Szepcz do mnie więcej - Weronika Tomala - ebook + książka

Szepcz do mnie więcej ebook

Weronika Tomala

4,7

Opis

Lena dostaje dom w spadku po ciotce uznanej przez rodzinę za wariatkę. Wbrew najbliższym wybiera się do Tyńca. Znajduje pracę i postanawia wyremontować podupadły budynek. Porządkując mieszkanie, znajduje pamiętnik właścicielki. Dowiaduje się, że prawda o ciotce jest inna niż przekazywali jej rodzice. Życie w nowym miejscu komplikuje dodatkowo spotkany przypadkiem na cmentarzu przystojny, choć gburowaty brunet. Czy Lena poradzi sobie z rewolucją we własnym życiu? Jak potoczy się znajomość z miejscowym policjantem? I jak wpłynie na jej życie sekret rodziców?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 312

Rok wydania: 2023

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (92 oceny)
68
17
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Marpac21

Nie oderwiesz się od lektury

Od pierwszych stron autorka sprawia, że kręci mi się w oku. Śmierć bliskiej osoby zawsze sprawia, że cierpimy, czasem nie możemy pogodzić się z odejściem, żałoba trwa długo. Jakub nie mógł pogodzić się z utratą żony, stał się rozgoryczony, nie potrafił cieszyć się życiem, trwonił od ludzi, aż do momentu kiedy na jego drodze staje młoda Lena , która nie potrafi trzymać języka za zębami, szczera do bólu daje mu do myślenia ale i trochę w kość. On poważny, z bolesną przeszłością, dojrzały policjant, ona młoda fryzjerka, momentami wydawała mi się dziecinna i niedojrzała. Czy z takiej mieszanki może coś wyjść? Kiedy Lena odkrywa rodzinną tajemnicę jest w szoku. Czy wybaczy kłamstwo, które zaważyło na całe jej życie? Czy okres Świąteczny sprawi cuda? Wzruszająca, ciepła, pełna emocji i napisana momentami z lekkim humorem powieść , którą czyta się jednym tchem. Porusza wiele trudnych tematów, które dotyczą wielu z nas, dlatego warto przeczytać i sprawdzić a może ta powieść jest napisana o to...
10
krysfil62

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna. Jakże tu było wszystko zagmatwane, trudne, nie sposób jest oderwać się od tej książki. Polecam ❤️❤️❤️❤️❤️
00
Oli_98

Całkiem niezła

ok
00
iza125

Nie oderwiesz się od lektury

Przyjemna, klimatyczna, taka na świąteczny wieczór przy aromatycznej herbatce, pod kocykiem.
00
janinamat

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajnie napisana, czyta się świetnie.
00

Popularność




Co­py­ri­ght © We­ro­nika To­mala Co­py­ri­ght © 2023 by Lucky
Pro­jekt okładki: Ilona Go­styń­ska-Rym­kie­wicz
Skład i ła­ma­nie: Ma­riusz A. Dań­ski
Re­dak­cja i ko­rekta: Ha­lina Bo­gusz
Wy­da­nie I
Ra­dom 2023
ISBN 978-83-67787-30-7
Wy­daw­nic­two Lucky ul. Że­rom­skiego 33 26-600 Ra­dom
Dys­try­bu­cja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­lucky.plwww.wy­daw­nic­two­lucky.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Je­śli chcesz roz­śmie­szyć Boga, opo­wiedz muo two­ich pla­nach na przy­szłość.

(Wo­ody Al­len)

Ju­sty­nie Hu­dek

Ma­ryli Mar­col

Iwo­nie Mi­ler

– trzem wspa­nia­łym po­lo­nist­kom,które mia­łam oka­zję spo­tkać na swo­jej dro­dze

TRZY LATA WCZE­ŚNIEJ

JA­KUB

Dźwięk te­le­fonu wy­rywa mnie z płyt­kiego snu. Kle­pię ręką w ka­napę, na oślep szu­ka­jąc ko­mórki, ale ni­g­dzie jej nie ma. Rap­tow­nie się schy­lam, by zer­k­nąć na pod­łogę, skąd wciąż gło­śno roz­brzmiewa cha­rak­te­ry­styczny sy­gnał. Leży na ziemi, a ekran wy­świe­tla na­pis, który w ciągu ostat­niego roku mia­łem oka­zję czę­sto oglą­dać.

Cen­trum On­ko­lo­gii w Kra­ko­wie.

Serce pod­cho­dzi mi do gar­dła, kiedy pa­trzę na wi­szący na ścia­nie ze­gar. Jest druga w nocy. Się­gam po te­le­fon, a kiedy pró­buję ode­brać po­łą­cze­nie, za­uwa­żam, jak bar­dzo drżą mi palce. Przy­kła­dam słu­chawkę do ucha.

– Ja­kub Linc­ner przy te­le­fo­nie. Co się dzieje? – wy­du­szam z sie­bie jed­nym tchem.

– Pa­nie Ja­ku­bie, pro­szę przy­je­chać. I pro­szę się po­spie­szyć – sły­szę po dru­giej stro­nie rze­czowy głos pie­lę­gniarki.

Nie od­po­wia­dam. Te­le­fon wy­pada mi z ręki. Pa­ra­li­żu­jący strach na mo­ment zu­peł­nie mnie obez­wład­nia. Sie­dzę bez żad­nego ru­chu, wle­pia­jąc za­szklony wzrok w roz­ma­zane lampki na cho­ince. Słowa, które przed mo­men­tem pa­dły, wciąż od­bi­jają się echem, a pul­su­jący ból w gło­wie co­raz moc­niej daje o so­bie znać.

Zry­wam się, nie zwa­ża­jąc na to, co mam na so­bie. Wcale nie szy­ko­wa­łem się do snu, za­sną­łem w tym, w czym cho­dzi­łem za dnia. Nie chcia­łem tu­taj być. Sam. W domu. Mia­łem sie­dzieć te­raz w szpi­talu. Bła­ga­łem pie­lę­gniarki, by po­zwo­liły mi zo­stać, ale ode­słały mnie. Przy­szedł le­karz i prze­ko­nał mnie, że mu­szę od­po­cząć. Za­py­tał, ile nocy bez zmru­że­nia oka mam już na kon­cie. Nie by­łem w sta­nie udzie­lić mu od­po­wie­dzi.

Za­bie­ram z ha­czyka klu­cze i wy­cho­dzę. Cho­ciaż na dwo­rze pa­nuje mróz, w cien­kiej ko­szuli wcale nie jest mi zimno. Nie od­czu­wam żad­nych emo­cji poza lę­kiem, który po­chła­nia wszyst­kie moje my­śli. Dzia­łam jak ma­szyna, au­to­ma­tycz­nie wy­ko­nu­jąc ko­lejne nie­zbędne czyn­no­ści.

Po chwili mknę uli­cami. Ty­niec o tej po­rze zwy­czaj­nie śpi. Pu­ste drogi two­rzą tu­nel, który prze­mie­rzam z za­wrotną pręd­ko­ścią. Wo­kół sły­chać tylko do­no­śny ryk sil­nika mo­jego auta. Czas za­czął roz­da­wać karty. Mam na­dzieję, że bę­dzie dla mnie ła­skawy.

Pięt­na­ście mi­nut póź­niej wjeż­dżam na ulicę Garn­car­ską i par­kuję przed szpi­ta­lem. Wy­sia­da­jąc z sa­mo­chodu, prze­cie­ram oczy. Ola nie może wi­dzieć mnie w ta­kim sta­nie. Mu­szę się trzy­mać. Dla­czego z na­szej dwójki to ona oka­zuje się tą sil­niej­szą? Po­wi­nie­nem być jej opar­ciem, tym­cza­sem to ona wciąż zdaje się mnie po­cie­szać.

Czuję się podle. Nie tak miało być. Kiedy wi­dzę, jak bar­dzo cierpi, pę­kam. Zwy­kle kła­mię, że wy­cho­dzę ze szpi­tal­nej sali, żeby po­roz­ma­wiać w waż­nej spra­wie służ­bo­wej i daję upust emo­cjom. Za ścianą, kiedy mnie nie wi­dzi i kiedy na chwilę opusz­czam od­dział, po pro­stu się roz­kle­jam. Ry­czę jak ostatni fra­jer.

Wcho­dzę do szpi­tala i idę w stronę scho­dów. Nie cze­kam na windę. Łu­dzę się, że ruch po­zwoli mi choć w mi­ni­mal­nym stop­niu roz­ła­do­wać na­pię­cie. Ale to wszystko na nic. Otwarte drzwi od­działu świad­czą o tym, że naj­wy­raź­niej już na mnie cze­kają. Wi­dzę cią­gnący się przede mną opu­sto­szały ko­ry­tarz.

Pa­lący ból gar­dła spra­wia, że nie po­tra­fię prze­łknąć śliny. Przy­staję na mo­ment i ła­pię się za czoło. Mój umysł sza­leje. Za­cho­wuję się ir­ra­cjo­nal­nie, jakby cze­ka­nie miało mi w czymś po­móc. Mię­śnie dy­go­czą, ko­szula lepi mi się do ciała. Wy­glą­dam jak ostatni me­nel, ale w tym mo­men­cie, do dia­bła, to wszystko nie ma żad­nego zna­cze­nia.

– Pan Ja­kub. Do­brze, że już pan jest – zza biurka w re­cep­cji wy­chyla się jedna ze zna­jo­mych pie­lę­gnia­rek. Pod­cho­dzi do mnie bli­żej. – Od­dech pani Oli jest już bar­dzo płytki. Przed chwilą był u niej le­karz. – Nie do­daje nic wię­cej. Idzie w stronę po­bli­skiej sali, a ja po pro­stu ru­szam za nią. Kiedy prze­kra­cza próg po­miesz­cze­nia, od­wraca się w moim kie­runku. Czuję na so­bie jej współ­czu­jący wzrok. Jakby chciała mi coś po­wie­dzieć. Tym­cza­sem mil­czy, sta­jąc obok łóżka Oli. Nie­znacz­nie kiwa głową, spo­glą­da­jąc na moją nie­ru­chomo le­żącą żonę. Pod­piętą do apa­ra­tury kon­tro­lu­ją­cej funk­cje ży­ciowe. Za­ci­skam po­wieki i pró­buję upo­rać się z wi­do­kiem, do któ­rego wciąż nie po­tra­fię przy­wyk­nąć. Ła­twiej mi, kiedy je­stem przy niej cały czas. Kiedy sie­dzę na drew­nia­nym krze­śle obok łóżka i trzy­mam ją za rękę. Kiedy pa­trzę na pod­krą­żone brą­zowe oczy i kiedy głasz­czę jej głowę, na któ­rej wcale nie tak dawno ro­sły kru­czo­czarne, gę­ste włosy. Te­raz nie ma tam nic. A ona i tak wciąż jest dla mnie naj­pięk­niej­szą ko­bietą na ziemi.

Jed­nak ile­kroć wy­cho­dzę cho­ciażby na parę go­dzin i tracę ją z wi­doku, mój mózg za­czyna wy­pie­rać te wszyst­kie ob­razy. Po­wrót na nowo otwiera wszyst­kie rany.

Za­ci­skam zęby. Sia­dam na skrawku szpi­tal­nego łóżka i biorę Olę za dłoń. Jest nie­malże bez­władna. Głasz­czę ją, a po­tem przy­su­wam ku swo­jej twa­rzy i skła­dam na niej po­ca­łu­nek. Nie re­aguje. To nic. Wiele razy już nie re­ago­wała na mój do­tyk. Cza­sami jest zbyt zmę­czona, by się ode­zwać.

Je­stem prze­ra­żony. Per­ma­nent­nie od dwóch lat, od dia­gnozy. Czer­niak. Po­tem prze­rzuty do ko­ści. Im­mu­no­te­ra­pia, ra­dio­te­ra­pia, w końcu le­cze­nie pa­lia­tywne. Jesz­cze ja­kiś czas temu są­dzi­łem, że można prze­zwy­cię­żyć każdy ro­dzaj lęku. A jed­nak ży­cie po­ka­zało mi, że może być ina­czej. Lęk przed utratą uko­cha­nej osoby tylko przy­biera na sile.

Zer­kam na pie­lę­gniarkę. Zo­sta­wia nas sa­mych.

Oprócz sta­łej pracy apa­ratu wy­da­ją­cego z sie­bie ryt­miczny sy­gnał, wo­kół pa­nuje kom­pletna ci­sza.

– Je­stem, ko­cha­nie – szep­czę, ści­ska­jąc jej dłoń. Przy­su­wam się bli­żej twa­rzy Oli. Chcę się ode­zwać. Chcę jej coś po­wie­dzieć. Wiele razy mó­wi­łem do niej, kiedy spała. Ale te­raz na­gle za­bra­kło mi słów. Du­szę w so­bie roz­pacz. Cho­lerne sła­bo­ści, które tylko mącą. – Przy­stro­iłem cho­inkę. Tak, jak chcia­łaś – mó­wię, wal­cząc z drże­niem głosu. Obie­ca­łem jej, że to zro­bię. Obie­ca­łem jej też, że wróci do domu i oceni moją pracę. Na­bie­ram po­wie­trza w płuca. Przy­trzy­muję je na chwilę. Nie daję rady. Nie po­tra­fię. Dla­czego mu­simy przez to prze­cho­dzić? Za co? Za ja­kie grze­chy? Prze­cież chcie­li­śmy tylko nor­mal­nie żyć. – Pew­nie zro­bi­ła­byś to le­piej. Je­stem pe­wien, że bę­dziesz miała sporo za­strze­żeń – do­daję. – Ale ni­gdy nie by­łem w tym do­bry, prze­cież wiesz. Zresztą pa­mię­tasz, co opo­wia­dała ci moja mama. Kie­dyś tak przy­stro­ili­śmy z sio­strą cho­inkę, że tego nie wy­trzy­mała, zła­mała się i po pro­stu na nas po­le­ciała. – Pró­buję od­wró­cić my­śli, wra­ca­jąc do zda­rze­nia z dzie­ciń­stwa. Wszyst­kie bombki, ja­kie były w pu­dełku, ulo­ko­wa­li­śmy z przodu. Z tyłu drzewko było kom­plet­nie gołe, więc prawa fi­zyki dały o so­bie znać.

Z ust Oli wy­do­bywa się ja­kiś głos. Na­chy­lam się. Sine wargi po­ru­szają się. Jakby coś do mnie mó­wiła.

– Kuba. Kuba... – le­dwo sły­szal­nie wy­po­wiada moje imię. Wi­dzę, z ja­kim tru­dem jej to przy­cho­dzi.

Serce za­czyna ło­mo­tać mi jesz­cze szyb­ciej. Choć mia­łem wra­że­nie, że już prę­dzej się nie da.

– Je­stem, Oluś. Będę tu przez cały czas. – Wierz­chem pal­ców do­ty­kam jej po­liczka. – Leż so­bie spo­koj­nie. Nie wy­si­laj się. Po­roz­ma­wiamy ju­tro, kiedy bę­dziesz sil­niej­sza.

Marsz­czy czoło. Z bólu. Wi­dzę, jak po­tworne cier­pie­nie przy­spa­rza jej na­wet mały ruch. Od­wraca się w moją stronę i na parę se­kund otwiera oczy. Jakby chciała się upew­nić, czy to na pewno ja.

– Tak bar­dzo się boję – wy­du­sza z sie­bie. Ką­cik jej ust unosi się w górę. Z oka wy­pływa łza, która szybko wsiąka w po­duszkę. Prze­cie­ram kciu­kiem wil­gotny szlak na jej skó­rze.

– Nie ma się czego bać – szep­czę, pró­bu­jąc ją uspo­koić. Pa­trzę na jej twarz. Wciąż jest tak bar­dzo piękna. Wy­czer­pana walką z cho­robą, wy­cień­czona do gra­nic moż­li­wo­ści, a jed­nak wciąż tak je­dwa­bi­ście gładka.

– Ju­tra nie bę­dzie – do­daje.

Opusz­czam głowę. Za­ci­skam oczy. Wstrząsa mną szloch. Nie po­tra­fię go opa­no­wać. W ży­ciu na­uczy­łem się wielu rze­czy, ale nikt ni­gdy nie przy­go­to­wał mnie na coś ta­kiego. Nie je­stem go­tów, by ją po­że­gnać. Nie wiem, jak miał­bym bez niej żyć.

– Co ty mó­wisz, Olka – ści­skam ją za rękę. Milknę, by na nowo ze­brać siły. – Nie po­zwolę ci odejść. Prze­cież nie mo­żesz mnie tu­taj tak zo­sta­wić.

Nie od­po­wiada.

Go­dzinę póź­niej przy­cho­dzi le­karz.

Dwie go­dziny póź­niej przy­cho­dzi jesz­cze raz. I stwier­dza zgon.

DWA LATA WCZE­ŚNIEJ

LENA

Sie­dzę przy wiel­kim drew­nia­nym biurku i wga­piam się w okrą­głą twarz typa sie­dzą­cego do­kład­nie na­prze­ciwko mnie. No­ta­riu­sza, gwoli ści­sło­ści. I za­sta­na­wiam się, do li­cha, cóż ta­kiego wła­śnie do mnie gada?

– Ma­ryla Ka­ro­lina Sar­nicka oświad­cza, że do ca­łego spadku, jaki po niej po­zo­sta­nie, jako je­dyną spad­ko­bier­czy­nię po­wo­łuje Lenę Mar­czuk, córkę Sta­ni­sława i Kry­styny, uro­dzoną 18 wrze­śnia 1999 roku w Kra­ko­wie, za­miesz­kałą w Cie­cho­cinku – wą­saty fa­cet od­czy­tuje ja­kieś pa­piery. Wciąż nie do­ciera do mnie sens wy­po­wia­da­nych przez niego słów. Ja­kiego spadku? W ja­kim Kra­ko­wie? O czym on chrzani?

Mam wra­że­nie, że to wcale mnie nie do­ty­czy. Ale nie mogę za­prze­czyć, że w ak­cie no­ta­rial­nym, który mam przed no­sem, po­ja­wia się do­kład­nie moje imię. Moje. Z moją datą uro­dze­nia. To nie może być zwy­czajny zbieg oko­licz­no­ści.

– Prze­pra­szam – prze­ry­wam mu, a jego mina świad­czy o tym, że nie jest z tego za­do­wo­lony. – Mógłby mi pan po pro­stu po ludzku wy­ja­śnić, co to wszystko ozna­cza?

Wzdy­cha po­ka­zowo. Od­kłada do­ku­ment na blat, opiera łok­cie na biurku i po­chyla się w moją stronę. Kręci głową, chyba za­po­bie­gaw­czo, w ra­zie gdyby po­przedni gest zbyt słabo wy­ra­ził jego zgor­sze­nie. Zdą­ży­łam się do­my­ślić, że ma mnie dość.

– Nie­jaka ciotka Ma­ryla, dziew­czyno, za­pi­sała ci w te­sta­men­cie swój dom.

Dę­bieję.

Szczęka do­słow­nie opada mi na to drew­niane, rzeź­bione, ma­sywne cacko, przy któ­rym sie­dzę. Nie wie­rzę w to, co sły­szę.

Opie­ram plecy o krze­sło, ana­li­zu­jąc sy­tu­ację.

Za­pi­sała mi swój dom? Praw­dziwy dom?

Jak to moż­liwe? Prze­cież wcale jej nie zna­łam. Mama od lat nie utrzy­my­wała z nią kon­taktu. Nie od­wie­dza­li­śmy się, bo dzie­lił nas spory dy­stans. Choć mia­łam wra­że­nie, że od za­wsze był dla mamy wy­godną wy­mówką. Jak man­trę po­wta­rzała mi jedno i to samo. I tylko to na te­mat ciotki zdą­ży­łam za­pa­mię­tać. Że Ma­ryla Sar­nicka była zwy­kłą wa­riatką.

***

– Mó­wi­łam ci, że to wa­riatka – mama kręci się do­okoła stołu, co rusz zer­ka­jąc na akt no­ta­rialny, który przy­nio­słam do domu. Jakby był ja­kimś wy­ro­kiem.

– Była, mamo – po­pra­wiam ją. Wstyd przy­znać, ale na­wet nie wie­dzia­łam, że nie żyje. Nikt nas o tym nie po­in­for­mo­wał. Zresztą ro­dzice z pew­no­ścią i tak nie zde­cy­do­wa­liby się po­je­chać na po­grzeb. Po pierw­sze, oj­ciec ma już sześć­dzie­siąt lat. Boi się jeź­dzić au­tem poza gra­nice mia­sta. Mam wra­że­nie, że to nie jest kwe­stia umie­jęt­no­ści, ale strach, który sie­dzi wy­łącz­nie w jego gło­wie. Mama jest od niego rok młod­sza. I nie ma prawa jazdy. Je­stem ich je­dy­nym dziec­kiem. Jak wi­dać, chyba długo wy­cze­ki­wa­nym. W za­sa­dzie sama mo­gła­bym ich za­wieźć. Mo­gli­by­śmy też po­je­chać po­cią­giem albo au­to­bu­sem. Opcji jest wiele. Ale re­ak­cja matki wy­raź­nie świad­czy o tym, że na­wet po śmierci ciotki nie za­mie­rza zła­go­dzić tonu. I uczest­nic­two w po­grze­bie by­łoby dla niej ska­ra­niem bo­skim. A ja? Te­raz już sama nie wiem. Tego, co się stało, chyba nikt z nas kom­plet­nie się nie spo­dzie­wał.

– Nie­ważne – bur­czy pod no­sem. – Tylko pro­ble­mów nam przy­spo­rzyła. Znowu – matka nie po­trafi się uspo­koić. Wia­do­mość o te­sta­men­cie ciotki roz­stro­iła ją chyba ty­siąc­kroć bar­dziej niż wia­do­mość o jej śmierci. – Stara, ni­komu nie­po­trzebna ru­dera – ko­men­tuje. – Chciała się po­zbyć pro­blemu, to to­bie za­pi­sała.

– Twoja oj­co­wi­zna, mamo – pa­trzę na nią i za­sta­na­wiam się, jak to moż­liwe, że nie ma żad­nego sen­ty­mentu do miej­sca, w któ­rym się wy­cho­wała. Nie wiem, czy po­tra­fi­ła­bym się tak stu­pro­cen­towo od­ciąć od prze­szło­ści i za­cząć wszystko od zera. Prze­cież każdy z nas chce mieć ja­kieś po­czu­cie przy­na­leż­no­ści i ro­dzin­nych ko­rzeni. Ubo­le­wam, że nie mia­łam oka­zji po­znać swo­ich dziad­ków, bo pra­wie wszy­scy ode­szli, za­nim się uro­dzi­łam. Bab­cia ze strony matki po­noć nie­długo po­tem. Do ciotki, po opo­wie­ściach mamy, szcze­rze po­wie­dziaw­szy, ja­koś ni­gdy mnie nie cią­gnęło. Po pro­stu dla mnie nie ist­niała. Aż do dziś.

– Wiesz, że mo­żesz się tego zrzec. – Matka staje przede mną z rę­kami za­ło­żo­nymi pod boki. W ogóle nie re­aguje na to, co przed chwilą po­wie­dzia­łam.

– A dla­czego mia­ła­bym to ro­bić? – Wzru­szam ra­mio­nami.

– Prze­cież na tym ma­jątku mogą cią­żyć ja­kieś długi. Bóg je­den wie, ja­kich głu­pot za ży­cia na­wy­wi­jała jesz­cze Ma­ryla. Kre­dy­tów ci trzeba? – pie­kli się na mnie, jak­bym już pod­jęła osta­teczną de­cy­zję.

– Nie ma żad­nych dłu­gów. Ciotka po­zo­sta­wiła po so­bie tro­chę oszczęd­no­ści.

– Tro­chę? – Pod­nosi brew.

– Trzy­dzie­ści ty­sięcy. To spora suma, bio­rąc pod uwagę, że mu­siała sama utrzy­my­wać dom. Chyba nie była aż tak głu­pia, jak o niej mó­wi­łaś. – Wiem, że to stwier­dze­nie wy­woła pie­kło.

– Nic o niej nie wiesz – par­ska ner­wowo. Pod­cho­dzi do ku­chen­nego blatu i za­czyna cho­wać do szafki ta­le­rze, które przed całą tą roz­mową zdą­żyła wy­jąć ze zmy­warki. Za­sta­na­wiam się, czy w ten spo­sób za­koń­czyła te­mat, czy to do­piero po­czą­tek. Pod­no­szę do ust szklankę z kawą i wy­pi­jam ostatni łyk. Pa­trzę na ko­mórkę i wi­dzę, że do­kład­nie za pół­to­rej go­dziny mu­szę się zja­wić w sa­lo­nie fry­zjer­skim. Sta­ram się tam o uczciwy etat, a to re­no­mo­wana firma i za­leży mi na tej ro­bo­cie. – I co za­mie­rzasz zro­bić? – Od­wraca się w moją stronę. Chyba tro­chę ochło­nęła, co daje w końcu wa­runki do kon­ty­nu­owa­nia nor­mal­nej roz­mowy. Choć prawdę mó­wiąc, kon­takt ostat­nio słabo nam się klei. Duża róż­nica wieku, jaka nas dzieli, gdzieś tam zdaje się za bar­dzo mą­cić. Kie­dyś za­zdro­ści­łam moim ró­wie­śnicz­kom, że ich młod­sze matki po­dzie­lały ich gu­sta i po­zwa­lały na ro­bie­nie rze­czy, które dla mnie po­zo­sta­wały nie­osią­galne.

– Mamo, szcze­rze po­wie­dziaw­szy, wciąż je­stem w szoku. Nie wiem, co zro­bię. Chyba naj­pierw po pro­stu tam po­jadę. Chcia­ła­bym to zo­ba­czyć. – Ni­gdy wcze­śniej nie by­łam w Kra­ko­wie. Na­wet na szkol­nych wy­ciecz­kach. Za­wsze jeź­dzi­li­śmy tylko do Gdań­ska, To­ru­nia czy naj­da­lej do War­szawy.

Twarz matki za­styga w bez­ru­chu. Wy­gląda, jakby zo­ba­czyła du­cha, a prze­cież pa­trzy tylko na mnie. Tro­chę za­czyna mnie to nie­po­koić.

– No pew­nie! Jesz­cze się tam prze­pro­wadź! – rzuca z pre­ten­sją i ma­cha rę­kami na boki. Z jed­nej strony ro­zu­miem jej strach, że może mnie utra­cić. Kilka lat temu sku­tecz­nie od­cią­gała mnie od po­my­słu pój­ścia na stu­dia, a tak ma­rzy­łam o dzien­ni­kar­stwie. Twier­dziła, że nie stać nas na miesz­ka­nie w aka­de­miku, a do­jazdy zruj­no­wa­łyby nasz bu­dżet. Za­miast li­ceum wy­bra­łam więc po­bli­skie tech­ni­kum fry­zjer­skie. Choć ni­gdy nie wy­da­wało mi się, że je­ste­śmy ja­koś szcze­gól­nie biedni. Oj­ciec pra­co­wał w za­jezdni, matka w skle­pie. By­li­śmy śred­nio­za­możną, prze­ciętną ro­dziną. Z bie­giem czasu zro­zu­mia­łam, że wcale nie cho­dziło o pie­nią­dze. Zresztą, na­sze mia­sto wcale nie leży na końcu świata. Cho­dziło o lęk przed utratą. Matka wciąż nie po­tra­fiła prze­ciąć przy­sło­wio­wej pę­po­winy. Mo­głam speł­niać swoje ma­rze­nia, a jed­nak za­miast głosu roz­sądku po­słu­cha­łam jej. Ale kiedy ktoś każ­dego dnia bu­czy nad uchem, że coś się nie uda, czło­wiek za­czyna w to wie­rzyć. Uwie­rzy­łam, że wy­uczony za­wód bę­dzie dla mnie lep­szy niż wieczne do­kształ­ca­nie się.

– Wy­bacz mamo, z ca­łym sza­cun­kiem, czy na­prawdę my­ślisz, że całe ży­cie za­mie­rzam spę­dzić w ja­kimś mie­ście dla pod­sta­rza­łych eme­ry­tów? Prze­cież nic tu­taj nie ma! – Wsta­łam od stołu. – Cie­cho­ci­nek na pewno nie jest speł­nie­niem mo­ich ma­rzeń. I nie po­wie­dzia­łam wcale, że za­mie­rzam się prze­pro­wa­dzić! – Mam dość wiecz­nych, bez­pod­staw­nych pre­ten­sji z jej strony. – Za­sta­nów się, co mó­wisz!

Mój ostry ton jest czymś, czego naj­wy­raź­niej się nie spo­dzie­wała. Mama prze­nosi wzrok na ojca, który sie­dzi na ka­na­pie w sa­lo­nie i przy­słu­chuje się na­szej roz­mo­wie. Niby z bez­piecz­nej od­le­gło­ści, a jed­nak bier­nie w tym wszyst­kim uczest­ni­czy. Pra­wie za­po­mnia­łam, że tu­taj jest.

– Ode­zwij się, Sta­szek – pró­buje wcią­gnąć go do roz­mowy. – Mógł­byś też się ja­koś do tego od­nieść. – Jest zła, że musi go na­kła­niać. Zresztą, nie pierw­szy raz. Oj­ciec za­wsze miał znacz­nie spo­koj­niej­szy tem­pe­ra­ment niż ona. Jego mil­cze­nie jesz­cze bar­dziej roz­sier­dza matkę. – Pew­nie! Ty jak za­wsze wo­lisz sie­dzieć ci­cho – wy­ciera ręce w ścierkę i ci­ska nią w sto­jący przede mną stół. Zdej­muje przez głowę wy­słu­żony gra­na­towy far­tuch, a po­tem opusz­cza po­miesz­cze­nie. Kilka se­kund póź­niej sły­chać gło­śny trzask ła­zien­ko­wych drzwi. Je­stem prze­ko­nana, że usły­szeli go także kilka pię­ter ni­żej.

TE­RAZ

LENA

Trę za­pałką lekko wil­gotną dra­skę, aż w końcu udaje mi się wznie­cić pło­mień. Pod­pa­lam knot wy­sta­jący ze zni­cza, a po­tem na­kła­dam po­krywkę i sta­wiam lampkę na zbi­tej ziemi ufor­mo­wa­nej na kształt pro­sto­kąta. Na ty­niec­kim cmen­ta­rzu po­ło­żo­nym przy ulicy Be­ne­dyk­tyń­skiej jest wręcz ko­lo­rowo od zni­czy gę­sto za­ście­la­ją­cych na­grobne płyty. W końcu mamy dru­giego li­sto­pada. Do­okoła wciąż krzą­tają się lu­dzie, któ­rzy naj­wy­raź­niej przy­szli tu­taj od­wie­dzić swo­ich bli­skich.

Za­ci­skam dło­nie w piąstki i wkła­dam je do kie­szeni płasz­cza. Czuję, jak ziębną mi palce. Aura nie sprzyja po­zy­tyw­nemu na­stro­jowi. Za­chmu­rzone niebo i de­li­katna mżawka pod­kre­ślają de­pre­syjny wy­miar tych dni. Już chyba wo­la­ła­bym siar­czy­sty mróz i grubą war­stwę śniegu, przy­naj­mniej na du­szy zro­bi­łoby się we­se­lej. Tę­sk­nię za taką praw­dziwą zimą. Choć z dru­giej strony nie po­win­nam pró­bo­wać przy­wo­ły­wać jej na siłę. Gdyby w tym mo­men­cie na­de­szła, jazda na drugi ko­niec Pol­ski z pew­no­ścią nie przy­szłaby mi tak ła­two.

Zer­kam na czarną ta­bliczkę przy­mo­co­waną do drew­nia­nego krzyża sto­ją­cego do­kład­nie na­prze­ciwko mnie. „Ma­ryla Sar­nicka”.Od­czy­tu­jąc w my­ślach imię ciotki, czuję, jak ko­lejny raz prze­cho­dzi mnie dreszcz. Wciąż nie mogę uwie­rzyć, że tu­taj stoję. Po­trze­bo­wa­łam czasu, by w końcu pod­jąć jedną z naj­od­waż­niej­szych de­cy­zji w moim ży­ciu i nie jest nią tylko wy­prawa na tu­tej­szy cmen­tarz. Za­bra­łam ze sobą klu­cze do domu Ma­ryli. Bo choć na wiele spo­so­bów pró­bo­wa­łam wmó­wić so­bie, że chyba nie warto ba­brać się w prze­szło­ści, ciotka, ja­ka­kol­wiek była, chciała mi coś po so­bie po­zo­sta­wić. Zu­peł­nie mnie nie znała. Mo­gła mieć żal do nas, że jej nie od­wie­dza­li­śmy. Mo­gła być sfru­stro­wana i zła. A jed­nak zde­cy­do­wała się po­da­ro­wać swój dom wła­śnie mnie.

Pod imie­niem wy­pi­sa­nym na ta­bliczce wid­nieje data jej uro­dzin oraz data śmierci. Wszystko wska­zuje, że była pięć lat młod­sza od mo­jej matki. Zmarła przed­wcze­śnie. Po­noć od przedaw­ko­wa­nia ja­kichś le­ków psy­cho­tro­po­wych. Nie wiem, czy to rze­telna in­for­ma­cja, czy tylko do­mysł mo­ich ro­dzi­ców. Tak mi po­wie­dzieli.

Za­sta­na­wiam się, jak wy­glą­dała. Wi­dzia­łam ją tylko na sta­rych zdję­ciach, jesz­cze jako bar­dzo młodą dziew­czynę. Były z moją mamą bar­dzo do sie­bie po­dobne.

Wyj­muję ręce z kie­szeni, zdej­muję to­rebkę z ra­mie­nia i grze­bię w niej w po­szu­ki­wa­niu czapki. Może nie jest szcze­gól­nie twa­rzowa, ale już czuję, że za­toki dają mi o so­bie znać. Sta­wiam na głos roz­sądku i wcią­gam ją na głowę.

Jesz­cze przez chwilę du­mam. O wszyst­kim i o ni­czym. Tro­chę tak, jak­bym na siłę od­wle­kała mo­ment po­je­cha­nia w dru­gie do­ce­lowe miej­sce, które mu­szę w Tyńcu od­wie­dzić. Zwy­czaj­nie tchó­rzę, kiedy je­stem już tak bar­dzo bli­sko. Ni­kogo tu­taj nie znam i zu­peł­nie nie wiem, czego się spo­dzie­wać. Dom stoi pu­sty od dwóch lat. Praw­do­po­dob­nie do­sta­tecz­nie splą­dro­wany przez ja­kichś zło­dziei. Może zdą­żył się już za­wa­lić.

Prze­sa­dzam.

Ro­bię znak krzyża i od­cho­dzę, choć do­piero po chwili uświa­da­miam so­bie, że prze­cież nad gro­bem nie wy­szep­ta­łam ani jed­nego słowa mo­dli­twy. Ta cała sy­tu­acja od­biera mi zdol­ność ra­cjo­nal­nego my­śle­nia. Trudno. La­wi­ru­jąc po­mię­dzy gro­bami, pró­buję za­cho­wać rów­no­wagę. Wyj­muję klu­cze i mknę w stronę swo­jego sa­mo­chodu. Kiedy prze­cho­dzę przez cmen­tarną bramę, od­wra­cam głowę, by zer­k­nąć na za­wie­szoną na mu­rze in­skryp­cję, która wcze­śniej, kiedy tu wcho­dzi­łam, rzu­ciła mi się w oczy. Mrużę po­wieki, by doj­rzeć datę wy­rytą w ka­mie­niu. Rok ty­siąc osiem­set któ­ryś... Czas zdą­żył za­trzeć jedną z cyfr. Cie­kawe, czy to rok za­ło­że­nia cmen­ta­rza, czy coś zu­peł­nie in­nego. Lu­bię ta­kie in­for­ma­cje i choć dla wielu po­zo­stają nie­wi­doczne, ja przy­wią­zuję do nich wagę. Ru­szam z miej­sca, kom­plet­nie roz­ko­ja­rzona.

– O Boże! – wy­rywa mi się z ust, kiedy zde­rzam się z czymś twar­dym. A wła­ści­wie nie z czymś, a z kimś.

– Mo­gła­byś uwa­żać, jak cho­dzisz – sły­szę mru­kliwy ton. Kładę rękę na piersi, bo zdą­ży­łam prze­stra­szyć się nie na żarty. Pod­no­szę głowę, by prze­nieść wzrok z płasz­cza ja­kie­goś fa­ceta wy­żej, pro­sto na jego twarz.

– Bar­dzo pana prze­pra­szam – du­kam wciąż oszo­ło­miona. Chcę coś do­dać. Jed­nak kiedy udaje mi się wresz­cie zer­k­nąć pro­sto w ciemne, za­gnie­wane oczy, które uważ­nie mi się przy­glą­dają, na mo­ment do­słow­nie od­biera mi mowę. Prze­szywa mnie dziwny dreszcz. Ten czło­wiek musi być nie­wiele star­szy ode mnie. Tym­cza­sem pie­kli się jak star­szy pan, któ­rego o mało co nie za­dep­ta­łam na śmierć. Wiem, że by­łam nie­uważna, ale ten gość prze­sa­dza. Wy­daje się być na­prawdę bo­jowo na­sta­wiony.

Mil­czy, a ja do­prawdy nie wiem, jak po­win­nam się za­cho­wać. Wy­gła­dzam ręką płaszcz, choć wcale tego nie po­trze­buje. Pró­buję za­jąć czymś ręce.

– Er­rect. Anno Do­mini 1816 – mówi, a ja przez mo­ment mam wra­że­nie, że ktoś z na­szej dwójki naj­wy­raź­niej po­stra­dał zmy­sły. Co to za ję­zyk? Osza­lał? Do­piero po chwili orien­tuję się, że wska­zuje na ka­mienną ta­bliczkę, któ­rej tak uważ­nie się przy­glą­da­łam. A więc mu­siał to za­uwa­żyć. Wła­śnie od­czy­tał jej na­pis. – I na­stęp­nym ra­zem patrz do przodu, kiedy za­mie­rzasz już ru­szyć. Za­nim wej­dziesz ko­muś pod auto – do­daje oschle, po czym mija mnie i od­cho­dzi.

Od­wra­cam się na pię­cie. Chcę krzyk­nąć za nim, że prze­cież nie je­stem jesz­cze na dro­dze. I że mogę paść na ko­lana, by pro­sić cho­lerną jego mość o prze­ba­cze­nie, bo mo­głam nie­chcący po­bru­dzić jego nie­ska­zi­telny czarny płaszcz swoim pu­drem. Ale osta­tecz­nie tego nie ro­bię. Od­pusz­czam, bo to nie miej­sce na ta­kie słowne prze­py­chanki. Sty­gnę, bio­rąc kilka głę­bo­kich wde­chów, aż w końcu tracę męż­czy­znę z wi­doku.

Ła­two za­uwa­żyć, że na­le­żący do Kra­kowa Ty­niec ma swój urok, na­wet o tej po­rze roku. A stary klasz­tor, o któ­rym już wcze­śniej czy­ta­łam, wy­gląda na­prawdę ma­je­sta­tycz­nie. Po­ło­żony w ma­low­ni­czym miej­scu, tuż przy ja­kimś za­le­wie, la­tem z pew­no­ścią pre­zen­tuje się jesz­cze oka­za­lej. Mogę to so­bie wy­obra­zić.

Tym­cza­sem w tym mo­men­cie zjeż­dżam z głów­nej drogi i zgod­nie ze wska­zów­kami na­wi­ga­cji kie­ruję się w stronę wą­skiej, nie­wy­as­fal­to­wa­nej uliczki. Tra­fiam na ja­kieś to­talne za­du­pie. Po­mię­dzy drew­nia­nymi cha­łu­pami, spo­śród któ­rych naj­wy­raź­niej jedna bę­dzie na­le­żała do mnie, nie wi­dać żad­nego ży­cia. Żad­nego ru­chu. Cho­ciaż trudno się dzi­wić, że lu­dziom w taką po­godę ra­czej nie chce się wy­sta­wiać nosa poza drzwi.

Zer­kam na ekran ko­mórki, która jed­no­znacz­nie wska­zuje, że wła­śnie do­tar­łam do celu. Prze­no­szę więc wzrok na drew­niany płot, na któ­rym wisi od­ręcz­nie za­pi­sana ta­bliczka z nu­me­rem domu. Do­kład­nie tym, któ­rego szu­ka­łam. Czter­dzie­ści sześć. I ani o jedną cy­ferkę wię­cej. Par­kuję mak­sy­mal­nie bli­sko furtki, by nie to­ro­wać drogi, choć wszystko wska­zuje, że moja cha­łupa to ostat­nia po­sia­dłość przy tej uliczce i ra­czej nikt nie bę­dzie pró­bo­wał do­stać się da­lej. Na pierw­szy rzut oka za do­mem jest już tylko nie­wielki las. Ni­g­dzie nie wi­dzę wjaz­do­wej bramy, choć być może wcale jej tu­taj nie ma. Jezu. Nic nie wiem. Dziw­nie się czuję. Ga­szę sil­nik, na­bie­ram po­wie­trza w płuca i wy­sia­dam.

Mu­ro­wany bu­dy­nek z drew­nia­nymi wy­koń­cze­niami spra­wia dość upiorne wra­że­nie. Stare okna pa­mię­tają jesz­cze chyba czasy sa­mego Ka­zi­mie­rza Wiel­kiego. No pięk­nie...To skan­sen, a nie dom. Z nie­modną ażu­rową we­randą. W do­datku ople­cioną blusz­czem. Szcze­rze po­wie­dziaw­szy, są­dzi­łam, że o tej po­rze roku wszystko co zie­lone zdą­żyło ob­umrzeć i stra­cić li­ście. Tym­cza­sem bluszcz wy­gląda cał­kiem zdrowo. Może jest sztuczny?

Prze­ły­kam ślinę. Staję kilka me­trów przed drzwiami i za­prze­czam sama so­bie, że ciarki na rę­kach są tylko wy­two­rem mo­jej wy­obraźni. Ni­czego się nie boję. Nic się nie dzieje...

Szlag by to tra­fił!

Nie oszu­kam sama sie­bie. Co ja tu w ogóle ro­bię? Może po­win­nam za­wró­cić i przy­je­chać tu­taj z któ­rąś ze swo­ich zna­jo­mych. Je­stem pewna, że da­łyby się na­mó­wić.

Z dru­giej strony, szkoda mo­jego czasu. Kra­ków nie leży rzut be­re­tem od Cie­cho­cinka.

Od­wra­cam się i drę­twieję. Do­słow­nie.

Co to ma być?

Z są­sied­niego po­dwórka, bez żad­nego skrę­po­wana, wpa­truje się we mnie ja­kiś star­szy pan. Ma na so­bie nie­bie­ską kra­cia­stą ko­szulę, szelki i brą­zowy kasz­kiet. Opiera się o ba­lu­stradę przy­mo­co­waną do scho­dów, jak­bym była ja­kimś oka­zem god­nym miana po­mnika. Wi­dzi, że go do­strze­gam, a jed­nak nie prze­staje się ga­pić. Nie od­wraca się na­wet na chwilę, na­mol­nie przy­glą­da­jąc się temu, co za­mie­rzam zro­bić.

– Dzień do­bry – wo­łam, pod­no­sząc rękę. Czuję się nie­swojo.

Kiwa do mnie ręką, jed­nak naj­wy­raź­niej wciąż nie za­mie­rza od­po­wie­dzieć. Może jest nie­mową? Pro­stuje się i wspina po scho­dach. Po­woli wraca do swo­jego domu. Dziwny typ. Spra­wił, że ja­koś nie­równo za­ło­mo­tało mi serce.

Zer­kam na drzwi domu ciotki. Raz ko­zie śmierć. Wcho­dzę na we­randę, wkła­dam do zamka klucz, prze­krę­cam go i na­ci­skam klamkę. Ustę­puje.

Drew­niane wie­kowe skrzy­dło otwiera się bez cha­rak­te­ry­stycz­nego zgrzy­ta­nia, któ­rego, nie wie­dzieć czemu, po pro­stu się spo­dzie­wa­łam.

Ro­bię krok do przodu i od razu ude­rza mnie za­pach wil­goci. W końcu przez długi czas nikt tych mu­rów nie ogrze­wał. Szcze­rze po­wie­dziaw­szy, sama o ogrze­wa­niu wiem tyle co nic. W bloku, w któ­rym miesz­kamy, ktoś po pro­stu robi to za nas.

Tym­cza­sem pod­łoga, po któ­rej idę, nie ma nic wspól­nego ze sta­rym, za­pa­da­ją­cym się par­kie­tem. Wnę­trze ni­jak pa­suje do tego, co zo­ba­czy­łam z ze­wnątrz. Pa­nele ma­jące nie wię­cej niż parę lat pro­wa­dzą mnie do wiel­kiej otwar­tej prze­strzeni. Roz­glą­dam się do­okoła, a moje serce wali chyba mi­lion razy na se­kundę. Za­cho­wuję się ostroż­nie, mknąc nie­malże na pal­cach. Jest ci­cho jak ma­kiem za­siał. Jak­bym za chwilę miała ko­goś tu­taj spo­tkać. Prze­cież nie je­stem in­tru­zem. To mój dom. I z pew­no­ścią ni­kogo poza mną tu­taj nie ma.

– Mój dom – choć te słowa ciężko prze­cho­dzą mi przez usta, po pro­stu je wy­po­wia­dam.

Je­stem w sa­lo­nie. Zer­kam na ścianę, na któ­rej wisi wielki ob­raz przed­sta­wia­jący czer­woną różę, która od razu rzuca mi się w oczy. Za­czy­nam się roz­glą­dać. Prze­strzenny po­kój wy­gląda cał­kiem zwy­czaj­nie. Nor­mal­nie. Z ładną ka­napą, drew­nianą ławą do pi­cia kawy i sto­ją­cym na szafce pła­skim te­le­wi­zo­rem. Co prawda nie­du­żym, ale no­wo­cze­snym.

Ciotka miała nie naj­gor­szy gust. Prze­jeż­dżam ręką po sie­dzi­sku. Kie­dyś mu­siała tu­taj od­po­czy­wać. Chcia­ła­bym móc so­bie ją wy­obra­zić, ale nie mam żad­nego punktu od­nie­sie­nia. Choć pew­nie i na star­sze lata wy­glą­dem naj­bli­żej było jej do mo­jej matki. Pod­cho­dzę do fo­tela. Na opar­ciu wisi ja­kiś ma­te­riał. Pod­no­szę go i wi­dzę, że to swe­ter. Zo­stał tu­taj, kiedy jej sa­mej nie ma już w domu od prze­szło dwóch lat. Na stole leży pi­lot. Pew­nie kła­dąc go tu­taj, nie wie­działa, że robi to ostatni raz.

To nie­zwy­kłe. Tro­chę prze­ra­ża­jące.

Przez mo­ment mam wra­że­nie, że czuję jej obec­ność. Od­wra­cam się, by uspo­koić wła­sną wy­obraź­nię. Ale prze­cież ży­cie to nie film, a po­wra­ca­jące du­chy zmar­łych są za­re­zer­wo­wane tylko dla hor­ro­rów wy­świe­tla­nych na szkla­nym ekra­nie.

Idę w stronę ko­lej­nego po­miesz­cze­nia. We­wnątrz pa­nuje pół­mrok, bo po­mimo cał­kiem wcze­snej pory niebo staje się co­raz ciem­niej­sze, le­dwo za­czyna mi­jać po­łu­dnie. Uroki li­sto­pa­do­wej po­gody. Kli­kam na włącz­nik świa­tła, ale po­miesz­cze­nie się nie roz­świe­tla. Pew­nie po­szła ża­rówka albo zwy­czaj­nie od­cięto już prąd. W za­sa­dzie to lo­giczne, bio­rąc pod uwagę, że przez dwa lata nikt nie opła­cał ra­chun­ków.

Tra­fiam do kuchni. Na stole po­kry­tym ha­fto­waną ser­wetą stoją dwie pu­ste szklanki. Zer­kam do nich, za­cho­wu­jąc bez­pieczny dy­stans. Są po­ro­śnięte ple­śnią. Wzdry­gam się. A więc ciotka mu­siała ko­goś tu­taj go­ścić. Od­su­nięte da­leko od stołu ta­bo­rety wy­glą­dają tak, jakby ktoś przed chwilą z nich wstał i za­po­mniał za­su­nąć je z po­wro­tem. Po pra­wej stro­nie pię­trzy się zaś stos garn­ków uło­żo­nych od naj­więk­szego do naj­mniej­szego. Być może nie zmie­ściły się w szaf­kach. A może po pro­stu ciotka nie zdą­żyła ich po­sprzą­tać.

Sły­szę trzask. Jakby zgrzyt­nię­cie. Na mo­ment staję jak wryta, za­sta­na­wia­jąc się, czy mi się nie zda­wało. Przez chwilę sły­szę tylko mój przy­spie­szony od­dech. Ogar­nia mnie strach. Wo­kół pa­nuje kom­pletna ci­sza, ale po chwili zgrzyt­nię­cie się po­wta­rza. Cho­lera ja­sna! Może to my­szy. Albo szczury. Za­czy­nam pa­ni­ko­wać.

Ale to nie my­szy.

To ja­kieś kroki.

Wstrząsa mną nie­przy­jemny dreszcz i mam wra­że­nie, że do­słow­nie każdy wło­sek na moim ciele wła­śnie staje dęba. Za­sta­na­wiam się, czy nie za­sło­nić oczu, bo na­gle na po­wrót staję się dziec­kiem. Za­miast tego od­wra­cam się i pró­buję stłu­mić jęk.

– Matko święta! – krzy­czę, kiedy w progu kuchni do­strze­gam ja­kąś po­stać.

Męż­czy­zna w nie­bie­skiej ko­szuli, do­kład­nie ten sam, który parę mi­nut temu stał na scho­dach, te­raz znaj­duje się nie da­lej niż trzy me­try ode mnie.

Kręci mi się w gło­wie i po raz pierw­szy od dawna je­stem tak bar­dzo prze­ra­żona. W ca­łym swoim ży­ciu chyba ni­gdy nie by­łam moc­niej.

Jak on tu­taj wszedł?

No tak. Nie za­mknę­łam drzwi.

– Wi­dzę, żem pa­nią prze­stra­szył. – Mija parę se­kund, nim w końcu się od­zywa. – Jó­zef – wy­ciąga dłoń i pod­cho­dzi bli­żej. Wi­tam się z nim, za­sta­na­wia­jąc się, co tu do li­cha robi? – A pa­nienka, jeźli mnie pa­mięć nie myli, to musi być ta Lena.

Za­mu­ro­wuje mnie. Skąd ten fa­cet zna moje imię? Boże, co się tu­taj dzieje? Pró­buję po­łą­czyć ja­kieś fakty, ale nic mą­drego nie przy­cho­dzi mi do głowy. Z tego co ko­ja­rzę, nie mie­li­śmy w Tyńcu wię­cej krew­nych. Była tylko ciotka.

Mam mę­tlik w gło­wie.

– Skąd pan wie, jak się na­zy­wam? – py­tam.

Ma­cha ręką.

– A świę­tej pa­mięci Ma­ryla po­wie­działa mi kie­dyś: pa­mię­taj Jó­zek, łona się tu prę­dzej czy póź­niej zjawi. No i jest – uśmie­cha się, pre­zen­tu­jąc wy­bra­ko­wane uzę­bie­nie. – A co bę­dziemy tak stać. Chodźże do nas na her­batę z wkładką. Roz­grzeje, a i hu­mor po­prawi. Bo w taką po­godę to trzeba się ja­koś wspo­ma­gać.

Wa­ham się, ale z jego twa­rzy bije szcze­rość. Im dłu­żej na niego pa­trzę, tym wy­daje się mniej straszny niż wcze­śniej.

– Nie chcę spra­wiać pro­blemu. – Mimo wszystko pró­buję się ja­koś wy­krę­cić.

– A jaki to pro­blem – ma­cha ręką. – Po­wiem Ba­śce, żeby za­go­to­wała wodę. Po­roz­ma­wiasz z moją córką, łona bę­dzie może tro­chę star­sza od cie­bie. – Jego ostatni ar­gu­ment wy­daje się cał­kiem prze­ko­nu­jący. Męż­czy­zna, zna­czy pan Jó­zef, roz­gląda się do­okoła. W końcu cofa się i wcho­dzi do sa­lonu. Idę pro­sto za nim. – Tyle czasu – wzdy­cha, jakby za mo­ment miał się roz­kleić. Opusz­cza głowę. Do­my­ślam się, że śmierć ciotki do­tknęła go zde­cy­do­wa­nie bar­dziej niż mnie. Mu­sieli do­brze się znać. Męż­czy­zna wy­daje się smutny. Za­my­ślony. Jakby za­po­mniał, że wciąż na niego pa­trzę. W końcu się re­flek­tuje. – No to nic. Bę­dziemy cze­kać. Przyjdźże za­raz do nas – do­daje i od­cho­dzi, nie cze­ka­jąc na moją osta­teczną od­po­wiedź.

Chyba nie mam wyj­ścia.

Co prawda, nie przy­je­cha­łam tu­taj zdo­by­wać no­wych zna­jo­mych, ale cie­pła her­bata może i do­brze mi zrobi? Szu­kam plu­sów ca­łej sy­tu­acji, choć oprócz roz­grze­wa­ją­cego na­poju nie znaj­duję żad­nego wię­cej.

Może nie bę­dzie tak źle. Fa­cet sta­rał się być go­ścinny. Ra­czej nie wy­pada mi go wy­sta­wić.

Pięć mi­nut póź­niej wcho­dzę na schody pro­wa­dzące do jego domu.

I wy­cho­dzę z niego trzy go­dziny póź­niej. W tak świet­nym hu­mo­rze, w ja­kim już dawno nie by­łam.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki