Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
25 osób interesuje się tą książką
Kaszalot. Świnia. Ogrzyca...
Dziewiętnastoletnia Laura Wińska przez lata słyszała na swój temat wiele przykrych słów. Oceniana przez pryzmat nadprogramowych kilogramów straciła pewność siebie i gdyby nie wsparcie przyjaciółki, dziewczyna z pewnością do reszty wycofałaby się z życia towarzyskiego.
Przypadek sprawia, że pewnego dnia Laura ściąga na siebie uwagę najpopularniejszego chłopaka w szkole. Zauważa, że idealne życie Fabiana Jantara to tylko pozory. Pod maską lekkoducha i bad boya chłopak skrywa problemy, których z pewnością nie powinien dźwigać sam.
Dziewczyna oddaje mu niewinną przysługę, która zapoczątkowuje ciąg niespodziewanych wydarzeń i zbliża ich do siebie.
Choć Laura odmienia życie Fabiana, to ono wciąż jest trudne... Czy pomoc zdąży nadejść, zanim wydarzy się tragedia?
Nieskazitelny wygląd nie gwarantuje szczęścia, a nadwaga nie oznacza, że jest się mniej wartościową osobą.
Bo prawdziwe piękno mieszka w sercu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 354
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prolog
Laura
11 lat
Twarde krzesło w gabinecie lekarskim wbija mi się w tyłek. Wydaje się jeszcze mniej wygodne niż te w szkole. Jestem cała spocona i już sama nie wiem, czy bardziej dlatego, że na zewnątrz panuje okropny upał, czy ze stresu. Powinnam być teraz na lekcjach, tymczasem siedzę u boku totalnie zdenerwowanej matki, która ma taką minę, jakby za moment miała się rozpłakać. Jeśli faktycznie to zrobi, będę ryczeć razem z nią. A najgorsze, że to wszystko przeze mnie.
– Nie kręć się – karci mnie, chociaż wcale się nie ruszam.
Zerknęłam tylko na ścianę, na której wiszą jakieś makiety przedstawiające ludzkie ciało. Powracam wzrokiem do lekarza, który kolejny już raz ogląda tę samą kartkę. Jest stary i tak chudy, jakby miał niebawem wyschnąć na wiór. Ale z jego oczu bije mądrość. Może przesadzam, ale mam wrażenie, że potrafię dojrzeć ją w ludziach. Jak w przypadku pani od matematyki. I w przeciwieństwie do polonistki, która łazi po klasie i gada sama do siebie, jakby nie wiedziała, po co tam przyszła.
Białe ściany pomieszczenia działają na mnie przytłaczająco. Czy nie mogły być różowe? Albo chociaż błękitne czy żółte? Byłoby pozytywnie, tymczasem mam wrażenie, że znalazłam się w wariatkowie. Jak w jednym z tych strasznych filmów, które oglądałyśmy ostatnio z Zuzą, a potem nie mogłam zasnąć prawie do samego rana.
– Pani Wińska. – Lekarz zabiera w końcu głos.
Mama prostuje się jak struna, a ja, zamiast wytężać słuch, skupiam uwagę właśnie na niej. Od kiedy wybrałyśmy się na badania, zaczęła się bardzo dziwnie zachowywać. Może mam raka, a ona już o tym wie? Ostatnio często słyszy się o tych wszystkich złych tworach zżerających powoli wątrobę, mózg, kości czy serce. Chociaż nie, o raku serca jeszcze chyba nie słyszałam. Za to słyszę, jak moje własne wali teraz ze zdwojoną siłą.
– Tak, panie doktorze. – Mama chrząka, poprawiając torebkę na kolanach, kiedy facet w białym kitlu znowu na moment się zamyśla.
– Zleciłem ostatnio badania krwi pod kątem hormonów tarczycowych, które wyraźnie wskazały nam na niedoczynność gruczołu. Miałem już swoje przypuszczenia, ale by je potwierdzić, konieczne było także badanie przeciwciał i USG – mówi to i wcale przy tym na nas nie patrzy.
Zastanawiam się zatem, czy kieruje te słowa do nas, czy gada bardziej do samego siebie. Zerkam na mamę, żeby się upewnić, czy ona cokolwiek z tego rozumie. Dla mnie jego mowa brzmi jak jakiś marsjański dialekt. Ale dla mamy najwyraźniej też. Marszczy czoło, ale potakuje głową, jakby nie chciała dać po sobie poznać, że kompletnie nic z tego nie kuma. Dokładnie tak jak ja.
– Mamo – szepczę, kiedy lekarz milknie.
– Cicho bądź – warczy i gromi mnie takim spojrzeniem, jakby chciała mnie udusić.
Doktor podnosi wzrok znad kartki, bo właśnie sobie przypomniał, że wcale nie jest tutaj sam. Uśmiecham się do niego, ale on tego nie odwzajemnia. Co za parówa. Wzdycham i opuszczam głowę. Przyglądam się swoim napęczniałym palcom i pierścionkowi wrzynającemu się w skórę. Przyzwyczaiłam się do ich widoku, tak samo jak przywykłam do moich wielkich ud rozlewających się po całym krześle. To moje ciało. To ja. Taka już jestem. Wolałabym, żeby było inaczej, ale staram się samoakceptować. To ponoć ważne. Ilekroć jednak jestem w szkole, zawsze znajdzie się ktoś, kto chce przypomnieć mi o tym, że jestem inna. Z czasem zrozumiałam, że problem tkwi nie tylko w mojej głowie. Bo kiedy ja zaczynam siebie akceptować, to inni nie potrafią zaakceptować mnie.
– Ostatnie badania poziomu przeciwciał przeciw peroksydazie i tyreoglobulinie wykazały wyraźne odchylenia od normy. Dlatego moje przypuszczenia się potwierdziły. – Lekarz odkłada papiery na bok, opiera łokcie na blacie swojego drewnianego biurka i splata ręce.
Nie wiem, czy tylko ja mam takie wrażenie, czy ten facet celowo buduje napięcie, żebyśmy z mamą za moment zeszły tutaj na zawał. Mógłby wreszcie powiedzieć, co mi jest. Dlaczego, do jasnej Anielki, od pewnego czasu nie mogę spać, choć jestem ciągle zmęczona. Czemu w nadmiarze wypadają mi włosy, jestem blada jak ściana, moja twarz wygląda jak napuchnięta dynia. I czemu jestem gruba, chociaż staram się jeść jak inni!
– Co to oznacza? – wtrąca mama. A raczej przerywa panującą ciszę.
Ten lekarz to jakiś świr. Sadysta. Torturuje nas psychicznie. Dlaczego co chwila tak się zawiesza? Robi to specjalnie?
– Choroba Hashimoto – wyrokuje w końcu łaskawie, potakując przy tym głową.
– Co? – mamie wyrywa się z ust. Powinna chyba raczej powiedzieć grzeczne: „proszę?”. Zawsze mnie tego uczyła. Teraz jednak nerwy wzięły górę. Widzę, że trudno jej nad sobą zapanować.
– Słyszała już o tym pani kiedyś? – pyta ją lekarz.
Ją, nie mnie. Jakby mnie tutaj wcale nie było. A przecież to ja stałam się właścicielką tego całego motomoto. Czy jakkolwiek się to nazywa.
Mama kręci głową.
– To brzmi jak nazwa jakieś japońskiej marki samochodowej – odpowiada mu, siląc się na żart. Śmieje się nerwowo, chociaż tak naprawdę ani jej, ani mnie wcale nie jest do śmiechu.
– Hashimoto to choroba autoimmunologiczna. Inaczej mówiąc, przewlekłe zapalenie tarczycy – tłumaczy doktor.
– Czy córkę czeka operacja? Czy da się z tym żyć? – Mama wydaje się coraz bardziej roztrzęsiona.
– Spokojnie. – Lekarz pokazuje jej dłonią, żeby przystopowała. Potem zerka w swój komputer i zaczyna: – Będziemy musieli wyrównać stan pani córki, a zrobimy to za pomocą suplementacji. Inaczej mówiąc, pacjentka będzie przyjmowała hormony tarczycy w postaci tabletek.
– Boże! – Mama wydobywa z siebie jęk ulgi. – Czyli nie operacja – wzdycha, jakby właśnie tego bała się najmocniej na świecie. – Jak długo trwa leczenie tego… – milknie – tej choroby?
Czyli nie tylko ja mam problem z tą nazwą.
– Zwykle do końca życia – wypala doktor.
Mama chowa twarz w dłoniach i zaczyna płakać. Patrzę na lekarza i naprawdę nie wiem, co robić. Obejmuję mamę i przyciskam głowę do jej ramienia. Nie chcę, żeby cierpiała. Tak bardzo mi przykro, że przyniosłam jej smutek. Że ją rozczarowałam. To moja wina. Byłam jej oczkiem w głowie. Po trójce synów w końcu doczekali się z ojcem dziewczynki. Tymczasem okazałam się niewypałem. Grubą kulą toczącą się po szkolnych korytarzach.
Chociaż w sumie dobrze, że to nie rak.
– Z czego to się wzięło, panie doktorze? – pyta mama, kiedy w końcu udaje się jej opanować.
– Ciężko powiedzieć. – Lekarz rozkłada ręce. – Choroba wciąż pozostaje dla medycyny zagadką. Wpływ na jej rozwój mogą mieć niedobory selenu, różnego rodzaju infekcje, stres czy wysokie spożycie jodu. W tym przypadku mamy do czynienia z bardzo młodą osobą. – Patrzy na mnie. O rety! W końcu mnie zauważył. Jednak tylko przez chwilę, bo znów się odwraca i kontynuuje: – Bardzo prawdopodobne są także czynniki genetyczne, ale wnioskując po pani reakcji na postawioną diagnozę, raczej nie będzie pani wiedzieć, czy ktoś w rodzinie choruje bądź chorował na Hashimoto?
Mama kręci głową.
– No nie wiem. – Wzrusza ramionami speszona. Odwraca się w moją stronę, jakbym miała udzielić jej jakieś podpowiedzi. – Moja teściowa też była otyła – wali prosto z mostu, a ja czuję, jak zapadam się pod ziemię.
Policzki płoną mi z zażenowania. Naprawdę musiała to powiedzieć? Otyła? Już wystarczająco często słyszę to w szkole. W domu nikt nigdy tak do mnie nie mówił. Mama zawsze powtarzała, że jestem jej kuleczką. I że dla niej i dla ojca jestem najpiękniejsza na świecie. Mam w domu lustro, więc wiedziałam, że kłamie, ale chciałam w to po prostu wierzyć. Tak było lepiej. Tutaj matka nie kryje się ze swoimi spostrzeżeniami. A więc w jej oczach też taka jestem. Otyła. Chce mi się płakać.
Zamykam powieki, bo czuję, jak zaczynają mi się szklić oczy.
Lekarz potakuje, ale nie komentuje jej uwagi. Nie wiem, czy była konieczna. Mama mogła już lepiej po prostu się nie odzywać.
– Ważnym elementem stabilizacji stanu pacjentki będzie dieta, która musi uwzględniać odpowiednią dawkę mikroskładników, selenu, jodu i witaminy D3 – słyszymy. – Dlatego warto będzie wybrać się do dietetyka – stwierdza, jak gdyby nigdy nic. A ja wiem, że zwyczajnie nas na to nie stać. Ani na dietetyka, ani na diety, ani na drogie leki, które być może już na zawsze przekreślą marzenia moich rodziców o zagranicznym wyjeździe. Przecież tak długo na niego odkładają.
I to wszystko przeze mnie.
Nie dam rady dłużej tego słuchać. Wstaję z krzesła, zabieram szkolny plecak, bo przecież po wizycie u lekarza miałam udać się na dalsze lekcje i zmierzam w stronę drzwi.
– Laura, co ty wyprawiasz! Zaczekaj! – woła za mną roztrzęsiona mama.
Łapię za klamkę drzwi i wychodzę na korytarz, zwracając na siebie uwagę paru przebywających w poczekalni osób. Ryczę jak bóbr i niech to sobie widzą. Już zdążyłam się uodpornić na głupie komentarze, by teraz przejmować się czyimś spojrzeniem.
Próbuję biec. Brązowe, sięgające ramion włosy lecą mi na twarz. Mój wielki brzuch faluje, kiedy zbliżam się w stronę windy. Nie lubię biegać. Wyglądam przy tym okropnie. Jak wielki, okrągły ponton unoszący się na powierzchni wzburzonej wody. Naciskam guzik przywołujący windę. Przecieram oczy i zerkam w prawo, skąd dobiega do mnie pospieszny stukot butów.
To moja mama. Nie musiałabym nawet patrzeć, by nie mieć co do tego żadnych wątpliwości. Kiedy wreszcie znajduje się obok, bierze mnie w ramiona.
– Laura, córeczko – płacze rzewnie. – Wszystko będzie dobrze. Damy sobie radę – mówi. I choć wiem, że będzie inaczej, jej zapewnienie podnosi mnie na duchu. Chcę jej wierzyć tak jak wtedy, kiedy nazywa mnie swoją piękną, wyjątkową kuleczką.
Fabian
11 lat
Mój młodszy braciszek płacze, niechętnie wkładając do buzi kolejny kawałek pieroga z truskawkami.
– Chce sosiku, plooose. – Miele gumowate ciasto dania z paczki. Wcale się nie dziwię, że nie ma ochoty na więcej. Ileż można jeść jedno i to samo. Kamil jest moją najbliższą rodziną. Jedyną, na której mi zależy.
– Nie ma sosu, rozumiesz! Zapomniałam kupić. – Matka wchodzi do kuchni oburzona, że w ogóle się do niej odezwaliśmy. Ubrana w krótką spódniczkę i bluzkę z tak olbrzymim dekoltem, że cycki prawie wypadają jej na wierzch, najwyraźniej znowu szykuje się do wyjścia. Sama. A ja kolejny raz będę musiał się zająć Kamilem.
Kiedy widzę ją taką, czuję wstyd. Przestałem zapraszać kolegów, bo ich mamy wydają się normalne. Zupełnie inne niż moja. Robią im do szkoły kanapki. Pomagają w lekcjach. Interesują się szkolnymi sprawami. Moja chyba nigdy nie zalogowała się do internetowego dziennika, by sprawdzić, jakie mam oceny. Dla niej mógłbym nie przechodzić z klasy do klasy. Ma to gdzieś, podobnie jak i wszystko inne.
– Znowu wychodzisz? – Jestem zły, bo jutro mam sprawdzian z matematyki. Płacz Kamila potęguje mój fatalny humor, choć tak naprawdę nie on jest winien tej sytuacji. Ma dopiero pięć lat i widzę, że czasami usilnie stara się zabiegać o uwagę ze strony matki. Jakby od czasu do czasu ciężko było jej powiedzieć proste „kocham cię”, które na pewno by mu pomogło.
– Nie powinno cię to obchodzić, gówniarzu. – Podchodzi do mnie, rozszerzając powieki i wychylając tułów do przodu. Grozi mi palcem.
– A jednak mnie to obchodzi. Powinnaś się nami zająć. – Chcę jeszcze dodać, że przecież jest naszą matką, ale mi na to nie pozwala.
– A co ty, upośledzony jesteś, że potrzebujesz niańki?! – krzyczy, a jej wściekłość sprawia, że Kamil zaczyna szlochać. – Widzisz, co narobiłeś? – Pokazuje na mojego brata. – Mógłbyś okazać trochę wdzięczności. Poświęciłam ci całe życie! – wygarnia mi. Jakbym to ja sam siebie sprowadził na ten świat. Nie znam swojego ojca, ale nie dziwię się, że od niej odszedł. Kimkolwiek był. Gdyby nie była moją matką i gdyby nie Kamil, już dawno bym stąd uciekł. Domyślam się, że jednak odziedziczyłem po nim wiele genów. Czasami zastanawiam się nad tym, jak wyglądał. Musiał mieć czarne włosy, tak samo, jak ja. Moja matka jest blondynką, więc z kolorem zapewne wdałem się w niego. Po niej za to odziedziczyłem niebieskie oczy. I niski wzrost, z czego nie jestem szczególnie dumny. Mam nadzieję, że mimo wszystko jeszcze dogonię kumpli.
Kamil wygląda zupełnie inaczej. Mam wrażenie, że matka toleruje go bardziej niż mnie. Pewnie dlatego, że jego starego darzyła nieco większą sympatią. Sam nie wiem, który z tych kolesi przyprowadzanych do domu jest tak naprawdę jego ojcem. Nie mam pojęcia, czy w ogóle matka to wie. Przewinęło się ich tutaj trochę. Wszyscy tacy sami. Głośni, wredni i nawaleni w trupa.
– Spokojnie, młody – mówię do Kamila, kiedy matka znika w salonie. Staram się zapanować nad nerwami, bo tylko pogorszą sprawę. – Zagramy w piłę, dobra? – mówię na zachętę. Mam nadzieję, że to poprawi mu humor.
Odkłada widelec na talerz i kiwa głową, że tak. Patrzy na mnie, wciąż smutny. Przeciera rękawem łzy, a potem smarki pod nosem.
– Fuuujjj! – Wywalam język na wierzch. – Ale z ciebie nieogar. W szafce są chusteczki.
Moja reakcja go bawi. Zaczyna się śmiać, a potem rzuca się na mnie z rękawem całym w glutach i straszy, że mnie nim dotknie. Próbuję go przed tym powstrzymać. Spodziewałem się takiej reakcji. Kamil nie ma wyczucia. Myśli, że ze mną wszystko mu wolno. Nie chcę na niego krzyczeć. Wkurza mnie czasami, ale tak naprawdę bardzo go kocham.
W końcu krępuję go tak, że nie potrafi się ruszyć.
– Pseplasam – piszczy, kiedy zaczynam go łaskotać. – Pseplasam, Fabi!!! – wrzeszczy. – Już nie będę – obiecuje.
Puszczam go, uważając, by nie zaczął znowu.
– Idź i przebierz tę bluzkę – mówię mu.
– A potem zaglamy? – dopomina się, bo przecież przed chwilą to obiecałem.
– Zagrrramy – celowo przeciągam „r”, bo już wreszcie mógłby nauczyć się je wymawiać. To dziwne, że w przedszkolu jeszcze nikt nie odesłał go do logopedy.
– Zaglllamy – powtarza zadowolony i wybiega z kuchni.
Kręcę głową zrezygnowany. W tym samym momencie słyszę głośny trzask wyjściowych drzwi. Wstaję od stołu i zerkam przez okno. Widzę zza firany zbiegającą ze schodów mamę. Jej rozpuszczone, długie włosy podskakują, kiedy truchta po nierównym, starym chodniku prosto w stronę furtki. Tam czeka na nią jakiś typ. Ubrany na czarno. Podrzuca kluczykami, przytula ją i klepie po tyłku. Krzywię się, choć przez lata zdążyłem się już przyzwyczaić do różnych gestów, o których wolałbym nie mówić. Facet wskazuje jej na drzwi swojego starego czerwonego auta. To jakiś opel. Nie wiem, co to za model, ale lata świetności ma już dawno za sobą. Lubię motoryzację. W przyszłości chciałbym zostać mechanikiem. Będę odkładał kasę, a kiedy zarobię, kupię sobie najprawdziwsze w świecie, niebieskie subaru. Potem poznam jakąś fajną dziewczynę i zamieszkamy daleko stąd. Z dala od tej dziury. Może gdzieś nad morzem? Albo za granicą? Zabiorę ze sobą Kamila. Nigdy bym go nie zostawił. Na samą myśl, że mielibyśmy się rozstać, robi mi się ciężko na sercu.
Czerwony opel odjeżdża z piskiem opon. Co za dzban! Chyba chciał się popisać. Znowu zostajemy sami.
– Mama pojechała?
Podskakuję, kiedy tuż za moimi plecami pojawia się młody. Nie słyszałem, że wchodził do kuchni. Wydaje się rozczarowany. Wciąż przeżywa każde jej wyjście, a przecież to już nie pierwsze. Kiedy był młodszy, znajomi mamy, jak ich nazywa, częściej bywali u nas. Ale od niespełna dwóch lat matka znów zaczęła wychodzić, jak kiedyś, przed narodzinami Kamila, gdy zostawałem w domu sam. Twierdzi, że należy się jej odrobina prywatności, a my tylko jej przeszkadzamy.
– Pojechała. – Wzruszam ramionami. – Niedługo wróci. – Staram się udawać, że to przecież nic takiego.
– Nic się jej nie stanie? – dopytuje jak zawsze.
Skąd mam wiedzieć? Nie jestem jasnowidzem. A może gdyby się stało, żyłoby się nam lepiej. Po co w ogóle się o nią martwi, kiedy ona przez cały czas ma nas głęboko w dupie. Wściekam się. Niepotrzebnie. Pamiętam, że kiedyś byłem taki sam. Nasłuchiwałem jej powrotu, bojąc się, że podczas jej nieobecności ktoś włamie się nam do domu. Albo że ktoś jej coś zrobi. Miewała różnych kumpli. Jeden z nich uderzył ją w twarz na moich oczach. Potem zamachnął się na mnie, ale zdążyłem uciec.
– Nie – odpowiadam mu, bo chcę, żeby się uspokoił. – Idź lepiej po tę piłkę, zamiast gadać głupoty.
Nie muszę mu dwa razy powtarzać. Biegnie. Woczekiwaniu na grę zaczynam zbierać ze stołu nasze talerze. Wrzucam resztki do kosza iwkładam naczynia do zlewu. Potem je umyję, żeby nie wszczynać niepotrzebnej awantury. Kiedy matka już wróci, chciałbym wspokoju się pouczyć. Ostatnio zarobiłem zmaty dwie lufy za brak zadania iwysłuchiwałem przed klasą, jakim to wybitnym leniem jestem. Nie zdążyłem odwalić tego na przerwie, bo chodziło owiększy projekt.
Nie żeby zależało mi na czwórkach czy piątkach, ale nie mam zamiaru siupnąć w czwartej klasie i kiblować przez dwa lata z młodszymi dzieciuchami, które pewnie z tego powodu mogłyby się ze mnie do woli ponabijać. Tym bardziej że nie jestem głupi i do ogarnięcia materiału często wystarczy mi po prostu skupienie na lekcji.
Piłka uderza mnie w plecy i spada na podłogę. Kamil stoi za mną i śmieje się na cały głos.
– Chodź no tutaj… – Zaczynam go gonić, udając, że udało mu się mnie wkurzyć. Łapię brata za nogi i podnoszę tak, że wisi głową w dół.
– Już nie będę! – woła. – Zabiję cię! Fabi! – odgraża się, kręcąc na boki, choć groźba wypowiadana przez wciąż sepleniącego pięciolatka jest naprawdę mocno zabawna.
Ostrożnie opuszczam go w dół. Poprawia bluzkę, czochra swoje włosy. Czekam na jego kolejne nieobliczalne wygłupy, ale Kamil niespodziewanie obejmuje mnie w pasie.
– Fajny jesteś – mówi i wtula głowę w mój brzuch. Przykucam obok niego i otaczam go ramionami.
Chce mi się ryczeć. A przecież nie mogę tego robić. Nie jestem jakąś wrażliwą babą.
Chciałbym obiecać nam obu, że prędzej niż później będzie lepiej i że na pewno nas z tego wyciągnę. Choć im jestem starszy, tym bardziej zaczynam rozumieć, że to wcale nie będzie takie proste.
Rozdział 1
Teraz
Fabian
19 lat
Wchodzę na kuchnię i zabieram ze stolika talerze z polędwiczkami w sosie borowikowym. Stolik numer dziesięć – sczytuję z kartki i ruszam w stronę sali. Mijam drewnianą ladę, przy której Lila robi właśnie zamówioną przez kogoś kawę, i po chwili znajduję się pomiędzy gośćmi. Anonsuję dania i kładę naczynia na stole. Najpierw przed kobietą, a dopiero później przed facetem, jak wymagają tego zasady.
– Życzę smacznego – wypowiadam automatycznie i znikam im z widoku.
Zmierzając w stronę kolejnych klientów, poprawiam czarny uniform, który jest obowiązkowym elementem mojego ubioru w tym miejscu. Czarna koszula ze stójką i emblematem restauracji, czarne spodnie i czarny fartuch przewiązany w pasie. W renomowanym lokalu z tradycją wszystko musi być dopracowane i działać wedle ścisłych wskazówek szefostwa. Sam nie wiem, jakim cudem zostałem tutaj przyjęty i jak to możliwe, że jeszcze nie wyfrunąłem. Może nie jestem aż tak beznadziejny, jak przypuszczałem.
– Czy wybrali już państwo coś dla siebie? – pytam, zwracając się do młodych ludzi trzymających się za ręce.
Zdążyli odłożyć karty na bok, więc wnioskuję, że czekali, aż ktoś do nich podejdzie. Nieźle zarośnięty typ przypominający Tarzana zerka na mnie wrogo, jakbym zabił mu matkę naleśnikiem. Jego laska, blondynka, wydaje się przystępniejsza.
– To ja poproszę sorbet z malinkami i sok jabłkowy – uśmiecha się dziewczyna. Notuję wszystko na kartce i zwracam się do typa.
– A dla pana? – pytam, starając się brzmieć uprzejmie. W końcu zależy mi na tej robocie.
– Nawet pięć minut nie można posiedzieć w spokoju – burczy niezadowolony. Co za kretyn! Ludzie naprawdę potrafią człowieka rozbroić. Jak nie pretensje o to, że zbyt długo czekają na złożenie zamówienia, to żale, że za długo czekają na żarcie. Jak nie za zimne danie, to za ciepłe. A na dokładkę jeszcze to. Choćby nie wiadomo, jak dobrze było, zawsze znajdzie się ktoś, kto spektakularnie spieprzy mi humor. – Dla mnie to samo – dodaje jak za karę.
Postanawiam tego nie skomentować, choć przy moim temperamencie to naprawdę nie lada wyczyn. Dostałem już od szefa dwa ostrzeżenia, czyli tak zwaną żółtą kartkę. Na horyzoncie czerwona i nie trzeba się domyślać, jakie będą jej konsekwencje. Wypadnę z gry, czyli zwyczajnie stąd wylecę. Uśmiecham się sztucznie, dziękuję im i odchodzę. Nigdy nie pomyślałbym, że będzie mnie stać na takie cholerne uprzejmości. W środku dosłownie trzęsę się z nerwów, ale staram się zachować to dla siebie. Wokół niby pełno roboty, ale biorąc pod uwagę fakt, że wciąż jestem uczniem technikum, nie tak łatwo znaleźć weekendowe zajęcie, za które człowiek dostanie jakąś sensowną kasę. Tutaj się ona zgadza. Szef nieźle płaci, a i jak na elegancką restaurację przystało, klienci zostawiają zadowalające napiwki. Recz jasna, nie wszyscy. Jestem pewien, że ci, z którymi miałem styczność teraz, rozliczą się ze mną co do grosza.
– Cześć, Fabi – słyszę za plecami, kiedy zmierzam w stronę kuchni. Po drodze zabieram jeszcze jedną z pustych szklanek po kawie. Odwracam się i widzę znajomą ze szkoły. Kiwam jej i idę dalej. Ostatnio często tutaj przychodzi i mam wrażenie, że to nie żaden zbieg okoliczności. Miejsce nie należy do najtańszych, a już na pewno nie jest to knajpa, w której spotykają się moi – raczej nieśmierdzący groszem – znajomi. Laska i jej kumpela siedzą przy drinku i gapią się na mnie, jakby było na co. Nie ukrywam, że zaczyna mnie to wkurwiać, choć nie mogę im przecież zabronić.
– Kawki gotowe – oznajmia Lilka, kiedy odczytuję na kuchni nowe zamówienie i wracam ku drewnianej ladzie.
Staję przed monitorem i wklepuję w ekran nowe zamówienie, wprowadzając kolejno numer stolika oraz wybrane przez klientów dania.
– Czyżby twoje psiapsiółki znów wpadły sobie pozaglądać? – Chichocze po cichu, wiedząc, że tylko zadziała mi na nerwy. Musiała usłyszeć, że jedna z nich przed chwilą się ze mną witała. Pozostaje czujna, choć jak na piątkowy wieczór przystało, spory dzisiaj ruch.
– Spadaj. – Przewracam oczami. – Daruj sobie.
– Poprosiłam Basię, żeby je obsłużyła – odpowiada.
– Dzięki, Lila – mówię szczerze, jednocześnie łapiąc za talerzyki z kawą. Wyświadczyła mi przysługę.
– Swoją drogą, ta jedna jest całkiem niezła. Ta z brązowymi włosami. – Szczerzy zęby. Nawet nie zerkam w ich stronę.
– To się z nią umów.
– Ale z ciebie maruda – wzdycha. – Najwyraźniej się dziewczyna zadurzyła. – Wzrusza ramionami. – Staram się ją zrozumieć. A ty tak biedną olewasz. – Kręci głową, jakby próbowała mnie pouczać. – Każdy facet na twoim miejscu cieszyłby się z takiego powodzenia.
– Ja nie jestem każdy. – Podnoszę brew. – I nie przesadzaj – ucinam temat, po czym ruszam z kawą. Do restauracji właśnie wchodzą nowi ludzie. Rozglądam się w poszukiwaniu wolnego stolika, by móc im zaproponować jakąś sensowną opcję. Kiedy już siadają, zapalam im przed nosem świeczkę, żeby podtrzymać klimat tego miejsca. Wewnątrz panuje półmrok. Wykonane z cegieł ściany mają już ze sto lat. Oryginalne pozostałości po piwnicach starej kamienicy zostały odrestaurowane, a właściciele mogą pochwalić się tym, że przyjeżdża tutaj naprawdę wielu, także sławnych, gości, choć Wodzisław to nie jest tak znane miasto jak Kraków, Poznań czy Warszawa. W soboty i niedziele nie tak łatwo znaleźć tutaj wolne miejsce. Ludzie dzwonią w poniedziałek, by zarezerwować stolik na weekend. Dlatego nie narzekam na wynagrodzenie i trzymam się tej roboty rękami i nogami, bo na chwilę obecną nie znalazłbym w okolicy lepszej opcji. A cholernie potrzebuję kasy, by jakoś żyć. Gdybym miał liczyć na kieszonkowe mamusi, nie doczekałbym się go do zasranej śmierci. Podobnie zresztą jak Kamil. Od czasu do czasu staram się rzucić mu parę groszy, by nie musiał świecić oczami przed znajomymi. Nie wszyscy muszą wiedzieć, w jak gównianej sytuacji przyszło nam żyć.
Kiedy mija dwudziesta druga, znikam za drzwiami szatni i zdejmuję służbowe ciuchy, by zajmująca się tym osoba mogła zabrać je do prania. Wkładam ciemne joggery, wciągam przez głowę bluzę z kapturem i zerkam na telefon. Tysiąc powiadomień od ziomków dopytujących się, czy wpadnę do klubu. Jakby nie wiedzieli, że jeszcze przed chwilą byłem w robocie. Klikam na Messengerze, że zjawię się w ciągu kwadransa. Pracuję w knajpie pełnej żarcia, a paradoksalnie jestem głodny jak wilk. Ale naprawdę nie wiem, kiedy miałbym znaleźć chwilę, żeby coś zjeść. Zamówię w pubie jakąś zapiekankę.
Na prędko przeczesuję ręką włosy, upijam łyk wody z butelki, zarzucam na siebie cienką kurtkę i wybiegam na zewnątrz. Parę minut później przecinam dość opustoszały rynek. Wiosną raczej nie dzieje się tutaj nic ciekawego, choć latem miasto organizuje sporo fajnych imprez.
Kiedy jestem już blisko klubu, wysyłam Kamilowi esemesa z wiadomością, żeby poszedł spać i na mnie nie czekał. W razie gdyby przyszło mu to do głowy. Chowam telefon do kieszeni i idę dalej.
Mijam dwóch gości, którzy najwyraźniej wyszli akurat na fajkę. Potem szarpię za masywne drzwi i już od wejścia dochodzi do mnie dźwięk muzyki oraz odgłosy dobrze bawiących się ludzi. Pokonuję parę schodków i zaczynam wypatrywać swoich znajomych.
***
– O ja pitolę! – Daria prawie krztusi się piwem. Z wyczuciem uderzam ją w plecy, żeby się ogarnęła. Razem z pozostałymi patrzymy na nią, nie bardzo wiedząc, o co jej chodzi, kiedy w końcu wskazuje palcem w stronę wejścia. – Zerknijcie, kto wpadł do klubu. – Zaczyna się zanosić śmiechem.
Zerkam w prawo i widzę laskę z naszej szkoły. Laurę z klasy o profilu turystycznym. Mamy razem niektóre zajęcia. Choć „laska” to w jej przypadku chyba nie do końca adekwatne określenie.
– Orka na horyzoncie – komentuję od niechcenia.
– Jak mawiał mój stary, kaszalot spermacetowy – wrzuca Paweł, nieźle rozbawiony. Wybuchamy śmiechem.
– Ze spermą to ona chyba niewiele ma wspólnego – odpowiada Daria.
– Ale wiesz, że serio jest coś takiego? W sensie kaszalot o takiej nazwie? – Nie wiem, czy Paweł chce błysnąć intelektem, czy tak bardzo interesuje go świat zwierząt, ale kiedy o tym gada, wydaje się tą wiadomością nieźle podekscytowany.
– Chuj z tym – gasi go Daria, poprawiając się na moim kolanie. Irytuje mnie, kiedy tak przeklina. Dość już nasłuchałem się tego w domu. W zasadzie nie wiem, czemu wciąż na mnie siedzi, kiedy obok jest wolne miejsce. Znowu na coś liczy, chociaż powiedziałem jej wyraźnie, że jestem dzisiaj padnięty. Potrzebuję prysznica, a nie gołego tyłka w jednej z kabin toalety.
Zdejmuję rękę Darii ze swojej szyi i zrzucam dziewczynę na miejsce obok. Nie wydaje się zadowolona.
– Co robisz? – marudzi. – Tak było fajnie.
– Chciałbym też móc w spokoju się czegoś napić – wyjaśniam, bo nie zamierzam ulegać jej skomleniu. Sięgam po butelkę z piwem i pociągam łyk.
– Ciekawe, po co tutaj przyszła. – Paweł wskazuje głową w stronę schodów prowadzących do knajpy. Domyślam się, że mówi o Laurze. Dalej wałkują jej temat, jakby nie było ciekawszego.
– Może chce poruchać – rechocze Daria.
– No to powodzenia dla potencjalnego kandydata. – Uśmiecham się pod nosem. Osobiście nic do niej nie mam. Dziewczyna jak każda inna, poza tym, że raczej nigdy nie zmieści się w ikseskę. Cholera, w elkę raczej też nie.
Paweł szpera w telefonie.
– Czekajcie – oznajmia.
Zerkam na Kubę, ale po chwili czuję na plecach paznokcie Darii. Drapie mnie, jakby nie zrozumiała moich wcześniejszych aluzji. Czuję, że podnosi mi ciśnienie i nie ma w tym nic pozytywnego. Sam nie wiem, czemu jestem dzisiaj taki rozdrażniony.
Zastanawiam się, co robi Kamil. Czasami, kiedy wychodzę gdzieś z ziomkami, mam pieprzone wyrzuty sumienia. Mój brat miał dziś pójść do Maksa pograć w gry, a to coś nowego. Cud, że znalazł sobie kolegę, bo przy jego braku ufności raczej stroni od ludzi. Jednak resztę wieczoru pewnie spędził sam. Matka na bank nie poświęciła mu nawet minuty, zadowalając swojego nowego fagasa. Mam tylko nadzieję, że nie robili w chacie zadymy.
– Patrz. – Paweł pokazuje mi ekran telefonu, a konkretnie fotkę naprawdę mocno spasionej dziewczyny. Mrużę oczy, by uważnie się jej przyjrzeć.
– Jezu – komentuję. – To Laura? – Uświadamiam sobie, że kiedyś wyglądała naprawdę tragicznie. Prawie jej nie poznałem. W porównaniu z tym zdjęciem teraz prezentuje się jak cholerna Miss World.
– Świnka Laura. – Paweł chrumka pod nosem, parodiując słowa jednej z bajek o śwince Peppie. – To fota sprzed kilku lat. Sprzed siedmiu, konkretnie – przelicza.
– Wrzuciła to sobie na Instagrama? – dopytuje Daria.
– Ta, jasne. – Paweł zerka na nią jak na wariatkę. – Jakby było się czym chwalić. – Kręci głową. – Natrafiłem na to zdjęcie wczoraj. To jakaś fota z konkursu recytatorskiego opublikowana na stronie podstawówki.
– Schudła – stwierdzam, choć to przecież oczywisty wniosek.
– Schudła. Co nie zmienia faktu, że wciąż jest jej sporo. – Paweł przesuwa fotkę w bok i pokazuje mi grafikę z przerobioną Laurą, która w jego wersji zamiast w klasie przy stoliku stoi przy korycie z żarciem. Całkiem dobry photoshop, trzeba przyznać. Choć Paweł cierpi chyba na nadmiar czasu, skoro chce mu się bawić w takie pierdoły.
– Laurka przy swoim domowym korytku – komentuje Daria złośliwie. – Prześlij mi to – prosi. – Ale beka! – Nietrudno zauważyć, że ten temat naprawdę ją bawi. Wyciąga telefon, upewnia się, że otrzymała fotkę, i znów się na mnie uwiesza.
– Idę na fajkę. – Wstaję.
Nie palę nałogowo, choć już zdążyłem zauważyć, że nikotyna pomaga mi odreagować.
– Mogę iść z tobą? – dopytuje Daria, podnosząc się z miejsca.
– Nie, nie możesz – oznajmiam dosadnie, bo ostatnim, czego teraz potrzebuję, jest jej towarzystwo. Wybitnie działa mi dzisiaj na nerwy.
Dziwi się moją reakcją i na moment uspokaja. Jest ładna i całkiem niezła, kiedy staje przede mną bez majtek. Problem w tym, że nie szukam związku, a już na pewno nie z dziewczyną, która zdejmuje przed facetem stanik szybciej, niż zdąży mu się przedstawić.
Kiwam Kubie, by poszedł ze mną i po chwili oboje stajemy na zewnątrz. Rześkie powietrze studzi mój umysł i pomaga mi ochłonąć. Zaciągam się raz po razie, jakbym robił to na czas.
– Nerwowy dzień? – pyta Kuba.
Kiwam głową.
– Piątek. – Wzruszam ramionami. Szkoła, robota, próby złapania normalności w tym całym pochrzanionym świecie. – Czasami naprawdę mam wrażenie, że od tego wszystkiego zeświruję. – Opuszczam głowę i pocieram czoło.
– Sajgon na chacie? – bardziej stwierdza, niż pyta.
Jako jedyny wie, jak wygląda moja sytuacja z matką. A właściwie z kobietą, która mnie urodziła. Z niecierpliwością wypatruję dnia, kiedy w końcu pójdę do normalnej roboty, stanę na nogi i zabiorę Kamila do siebie. Zaczniemy żyć jak ludzie, z dala od tej całej porąbanej iluzji zwanej rodziną.
Potakuję, a potem wyrzucam peta na ziemię i zgniatam go butem.
Klepie mnie po ramieniu, choć tak naprawdę wie, że nie jest mi w stanie pomóc. Przyjacielskie gesty są dla mnie wsparciem psychicznym, choć niewiele zmieniają. Wciąż tonę w tym bagnie sam.