Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przypadkowe spotkanie, które zmieniło ich życie.
Gdy w trakcie śnieżycy Franco udziela pomocy rodzącej na przystanku kobiecie, nie spodziewa się, że jeszcze kiedykolwiek ją zobaczy. A już na pewno nie spodziewa się ujrzeć ją wkrótce u progu jego domu, wraz z jej nowonarodzonym dzieckiem.
Giulia przeżyła koszmar, ale zrobi wszystko, by tym razem uciec od swojego oprawcy. Nie chodzi tylko o nią - chce za wszelką cenę ocalić swoją córeczkę. Gdy prosi Franca o pomoc, nie ma pojęcia, że mężczyzna również skrywa mroczne sekrety.
Czy to możliwe, że zaufała nieodpowiedniej osobie? A może tak naprawdę nic nie jest wyłącznie czarne i białe?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 280
Autorka: Weronika Tomala
Redakcja: Klaudia Opozda
Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak
Projekt graficzny okładki: Emilia Pryśko
eBook: Atelier Du Châteaux
Zdjęcia na okładce: Denys Demianchuk @Shutterstock,
And-One @Shutterstock, Studio Magdy M. (zdjęcie autorki)
Redaktor prowadząca: Natalia Ostapkowicz
Kierownik redakcji: Agnieszka Górecka
©2023 Copyright by Weronika Tomala
©2023 Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal
Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki, bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Bielsko-Biała 2023
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
tel. 338282828, fax 338282829
[email protected], www.pascal.pl
ISBN 978-83-8317-193-7
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Deykacja
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Epilog
Podziękowania
Wszystkim moim Kuzynkom i Kuzynom – bez wyjątku.
Trochę by zajęło, żeby Was tutaj wszystkich wymienić.
Najważniejsze, że Wy wiecie, o kogo chodzi.
Tylko w ciemności możesz zobaczyć gwiazdy
Martin Luther King
– Salve. Wita się z wami Alessandro Soto. Mam nadzieję, że zostaliście szczęśliwcami i udało się wam zaopatrzyć w porządny odgarniacz do śniegu. W sklepach jest to obecnie towar luksusowy, a importerzy nie nadążają go sprowadzać. Zima zaskoczyła nas wszystkich, w końcu w tych rejonach to absolutna rzadkość. W sparaliżowanych pogodą miastach, w tym w także w Rzymie, nie działa komunikacja miejska. Jedyna pozytywna informacja jest taka, że synoptycy przewidują odwilż, i to w najbliższych dniach. Cóż, pozostało mi powiedzieć, wesołego po świętach – kończy głos dochodzący z radia i śmieje się, jakby było z czego.
– Szlag by to trafił – mamroczę pod nosem i wysyłam do diabła cały ten dzień.
W aucie z oponami, których bieżniki pozostawiają wiele do życzenia, jadę dosłownie dwadzieścia na godzinę. I to na całkowicie prostym odcinku, pośród sadów oliwnych. Celowo wybrałem boczną drogę prowadzącą z Peschici do Vieste. Gdybym wracał trasą obok urwiska i morza, z pewnością znajdowałbym się już na plaży. I to bynajmniej nie dlatego, że chciałbym na niej odsapnąć czy popatrzeć na widoki. Po twardym lądowaniu pewnie niewiele by ze mnie zostało.
Wpatruję się w przednią szybę auta, próbując jeszcze bardziej wytężyć wzrok, bo gęsto padający śnieg zdecydowanie ogranicza widoczność. Jestem w stanie dojrzeć to, co znajduje się góra cztery metry przed maską mojego porsche. Reszta to w tym momencie zagadka, choć przecież doskonale znam tę drogę.
Jestem idiotą, bo przecież mogłem przełożyć negocjacje w podziemiach na jutro albo pojutrze. Jak zawsze przerosła mnie kretyńska ambicja. Podciągam rękawy kurtki, odsłaniając mankiety czarnej koszuli. Wciąż nie przywykłem do eleganckich ciuchów, ale pozycja zobowiązuje. A don Fabio aż nadto kładzie nacisk na tradycję. Łapię za kierownicę oburącz, co nie zdarza mi się zbyt często. Droga jest jednak przerażająco śliska i tak zasypana śniegiem, że nie widać, gdzie kończy się asfalt. Jeśli wpadłbym w zaspę, chyba utknąłbym tutaj na dobre. Odgrzebaliby mnie może jutro wieczorem. I to przy odrobinie szczęścia, bo mam wrażenie, że mogłoby być nawet gorzej. I to ma być to wielkie ocieplenie klimatu? To raczej jakiś pieprzony armagedon.
Z radia znowu dobiega przerywany głos dziennikarza:
– A za momencik specjalnie dla państwa Michael Bublé i White Christmas. Może zimowa piosenka ukoi trochę temperament rozochoconej la Befany1), która, w mojej ocenie, maczała palce w dzisiejszej pogodzie. Wygląda na to, że oprócz węgla i cebuli może przynosić także śnieg. Chyba wszyscy byliśmy w ostatnim czasie trochę niegrzeczni.
1) La Befana to włoska odpowiedniczka naszego polskiego… św. Mikołaja. Jak głosi tradycja, ta dobroduszna staruszka o wyglądzie wiedźmy, z haczykowatym nosem i w łachmanach, w noc z 5 na 6 stycznia, czyli w święto Trzech Króli, przemierza niebo na miotle, by odwiedzić wszystkie włoskie dzieci. Te grzeczne obdarowuje słodyczami i prezentami, niegrzecznym zaś, zamiast rózgi, zostawia węgiel, popiół, cebulę lub czosnek. Do domów dostaje się przez kominy, a upominki zostawia w zawieszonych na nich skarpetach (przyp. aut.).
Prawie zapomniałem, że dzisiaj noc poprzedzająca Epifanię, czyli święto Trzech Króli. Kiedy byłem mały, wyczekiwałem tego dnia ze sporą obawą. A że nie należałem do grzecznych dzieci, babcia zawsze straszyła mnie, że la Befana nie przyniesie mi słodyczy. Gdyby istniała naprawdę, teraz pewnie obrzucałaby mnie paroma tonami węgla i popiołu.
– La Befana vien di notte, con le scarpe tutte rotte… – nucę pod nosem początek jednej z rymowanek, których uczono nas kiedyś w szkole. Nie pamiętam już reszty słów.
– Zrobiło się klimatycznie – odzywa się znów spiker, kiedy piosenka ustaje. – A teraz na poważnie, lepiej zostańcie w domach. Jest niebezpiecznie.
– No jasne – prycham.
Gdybym był rozsądniejszy, siedziałbym teraz w fotelu ze szklanką whisky albo Aperolu. Ale ambicje zawsze miałem wygórowane, choć startowałem od zera.
Wszystko, co udało mi się osiągnąć, wypracowałem sobie sam. W końcu stałem się prawą ręką dona włoskiej mafii. I capo zarządzającym rejonem Apulia. Mówiąc nieskromnie, całkiem nieźle sobie radzę. Od kiedy kupiłem porsche, ludzie w mieście zaczęli zwracać na mnie podwójną uwagę. I tworzyć głupie plotki. Pieprzyć ludzi i ich gadkę. Zawsze wiedzą lepiej i zawsze będą szukali czegoś, do czego mogliby się doczepić. Im bardziej nieszczęśliwi, tym więcej chrzanią. Nazywam się Franco Meli i znam swoją wartość. Nie potrzebuję uznania wśród tych, którzy nie mają dla mnie żadnego znaczenia.
Kiedy wchodzę w zakręt, a tuż przy drodze wyrastają drzewa, naciskam na hamulec. Wóz zwalnia do dziesięciu kilometrów na godzinę. Ledwo się wlecze. To jakaś kpina. Nie ma tutaj żadnego oświetlenia. Rozglądam się na boki, bo nie pierwszy raz wyszedłby mi tutaj przed maskę jakiś dzik. Żyją w tych rejonach od lat. Naprawdę jeszcze tylko tego mi brakuje, by na koniec dnia jakiś nieogarnięty zwierz porysował mi karoserię.
Podnoszę leżący na fotelu pasażera telefon i zerkam na godzinę. Dwudziesta pierwsza dwadzieścia. I zero kresek sieci. Zero! Pogoda potrafi nieźle nas urządzić. Wystarczy jeden jej kaprys i cały cywilizowany świat trafia szlag.
A ja jestem wygodnicki i przyzwyczaiłem się do tych wszystkich elektronicznych gadżetów. Życie bez mikrofalówki, czajnika, lodówki, nie wspominając już o konsoli do gier, byłoby zdecydowanie trudniejsze.
Odkładam telefon na bok i wyjeżdżając z niewielkiego lasku, wyłączam „długie”. I tak niewiele pomagają. Z minuty na minutę zaczyna sypać coraz mocniej, a ludzie naprawdę wzięli sobie do serca wskazówki o pozostaniu w domach. Od dłuższego czasu nie minąłem ani jednego auta.
Rewelacja. Jestem naprawdę wkurzony i porządnie zestresowany. Jazda w takich warunkach męczy mnie bardziej niż przesłuchania urządzane w podziemiach.
Ale, przy tej pogodzie, zostało mi jakieś dziesięć minut drogi i też będę w domu. W tym momencie nie marzę o niczym innym, tylko o długim prysznicu i jakimś dobrym filmie. Dawno niczego nie oglądałem. Ta myśl determinuje mnie do dalszej jazdy.
Co jest?
Wytężam wzrok, mijając znajdujący się po lewej stronie przystanek autobusowy.
Widzę tam coś… albo raczej kogoś… Wychodzi na to, że nie jestem jedynym szaleńcem, który wyruszył w drogę w taką zawieruchę.
Ciemna postać na przystanku przyciąga moją uwagę. Podróż autem nie była mądrym pomysłem, ale wyczekiwanie teraz na autobus to już absurd. To raczej oczywiste, że w taką pogodę żaden tutaj nie dotrze. Zresztą, o ile się nie mylę, ten przystanek jest już chyba nieaktywny. Sądząc po jego wyglądzie, mam rację. Wydaje się totalnie zdezelowany i nie zauważyłem na nim rozkładówki.
Ma va’. Bez jaj. Chyba kogoś nieźle pogrzało.
Może to jakiś menel.
Ten ktoś podpiera się o jedną ze ścian przystanku. Pewnie ma problemy z równowagą, co tylko potwierdza moją hipotezę. Jadę dalej, choć mam nieodparte wrażenie, że postać macha w moim kierunku.
Olać to. Nie moja sprawa. Jeśli ktoś używa tylko fragmentu swojego mózgu, niech cierpi. Ja dobrodusznie go podwiozę, a on zeszcza mi się w aucie. Albo zrzyga. Już nie wiem, co byłoby gorsze. Nie ma się nad czym zastanawiać. Jadę dalej.
– Jak spędziliście sylwestra? Nie wiem, czy słyszeliście, ale w jednej z restauracji w Bari odbyła się naprawdę wybuchowa impreza… Otóż… – Głos dochodzący z radia przycina się. Potem słychać tylko szumy, aż w końcu sygnał znika na dobre.
Czuję niepokój. Myślę o człowieku stojącym na przystanku.
Wiedziałem, że tak będzie.
– Cazzo! Kurwa! – Uderzam ręką w kierownicę i zjeżdżam na bok, bo pieprzone wyrzuty sumienia dręczyłyby mnie pewnie przez cały wieczór.
Zawracam na środku drogi, wykonując manewr, który mógłby mnie kosztować nie tylko solidny mandat. Przy takiej widoczności ryzykuję kolizją, i to stuprocentowo z mojej winy. Jednak mało prawdopodobne, by ktoś teraz nadjechał. Chwalę się w myślach za to, że ostatecznie zdecydowałem się na carrerę z napędem na cztery koła. Auto zrywa się z miejsca, kiedy szczęśliwie udaje mi zawrócić. Opony ślizgają się po nawierzchni, ale ostatecznie dają radę. Ściągam nogę z gazu, uświadamiając sobie, że trochę mnie poniosło. Toczę się więc do przystanku. Przez moment przechodzi mi przez głowę myśl, czy to nie były tylko omamy. Wyobraźnia naprawdę zmęczonej głowy. Może to wcale nie był człowiek? W końcu warunki naprawdę nie sprzyjają widoczności.
Kiedy jednak jestem dostatecznie blisko, widzę wyraźnie, że ktoś nadal tam stoi. Teraz nie mam już żadnych wątpliwości – ani wzrok, ani umysł mnie nie zawiodły.
Zatrzymuję auto, zaciągam hamulec ręczny i nie gasząc silnika, wysiadam na zewnątrz. Powiew lodowatego powietrza uderza mnie prosto w twarz. Zapinam cienką kurtkę. Światło samochodowych reflektorów oświetla mi drogę.
Pierwszym, co dociera do moich uszu, jest jęk. Przerażający.
Jestem już blisko, a mimo to jeszcze przyspieszam kroku. Muszę uważać, żeby nie wywinąć tutaj orła i nie połamać gnatów.
Postać stojąca na przystanku to bez dwóch zdań kobieta. Pochylona, ubrana w rozpięty płaszcz i czapkę, spod której wyłania się gęstwina ciemnych włosów. Nie widzę jej twarzy, bo patrzy w dół. Ale sprawia wrażenie, jakby była obłąkana.
I ten jej lament. Santo Cielo. Boże. Mam ciarki na rękach.
– Czy coś się stało? – pytam ostrożnie, zaznaczając swoją obecność.
Kobieta znowu jęczy, obejmując jedną ręką swój ogromny brzuch.
Zerkam w dół, na ogromną plamę pokrywającą nogawki jej spodni. Są kompletnie przemoczone. Łapię się za głowę, próbując zacząć logicznie myśleć, choć przyznaję, że przychodzi mi to z trudem.
Ona jest w ciąży.
To nie ulega żadnej wątpliwości. Nawet gdyby porządnie się przejadła, nie wyglądałaby w ten sposób. Ale to niestety nie jest jedyny problem.
Wszystko wskazuje na to, że właśnie zaczęła rodzić.
– Niech mi pan pomoże. Ti prego – kwili, podnosząc na mnie wzrok.
A ja nie wiem, jak się za to wszystko zabrać. Mam sucho w gardle i czuję totalną bezradność. Łapię ją pod ramię.
– Proszę iść ze mną. Zaraz zadzwonię po pogotowie. – Opieram jej ciężar na swoim ramieniu, chociaż nie bardzo chce ze mną współpracować i tylko zwisa bezwładnie. Dobrze, że poza ciążowym brzuchem jest całkiem szczupła.
Nie wiem, jak z nią postępować, żeby nie wyrządzić jej żadnej krzywdy. Łapię ją za drugi bok, starając się omijać dłonią brzuch, by nie wywierać na niego nacisku. Już dawno nie waliło mi tak serce. Dosłownie ściska mnie w klatce.
Kobieta znowu jęczy.
– Aaaa! – krzyczy niespodziewanie, zatrzymuje się i pochyla do przodu. Prawie wyślizguje mi się z rąk.
Jestem przerażony. Mogła mnie jakoś ostrzec, że zamierza tak zrobić.
– Krwawię – dyszy. – Chyba nie jest dobrze.
– Spokojnie. Nie jest źle – paplę od rzeczy. Próbuję ją jakoś wesprzeć, choć sam potrzebuję w tym momencie kogoś, kto pomógłby mi się ogarnąć. I pomyśleć, że jeszcze przed chwilą jechałem do swojego domu z wizją rychłego zakończenia tego paskudnego dnia. – Jesteśmy już przy samochodzie. Zaraz zadzwonię po karetkę – obwieszczam głosem, którego sam nie rozpoznaję. Już dawno nic nie doprowadziło mnie do takiego stanu.
Próbuję się skupić. Zacząć logicznie myśleć. Przecież przy tej pogodzie pogotowie dotrze tutaj w najlepszym wypadku za pół godziny. Drugie tyle pojadą z powrotem. Zerkam na wijącą się kobietę. Nie trzeba być geniuszem, żeby się domyślić, jak bardzo cierpi. Całe jej ciało manifestuje ból. Nie pamiętam, czy przeżyłem kiedyś coś, co wywarłoby na mnie takie wrażenie. A przecież widziałem już setki pieprzonych egzekucji. Dannazione! Szlag by to trafił. Kombinuj, Franco, kombinuj!
– Albo panią zawiozę. – Jest szansa, że tak będzie szybciej. I tak musiałbym zaproponować jej wejście do auta. Przecież nie będziemy sterczeć na zewnątrz w taką śnieżycę. Przez chwilę zastanawiam się, jak będzie wyglądać moja tapicerka po tym, jak rodząca na niej usiądzie, ale to szybko przestaje mieć znaczenie.
Otwieram tylne drzwi, zdejmuję z siebie kurtkę i rozkładam ją na fotelach. Przytrzymuję nieznajomą, pomagając jej wejść do środka. Wciąż jęczy, ściskając mnie przy tym tak, że prawie miażdży mi dłoń. Schylam się, by dźwignąć jej nogi, których sama nie jest w stanie podnieść nawet na wysokość progu. Kładzie się na siedzeniach, odchylając głowę do tyłu. Dopiero kiedy zamykam drzwi, zauważam, jak bardzo trzęsą mi się palce. I to wcale nie z zimna.
Jasna cholera. Przeczesuję ręką krótko przycięte włosy, zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo jestem bezsilny.
Wizja pokonania półgodzinnej trasy w takich warunkach i z rodzącą kobietą na tylnej kanapie, nie napawa mnie optymizmem. Wciągam powietrze i wsiadam za kierownicę. Zastanawiam się tylko nad jednym. Gdzie, do cholery, jest w tym momencie jej partner? Gdzie jest jej rodzina? Dziewczyna potrzebuje natychmiastowej pomocy, tymczasem została kompletnie sama i szukała ratunku w miejscu dalekim od jakichkolwiek zabudowań. Na co ona liczyła? Całe szczęście dla niej, że tędy przejeżdżałem. I całe nieszczęście dla mnie.
Podnoszę telefon z fotela pasażera, ale rozświetlający się ekran tylko przypomina mi o tym, że nie ma tu sieci. Mimo to wybieram 112, bo przecież połączenia alarmowe rządzą się swoimi prawami. Może uda mi się jakoś dodzwonić. W słuchawce nie słychać jednak żadnego sygnału.
Zaraz zwariuję. Zwalniam hamulec ręczny i ruszam, choć w stanie takiego ogłupienia zdecydowanie nie powinienem prowadzić. Nie mam wyjścia. Choć potrafię poważnie nagiąć granice swojego komfortu psychicznego, ta sytuacja sprawia, że zupełnie tracę kontrolę nad emocjami. Nie jestem przyzwyczajony do widoku cierpiącej kobiety. Tego w moim świecie po prostu nie ma.
Chrząkam nerwowo, mając ochotę na czymś się wyżyć. Moje samopoczucie nie ma teraz jednak większego znaczenia. Ściskam drążek z biegami, jakbym zaraz miał go zmiażdżyć.
– Błagam pana, tylko nie do Vieste – wydusza z siebie kobieta pomiędzy kolejnymi jękami, a jej prośba na moment zwala mnie z nóg. – Gdzieś dalej. Ti prego. Proszę…
Zdejmuję nogę z gazu i na parę sekund odwracam się do tyłu.
– Słucham? – pytam zdębiały. Jak to nie do Vieste? – Przecież tam znajduje się najbliższy szpital. Chyba sama pani widzi, że nie mamy czasu na takie wybrzydzanie. – Jej słowa momentalnie doprowadzają mnie do stanu, kiedy staję się nieprzyjemny.
Kobieta marszczy czoło, a w jej niebieskich oczach nie widzę nic oprócz przerażenia. Rozumiem, że dzisiaj ludzie mają prawo decydowania o tym, w którym szpitalu chcą się znaleźć. Ale tutaj chyba nie ma innego wyjścia. Jeśli nie ruszymy do Vieste, za chwilę możemy utknąć w miejscu i w ogóle nigdzie nie dojedziemy. Zresztą z tego, co zauważyłem, odwiedzając kiedyś na oddziale żonę dona, Sofię, opieka w tym szpitalu jest na całkiem dobrym poziomie.
Wygodnisia. Jestem poirytowany. Już mam zamiar jej wygarnąć, że powinna się cieszyć, bo przecież ratuję jej dupę, choć to zdecydowanie nie należy do moich obowiązków, ale właśnie wtedy zaczyna coś mówić.
– On… On… – powtarza. Znowu zaczyna dyszeć.
Patrzę w lusterko i widzę, że mocno zaciska oczy. Jej krzyk wypełnia wnętrze samochodu. Nieznajoma bezwładnie uderza głową o siedzenie. Jakby faktycznie była opętana. Co jest grane? Santo Cielo. Boże, w co ja się wpakowałem? Przyspieszam, choć w takich warunkach to niezbyt rozsądne. Mam jednak nieodparte wrażenie, że zwyczajnie możemy nie zdążyć. Nie znam się na akcjach porodowych. Cholera. Z kobietą w ciąży miałem do czynienia tylko wtedy, kiedy odwiedzałem dona Fabia i jego ukochaną. Nie zyskałem jednak dzięki temu jakiejś niezbędnej i praktycznej wiedzy.
Na moment nastaje cisza, o ile można to tak nazwać. Kobieta wciąż głośno dyszy.
– On nas zabije. Mnie i dziecko – kończy na jednym wydechu, jakby się bała, że za moment znowu zabraknie jej sił.
– O czym pani mówi? Cazzo! Czy to jakiś kiepski żart? – wybucham. Wiem, że nie powinienem tego robić, bo moja złość i tak w niczym nie pomoże. Szybko zaczynam tego żałować, bo to przecież nie czas na kłótnie. Ani ona, ani ja nie czujemy się w tej sytuacji komfortowo.
Patrzę w boczne lusterka. Nikt za nami nie jedzie.
On nas zabije. O kim ona gada?
Niech ten cyrk jak najprędzej się skończy.
– Przepraszam. – Kobieta zaczyna wyć z bólu. Wypowiedzenie tego słowa przychodzi jej z trudem i wcale nie chodzi tutaj o urażoną dumę. – Przepraszam, że pana w to wpakowałam – łka.
Przełykam ślinę.
Sam się wpakowałem. Na własne życzenie. Mogłem nie zawracać.
Daremne gadanie. Trudno, mleko się rozlało. Przecież jej tutaj nie wysadzę.
Zwalniam i odwracam się, by na nią zerknąć. Zauważam, że zdjęła czapkę. Spod długich, opadających jej na twarz włosów widać delikatne rysy. Po jej policzkach płyną łzy. Czuję kolejny ucisk w klatce piersiowej. Boli. Może to zawał? Szczerze powiedziawszy, już chyba nic nie będzie w stanie mnie zdziwić.
Nie wiem, kim jest i w co się wpakowała. Nie mój biznes, więc nie zamierzam w to wnikać. Może w bólu opowiada jakieś brednie. Cierpienie sprawia, że ma urojenia. Szlag by to trafił. A może najzwyczajniej w świecie to jakaś wariatka. Któż o zdrowych zmysłach przychodzi na nieaktywny przystanek autobusowy w takim stanie? Jeśli faktycznie nie mogła poprosić o pomoc żadnej bliskiej osoby, może powinna zadzwonić po taksówkę.
Kontynuuję jazdę, bo nie pozostało mi nic innego. Musimy jak najprędzej znaleźć się w szpitalu. W Vieste. Nie zdążymy dotrzeć nigdzie indziej. Nie, kiedy za okiem nie widać prawie nic, a drogi z minuty na minutę stają się coraz mniej przejezdne.
– Ojciec mojej córeczki to zły człowiek. Bardzo zły – mówi sama od siebie, bardzo słabym głosem, mało wyraźnie.
Po raz kolejny zerkam w lusterko. Zastanawiam się, czy coś mi się nie przesłyszało.
Dopiero teraz zrozumiała, że jest zły? Nie myślała o tym, kiedy kładła się z nim do łóżka? Próbuję ugryźć się w język, zanim powiem coś, co niekoniecznie będzie na miejscu. Zerkam na swoje ręce i dopiero teraz zauważam na nich plamy krwi. Jej krwi. Ten widok akurat nie robi na mnie wrażenia. Przez lata zdążyłem do niego przywyknąć.
Z tylnej kanapy rozlega się kolejny przerażający wrzask. Odwracam się i widzę, że nieznajoma zwija się w kłębek, jakby właśnie była w cholernej agonii.
– Nie dam rady! – krzyczy z pełnym przekonaniem. – Nie wytrzymam dłużej! Dziecko zaraz się urodzi. – Wydaje z siebie nieludzki odgłos.
Zamieram. Zjeżdżam na pobocze. Biorę do ręki telefon, zaciągam hamulec i wysiadam z auta. Trzaskam drzwiami i zmierzam prosto na tyły mojego porsche.
W tym momencie marzę tylko o jednym. Nie o tym, by to wszystko się skończyło. Chcę po prostu umrzeć. Tylko w tym dopatruję się swojego ratunku.
Nie boję się śmierci. Nie ma piekła, w które kiedyś wierzyłam. Już dawno temu przekonałam się, że nie wygląda ono tak, jak je sobie wyobrażałam. Piekło jest tutaj. Na Ziemi. W moim życiu.
Przeszywający ból ciągnie się od kręgosłupa w dół. Jeszcze jakiś czas temu przypominał następujące po sobie fale, pomiędzy którymi miałam szansę odetchnąć. Był jak pulsowanie, które przemijało. Teraz cierpienie ciągnie się w nieskończoność. Krzyczę, jednocześnie próbując zaciskać usta, bo nie chcę tego robić – boję się, że mężczyzna wiozący mnie do szpitala zrezygnuje. Jednak natura wydaje się silniejsza ode mnie. Nie potrafię tego opanować.
W tym momencie jestem coraz bardziej świadoma jednego. Nie wytrzymam. Nie dojedziemy do szpitala. I nieznajomy też chyba o tym wie. Stoi przed drzwiami auta i właśnie próbuje wykonać kolejny telefon. Jest zdenerwowany. A ja nie mam pojęcia, ile jeszcze będzie w stanie znieść. W tej chwili byłabym mu wdzięczna, gdyby ukrócił moje cierpienie – i nie chodzi mi o pomoc medyczną. W mojej sytuacji wyjście jest tylko jedno. Powinien mnie zabić.
Krzyczę. Ból jest tak dojmujący, że prawie mdleję. Na moment urywa mi się kontakt z rzeczywistością i nie bardzo wiem, gdzie właściwie się znalazłam. Wrażenie rozsadzanych kości szybko mi o tym przypomina i zmusza mnie do powrotu z wygodnych zaświatów. Nie jestem w stanie utrzymać nóg razem. Całe dygoczą, i to nie z zimna. Czuję się tak, jakby ktoś żywcem ciął mnie na małe kawałki. I solił nowo powstałe rany.
Mężczyzna otwiera drzwi, ramieniem przytrzymując telefon przy uchu. Na jego ciemnych włosach pobłyskują białe śnieżynki. Kładzie na tylną półkę auta apteczkę pierwszej pomocy. A potem drżącymi rękami odpina mankiety czarnej koszuli i podwija materiał na wysokość łokci. Jakby właśnie zamierzał zająć się jakąś ciężką, fizyczną pracą.
– Chyba jestem gotowy – mówi, ale dopiero po chwili uświadamiam sobie, że nie kieruje tych słów do mnie. – Włączę tryb głośnomówiący – dodaje, a potem klika coś na telefonie i stawia urządzenie tuż przy mojej głowie.
Zerkam na rozświetlony ekran jego komórki, ale widniejące na nim litery zlewają mi się w całość.
– Słychać mnie? – W słuchawce odzywa się męski głos. – Słyszą mnie państwo?
– Tak, słychać – odpowiada mężczyzna.
Ja nie jestem w stanie wydobyć z gardła żadnego dźwięku poza rykiem i łkaniem.
– Pogotowie już jedzie, choć wiedzą państwo, że warunki są trudne. Trochę to potrwa. Tymczasem proszę uważnie posłuchać, damy radę – zapewnia głos ze słuchawki. – Jak ma pani na imię?
Zapada cisza. Przed oczami robi mi się ciemno. Po chwili odzyskuję widzenie, ale wszystko, co widzę, pozostaje spowite mgłą. To dowód na to, że nie daję już rady. Mózg odcina mnie od tej sytuacji.
Czy ktoś mnie o coś pytał? Próbuję się skupić, ale wszystkie moje myśli uciekają w jednym kierunku. Męczarnia przysłania mi wszystko. To jak tortury.
– Halo, halo? Słyszy mnie pani? – Ze słuchawki padają kolejne słowa. Chyba kierowane bezpośrednio do mnie.
– Giulia – dyszę. Mam nadzieję, że mnie słychać i że nie będę musiała tego powtarzać. Proste czynności stają się tak bardzo skomplikowane.
Nieznajomy stojący obok mnie łapie mnie za dłoń. Patrzy na mnie. Jeszcze przed momentem spanikowany, teraz emanuje pewnością siebie. Jego niebieskie oczy skierowane są prosto na mnie.
– Giulia – wypowiada moje imię – posłuchaj mnie. Będziesz musiała mi zaufać.
Chcę mu odpowiedzieć. Skłamać, bo przecież prawda okazałaby się niezręczna zarówno dla niego, jak i dla mnie. Nie zaufam mu, chociaż o to prosi. Nikomu nie ufam. Nigdy nie będę mogła sobie na to pozwolić, bo poprzez zaufanie tracimy swoją obronną tarczę. A ludzie przypominają sępy, które rozerwą nas na kawałki, kiedy tylko znajdą ku temu dogodną okazję. Konsekwentnie jednak milczę.
Kolejny nadchodzący skurcz sprawia, że mimowolnie podnoszę się do pozycji siedzącej. Czuję pot na całej twarzy. Włosy kleją mi się do policzków.
Mężczyzna szamocze się z moim ubraniem. Podnoszę biodra, kiedy zdejmuje ze mnie spodnie i majtki. Pomaga mi rozsunąć nogi. Nie analizuję tego, co robi. Działam jak automat. A głos dochodzący ze słuchawki cały czas wydaje jakieś polecenia. Czuję każdą pojedynczą kostkę mojego ciała. Nieznajomy przesuwa telefon bliżej siebie, jakby nie chciał uronić ani słowa. Jest zdeterminowany, jak gdyby naprawdę zaczęło mu na mnie zależeć. Ale to tylko złudzenie. Nikomu na mnie nie zależy.
Teraz kuca pomiędzy moimi udami ze wzrokiem utkwionym w jeden punkt. Jest blady. W tym momencie nie myślę o wstydzie. Marzę o tym, by to piekło wreszcie się skończyło.
Do środka auta wpada zimno, mieszając się z ciepłem buchającym z kratki wentylacyjnej.
– Błagam. Zabij mnie! – krzyczę, wyginając się po raz kolejny.
– Giulia, spokojnie. Za chwilę będzie po wszystkim.
Jego głęboki głos na moment mnie ucisza, choć wiem, że kłamie. Nie będzie po wszystkim. To dopiero początek.
Tak bardzo chciałabym uwierzyć w jego słowa.
Kręcę głową. Myli się. Całe moje ciało manifestuje sprzeciw wobec jego deklaracji. A zarazem na głos nie mówię nic. Szkoda słów, bo i tak niczego nie zrozumie. Nie może przecież wiedzieć o tym, co mnie spotkało. Chyba nikt nie jest w stanie sobie tego nawet wyobrazić.
Na powrót odwraca spojrzenie od mojej twarzy. A kiedy lokuje je między moimi nogami, jego oczy robią się wielkie. Jakby właśnie zobaczył coś bardzo niezwykłego. Robi się jeszcze bladszy, jak ściana. Przeciera czoło wierzchem ręki.
– Nieeee! – wrzeszczę, bo mam wrażenie, że ból zaraz rozsadzi mnie od środka.
Mężczyzna mówi coś do telefonu. Porusza koszulą, próbując się wentylować, jakby było mu gorąco. A przecież na zewnątrz, gdzie stoi, panuje stuprocentowa zima. Łapie się za głowę, nerwowo drapie po krótkich włosach, ale szybko powraca do poprzedniej pozycji, jakby ostatecznie odzyskał nad sobą panowanie. Znów łapie moją dłoń. Spinam się, tonąc w męczarniach.
Nieznajomy coś do mnie mówi. Skupiam wzrok na jego ustach, próbując odczytać słowa wychodzące z jego warg. Nic nie chce przebić się przez blokadę w mojej głowie, przez panującą w niej ciszę. Od niej dosłownie piszczy mi w uszach.
– Przyj! – woła, jakby z oddali. – Przyj!
Napinam się, bo w tym momencie zobojętnienie zdaje się wygrywać tę walkę. Gorzej już być nie może. Zamykam oczy i wykonuję jego polecenia. Dyktuje mi, co mam robić. Ściskam jego palce z całych sił. Wyżywam się na nich, to mi pomaga. Pomimo panującej na zewnątrz ujemnej temperatury jego dłoń jest taka ciepła. Ale po chwili wyrywa ją z mojego uścisku.
– Gesù Cristo! – mówi z niedowierzaniem. Zupełnie zmienia ton głosu, który teraz wyraźnie wibruje.
Na wpół tracę świadomość. Nie potrafię opisać słowami przerażenia, które mną włada.
– Dziewczynka – dodaje, choć nie jestem pewna, czy dokładnie tak brzmią jego słowa. Są ledwo słyszalne.
A potem wnętrze auta wypełnia płacz. Głośny lament.
Zerkam w dół. Mężczyzna trzyma w rękach coś bardzo malutkiego. Tak małego, że przez moment wątpię w to wszystko, co przed chwilą się wydarzyło. To nie może być dziecko. Przecież nie powinno być aż tak kruche. Widywałam nieraz dzieci. Choć w zasadzie nigdy zaraz po narodzinach, tylko starsze.
Mała istotka chaotycznie porusza rączkami. Ruchami przypomina mi robota. Nieznajomy ostrożnie kładzie ją na moim brzuchu. Znowu zauważam, jak bardzo drżą mu dłonie. Próbuje naciągnąć poły mojego płaszcza tak, by okryć małą. Potem cofa się i przymyka drzwi, na chwilę zostawiając mnie samą. Dziecko przestaje płakać.
Znowu zapada cisza. Wszystko wokół mnie wiruje.
Patrzę na maluszka. Mia bambina. Ogarnia mnie wzruszenie.
Nagle zapominam o całym bólu. Coś zaczyna mnie niepokoić. Maluch się nie rusza. Czy oddycha? Co się dzieje? Opuszką palca przesuwam po delikatnej, przybrudzonej skórze. Wierci się. A więc jest po prostu zmęczona i zasypia. Tak samo jak ja. Oddycham z ulgą.
– Dzień dobry, córeczko – szepczę. Z oczu płyną mi łzy. Jest taka krucha. I taka niewinna. Nie jestem w stanie ukryć emocji. – Witaj na tym świecie. – Milknę na chwilę. – Tak mi przykro, że nie przygotowałam dla ciebie bezpiecznego miejsca – łkam, ale malutka nadal spokojnie leży. Nie płacze, jakby naprawdę mnie słuchała. Być może uspokaja ją mój głos. Tym razem odważniej niż przed momentem głaszczę jej małe plecki, fragment ciałka niezakryty przez mój płaszcz. Poprawiam materiał, naciągając go tak, by nie było jej zimno.
Nieznajomy powraca. Trzyma w dłoniach jakieś ubranie.
– To marynarka – mówi, widząc, że mu się przyglądam. Dokładnie okrywa nią maluszka i w miarę możliwości także mnie.
Jest mi lżej, choć nie powinno tak być. Utrata czujności bywa pierwszym krokiem w stronę przegranej. Nie mogę pozwolić sobie na naiwną wiarę w to, że już wszystko będzie dobrze. Choć akurat fizyczna męczarnia właśnie dobiegła kresu. Chociaż tyle. Kolejny rozdział zamknięty.
Jestem naprawdę wyczerpana. Gdyby zjawił się tu teraz ON, nie miałabym siły uciekać. Nawet na jego widok. Nie byłabym w stanie ochronić ani siebie, ani nawet mojej córeczki.
Przecieram ręką mokry od potu i łez policzek.
Nie tak powinno wyglądać przyjście dziecka na świat. Nie pośród lęku, strachu, nie z wizją konieczności ucieczki przed złem. Zamiast wygodnej kołyski mam tylko dwie ręce. Zamiast pozytywki grającej piękne melodie – mój własny głos. Ale mam miłość i to ona staje się moim motorem napędowym.
Mężczyzna wciąż stoi przede mną. Dopiero teraz dostrzegam, że uważnie mi się przygląda. Jest postawny. Ma krótkie, ciemne włosy i niezwykłe, niebieskie oczy. Jestem niemalże pewna, że w blasku słońca będą przypominać ocean. Do tego władcze spojrzenie, z którego bije jednak jakieś ciepło. Na moment nasze spojrzenia się krzyżują.
Próbuję coś powiedzieć. Powinnam mu podziękować, ale nie wiem, jak zacząć. Wszystkie słowa wydają się nieadekwatne do sytuacji. Nie tak wymowne, jak być powinny.
– Dałaś radę – szepcze do mnie, uśmiechając się nieznacznie. Na jego twarzy widzę ulgę. Nie jest już tak bardzo spięty.
Zaciskam usta w kreskę i odwracam wzrok.
– Grazie. Dziękuję – wyrzucam z siebie. Wstyd mi, że tylko tyle mogę mu dać. Tylko w taki sposób odwdzięczyć się za to, co dla mnie zrobił. Poświęcił ogrom swojego czasu. Przeżył dyskomfort, który bezprawnie mu zafundowałam. Nie pamiętam nawet, kiedy ostatnio ktoś wyciągnął do mnie pomocną dłoń zupełnie bezinteresownie. Takie rzeczy nie dzieją się w moim świecie. Nie działy się już od bardzo dawna. Aż do teraz. – Nigdy nie zapomnę tego, co pan dla mnie zrobił. – Drży mi broda, kiedy w końcu decyduję się na niego zerknąć.
Spoczywająca na moim brzuchu córeczka porusza się, przypominając o tym, że przecież jest już ze mną. To ona stała się sprawcą tego zamieszania. To ona pchnęła mnie do ucieczki. Nie miałam czasu na myślenie. Głaszczę palcem jej małą główkę. Ostrożnie, by nie zrobić jej krzywdy.
– Nazywam się Franco – przedstawia się mężczyzna, reagując najwyraźniej na to, że nazwałam go panem. – I jestem przekonany, że każdy człowiek na moim miejscu zachowałby się dokładnie tak samo – kończy, jakby to wszystko było dla niego tylko błahostką.
Kręcę głową na boki. Nie ma racji. Nie każdy. Znam ludzi, którzy wykorzystaliby tę sytuację w najgorszy, najbardziej obrzydliwy sposób. Znam człowieka, który chciałby mi odebrać to, co w jednym momencie stało się sensem mojego życia.
Zaczynam panikować. Oddycham szybciej, bo w tym momencie przed oczami znowu staje mi ON. Jego twarz, skąpana w triumfalnym uśmiechu niemającym nic wspólnego z prawdziwą radością.
– Nie – przeczę. – Nie każdy. Uwierz mi.
Odwraca ode mnie spojrzenie. Dopiero teraz prostuje się do pozycji pionowej, zabierając rękę z oparcia kanapy. Jeszcze przed chwilą nade mną górował, jak parasol zapewniający mi swego rodzaju ochronę. Właśnie tak czułam, i uświadamiam sobie ów fakt dopiero w momencie, kiedy mi to zabrał. Sama nie wierzę w to, że przez tych parę minut mogłam być choć trochę bezpieczna. Ale właśnie tak się czułam, kiedy był przy mnie. To dziwne i niewłaściwe, bo poza imieniem nie wiem o nim zupełnie nic. A to oznacza tylko, że jestem słaba. Szukam deski ratunku w miejscu, gdzie tylko przez chwilę będę się unosić na powierzchni wody. Za moment znowu zacznę tonąć.
Zostanę sama. Prawie sama, bo przecież przy moim sercu spoczywa mała istotka. I zrobię wszystko, by jak najdłużej miała we mnie mamę.
– Mi dispiace. Przykro mi – mówi Franco – że spotkałaś na swojej drodze ludzi, którzy cię skrzywdzili.
Nie wie, jak bardzo trafne są jego słowa. Nie ma też pojęcia, że przed tymi ludźmi nie ma ucieczki. A już na pewno nie przed jednym z nich. ON powróci, prędzej czy później.
– Musisz przesunąć stopę do środka – zmienia temat, dając mi tym samym znać, że nie zamierza roztrząsać mojego prywatnego życia. – Zamknę tu, żebyście nie złapały przeziębienia. – Stawia na rozsądek. Wydaje mi polecenie, a kiedy je wykonuję, zgodnie z zapowiedzią zatrzaskuje drzwi.
W tym właśnie momencie widzę przez okno smugę niebieskiego, pulsującego światła, które próbuje przebić się przez śnieg. Opady zdecydowanie zelżały, choć jeszcze niedawno na dobre szalała zamieć.
Franco nie siada na miejscu kierowcy, by jeszcze mi potowarzyszyć. Idzie gdzieś dalej, przed maskę samochodu. Podnoszę się nieznacznie i widzę podjeżdżającą karetkę. Zatrzymuje się tuż obok nas.
Serce podchodzi mi do gardła, choć przecież doskonale wiedziałam, że tak właśnie się stanie. Teraz medycy zabiorą mnie do szpitala. Zapewne tego najbliższego. A więc w tym momencie rozpoczyna się odliczanie mojego czasu. Odliczanie życia, które jeszcze mi pozostało. Mnie i mojej córce.
Głowa bezwładnie opada mi na siedzenie. Jestem taka bezradna. Właśnie kolejny raz uświadamiam sobie, że zwyczajnie przegrałam. Znowu. Choć tak bardzo próbowałam walczyć.
Otwierają się drzwi. Staje przede mną uśmiechnięta, życzliwa kobieta i składa mi serdeczne gratulacje. Przecina pępowinę i odbiera ode mnie córkę, zawijając ją w jakiś kocyk. Mała głośno płacze. Już chcę prosić, żeby mi ją oddali, ale na szczęście szybko się uspokaja.
Paręnaście sekund później podchodzi do mnie dwóch mężczyzn, którzy pomagają mi się podnieść i kładą mnie na noszach. Wspominają coś o łożysku, którego jeszcze nie urodziłam. Nie wiem, co to znaczy. Sądziłam, że łożysko rodzi się razem z dzieckiem. Niosą mnie w kierunku otwartych drzwi skąpanej w migających światłach karetki. Rozglądam się na boki, podrywając głowę do góry.
Niedaleko czarnego auta stoi Franco. Coraz bardziej się od niego oddalam. Wyciera ręce w jakiś biały ręcznik, a jego spojrzenie utkwione jest w ziemi. Nie patrzy na mnie, choć przed chwilą właśnie go minęliśmy.
Sanitariusze coś do mnie mówią, ale puszczam to koło uszu. W umyśle dźwięczy mi teraz tylko głos Franca. Na nowo przeżywam sceny, które rozegrały się w ostatnich minutach. Jedna po drugiej przesuwają mi się przed oczami jak kadry wyjęte z jakiegoś surrealistycznego filmu. Ale to nie jest film. To moje własne życie.
Kobieta głaszcze mnie po policzku.
– Byłaś bardzo dzielna. Wydałaś na świat naprawdę piękną córeczkę – mówi, ale jej pochwały nie mają dla mnie żadnego znaczenia. Niczego przecież nie zmienią.
Nie jestem dzielna. Wręcz przeciwnie. Zrobiłam to tylko dlatego, że musiałam. Przecież tak czy inaczej dziecko musiałoby jakoś ze mnie wyjść.
Kobieta przykrywa mnie jakimś materiałem. Potem informuje mnie o zakładanym wenflonie i wkłuwa mi się w rękę. Twierdzi, że straciłam wiele krwi i potrzebuję kroplówki.
Mężczyzna z napisem „lekarz” zdobiącym tył jego ocieplanej bluzy zamyka częściowo drzwi karetki. Widok ciemnego auta znika na dobre. Kiedy łapie za klamkę drugiego skrzydła, by całkowicie zamknąć tył samochodu, coś go powstrzymuje. Odwraca się za siebie. Mija parę sekund, nim zauważam, że tuż przy nim stoi Franco. Wchodzi do pojazdu, trzymając w ręku małą karteczkę, a potem wysuwa ją w moim kierunku.
Jeszcze kilkanaście minut temu wierzyłem w to, że za moment ktoś wyskoczy zza drzewa i obwieści mi, że biorę udział w jakimś kiepskim programie telewizyjnym. W pieprzonym show dla kretynów, którzy łatwo dają się nabrać. A ja właśnie stałbym się jednym z nich, bo to wszystko wydawało się szalenie wiarygodne. Teraz mam już absolutną pewność, że to wszystko, co miało miejsce, było prawdziwe. Nawet najbardziej utalentowany aktor nie potrafiłby tak dobrze udawać cierpienia. Wciąż mam przed oczami twarz Giulii. Ból widoczny na twarzy kobiety jest czymś, obok czego nie mogę przejść obojętnie. Może to kwestia mojego wychowania i szacunku, którego zawsze uczyła mnie nonna.
Jestem wyczerpany psychicznie. Powinienem już wracać do domu.
Sanitariusz podchodzi do mnie i gratuluje mi zachowania zimnej krwi. Mam nieodparte wrażenie, że mnie zna, choć nie chce dać tego po sobie poznać. Jest uprzejmy. Może to i lepiej. W tym przypadku pozory odgrywają ważną rolę. Sam udaję obojętnego i twardego. Gdyby tylko wiedzieli, co się teraz ze mną dzieje, zmieniliby o mnie zdanie. Nie jestem cholernym superbohaterem, a walka o życie dziecka i tej kobiety zwyczajnie mnie przerosła.
Ostatni raz zerkam w stronę karetki, a mojej uwadze nie umyka jeden, bardzo wyrazisty szczegół. Para niebieskich oczu, wpatrzona we mnie tak intensywnie, że nie sposób pomylić emocje, jakie mieszają się na twarzy ich właścicielki Giulii. To strach. I wyczekiwanie.
Kim ona w ogóle, do diabła, jest? Przed chwilą tak wiele przeszła, a jednak wciąż ma siłę, żeby się podnieść i na mnie zerknąć. Przeszywa mnie niespotykany dotąd dreszcz, kiedy nasze spojrzenia krzyżują się po raz kolejny. Sam nie wiem, co się ze mną dzieje. Zastanawiam się, co ją czeka. Czy człowiek, o którym mówiła – ojciec jej dziecka – faktycznie jej grozi?
Lekarz zamyka prawą część tylnych drzwi karetki. Niebieskie oczy znikają bezpowrotnie. Pojawia się we mnie jakaś dziwna pustka. To koniec. Za moment moje życie wróci do swojego rytmu, ja wrócę do siebie i pójdę spać. Nonna na pewno będzie już obracać się na drugi bok.
A życie tej kobiety? Mam wrażenie, że malowane jest czarną kredką. W chwili, kiedy potrzebowała wsparcia, nie było przy niej nikogo. Musiała zdać się na łaskę obcego faceta. To chore. Stary tego dziecka faktycznie musi być niezłym frajerem, skoro zostawił dziewczynę na pastwę losu. Nie zabezpieczył ani jej, ani malucha. Nie brak świrów, którzy nie potrafią ponosić konsekwencji podjętych decyzji. Sam nie jestem wzorem cnót. Cholera. La Befana skutecznie mnie dziś ukarała, każąc mi przeżywać to wszystko Ale niektóre sprawy bywają trudne do zaakceptowania, nawet przeze mnie.
Działam pod wpływem impulsu. Sięgam do kieszeni i wyjmuję portfel. Wyciągam z niego niewielką karteczkę – jedną z tych, które zawsze noszę przy sobie. Na wizytówce widnieją moje imię i nazwisko oraz numer telefonu. Podbiegam do auta, sięgam do schowka umieszczonego na drzwiach po długopis i niezgrabnym pismem dopisuję swój adres. W końcu nie mam nawet pojęcia, czy Giulia ma w ogóle komórkę.
Zmierzam w stronę karetki i powstrzymuję lekarza przed zamknięciem lewego skrzydła pojazdu. Mężczyzna wcale się nie spieszy, więc pozwala mi wejść do środka. Kobieta zajmująca się Giulią patrzy na mnie zdezorientowana i pyta mnie, czy potrzebuję jakiejś pomocy. A przecież jestem chyba ostatnią osobą, której należy teraz zapewnić opiekę.
Dziecko płacze, a to znak, że nie powinienem zajmować im czasu. Podaję Giulii wizytówkę z moim numerem telefonu i zapisanym odręcznie adresem. Jest zaskoczona. Nie ma pojęcia, co to jest. Kolejny raz próbuje podnieść głowę, patrząc to na mnie, to na trzymany przeze mnie kartonik.
– Proszę leżeć spokojnie. Jest pani wyczerpana – upomina ją sanitariuszka. Z pewnością zaraz mnie wyprosi.
Giulia wyciąga dłoń przed siebie i zabiera wizytówkę. Nie przygląda się jej. Zamyka ją w dłoni, ściskając tak mocno, jakby była jej ostatnią deską ratunku. Jest smutna, a w jej przekrwionych oczach, nie pierwszy już raz tego wieczoru, pojawiają się łzy. Gdybym zobaczył ją na ulicy, nie mając świadomości, przez co przeszła, pomyślałbym, że to jedna z moich klientek. Zwyczajna ćpunka. Mimo to jej twarz wydaje się inna niż jeszcze przed kilkunastoma minutami. Ostre, wykrzywione grymasem rysy teraz zanikły. Złagodniały. Zaczynam zastanawiać się nad tym, ile może mieć lat. Wydaje się młodsza ode mnie.
Ale to przecież nie jest ważne. Na mnie już czas.
– In bocca al lupo. Powodzenia – mówię na odchodne i odwracam się, by wyjść z karetki.
– Franco, on nas zabije… – Jej głos jest przeraźliwie przejmujący. A przekaz brzmi cholernie autentycznie, jakby właśnie stała przed katem, wyczekując egzekucji.
Zatrzymuję się w pół kroku. Zaledwie na moment. Wciąż przecież nie wiem, o kim mówi. To naprawdę nie jest już moja sprawa. Ja wykonałem swoje zadanie. Teraz i ona, i dziecko znajdują się w dobrych rękach. Powinni o nie zadbać. Nie mam pojęcia, czemu wciąż zwraca się z tym do mnie. Nie jestem pieprzoną dobrą wróżką, choć zjawiłem się w życiu tej kobiety akurat w świąteczną noc.
Wychodzę na zewnątrz, udając sam przed sobą, że tego wszystkiego nie słyszałem. Że zupełnie mnie to nie wzrusza.
Wchodzę do auta, opieram się o zagłówek fotela i nabieram powietrza w płuca. Ze zmęczenia szumi mi w głowie. Próbuję ochłonąć. Jutro z samego rana powinienem oddać auto do czyszczenia. Staram się ukierunkować myśli w tę praktyczną stronę. Mam nadzieję, że w myjni mają na tyle mocne środki, by udało się doprowadzić jasną skórę do poprzedniego stanu. Teraz jest cała we krwi, jakbym przewoził tutaj któregoś z moich pokiereszowanych zakładników podziemi Peschici, a przecież zawsze starałem się tego unikać. Dbam o swoje auto jak o własne dziecko.
Właśnie, dziecko… Myśli znowu zaczynają mi uciekać nie tam, gdzie bym sobie tego życzył.
Odjeżdżam. Śnieg przestał już prawie padać. Jedynym utrudnieniem okazują się zaspy, które utworzyły się na drodze. Sprzęt do odśnieżania z pewnością nie zjawi się tutaj zbyt szybko. Powinienem się skoncentrować, choć skupienie się na prowadzeniu auta po wszystkim, co dzisiaj widziałem, urasta do rangi wyzwania. Spotkanie negocjacyjne z żołnierzami, z którego wracałem, teraz wydaje się bardzo odległe i nieaktualne. Jakby nie wydarzyło się przed paroma godzinami, ale co najmniej kilka dni temu. Wciąż myślę o czymś innym. W kółko tylko o Giulii.
I choć nie jestem fanem kojenia emocji drinkami – w końcu po wypiciu procentów zdarzało mi się schrzanić różne akcje – tej nocy zdecydowanie będę potrzebował czegoś mocniejszego.
***
– Gdzie ja jestem? – Gdzie, do kurwy nędzy, trafiłem? To jakaś cela. Lochy. Ale jakieś obce. Zupełnie inne od naszych. Mniejsze, ciaśniejsze i bardziej śmierdzące.
Gdzie jestem? Co to za miejsce?
Zdzieram sobie gardło jednym i tym samym pytaniem. Ale nikt mi nie odpowiada. Jestem w…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej