. – Może jest ciężko chory albo coś w tym rodzaju i chce przed śmiercią zyskać przebaczenie – mówi, sama nie wierząc we własne słowa.
– Chory? – prycham. – Jestem pewna, że gdyby tak było, nie zawahałby się o tym napisać.
– Aż tak go nie znasz, Marysia. Minęło już trochę czasu. – Przypomina mi o tym i ma rację. Nasza studencka miłosna przygoda nie trwała zbyt długo. Rok. A potem spektakularnie runęła, kiedy w ostatnich dniach na uniwerku mój test pokazał dwie kreski. Nigdy nie zapomnę tego widoku. – Może faktycznie dojrzał.
– Ha! – wykrzykuję i sama zastanawiam się, czy to bardziej śmiech czy raczej oznaka frustracji. – W wieku trzydziestu dwóch lat to już faktycznie by wypadało – ironizuję.
Zapada cisza, próbuję pozbierać myśli. Sonia milczy, a ja zdaję sobie sprawę, że ilekroć się odzywa, po prostu rzucam jej jakąś kontrę. To nie na niej powinnam wyładowywać swoje frustracje.
Jestem beznadziejna.
– Sonia – wzdycham, ukrywając twarz w dłoniach. – Przepraszam cię. Naprawdę. Nie powinnam cię w to wciągać – przyznaję. Nie mam prawa, chociaż jest moją najlepszą przyjaciółką. A niełatwo osiągnąć ten status. Nie mam zbyt wiele czasu na przyjaźnie.
– Przestań – czuję na ramieniu jej dłoń. Przyciąga mnie do siebie jak małą dziewczynkę i tuli dokładnie tak samo, jak obejmowała mnie kiedyś babcia. – Będzie dobrze. – Głaszcze moje przedramię. – Skoro nie zamierzasz nic zmieniać, to po co się irytować? Zapomnij o tym. Tak jakby tego listu po prostu nigdy nie było. – Macha ręką.
To nie takie proste. Problem w tym, że jednak list był. Trzymałam go w dłoniach, a teraz cały czas po prostu siedzi mi w głowie.
– Ale ja już naprawdę nie wiem, co robić – przyznaję zrezygnowana. – Boję się, że Marcel może mieć w przyszłości do mnie pretensje, jeśli dowie się, że miał okazję poznać swojego ojca. Tyle razy o niego dopytywał, a ja tłumaczyłam mu, że mieszka daleko stąd.
– Czyli bierzesz pod uwagę, że pozwolisz im się zobaczyć? – Świdruje mnie spojrzeniem.
Zastygam, bo sama chciałabym poznać odpowiedź na to pytanie. Ale nie mam jej. Nie przygotowałam. Tymczasem nie przychodzi mi do głowy żadna rozsądna myśl.
– A ty? Co ty byś zrobiła na moim miejscu? – zadręczam ją. – On nie ma prawa nazywać go swoim synem, skoro stracił do niego wszystkie prawa. Milczał tyle lat. Nie chciał go znać – głos mi drży.
– Ja? – Sonia się zastanawia. Po omacku szukam punktu zaczepienia, choć to przecież moje życie i moja decyzja. Sama powinnam wiedzieć, co jest dla nas najlepsze. Tymczasem czuję się jak dziecko we mgle. – Zadzwoniłabym do niego, Marysiu. Tak bym zrobiła – powtarza, jakby chciała zaakcentować słuszność sugerowanej opcji. – A potem wzięłabym Marcela i pojechała do tych Włoch. Przecież i tak w większości pracujesz zdalnie. – Wzrusza ramionami. – Nie dla Carla, ale dla twojego syna. Kiedy ostatnio gdzieś razem wyjechaliście? – zadaje retoryczne pytanie, bo zna na nie odpowiedź. – Nigdy – odpowiada sama. – Wiesz, dlaczego powinnaś pojechać?
Kręcę głową.
– Nie – głos więźnie mi w gardle.
– Bo jeśli tego nie zrobisz, utkniesz w martwym punkcie i już zawsze będą cię dręczyć wyrzuty, że się na to nie zdecydowałaś.
– Nie mówisz tego poważnie. – Jej słowa mnie przerażają. Tylko dlatego, że są prawdziwe. Przecież gdyby było inaczej, gdybym chciała odpuścić, w ogóle nie roztrząsałabym tego tematu.
– To dlaczego przez tyle lat tak skrupulatnie uczyłaś Marcela włoskiego? Czy gdzieś tam podświadomie nie wierzyłaś, że taka chwila w końcu nadejdzie?
– Sonia, do diabła! Skończyłam italianistykę – tłumaczę się, próbując zaprzeczyć. – Chciałam dać mu dodatkową szansę na życie. Wiesz, jak dzieci szybko łapią nowe słowa? Języki? – ględzę. – To była tylko forma zabawy. Nauka przez zabawę, rozumiesz? – Grzęznę w przysłowiowym błocie coraz głębiej. Bo wraz z każdym słowem uświadamiam sobie, że być może w tym, co mówi, jest sporo prawdy. – Poza tym Marcel ma włoskie korzenie. Nigdy i nic tego nie zmieni. Dlatego uznałam, że to po prostu mu się należy. Jeśli jego ojciec nie mógłby tego dać... – milknę.
– Może po prostu z nim porozmawiaj, Marysiu – Sonia wypełnia ciszę, która na moment nastała. – Z Marcelem – uściśla, choć zdążyłam się tego domyślić. – Tak po prostu.
– On ma dopiero sześć lat – kręcę głową.
– Ale jest błyskotliwy – stwierdza, choć dobrze o tym wiem. Mój synek, tylko mój, jest dla mnie najmądrzejszym dzieckiem na świecie. Jak każde dziecko dla matki. – A ta sytuacja tak naprawdę dotyczy właśnie jego. Dałabym mu wybór – kończy.
Nie odpowiadam, bo i niby co mądrego miałabym w tej chwili powiedzieć? Kiedy wszystko wskazuje, że Sonia, obiektywnie patrząca na całą sytuację, ma po prostu rację.