Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Martę i Rabiha połączyła prawdziwa przyjaźń od dziecka. Są jak brat i siostra, jak papużki-nierozłączki, jak dwie połówki tego samego kamienia. Różni ich tylko jedno – w żyłach Rabiha płynie arabska krew. Choć wychował się w Polsce i czuje się prawdziwym Polakiem, nie jest akceptowany przez otoczenie ze względu na kolor skóry i egzotyczną urodę, którą odziedziczył po ojcu. Nieszczęśliwy splot wydarzeń sprawia, że ich wyjątkowa relacja urywa się, blednie, majaczy we wspomnieniach dorosłych już ludzi. Los bywa jednak przewrotny – Marta i Rabih spotykają się ponownie i to w okolicznościach, o których oboje chcieliby zapomnieć. Ona wiedzie poukładane, szczęśliwe życie, on za moment staje na ślubnym kobiercu. I świat staje na głowie.
Czy w obliczu tłumionego przez lata gniewu i żalu potrafią odnaleźć dawnych siebie?
Czy targani sprzecznymi emocjami wreszcie ujrzą to, przed czym tak zaciekle się bronią?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 305
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Weronika Tomala
rabih znaczy wiosna
WYDAWNICTWO DLACZEMU
www.dlaczemu.pl
Dyrektor wydawniczy: Anna Nowicka-Bala
Redaktor prowadzący: Monika Czarnecka
Redakcja: Sara Szulc
Korekta językowa: Monika Czarnecka
Projekt okładki: Monika Czarnecka
Skład i łamanie: Anna Nachowska | PracowniaKsiazki.pl
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
Warszawa 2024
Wydanie II
ISBN papier: 978-83-67852-36-4
ISBN e-book: 978-83-67852-37-1
Zapraszamy księgarnie i biblioteki do składania zamówień hurtowych z atrakcyjnymi rabatami.
Dodatkowe informacje dostępne pod adresem:
Nie kochasz kogoś ze względu na jego wygląd, ubranie czy samochód, ale dlatego, że śpiewa piosenkę, którą tylko ty słyszysz.
Oscar Wilde
Najczęstszy ludzki błąd – nie przewidzieć burzy w piękny czas.
Niccolo Machiavelli
Mojej cudownej Martynce,
jako lekcję na przyszłość, by pamiętała, że wartość człowieka nie jest wyznaczana przez to, kim się jest, ale jakim się jest.
Zawsze patrz nie tylko wzrokiem, ale również oczyma serca, bo pozory bywają krzywdzące.
Prolog
MARTA
Mówią, że na czyjeś zaufanie pracujemy całe życie, lecz starannie pielęgnowane relacje można zburzyć w ciągu jednej sekundy. No cóż, życie bywa niesprawiedliwe. Mówią też, że czas leczy rany. Ja jednak w tym miejscu zdecydowanie zaprzeczę. Upływający czas skleja je, owszem, wypełnia martwą tkanką, a potem brzydkim strupem, który z czasem odpada. Po nim pozostaje tylko mniejsza lub większa blizna. Ładnie powiedziane? Być może. Czasem odpowiednio dobrane słowa kamuflują realny ból. A ból zdecydowanie nie jest czymś pięknym.
Gdy byłam dziewczynką, doświadczyłam cudu przyjaźni, za to dopiero jako nastolatka przekonałam się, że bez tej prawdziwej po prostu nie da się żyć. Chłopak, z którym połączyła mnie niezwykła więź, był moim wsparciem i opiekunem, był każdym dniem. Kto mógłby przewidzieć, że moment nieuwagi, niefortunne zrządzenie losu rozdzieli nas na długie lata, a czas rekonwalescencji nigdy nie pozwoli mi tak naprawdę stanąć na nogi? Ten strup odkleił się ode mnie już dawno, ale brzydka blizna po nim, szpecąca moje serce, choć pozostaje niewidoczna dla oczu, czasami daje o sobie znać.
Teraz znowu krwawię. Jak to możliwe? Zostałam draśnięta kolejny raz, dokładnie w tym samym miejscu, milimetr po milimetrze. Stara blizna została przecięta na nowo.
ON powrócił.
Tak bliski, a jednak tak daleki. Już nie chłopak, a mężczyzna. Już nie przyjaciel. Już nie mój.
Tego spojrzenia nie da się zapomnieć, podobnie jak nie da się wymazać przeszłości.
Nigdy nie przypuszczałam, że nasze drogi jeszcze kiedyś się skrzyżują. I że dostrzegę w jego oczach skierowany w moją stronę gniew.
KIEDYŚ
1
MARTA
9 lat
(siedemnaście lat wcześniej)
Słońce znikło za horyzontem. Siedzę na skraju łóżka i na próżno wypatruję gwiazd. Okryte płaszczem mroku niebo nie ma humoru, by odsłonić swoje uroki. Nic straconego, może jutro będzie łaskawsze. Codzienne podziwianie nieboskłonu to tylko wymówka. Prawdziwy powód mojego nostalgicznego ślęczenia przy parapecie znajduje się całkiem niedaleko.
Niecierpliwie spoglądam w okno, wyczekując migającego światła. Trzy rozbłyski lampy oznaczają bezpieczeństwo. Cztery – awanturę. Zbliża się dziewiąta, więc jedyne, na czym potrafię się teraz skupić, to dom Rabiha. Czekam na znak, który za chwilę przekaże mi ze swojego pokoju.
Raz.
Dwa.
Trzy.
Trzy mignięcia, więc prawie czuję, że ciężar spada mi z serca. Prawie, bo choć Rabih jest moim przyjacielem już od kilku lat i mogę ufać mu w każdej sytuacji, mam wrażenie, że czasami mnie oszukuje. W tej jednej, jedynej sprawie, żebym mogła spokojnie zasnąć.
Zanim zmorzy mnie sen, będę jeszcze przez jakiś czas rozmyślać o tym, czy na pewno nie dzieje mu się krzywda. Połączyła nas więź, której nie jestem w stanie opisać. Więź na życie i śmierć, zaklęta w dwóch połówkach kamienia, które zawsze mamy przy sobie.
Poznałam go pięć lat temu. Byłam wtedy na tyle nieśmiała, że kiedy zapytał mnie o wiek, pokazałam mu cztery palce i schowałam się za mamą. Nie znałam jeszcze słowa „egzotyczny”, ale od razu zauważyłam, że jest inny niż otaczający mnie dotąd ludzie. Jakby cały czas przebywał na słońcu. Podobnie jak jego ojciec.
Rabih został moim sąsiadem tuż po tym, kiedy starsza pani Jadwiga poszła do nieba. Pozostawiła po sobie smutek i pustą, drewnianą chatkę, która ponownie zaczęła tętnić życiem. Niecały rok później wspięliśmy się z Rabihem na to samo drzewo i toczyliśmy zacięty bój o miejsce na gałęzi. Ustąpił, a ja zdecydowałam, że może zostać moim najlepszym kumplem. I tak zostało aż do dziś.
Jestem Marta. Mam dziewięć lat, bladą skórę i jasne sięgające pasa włosy. Babcia zawsze powtarzała mi, że jestem córką młynarza, a ja zaprzeczałam i tłumaczyłam, że przecież mój tata pracuje w banku. Mam szczęśliwy dom, w którym mogłoby brakować mi jedynie rodzeństwa do towarzystwa. Mogłoby, bo przecież mam Rabiha – brata i przyjaciela w jednym.
Ponoć przeciwieństwa się przyciągają, a my jesteśmy tego najlepszym przykładem. Podczas gdy moja karnacja przypomina mleko, jego jest jak miód. Moje włosy są jasne jak słońce, a jego – czarne jak smoła. Ja mam kochającą się rodzinę, on – zwaśnionych rodziców. Choć stara się przede mną ukrywać pogarszającą się sytuację w domu, w jego brązowych oczach widzę tlący się smutek. Coraz częściej chodzi z opuszczoną nisko głową, jak gdyby wypatrywał na ziemi czegoś, co mogłoby przynieść mu pocieszenie.
Rabih jest starszy ode mnie o kilka miesięcy. Ta przewaga pozwala mu czuć się za mnie odpowiedzialnym. Kiedy mówi, że mogę być przy nim bezpieczna, wiem, że zawsze stanie w mojej obronie. Wiem również, że on także jej potrzebuje, zwłaszcza wtedy, kiedy jego dom zamienia się w piekło. Rodzice Rabiha są dość niestandardowym małżeństwem. Pani Agnieszka, sympatyczna, choć oszczędna w słowach kobieta, dla mieszkańców niewielkiej wioski stanowi prawdziwą zagadkę i atrakcyjny temat do plotek. Niezauważenie przemyka od sklepu do sklepu, a w kontaktach z innymi ogranicza się do grzecznego „dzień dobry”. Kilka razy zaprosiła mnie do swojej kuchni, by poczęstować pysznymi naleśnikami, kiedy ojca Rabiha nie było w domu. Mówią o niej: „ta zniewolona”. Ja jednak nigdy nie zauważyłam, by miała na rękach lub nogach kajdany, o których wspominała pani od historii przy okazji lekcji o niewolnikach. O jego tacie nie mówią nic. To uśmiechnięty, przystojny, znający niewiele słów po polsku mężczyzna. Urodził się w Arabii Saudyjskiej, potem ponoć uczył się w stolicy naszego kraju i został tutaj na dłużej. Tylko ja wiem, że jego sympatyczna twarz to tylko jedna z masek.
Pamiętam, jakby to było dziś – popołudniowy powrót z przedszkola. Jak co dzień umówiliśmy się na podwórkowe figle w naszym ogrodzie. Rabih uwielbiał bawić się w ogrodnika. Wyrywaliśmy stokrotki z pobliskiej łąki i sadziliśmy je w wyznaczonym miejscu. Za każdym razem nie mogliśmy się nadziwić, że tak szybko wysychają.
Tego dnia pośród gęstej trawy zobaczyłam leżącego kreta.
– Patrz, Rabih, on chyba śpi – szepnęłam, by nie obudzić futrzaka. Przywołałam przyjaciela dłonią.
Rabih nachylił się, po czym z przejęciem spojrzał mi w oczy.
– Nie, Marta. On nie żyje. Tak już bywa – powiedział cicho, nie chcąc sprawić mi przykrości.
Dotknęłam trupa końcem buta, by nabrać pewności. Miał rację.
– Wiem. Pamiętam panią Jadwigę, która mieszkała w waszym domu. Ona też umarła. – Byłam dumna, że znam się na rzeczy. – Czasami chodzę do niej z mamą na cmentarz.
Przytaknął.
– Jego też musimy zakopać. Urządzimy mu pogrzeb – zaproponowałam.
Z przyspieszonym biciem serca niedaleko garażu taty wykopaliśmy dziurę „pożyczoną” z przydomowego warsztatu łopatą, która była chyba większa niż my. Stanowiliśmy zgrany duet i pomimo niewygód szło nam nie najgorzej.
– Raaaabih! – Instynktownie odwróciliśmy głowy w kierunku okna jego chatki, w którym siedziała pani Agnieszka. – Tata za chwilę wróci.
Na te słowa zawsze się żegnaliśmy, a on czym prędzej gnał do siebie, by kolejnego dnia znów spędzić ze mną trochę czasu.
– Idź, ja to dokończę – powiedziałam, kiedy zauważyłam, że się waha.
– Nie zostawię cię z tym – odparł śmiertelnie poważnie i przyspieszył tempo pracy.
Wykopaliśmy w ziemi duży otwór, który sięgał nam do kolan. Włożyliśmy tam zdechłego kreta, po czym zaczęliśmy szybko zasypywać go gliną pomieszaną z trawą.
– Musimy zrobić mu krzyż – powiedziałam. – Widziałam taki na grobie pani Jadwigi – oznajmiłam, jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie.
– To ja pobiegnę po gałęzie, a ty tu zaczekaj. – Rabih dokończył zdanie, gdy był już kilka metrów ode mnie. Patrzyłam, jak szybko wspina się na nasze drzewo i jak łamie cienką gałąź zielonej jabłonki, by zapewnić zwierzęciu godny pochówek.
Wtedy podjechał samochód, z którego wysiadł jego ojciec. Widziałam gniew mężczyzny, kiedy zobaczył na drzewie swojego syna. Słyszałam jego krzyki, niezrozumiałe dla mnie, bo wypowiedziane w innym języku. Rabih zszedł z jabłoni. W akompaniamencie grzmotu słów ojca pomaszerował prosto do domu. Nie obejrzał się w moją stronę, choć ze ściśniętym gardłem spoglądałam w jego kierunku, czując napływające do oczu łzy.
Następnego dnia nie pojawił się w przedszkolu.
Ani następnego…
Ani następnego…
I tak przez tydzień.
To był ten dzień, kiedy zrozumiałam, że za pozornie piękną twarzą jego egzotycznego rodzica kryje się mrok.
2
MARTA
12 lat
Dlaczego nie powiedziałaś mi, że jestem brudny?! – Rozzłoszczony Rabih biegnie w moją stronę, minąwszy próg sklepowych drzwi. Trzyma w ręce dwa lizaki.
Czekałam na niego przed wejściem, pilnując naszych plecaków. Poniedziałkowe słodkie zakupy w drodze powrotnej ze szkoły stają się naszą tradycją.
Przypatruję się jego twarzy. Mogę przysiąc, że wcześniej niczego nie dostrzegłam. Zerkam na dłonie, schludne ubranie. Przyglądam się jego butom.
– Bo nie jesteś. Odwróć się – proszę go i nadal nie rozumiem, o co chodzi.
– Chodzi o twarz. Mam coś na niej? – Spogląda na mnie w oczekiwaniu na odpowiedź.
– No nie masz. – Zbliżam się i próbuję wypatrzyć choćby najmniejszą kropkę brudu. – Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy?
Rabih drapie się po gęstej, czarnej czuprynie. Robi to za każdym razem, kiedy się denerwuje. Wręcza mi lizaka i zabiera swój plecak spod moich stóp.
– Ej, co jest? – pytam niepewnie.
– Ty chyba jesteś ślepa – obwinia mnie, bo nadal nie wierzy w moje słowa. – Właśnie spotkałem kilku chłopaków z szóstej klasy. Stali przede mną w kolejce. Jeden z nich odwrócił się w moją stronę i nazwał mnie brudasem. Wszyscy zaczęli się śmiać – jęczy poirytowany. – Muszę czym prędzej iść się umyć.
Przyspiesza kroku, a ja próbuję go dogonić. Nie odzywamy się do siebie i pokonujemy pozostałe dziesięć minut drogi w kompletnej ciszy.
– Ciao, Rabih. Widzimy się potem? – rzucam jak zawsze na pożegnanie.
– Dziś nie mogę. Tata powiedział, że zabierze mnie do jakiegoś niezwykłego miejsca, do którego udają się tylko najlepsi mężczyźni – odpowiada niepewnie. – Jeszcze nigdy nie jechaliśmy razem sami na wycieczkę, może być fajnie. – Próbuje mnie przekonać, że cieszy się z propozycji ojca. Dlaczego mam wrażenie, że bardziej próbuje przekonać samego siebie?
Z marnym skutkiem.
– Jasne. To do jutra w szkole. – Przytulam się, obejmując jego szyję trochę dłużej niż zwykle. Przypadkiem zauważam w oknie panią Agnieszkę. Macham jej wesoło. Ona robi to samo.
Wpadam do domu i od razu czuję unoszący się zapach zupy ogórkowej. Moje kubki smakowe zaczynają szaleć. Zrzucam tornister na ziemię i siadam przy stole gotowa, by pochłonąć każdą ilość, którą mama będzie chciała mnie uraczyć. Nasza przytulna, obita boazerią kuchnia zdecydowanie mi się podoba. Warkocze czosnków ozdabiają ściany, małe bukieciki wykonane ze źdźbeł pszenicy i większe skomponowane z chabrów stoją w wazonikach. Tata mówi, że mama kocha otaczającą ją przyrodę. Też tak myślę. Nie zamieniłabym mojej rodzicielki za żadne skarby świata.
– Cześć, aniele. – Wita mnie, całusem w czoło. – Widzę, że chyba jesteś bardzo głodna.
– Jeśli mamy dziś ogórkową, to baaardzooo – przeciągam samogłoski ostatniego słowa.
Śmiejemy się obie i od razu nalewa na mój talerz szczodrą porcję ulubionej zupy. Biorę w dłoń łyżkę, ale kiedy zaczynam jeść, przypominam sobie sytuację sprzed sklepu.
– Mamo?
–Co, kochanie? – Siada przy stole i uważnie mi się przypatruje.
Marszczę czoło, próbując przywołać każdy szczegół.
– Czy można być brudasem, będąc czystym? – pytam, choć sama nic z tego nie rozumiem.
– No chyba nie.
Mama patrzy na mnie jak na wariatkę i zapewne myśli, że robię sobie żarty.
– Ale mówię poważnie. Co to znaczy?
Milczy, po czym patrzy na mnie ze smutkiem. Zastanawia się, co powiedzieć.
– Gdzie to słyszałaś? Czy ktoś nazwał tak Rabiha? – zgaduje.
Dziwne. Trafia w punkt. Odkładam łyżkę na talerz. Przed oczami przelatuje mi kilka scen z ostatnich dni i tracę apetyt. Już rozumiem. Chyba rozumiem.
A to podłe świnie! Nie wiem, kto to powiedział, ale zamierzam się dowiedzieć. Powybijam im zęby. Czuję, że krew wrze mi w żyłach. Jak można być takim palantem?
– Zjem potem, mamusiu.
Odchodzę od stołu wytrącona z równowagi. Biegnę do swojego pokoju, walcząc z setką myśli kłębiących się w mojej głowie.
Nie mam pojęcia, że jeszcze nieraz przyjdzie mi usłyszeć to przykre określenie i że oboje z Rabihem zdążymy się do niego, niestety, przyzwyczaić.
3
MARTA
Trzy mignięcia światła.
Odchodzę od okna i siadam przy biurku z nierozwiązanym zadaniem domowym.
Matematyka to koszmar. Z pewnością nie odziedziczyłam w tym zakresie zdolności po tacie, który przecież z obliczaniem różnych działań spotyka się w pracy na co dzień. Gdyby był w domu, może poprosiłabym go o pomoc. Niestety wczoraj wyjechał w delegację – nie pierwszy raz i nie ostatni.
Poddaję się. Zamykam zeszyt i pakuję wszystko do plecaka. Jutro spiszę zadanie od Rabiha, który na pewno rozwiązał je w kilka minut. Gdyby nie był moim przyjacielem, zazdrościłabym mu tych piątek i szóstek. Jest inteligentny i coraz bardziej przystojny. Mam wrażenie, że dziewczyny z klasy chcą, by zwrócił na nie uwagę. Widzę, jak na niego patrzą. Chłopaków to wkurza, przez co Rabih nie ma kolegów, a w związku z tym, że on patrzy tylko na mnie – ja nie mam koleżanek. Zazdrość bywa żałosna, ale mi nie przeszkadza. Przecież mamy siebie i to wystarcza mi na dziś, wystarczy na jutro i tak do końca świata.
– Wiesz, że jesteś wiosną? – bardziej stwierdziłam, niż zapytałam, kiedy wracaliśmy wczoraj ze szkoły. Podbiegł do małego kamyczka na drodze i kopnął go z całej siły tak, by poleciał jak najdalej. Zawsze tak robimy. Jego kamyki lecą naprawdę daleko, o wiele dalej niż moje.
– Wiosną? – spojrzał na mnie zaskoczony.
– Tak, sprawdzałam w słowniku imion – rzuciłam zadowolona z siebie. – Twoje imię to wiosna.
– Serio? – jęknął zdziwiony. – Wolałbym być zwycięzcą, wojownikiem, siłaczem. Ale nie wiosną. To żenujące! – Śmiał się i złościł na przemian. – To chyba dlatego, że mam urodziny w kwietniu.
– Nie. Myślę, że to dlatego, że jesteś jak słońce. Bije od ciebie blask, którym pobudzasz do życia wszystko dookoła – wyznałam, a pod koniec poczułam, że trochę się czerwienię.
– Jesteś bardzo miła – kąciki jego ust wygięły się w górę – ale chyba tylko ty tak myślisz. Wszyscy raczej ode mnie uciekają.
– Ode mnie też, Rabih. Przecież oprócz ciebie nie mam żadnych przyjaciół.
– Tak, Marta, przeze mnie. Jestem inny i ludzie nie potrafią tego zaakceptować – mówił o tym zwyczajnie, bez emocji, jakby te wszystkie lata przeżyte wśród rówieśników zdążyły pokazać mu, gdzie jego miejsce.
– Nie przesadzaj. Nie są nam potrzebni. Są ślepi.
– Właśnie nie są. Mają oczy i widzą. – Opuścił głowę. – A co oznacza twoje imię? Pocieszycielka? – zaśmiał się sztucznie, zmieniając temat.
– Niestety nie. Pani domu, gospodyni – wyrecytowałam. – Rewelacja, co nie? – rzuciłam ironicznie. – Nie chcę być jak moja mama. Chcę zawojować świat, zrobić coś wielkiego.
– Szkoda, że na tak niewiele rzeczy możemy mieć jakiś wpływ.
Rabih w swoich przemyśleniach przebija beztroskich kumpli z klasy, którzy potrafią godzinami gadać o tak bezsensowych sprawach, jak gry na Play Station.
Kiedy dotarliśmy do domu, przytuliliśmy się na pożegnanie, a ja uświadamiałam sobie, że nie potrafię bez niego żyć. Jest jak nieoszlifowany diament, którego potencjał dostrzegam tylko ja.
– To za trzy godziny przed furtką? – zapytałam jak co dzień.
– Jasne. Pójdziemy pozrywać trochę dzikich malin, pasuje?
– Już nie mogę się doczekać.