Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
1940 roku w polskiej Szkole Podchorążych Camp de Coëtquidan we Francji, obozie szkoleniowym dla wojsk RP walczących u boku francuskiego sojusznika. Dwaj ochotnicy rozmawiają o łysiejącym postawnym mężczyźnie, do którego kadra odnosi się nieco inaczej niż do pozostałych. Zdziwieni ochotnicy dowiadują się, że wśród nich jest dyplomata o którym pisano w gazetach, jeden z najbliższych współpracowników ministra spraw zagranicznych Józefa Becka. Pewnej niedzieli nawiązują z nim rozmowę. Lipski opowiada im o swoim życiu na placówce berlińskiej, kontaktach z Niemcami, odprężeniu w stosunkach między Rzeczpospolitą a Trzecią Rzeszą, a następnie nieoczekiwanym zwrocie politycznym, który w rezultacie doprowadził do wojny.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 420
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dwudziestostopniowy mróz i grube płaty śniegu, nietypowe dla francuskiej aury nawet w styczniu, pokrywały niskie budynki polskiej Szkoły Podchorążych w Camp de Coëtquidan, w miejscowości Guer położonej w północno-zachodniej Francji, niedaleko wybrzeża. Na zewnątrz snuły się zmarznięte, umundurowane postaci uchodźców z zajętej przez Hitlera Polski, hartujących się do dalszej walki i przygotowujących się w codziennych szkoleniach do decydującej ofensywy u boku francuskiej armii. Był początek 1940 roku. Na pasie potężnych umocnień granicznych z Niemcami, nazwanych Linią Maginota, stacjonowały jednostki oczekujące na niemiecki atak, który nie nadchodził, stagnację urozmaicały pojedyncze wystrzały patroli, rzadziej serie z broni maszynowej, a niekiedy ogień artyleryjski służący głównie rozgrzaniu luf. Pod koniec grudnia francuskie media podały z przejęciem, że Republika straciła podczas dotychczasowych działań wojennych tysiąc żołnierzy, poległych na przedpolu Linii Maginota oraz w powietrzu, podczas starć myśliwców. Gazety i komunikaty radiowe nie zestawiały jednak tysiąca zabitych Francuzów z ponad stoma tysiącami ofiar po stronie polskiego sojusznika. Postawienie obok siebie tych liczb byłoby kłopotliwe dla francuskich władz, które nie wydały rozkazu pospieszenia z pomocą Polsce napadniętej przez żelazne kohorty niemieckiego wojska. Paryż uważał zapewne, że i tak zrobił dużo, wypowiadając wojnę Rzeszy Niemieckiej, a następnie przyjmując u siebie polskich polityków i wojskowych oraz udzielając im zgody na powołanie emigracyjnego rządu i polskiej dywizji. Na ten cel oddano do dyspozycji koszary i teren powołanego w dziewiętnastym wieku obozu wojskowego Coëtquidan, szybko nazwanego przez Polaków „koczkodanem”. Tysiące podchorążych, kadetów i elewów tłoczyło się w źle ogrzewanych salach, ucząc się strzelania z długich karabinów typu Berthier z 1907 roku, którymi Francuzi posługiwali się podczas Wielkiej Wojny, czyli działań militarnych w latach 1914-1918, które historia będzie wkrótce nazywać pierwszą wojną światową. Jednak dla urodzonych w XIX stuleciu była to Wielka Wojna, jakby kolejna, jeszcze większa, miała już nigdy nie nadejść. Wszyscy w koszarach wierzyli, że szkolą się, by wziąć udział w ostatecznym rozgromieniu wroga, które miało nastąpić już na wiosnę, bo przecież potężna, najsilniejsza na świecie armia lądowa, jaką dysponowała Republika Francuska, nie będzie wiecznie siedzieć w umocnieniach Maginota, lecz dokona wielkiej ofensywy na Trzecią Rzeszę. I ofensywa ta ocali świat przed podbojem Hitlera, a Polsce zwróci wolność i niepodległość.
W sali numer 24 na pierwszym piętrze budynku D słabe światło odkrytych żarówek oświetlało mroczne wnętrze, wypełnione piętrowymi łóżkami, ustawionymi na drewnianej podłodze. Paweł Kruczek z Krasnegostawu pod Zamościem, któremu wojna przerwała studia na wydziale prawa Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, trącił w bok swojego kolegę, dwudziestoletniego Władysława Żarko z Sochaczewa. Obaj byli podchorążymi piechoty i głęboko wierzyli, że wyczerpujące zajęcia w szkole wojskowej nie będą trwały zbyt długo i że zdążą jeszcze zdobyć stopnie oficerskie, aby co najmniej z dwiema gwiazdkami na naramiennikach wziąć udział w zwycięskim powrocie do Polski.
– Co to za facet? Skądś go znam – powiedział Kruczek, wskazując łysiejącego, dobrze zbudowanego mężczyznę, dzielącego salę z nimi oraz blisko setką innych żołnierzy. Mężczyzna zajmował dolną pryczę cztery rzędy łóżek dalej i pochylony poprawiał coś przy swoich butach. Paweł widywał go już przelotnie, ale wcześniej nie zwrócił na niego uwagi. Jednak podczas krótkiej przerwy w ćwiczeniach, z których właśnie wrócili, zauważył, że do nieznajomego podszedł polski pułkownik. Zagadnięty przyjął poprawną, acz daleką od gorliwej, postawę zasadniczą. Między mężczyznami nastąpiła krótka wymiana zdań, która – jak wydało się Kruczkowi – mogła świadczyć o ich pewnej zażyłości. W tym też momencie uświadomił sobie, że podoficerowie odnosili się do starszego mężczyzny jakoś inaczej niż do pozostałych: nie wrzeszczeli i nie zlecali mu wyjątkowo niewdzięcznych prac, typu sprzątanie latryn, czyszczenie posadzek czy wykopywanie w zamarzniętej ziemi dołów o ściśle określonych wymiarach.
Żarko rzucił okiem na pochylonego nad butami mężczyznę.
– Nie mam pojęcia, kto zacz – odpowiedział.
Paweł zatrzymał jednego z przechodzących podchorążych, ale i ten nie wiedział, kim jest ów mężczyzna. Dopiero dowódca drużyny, poczęstowany papierosem i kawałkiem czekolady, poinformował ich, zniżając głos, że facet nazywa się Józef Lipski.
– Lipski, Józef Lipski – zastanawiał się Kruczek. – Coś mi mówi to nazwisko, słyszałem je chyba kiedyś w radiu, i to niedługo przed wybuchem wojny…
– Był naszym ambasadorem w Berlinie – rzekł krótko kapral i oddalił się, wkładając papierosa do kieszeni, a czekoladę pakując do ust.
Paweł i Władysław spojrzeli po sobie.
– Rzeczywiście, przypominam sobie – powiedział ściszonym głosem Kruczek. – Trzydziestego pierwszego sierpnia słyszałem w wieczornych wiadomościach, że ambasador Lipski był u Ribbentropa i że spodziewane jest odprężenie w stosunkach polsko-niemieckich. Dobrze to pamiętam, bo pomyślałem wtedy z ulgą, że wojny jednak nie będzie. A tu zaraz najbliższego ranka samoloty i bomby. Słuchaj tylko, facet znał Hitlera, Göringa i całe to swastykowe towarzystwo. Jeździł z nimi na polowania, pił szampana, ściskał im ręce… Co on tutaj robi, do licha?
Żarko zastanowił się. Rzeczywiście, były dyplomata w takim miejscu? Jedzący wodnistą zupkę i na rozkaz rzucający się twarzą w śnieg. I jak to możliwe, że jest zaledwie podchorążym, skoro Polską rządzili pułkownicy? I śpi na prostej pryczy w zatęchłej, przesyconej potem i smrodem sali, mając za sobą dyplomatyczne luksusy…To chyba niemożliwe…
Pawłowi rozszyfrowanie tożsamości nieznajomego zdawało się wystarczyć, bo nie wracał już do tego tematu. Ale Władysławowi osoba byłego ambasadora nie dawała spokoju. Którejś niedzieli, kiedy w sali wyjątkowo było niewiele osób, bo większość poszła do świetlicy lub na przepustkę do miasteczka, gdzie było grzane wino oraz miłe, młode Francuzki, a otulony kocem Lipski siedział przy stoliku, czytając francuską gazetę, Żarko zbliżył się do niego i nieśmiało zapytał:
– Przepraszam, czy pan ambasador Lipski?
Mężczyzna uniósł na niego zdziwione i jakby nieco zawstydzone spojrzenie piwnych oczu.
– Dlaczego kolega pyta?
Władysław przyjął postawę zasadniczą.
– Pan pozwoli: podchorąży Władysław Żarko.
Mężczyzna uśmiechnął się lekko i podniósł się.
– Podchorąży Lipski. Nie ambasador, ale podchorąży – podkreślił.
Wyciągnął rękę, którą Żarko uścisnął. W tym momencie podszedł do nich Kruczek i Władek przedstawił Lipskiemu Pawła. Przez chwilę panowało milczenie, obaj koledzy patrzyli na starszego mężczyznę z mieszaniną podziwu i niedowierzania.
– Jak to się stało, że pan… tutaj…? – przemówił wreszcie Żarko.
– Tak samo jak wy. Chcę walczyć – odparł bez entuzjazmu.
– Ale mówili w radiu, pisali w gazetach, że Niemcy pana aresztowali, zatrzymali w Berlinie…
– To nieprawda. Wyjechaliśmy z całym personelem ambasady. Wypuścili nas, odstawili do Danii.
– Do Danii? I stamtąd przyjechał pan do Francji, żeby walczyć?
– Nie. Z Danii przedostałem się do Szwecji. Ze Szwecji do Finlandii, a z Finlandii do Estonii. Z Estonii pojechałem na Litwę, a z Litwy do Polski – powiedział były ambasador.
Obaj młodzi podchorążowie popatrzyli na siebie niepewnie.
– Do Polski? Do ogarniętego wojną kraju? Po co? Żeby walczyć?
Lipski odłożył gazetę, przetarł oczy, po czym lekko westchnął.
– Wykonywałem polecenie mojego przełożonego, ministra Józefa Becka. Po powrocie z Niemiec miałem wrócić do kraju, żeby się u niego zameldować.
– I co? – zapytał mocno zaskoczony Władysław. – Zameldował się pan? Jak pan zdążył? Przecież…
– Zdążyłem. Przebyłem całą Polskę, żeby jeszcze złapać go blisko granicy rumuńskiej.
Znowu niedowierzanie i zdumienie.
– Był pan w bezpiecznej Danii, przecież mógł pan tam zostać. Pchał się pan specjalnie do Polski, pod bomby i ogień, żeby na chwilę spotkać się z Beckiem na granicy rumuńskiej?
– Tak – potwierdził były ambasador. – Ale nie byłem sam. Towarzyszyli mi pracownicy ambasady: Lubomirski, Malhomme, Szymański. Jechaliśmy razem. Sam chyba nie miałbym szans, żeby się przebić przez ogarnięty chaosem wojny kraj.
Tego dnia rozmawiali jeszcze długo. Na koniec Władysław poprosił Lipskiego, żeby opowiedział im, jak tam naprawdę było, na placówce w Berlinie, przez te przedwojenne lata, i czy rzeczywiście istniała szansa zapobieżenia wojnie. Ten jednak odparł z nagłą irytacją, że nie ma o czym mówić i żeby dali mu spokój. Uszanowali jego wolę. Jednak kilka dni później sam do nich podszedł i przysiadłszy na krawędzi łóżka, zaproponował, że opowie. Nie przyjął papierosa ani czekolady. Zasępiony, miał wyraźną potrzebę podzielenia się z kimś wspomnieniami.
– Opowiem dokładnie od początku. A dla mnie wszystko zaczęło się w Warszawie w 1933 roku, niedługo po dojściu Hitlera do władzy. W tym dniu do mojego gabinetu wszedł Jan Szembek…
– Propozycja Szembeka – Początek misji w Berlinie – Oddalone widmo wojny – U Göringa w Karinhall – Pacyfista Hitler – Wagony w zamian za Prusy – Mecz „przyjaźni”
– Panie Józefie, czy nie objąłby pan poselstwa w Berlinie? Jako minister pełnomocny, ma się rozumieć.
To rzeczowe, zwięzłe i bardzo treściwe pytanie usłyszałem wczesną wiosną 1933 roku, zadał je Jan Szembek, zastępca ministra spraw zagranicznych, człowiek, który trzymał rękę na pulsie wszystkich spraw dotyczących naszej instytucji. Budynek ministerstwa znajdował się w samym sercu Warszawy, w osiemnastowiecznym pałacu Brühla przy ul. Wierzbowej, tuż obok placu Saskiego, przemianowanego wkrótce, po śmierci Marszałka, na plac Józefa Piłsudskiego. W tamtym czasie byłem naczelnikiem Wydziału Zachodniego. Szembek przyszedł do mojego gabinetu tuż przed końcem urzędowania, było to o tyle zaskakujące, że naczelników i dyrektorów departamentów wzywał zwykle do siebie. Jeśli sam fatygował się piętro wyżej do podlegającego mu bezpośrednio naczelnika, to oznaczało, że sprawa jest pierwszorzędnej wagi.
Pytanie kompletnie mnie zaskoczyło. Oczywiście kontakt z posłami i nielicznymi jeszcze wówczas ambasadorami miałem stały, bo wchodziło to w zakres czynności podejmowanych przez mój wydział, ale nie kierowałem nigdy najmniejszym choćby poselstwem. Szembek siedział przede mną w oczekiwaniu na odpowiedź, patrząc swoimi wodnistymi, spokojnymi oczami, które w połączeniu z przyjaznym dystansem wobec innych oraz pełnym ujmującej kultury sposobem bycia wskazywały, że jest niewątpliwie postacią z wyżyn społecznych, i to najlepszego sortu, lecz nie umiejscawiały go jeszcze jako człowieka z najwyższego szczytu hierarchii społecznej w Rzeczpospolitej. Był bezpośrednim potomkiem jednego z najpotężniejszych i najbogatszych rodów ziemiańskich w Polsce, a jego rozliczni krewni odgrywali mniejszą lub większą rolę w naszym życiu społecznym, politycznym, a zwłaszcza w dyplomatycznym. Pensje urzędników w MSZ były śmieszne w porównaniu z dochodami ich ordynacji i folwarków, jednak udział w sprawach związanych z kontaktami zagranicznymi zaspokajał ich ambicje współtworzenia polskiej polityki zewnętrznej. Nawet o samym wiceministrze Szembeku trudno było powiedzieć, że pracował w dyplomacji, jak Beck czy ja. On po prostu był dyplomatą, tak jak Marszałek był urodzonym żołnierzem i wodzem, a Chopin pianistą i kompozytorem. „Pańskość” postawy i osobowości Szembeka wzmacniała jeszcze jego postura, wysoka i potężna, nierobiąca jednak groźnego wrażenia, szczególnie w zestawieniu z łagodnym głosem i spojrzeniem.
– Ja? Posłem w Niemczech? – Uśmiechnąłem się z pewnym zawstydzeniem. – A co z Wysockim?
Alfred Wysocki od 1931 roku urzędował jako szef berlińskiego Poselstwa RP, będąc posłem nadzwyczajnym oraz ministrem pełnomocnym. Kiedy 30 stycznia 1933 roku urząd kanclerza Rzeszy objął przywódca narodowych socjalistów Adolf Hitler, Wysocki przesłał kilka alarmujących raportów, z których wynikało, że lada dzień może nastąpić atak Niemiec na Polskę. Wkrótce jednak jego relacje stały się bardziej stonowane, a wreszcie, ku naszemu zdumieniu, zaczęły pojawiać się w nich optymistyczne akcenty.
W jednym z raportów Wysocki pisał:
„Polityka narodowych socjalistów operuje agresywną retoryką w celu zaspokojenia oczekiwań tych sił w Niemczech, które spodziewają się od kanclerza Hitlera wydarcia nam siłą Gdańska. W rzeczywistości ani on, ani jego reżim nie mają takich dążeń. Granica Niemiec z Polską jest gorącym tematem wyłącznie na wschodnim obszarze Rzeszy, której właściwą politykę zagraniczną stanowią relacje z państwami zachodnimi, szczególnie ze zwycięzcami w Wielkiej Wojnie: Francją, Anglią i Włochami. Na pierwszy plan wysuwa się kwestia okupacji Zagłębia Ruhry, zdemilitaryzowany obszar Nadrenii, sprawa Alzacji i Lotaryngii, a także południowego Tyrolu i kolonii zamorskich. W tej chwili rząd interesuje się szczególnie stosunkami z Austrią i ze źródeł dobrze poinformowanych wiem, że jest to kwestia o wyjątkowym znaczeniu. Rząd Hitlera będzie dążyć już w najbliższym czasie do wpłynięcia na wewnętrzne stosunki w państwie austriackim w kierunku objęcia tam władzy przez siły proniemieckie i w konsekwencji do zwasalizowania tego kraju przez Berlin.
Jeśli chodzi o stosunek do Polski, to sam kanclerz zapewnił mnie, że jego dążeniem nie jest wojna z nami, ale przeciwnie – będzie dążyć do poprawy naszych wzajemnych stosunków, nawet za cenę spacyfikowania nastrojów w nieprzyjaznych nam środowiskach, do których zaliczyć trzeba w pierwszej kolejności sfery konserwatywne wywodzące się ze środowiska junkrów pruskich. Kanclerz podkreślił z naciskiem, że obca jest mu typowo pruska mentalność i doskonale rozumie krzywdę, jaką dla Polski była tragedia rozbiorów. Prosił, aby winy Prus nie rozszerzać na całą Rzeszę Niemiecką, której wielu mieszkańców ma do Polski stosunek odmienny od tradycyjnej wrogości ludności Prus”.
– Minister Beck i ja chcemy wyjść naprzeciw nowemu rządowi niemieckiemu, o ile ma on rzeczywiście dobrą wolę i nie będzie próbował nasz oszwabić – mówił Szembek, a słowo „oszwabić”, funkcjonujące od dawien dawna w polskiej mowie w znaczeniu zdecydowanie pejoratywnym, wymówił bez żadnej emocji, jako coś naturalnego i oczywistego, podobnie jak „żyd” na nazwanie kleksa w pisaniu. – Wysocki jest dobrym dyplomatą, ale bardzo tradycyjnym. A rządy hitlerowców nie są i nie będą tradycyjne, w związku z tym potrzebny jest na czele naszej placówki ktoś młodszy, energiczny, z otwartym umysłem, ktoś kto nie zawierzy pozorom, ale zdoła wyłowić prawdziwe intencje spod stosu frazesów. Rozważaliśmy z panem ministrem różne kandydatury, uznając pańską za najbardziej odpowiednią.
Milczałem, nieco nerwowo przesuwając papiery na biurku. Miałem trzydzieści dziewięć lat i lubiłem swoją pracę, jednocześnie zdając sobie w pełni sprawę z jej urzędniczego charakteru. Możliwość objęcia tak ważnej placówki jak poselstwo w Berlinie, i to w okresie być może przełomowym dla naszego kraju, mile połechtała moją ambicję. Odpowiedzialność przed historią wielka, pracy też więcej, ale jakże odmiennej od tej obecnej, pasywnej i mało twórczej. W dodatku Berlin to nie koniec świata, ale wprost przeciwnie: centrum Europy i jedna ze stolic europejskiej cywilizacji i kultury. Oczywiście poprosiłem wiceministra o czas do namysłu, obiecując, że odpowiedzi udzielę następnego dnia, ale wiedziałem już, że się zgodzę. Zresztą odmawiać Beckowi przyjęcia takiej propozycji nie byłoby rzeczą rozsądną. Poczytałby to sobie być może za osobisty afront, bo przecież powinienem poczuć się zaszczycony i skłonić się w pas. Kto wie, jak długo jeszcze po takiej odmowie zajmowałbym obecne stanowisko…?
Następnego dnia odpowiedziałem Szembekowi pozytywnie, a on pogratulował mi dobrej decyzji. Po godzinie przyjął mnie sam Beck.
Stanąłem przed biurkiem w jego gabinecie, na ścianie nad fotelem ministra wisiała w potężnych ramach ogromna fotografia Piłsudskiego. Beck wstał, podał mi rękę, uścisk jego dłoni jak zwykle był krótki. Wysoki i szczupły miał zawzięte usta fanatyka, których wyraz zmieniał się jednak wraz z uśmiechem, nadającym jego twarzy całkiem sympatyczny, a nawet ciepły wyraz. Jako pułkownik kawalerii lubił komenderować podwładnymi, posługując się typowo wojskowym, nieznoszącym sprzeciwu tonem, lecz w chwilach dobrego humoru potrafił być uroczy, a nawet dowcipny. Do pracy podchodził w sposób śmiertelnie poważny i bywał bezwzględny w stosunku do urzędników oraz dyplomatów niewykonujących – jego zdaniem – obowiązków z należytą powagą i staraniem. Najbardziej jednak był wyczulony na szacunek do własnej osoby, a wszelki, nawet czysto pozorny, przejaw lekceważenia traktował jako osobiste wyzwanie i potrafił mścić się brutalnie, i to nie od razu, ale po pewnym czasie, o ile uznał działanie natychmiastowe z różnych powodów za niewskazane. Tonował go niekiedy jego zastępca, właśnie Szembek, którego spokojna postawa i arystokratyczna godność, tak bardzo imponująca Beckowi, miały duży wpływ na ministra, w każdym razie w zakresie stosunków międzyludzkich. W sprawach samej polityki zagranicznej był bowiem Beck alfą i omegą i nie słuchał nikogo, a w każdym razie nikogo w gmachu MSZ. Podwładni bali się go bardzo, przyjmując postawę niemal czołobitną, nie chcąc dać najmniejszego pretekstu do posądzenia o brak szacunku, kompetencji i pracowitości. Zresztą resort spraw zagranicznych uchodził w Warszawie za jedną z najlepiej prowadzonych placówek rządowych, w przeciwieństwie chociażby do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych czy Spraw Wojskowych – o kłótniach w nich mówiono wiele, a tamtejsi ministrowie w stopniach generałów wydawali się przywiązywać nadmierne znaczenie do tego, co powiedzą lub nawet pomyślą o nich inni generałowie, ich nominalni podwładni. Sprzyjało temu tradycyjne rozluźnienie norm moralnych i obyczajowych w kręgach osób z resortów mundurowych, gdzie wzajemne spoufalanie się podczas alkoholowych bibek było niemal normą, niemieszczącą się zupełnie w zwyczajach panujących w kręgu personelu Ministerstwa Spraw Zagranicznych, wywodzącego się w przeważającej większości z elit społecznych, o różnej zresztą proweniencji. Potomków bogatych rodów szlacheckich było równie wielu jak przedstawicieli burżuazji o żydowskim rodowodzie, a całą resztę stanowili znający języki obce znacznie ubożsi szczęśliwcy po szkołach i kursach dyplomatycznych, którym dzięki różnym protekcjom i znajomościom udało się wkręcić na Wierzbową. Zwykły obywatel, chociażby poliglota i z talentami dyplomatycznymi, nie miał szans na pracę w pałacu Brühla. Nie sposób było się tam dostać w wyniku normalnej procedury składania podań, odpisów dyplomów i tym podobnych urzędowych, zakreślonych przez odpowiednie przepisy, czynności. Ja sam, jako potomek starego i szanowanego rodu, chlubiącego się Andrzejem Lipskim, szefem kancelarii królewskiej Zygmunta III Wazy, oraz Janem Aleksandrem Lipskim, prymasem Polski w czasach obu Augustów saskich, posługujący się językiem niemieckim od dziecka, bo urodziłem się we Wrocławiu, czyli Breslau, i ukończyłem niemieckie szkoły wszystkich szczebli, nie znalazłbym się w gmachu MSZ jako urzędnik, nie mówiąc o zdobyciu stołka naczelnika, gdyby nie kilka listów polecających od moich krewnych do paru generałów zaprzyjaźnionych z Marszałkiem. A także gdyby nie moja przynależność do jednej z lóż masońskich, w której wśród „braci” znajdowało się wiele wpływowych osób. Zresztą wcale nie od razu znalazłem się w wymarzonym resorcie, zanim przekroczyłem próg Wierzbowej, pracowałem przez lata w Poselstwie RP w Paryżu. Wszędzie wystawiano mi pochlebne opinie. Jako człowiek towarzyski i rozmowny, a przy tym dyskretny, sympatyczny (podobno!) i uczynny, byłem chętnie widziany w kręgach śmietanki towarzyskiej, a chociaż nie dopuszczano mnie do spraw najistotniejszych i ukrytych przed ludźmi spoza układu, dawano mi jednak do zrozumienia, że jestem mile widziany i mam szansę na prawdziwą karierę w dyplomatycznej służbie.
Ale tamtego dnia stałem przed Beckiem, a ten po uściśnięciu mi dłoni poprosił, żebym usiadł. Był jak zwykle poważny i skupiony, ale momentami na jego twarzy pojawiał się bardziej pogodny wyraz, a w oczach cieplejsze błyski. Podziękował za przyjęcie złożonej mi propozycji, którą nawiasem mówiąc traktował jako awans, a ja – rzecz jasna – podziękowałem za zaszczyt, a w pas nie ukłoniłem się tylko dlatego, że siedziałem na wygodnym krześle z pluszowymi poduszkami za plecami i oczywiście pod tyłkiem. Minister wygłosił długi wywód, wprowadzając mnie w zakamarki naszej polityki wobec Niemiec, tych nowych, hitlerowskich.
– Mają wobec nas poczucie germańskiej wyższości, bez cienia poczucia winy za rozbiory, mówię w każdym razie o sferach politycznych. Polskę traktują jako państwo sezonowe, które prędzej czy później upadnie. Marzy im się ponowne przejęcie ziem zaboru pruskiego. W każdym razie taka była mentalność polityków Republiki Weimarskiej, co tym bardziej groźne, że mówimy o państwie niby demokratycznym. Z raportu Wysockiego wynika, że Hitler może próbować to zmienić. Jeżeli tak miałoby stać się w istocie, jest szczególnie wskazane, aby będąc na miejscu w Berlinie, trzymał pan rękę na pulsie i nie dawał najmniejszych powodów z naszej strony do zadrażnień stosunków. Jednocześnie musi pan wymagać i stać na straży okazywania szacunku Polsce i jej przedstawicielowi pełnomocnemu, nie tworzyć konfliktów, ale i nie przymykać oczu na tworzenie konfliktów przez nich. Nie prowokować, lecz nie przechodzić do porządku dziennego nad prowokacjami z ich strony. Nasza polityka musi być jasna, przejrzysta i prosta: szanujmy się nawzajem, a wtedy nie zaistnieją między naszymi państwami sprawy, których nie da się załatwić w sposób satysfakcjonujący obie strony. Musi pan przez cały czas być blisko nich, nie unikać bankietów, polowań, wernisaży i premier. Polska jest może i biedna, ale godna, i tę właśnie godność musi pan przed nimi manifestować, jednocześnie odpowiadając pozytywnie na każdy przejaw dobrej woli z ich strony, jeśli trzeba to nawet w dwójnasób, do pana należeć będzie ocena i podejmowanie stosownych działań. W sprawach trudnych nie należy podejmować histerycznych decyzji, nie chcemy wyjść na przewrażliwionych neurotyków, musimy starannie wyważać proporcje. Nie możemy z jednej strony reagować strzelaniem z dział do komara, ale z drugiej jeśli plują nam w twarz, udawać, że to deszcz. Zadania, które stawiam przed panem, nie są łatwe, wymagają bystrości, inteligencji oraz trzeźwej oceny, jak również taktu, wyrobienia towarzyskiego, no i bezbłędnej niemczyzny, żeby gadać z nimi bezpośrednio, bez pomocy tłumacza. Wybraliśmy pana wspólnie z panem Szembekiem, uznając zgodnie, że pan najlepiej sprawdzi się w tej trudnej roli.
Pochlebiło mi to. I to bardzo. Poczułem niewielki ucisk w gardle, kiedy odpowiadając Beckowi, wypowiedziałem słowa, których nigdy nie zapomnę:
– Dziękuję panu ministrowi za zaufanie. Obiecuję, że nie zawiodę ani pana, ani Rzeczypospolitej.
Krótkie, proste, żołnierskie, jak powiedziałby Marszałek, słowa otworzyły przede mną nowy świat i nowe możliwości. Po wypowiedzeniu ich wkroczyłem na nową drogę życia, w tygiel wielkiej polityki światowej, będąc blisko, a niekiedy nawet za pan brat z ludźmi, którzy okażą się po latach największymi zbrodniarzami w historii Europy. O tym jednak wówczas jeszcze nie wiedziałem.
Berlin przyjął mnie pięknym, lipcowym słońcem i typowym wielkomiejskim gwarem. W drodze z dworca kolejowego patrzyłem przez okno samochodu na szerokie ulice i place, licznych przechodniów goniących za swoimi sprawami jak w każdym wielkim mieście, a także na lekko trzepoczące na słabym wietrze narodowosocjalistyczne czerwone flagi z czarną swastyką zatknięte na budynkach urzędów. Od czasu nazistowskiej rewolucji w stolicy Niemiec byłem po raz pierwszy i poza nowymi flagami moje oko przybysza nie dostrzegło na powierzchni życia metropolii żadnych istotnych zmian: restauracje, samochody, autobusy, kina, teatry, muzea, no i tłumy ludzi, lepiej ubranych i jakoś bardziej elastycznych w poruszaniu się niż u nas, o wiele liczniejsze niż w Warszawie, ale rozrzucone na znacznie większej przestrzeni, bo uboga stolica Polski ze swoją ciasną kubaturą wydała mi się zaledwie kutrem rybackim w zestawieniu z niemieckim transatlantykiem. Byłem podekscytowany i lekko stremowany, niczym aktor z podrzędnego teatru, któremu przyszło po raz pierwszy w życiu zagrać jedną z głównych ról na wielkiej scenie. Jechaliśmy do budynku Poselstwa RP znajdującego się przy Kürfuerstenstrasse w dzielnicy Schöneberg, który miał stać się moim domem na najbliższe lata. Moja żona, Anna, została na razie w Warszawie, ale wkrótce zamierzałem ją ściągnąć do Berlina, co też się stało. Dzieci nie mieliśmy.
Obok mnie siedział w samochodzie lekko speszony urzędnik naszej placówki, Wysockiego nie było już w Berlinie. Kilka dni wcześniej pożegnał się z poselstwem, pozostawiając urzędowe sprawy w rękach attaché. Wrócił do Warszawy i przed wyjazdem odbyłem z nim rozmowę.
Alfred Wysocki również pochodził z dobrej arystokratycznej rodziny, chociaż nie tak bogatej i wpływowej jak Szembekowie. Podobnie jak wiceminister posiadał słuszną sylwetkę, chociaż rysy jego twarzy były bardziej ostre, a chłodne spojrzenie wyrażało stanowczość i zdecydowanie. Obaj reprezentowali starą szkołę dobrego wychowania i dystyngowanego sposobu bycia, gdzie złamanie danego słowa byłoby równoznaczne z brakiem honoru, a rzucone w obecności damy męskie „słówko” mogłoby stać się powodem opuszczenia przyjęcia przez gości, oczywiście gdyby wydostało się z ust gospodarza.
– Podżegacze wojenni nieco przycichli – mówił mój poprzednik. – Ale atmosfera wojny, jak pan doskonale wie, panie naczelniku, utrzymuje się w Berlinie od kilku lat.
Wiedziałem. W lecie 1932 roku Wysocki donosił, że kiedy porządkował ogród przy naszym poselstwie, odezwała się do niego zza ogrodzenia Niemka w starszym wieku, właścicielka położonej obok posesji.
– Dlaczego pan, ekscelencjo, pracuje w ogrodzie, a nie pakuje walizek? – zapytała uprzejmie. – Przecież lada dzień wybuchnie wojna.
Zapytał ją, jaka wojna i skąd o tym wie. Wydawała się zaskoczona.
– Jak to, z kim wojna? Z pańskim krajem, z Polską oczywiście. Powiedział mi o tym mój syn, a jemu można wierzyć, bo jest przecież członkiem Stahlhelmu, gdzie wszyscy tak mówią! A kto ją wywoła? Wy, rzecz jasna, atakiem na nasze Prusy!
Wysocki z uśmiechem wyjaśnił sąsiadce, że Polska nie ma w planach ataku na Prusy Wschodnie i w ogóle na jakiekolwiek tereny leżące poza jej granicami, bo ziemie odzyskane po stu dwudziestu latach zaborów nie tylko całkowicie jej wystarczają, ale i bardzo absorbują, gdyż jest moc roboty do wykonania. Przywołany przez kobietę Stahlhelm był organizacją kombatancką o prawicowej linii, która lansowała, jako zresztą jedna z wielu, obraz rzekomego zagrożenia Prus Wschodnich ze strony polskiej soldateski. Niemcy zręcznie manipulowali propagandą, kreując nas na dzikusów i barbarzyńców dążących do pochłonięcia ich pruskiej enklawy, oddzielonej od „łona” Wielkiej Rzeszy polskim korytarzem pomorskim, cierniem tkwiącym za sprawą podstępnej Francji i wyrachowanej Anglii w zdrowym ciele niemieckiej Matki-Ojczyzny. To nam przypisywali własne najgorsze cechy, z nienawiścią i pogardą na czele. Do wojny rzecz jasna nie doszło, ale o każdy nasz ruch – na przykład utworzenie zmilitaryzowanej składnicy tranzytowej na gdańskim półwyspie Westerplatte – podnosili wrzask na całą Europę, alarmując o agresji ze strony bandyckiego, wschodniego sąsiada. Kiedy do władzy doszedł Hitler, początkowo klimat był taki sam, a nawet nieco bardziej histeryczny, chociażby za sprawą wywiadu, jakiego nowy kanclerz udzielił współpracownikowi jednej z wpływowych angielskich gazet, w którym stwierdził, że Gdańsk musi bezwzględnie wrócić do Rzeszy i to już wkrótce. Zapachniało wojną, aczkolwiek motywacja była inna: Hitler nie mówił o przygotowywanym jakoby przez Polskę ataku na Prusy Wschodnie, ale o koniecznej do naprawienia krzywdzie, jaką jest Gdańsk utrzymywany w statusie Wolnego Miasta. Po tym wywiadzie w Berlinie zawrzało, a hałaśliwe przemarsze SS i SA wyrażające aplauz dla polityki Hitlera, skandujące „Niemiecki Gdańsk do Rzeszy”, zdawały się potwierdzać najgorsze przypuszczenia. Trwało to kilka dni, może tydzień, ale nieoczekiwanie ucichło. Biuro prasowe Kancelarii Rzeszy opublikowało bowiem komunikat odżegnujący się od sformułowań zawartych w wywiadzie, w którym brytyjski dziennikarz zniekształcił jakoby słowa Hitlera. „Nie ma mowy o żadnej wojnie. Gdańsk wróci w granice Niemiec, ale nie w wyniku działań zbrojnych”, dobitnie stwierdzano w komunikacie. Spieszne wyciszenie zawartych w wywiadzie treści wynikało zapewne z larum, jakie podniosło się na Zachodzie, bo zagraniczne deklaracje nowych przywódców państw, nawet tych o bojowym nastawieniu, brzmią zwykle pokojowo, co jest taktycznym posunięciem mającym na celu tymczasowe uspokojenie przeciwnika, a tutaj od razu prosto z mostu…! Ale kanclerzowi Rzeszy chodziło chyba i o coś więcej, a mianowicie o ułożenie sobie stosunków z Polską, bo na krótko przed tym wywiadem Wysocki wziął udział w noworocznym przyjęciu wydanym dla korpusu dyplomatycznego przez prezydenta Rzeszy Paula von Hindenburga. Był na nim oczywiście i Hitler, który…
– Kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy z bliska, pomyślałem, co to za żałosna figura, wręcz błazen, a nie mąż stanu – opowiadał pan Alfred. – Kiepsko skrojony frak leżał na nim byle jak, a przypięty do niego Żelazny Krzyż za Wielką Wojnę pasował jak pięść do nosa. Wydał mi się małym, niepozornym człowieczkiem o fizjonomii prowincjonalnego hydraulika albo szewca, którego jedyną cechą charakterystyczną był taki fantazyjny lok, a raczej kosmyk, zakrywający połowę czoła. Twarz i oczy bez wyrazu. Kiedy przywitaliśmy się, początkowo był szorstki i nieufny, ale po kilku minutach stał się bardziej uprzejmy. Zwłaszcza po moim zapewnieniu, że Polska nie ma zamiaru atakować zbrojnie Prus Wschodnich ani Gdańska i w ogóle nie żywi jakichkolwiek agresywnych zamiarów wobec niemieckiego sąsiada. Podziękował za te słowa i skłonił się lekko, po czym poprosił, żebyśmy usiedli. Rozmowa rozkręciła się i trwała aż pół godziny. Wreszcie przerwał nam szef jego protokołu, który wskazywał, że na „pana kanclerza” czekają przecież także inni goście.
To właśnie podczas tego przyjęcia Joseph Goebbels zaprosił Wysockiego do siebie, czyli do siedziby Ministerstwa Oświecenia Publicznego i Propagandy w pałacu przy Wilhelmplatz. W czasie wizyty, która nastąpiła wkrótce potem, gospodarz mówił długo na tematy niezwiązane z polityką, rozwodząc się chociażby nad dopiero co zakończoną przebudową zabytkowego obiektu, w którym się znajdowali. Kiedy jednak przeszedł do relacji niemiecko-polskich, zaproponował zmianę tonu prasy obu krajów w stosunku do sąsiadów.
– Nie mieliście dotąd najlepszej prasy w Niemczech, a Niemcy w polskiej – powiedział Goebbels. – Czy nie uważa pan poseł, że nadszedł czas, żeby to zmienić?
Wysocki, który nie spodziewał się tak konkretnej i daleko idącej propozycji, wyraził zaskoczenie.
– Nie wiem, panie ministrze, na pewno warto spróbować, ale przecież obaj zdajemy sobie sprawę, że nie można z dnia na dzień zmienić ludzkiej mentalności i ukazywać jako białe czegoś, co jeszcze do wczoraj było czarne.
Goebbels uśmiechnął się tajemniczo niczym czarodziej znający różne sztuczki i możliwości, o których inni mają mizerne pojęcie.
– Niech mi pan wierzy, że u nas w Rzeszy jest to jak najbardziej do wykonania. Moglibyśmy zawrzeć nawet oficjalną umowę, podobną do porozumienia radiowego, jakie pański rząd zawarł z naszym rządem dwa lata temu.
Rzeczywiście, takie porozumienie zostało zawarte z Republiką Weimarską i było jednym z nielicznych kroków mających na celu poprawienie stosunków między dwoma krajami. Obie strony zobowiązywały się do zaprzestania ataków na falach radiowych, czego z grubsza przestrzegały. Prasa pisała jednak jak dawniej, w tonie „ci wredni Polaczkowie” z ich strony, oraz „te Szwaby chamuły” z naszej. Teraz z ust Goebbelsa padła propozycja, która zapowiadała zmianę, a niemożliwe, żeby nie stał za tym sam Hitler. Właściwie, dlaczego nie?
– Musi pan minister jednak zrozumieć – wyjaśniał Wysocki Goebbelsowi – że istnieje zasadnicza różnica między gazetami w Niemczech i w Polsce. U nas prasa korzysta z pewnych swobód, rzecz jasna w ramach zakreślanych przez cenzurę, i nie możemy nakazać poszczególnym tytułom, będącym własnością prywatną, spółdzielczą lub partyjną, artykułowania określonych poglądów czy kreowania takiej czy innej polityki w stosunku do naszych sąsiadów.
Minister propagandy nie wydawał się przejęty słowami posła i ponowił propozycję, mówiąc, że kiedy porozumienie wejdzie w życie, jego elementy praktyczne wyjaśnią się same przez się. Wysocki przekazał Beckowi propozycję Goebbelsa, a Beck przesłał ją mnie – jako naczelnikowi Wydziału Zachodniego – do zaopiniowania. Moja ocena była jednak negatywna i doradziłem wstrzemięźliwość w tego rodzaju zobowiązaniach, których być może nie będziemy w stanie dotrzymać z uwagi na demokratyczny bądź co bądź charakter naszych rządów, a nie totalitarny jak w państwie niemieckim czy włoskim. Taką właśnie odpowiedź przekazał Wysocki Berlinowi, po czym nieoczekiwanie zaprosił go do siebie sam kanclerz. Wizyta trwała około godziny i była utrzymana w tonie bardzo kurtuazyjnym. Hitler z naciskiem podkreślił wolę poprawienia stosunków z Rzecząpospolitą, deklarując nie tylko wyrzeczenie się siły zbrojnej we wzajemnych kontaktach, ale wejście na stopień koleżeńskiego rozwoju i konstruktywnej współpracy obu krajów. To już było coś.
– Jestem dyplomatą starej szkoły – powiedział do mnie Wysocki na zakończenie naszej warszawskiej rozmowy – i być może rozumuję naiwnie, ale skoro przywódca wielkiego państwa twierdzi, że chce pokoju, to dla mnie jest oczywiste, że istotnie o to mu chodzi. Po co do licha miałby kłamać?!
Nazajutrz wyjechałem do Berlina i objąłem naszą placówkę dyplomatyczną przy Kürfuerstenstrasse, wkraczając tym sposobem na arenę wydarzeń historycznych, mających w swoim finale doprowadzić do drugiej wielkiej wojny światowej. Oczywiście natychmiast zameldowałem się u ministra spraw zagranicznych Konstantina von Neuratha. Przyjął mnie z wyszukaną grzecznością, aczkolwiek z wyraźnym dystansem. Pod manierami dobrze wychowanego pruskiego junkra bez trudu dało się wyczuć mentalność wrogiego Polsce Prusaka. Rozmowa trwała krótko i zakończyła się typowymi kurtuazyjnymi frazesami. Był to czas, kiedy Hitler wygłosił w Reichstagu, którego obrady po spaleniu budynku przez rzekomych komunistów odbywały się w Operze Krolla, jedną ze swoich pierwszych mów pełnych inwektyw pod adresem Związku Sowieckiego.
– Naszym głównym wrogiem, a zarazem wrogiem całej cywilizowanej Europy jest Rosja Sowiecka – darł się Hitler z mównicy. – To rządzone przez Żydów państwo, na którego czele stał morderca mas Lenin, nie odeszło od swoich zamiarów narzucenia światu bandyckiej doktryny politycznego internacjonalizmu, która nie jest niczym więcej, jak dążeniem do zniszczenia najdroższych każdemu narodowi pojęć, z wartością ojczyzny na czele. Pod płaszczykiem kosmopolityzmu, nazywanego przez sowieckich komisarzy internacjonalizmem, kryje się żydowska trucizna mająca na celu uśmiercenie naturalnych narodowych mechanizmów obronnych!
Następnie kanclerz długo wyliczał nazwiska sowieckich współtwórców rewolucji i działaczy, którzy byli Żydami ukrywającymi się za rosyjskimi nazwiskami: Trocki, Świerdłow, Kamieniew, Zinowiew, Sokolnikow, Radek i wielu innych. Kilka zdań poświęcił Polsce i były to zdania dające do myślenia.
– Między nami a naszym wschodnim sąsiadem nie istnieją kwestie sporne, których nie dałoby się rozstrzygnąć na drodze pokojowych negocjacji i wzajemnych ustępstw. Gdańsk i korytarz pomorski, aczkolwiek niezwykle ważne z punktu widzenia interesów Niemiec, nie są i nie powinny stanowić punktów zapalnych w naszych wzajemnych relacjach. To samo dotyczy Śląska i zachodnich terenów Polski, gdzie wprawdzie mniejszość niemiecką traktuje się niekiedy w sposób urągający godności ludzkiej, jednak przy dobrej woli obu stron problemy te można rozwiązać bez uciekania się do przemocy fizycznej. O Gdańsku nigdy nie zapomnimy i wróci on w granice Rzeszy, ale nastąpi to w wyniku pokojowych negocjacji, a nie na skutek wojny – zapewniał z mównicy Hitler, a sala nagrodziła go jak zwykle oklaskami, aczkolwiek, jak wkrótce dowiedziałem się z różnych źródeł, nie miały one charakteru spontanicznego aplauzu, lecz wynikały ze zdyscyplinowanego podporządkowania się woli wodza. Komentarze dziennikarzy zagranicznych głosiły, że kanclerz w swojej mowie posłużył się zupełnie nowymi nutami, będącymi nie na rękę nie tylko niektórym kręgom niemieckiego społeczeństwa oczekującego stanowczego i radykalnego rozprawienia się z Polską, ale również szerokim masom wychowanym jeszcze w poprzednim, jakoby demokratycznym reżimie, w duchu nienawiści do wschodniego sąsiada. Jeśli Hitler naraża się swoim własnym wyborcom, to niechybnie musi mu zależeć na zmianie polityki wobec nas – rozumowałem.
Wkrótce, jako nowy poseł, wyprawiłem w budynku przy Kürfuerstenstrasse przyjęcie dla całego korpusu dyplomatycznego oraz, rzecz jasna, gospodarzy. Sam Hitler nie przyszedł, ale pojawili się minister propagandy Rzeszy Joseph Goebbels, niepozorny i kuśtykający na skutek przebytego w dzieciństwie paraliżu, w obsesyjny sposób każący tytułować się doktorem, bo na początku lat dwudziestych obronił na jednym z uniwersytetów rozprawę doktorską z filozofii i był z tego dumny jak paw, a także krępy, otyły Hermann Göring, premier Prus Wschodnich, przewodniczący Reichstagu i generał lotnictwa, który przedstawił mi się w sposób wylewny i zapewnił o swojej dobrej woli w stosunku do Polski.
– Polacy to naród żołnierzy i myśliwych – powiedział. – Ja również jestem żołnierzem i myśliwym, moim marzeniem jest wypróbować celność mojego oka w polskich puszczach, o których wiele słyszałem.
Zapewniłem go, że będzie to możliwe. Nieustannie gadając i wypowiadając górnolotne frazesy o potrzebie zbliżenia między naszymi krajami – kropka w kropkę powtarzanymi za mową Hitlera – zaproponował mi kontynuowanie rozmowy już w jego rezydencji podberlińskiej, dokąd zaprosił mnie na symboliczną filiżankę herbaty. Zgodziłem się, ustaliliśmy termin. Odmówiłem natomiast Goebbelsowi, który również zaproponował mi spotkanie.
– Bardzo chętnie, panie ministrze, ale jeszcze nie teraz – odparłem uprzejmie, acz chłodno. – W niemieckiej prasie jest jeszcze zbyt dużo złej piany bitej w stosunku do naszego kraju. Jeśli ten stan ulegnie zmianie, wówczas jak najchętniej będę do pańskiej dyspozycji. Liczę na to, że całokształt stosunków polsko-niemieckich będzie mi dane omówić podczas wizyty inauguracyjnej u pana kanclerza Rzeszy, niech będzie to pierwszy krok w duchu poprawy naszych wzajemnych relacji.
– Oczywiście, że ten stan ulegnie zmianie – zapewnił mnie skwapliwie Goebbels. – Proponowałem przecież pańskiemu poprzednikowi, Jego Ekscelencji Posłowi Wysockiemu, umowę obustronną w tym zakresie.
Odparłem, że do tematu wrócimy, po czym wdałem się w dialog z ambasadorem francuskim, który skończył właśnie rozmawiać z posłem szwedzkim.
Wizytę Göringowi złożyłem już kilka dni po bankiecie. Szofer poselstwa zawiózł mnie do znajdującego się w gęsto zalesionych okolicach Berlina ogromnego dworu o nazwie Karinhall, któremu przyszły marszałek Wielkoniemieckiej Rzeszy nadał imię swojej zmarłej w 1931 roku żony, Szwedki z domu Fock. Była to zaiste niezwykła rezydencja. Składał się na nią kompleks budynków z licznymi salami, sypialniami, pokojami dla gości oraz dla służby. Posiadał nowoczesną kręgielnię, jakiej nie widziałem nawet w Paryżu, gdzie mechanizm ustawiał z automatyczną precyzją piony przewrócone pchniętą po torze kulą, a także wspaniały kryty basen z podgrzewaną wodą, do korzystania o każdej porze roku. Była również imponująca makieta z torami kolejowymi, tunelami, stacjami i górami, zajmująca na oko jakieś – bagatela – kilkaset metrów kwadratowych, na której gospodarz uwielbiał puszczać parowozy i całe składy pociągów, regulując semaforami i bocznicami, tak aby nie dopuścić do katastrofy. Bawił się nimi w mojej obecności i zachęcał do przyłączenia się, ale grzecznie odmówiłem. Nie miałem również ochoty na skorzystanie z kręgielni oraz basenu, chociaż w tym ostatnim przypadku gospodarz oferował kąpielówki i czepek, za to zgodziłem się na rozegranie podczas herbaty partii szachów. A ponieważ do herbaty podano oprócz wyśmienitej szarlotki po kieliszku koniaku, z zapałem wygrałem pierwszą partię, żeby przegrać drugą. Przegrana nastąpiła nie tyle z mojej winy, ile z woli, bo widząc niedobrą minę Göringa, pozwoliłem mu w rewanżowej rozgrywce zbić mi hetmana, po czym udając, że nie widzę zagrożenia króla ze strony jego wieży, zrobiłem uskok gońcem, umożliwiając mu zaszachowanie mojego króla, a w dalszych trzech ruchach zamatowanie go. Rozpromienił się i kontynuował oprowadzanie mnie po posiadłości. Zeszliśmy do piwnicy, gdzie niczym w starogermańskim grobowcu znajdowało się coś w rodzaju oświetlonego światłem kulistych zniczy mauzoleum.
– Ona tutaj spoczywa – powiedział szeptem Göring, a głos mu się lekko załamał, choć może tylko mi się wydawało. – Moja Karin. Byliśmy razem jedenaście lat. Zmarła w Szwecji, dokąd pojechała na pogrzeb matki. Nie było mnie przy niej w ostatnich chwilach, nigdy sobie tego nie daruję, ale w tym czasie byłem zajęty robotą partyjną w Niemczech. Sprowadziłem jej zwłoki do naszego wspólnego gniazda, które tak bardzo ukochała. Kiedy nadejdzie moja chwila, spocznę obok niej. Tego pragnę.
Zasiedliśmy potem w głębokich, miękkich fotelach z cygarami w dłoniach, w gabinecie gospodarza pełnym cennych bibelotów przeszłości, zwłaszcza obrazów na ścianach i starych druków za szkłem gablot, niczym w muzeum, harmonijnie współistniejących z oznakami nowoczesnego luksusu, w tym fantazyjnym aparatem telefonu w kształcie cylindra, interkomem, przez który kontaktował się ze służbą, lśniącym gramofonem i wielką kolekcją płyt, odbiornikiem radiowym odbierającym według jego zapewnienia wszystkie fale radiowe na świecie, łącznie z radiem Tokio. Po zakończeniu opowieści dotyczących jego willi i w ogóle stanu posiadania Göring przeszedł na tematy polityczne. Jego wywody były rozszerzoną wersją punktu widzenia zaprezentowanego przede mną podczas przyjęcia inauguracyjnego. A więc, konieczne jest zbliżenie pomiędzy obu państwami w celu powstrzymania bolszewickiej ekspansji na Europę. Państwa zachodnie są słabe i tchórzliwe, ponadto ich kręgi intelektualne łatwo ulegają sowieckiej propagandzie. Zadanie to historia wyznaczyła Rzeszy oraz Rzeczypospolitej.
– Rozumie to dobrze mąż opatrznościowy narodu niemieckiego, nasz Führer, podobnie jak marszałek Polski, Józef Piłsudski, autor wiekopomnego zwycięstwa nad żydowsko-bolszewicką armią w lecie 1920 roku. Ci dwaj mężowie są w stanie uratować Europę przed zalewem azjatyckich hord, bo Francuzi najchętniej napiliby się szampana z kremlowskimi władcami, zagryzając go kawiorem, a Anglicy zaprosiliby Stalina na herbatkę o piątej po południu, a jeszcze gdyby obiecał, że zaszczepi ten zwyczaj w Rosji, prawiliby mu komplementy i rozpływali się w zachwycie nad sowieckimi dobrodziejstwami socjalnymi. Tylko Niemcy i Polska… – i tak dalej.
Odparłem, że czekam na audiencję u kanclerza i dopóki ona nie nastąpi, nie mogę wykonywać żadnych dalekosiężnych ruchów politycznych ani składać wiążących deklaracji. Göring zgodził się ze mną.
– Wizyta u kanclerza nastąpi lada dzień, panie ambasadorze – zapewnił mnie. – Proszę być spokojnym.
Ale nie nastąpiła tak szybko, jak deklarował, a dopiero w listopadzie, czyli trzy miesiące po moim zakotwiczeniu w Berlinie. Wcześniej Rzesza wykonała spektakularne posunięcie na arenie międzynarodowej, od którego zatrzęsły się gabinety polityków i drukarnie gazet. Wystąpiła bowiem demonstracyjnie z Ligi Narodów, co powszechnie komentowano jako pierwszy krok w kierunku rozpętania wojny. Hitler w oficjalnych mowach odżegnywał się, rzecz jasna, od przypisywania mu tego rodzaju zapędów i zapewniał o swojej pokojowej polityce.
– Droga, jaką podążają Niemcy, to droga pokoju! – wrzeszczał podczas partyjnych mitingów oraz uroczystości państwowych. – Nasza generacja wykrwawiona podczas Wielkiej Wojny zasługuje na pracę w spokoju i pokoju! Tylko nikczemne umysły i plugawe języki mogą sugerować dążenie do kolejnego powszechnego konfliktu narodowi, w którym nie obeschły jeszcze łzy matek żołnierzy poległych na frontach Francji, Belgii i Rosji! W czasie rządów narodowych socjalistów nie będzie więcej łez, będzie natomiast dużo uśmiechu i zadowolenia z konstruktywnej, pokojowej pracy dla ogólnego dobra, dla dobrobytu oraz zaspokojenia bytowych potrzeb każdej jednostki!
– Pokój, pokój, pokój!!! – krzyczały karnie zdyscyplinowane szeregi umundurowanych SA-manów, ściskając w rękach łopaty i kilofy, a wypuszczone z klatek białe gołębie wzniosły się w przestworza, niosąc światu – jak napisano w jednej z hitlerowskich gazet – pacyfistyczne posłanie naszego ukochanego wodza, na złość zachodnim i wschodnim podżegaczom wojennym. Hitler zadeklarował również ewentualny powrót do Genewy, na forum Ligi, o ile przestanie ona być organizacją kierowaną w sposób dyktatorski przez Wielką Brytanię i Francję, a stanie się polem do wymiany poglądów, na którym wszyscy członkowie będą traktowani w sposób równy i sprawiedliwy. Przy czym pojęcie sprawiedliwości w rozumieniu hitlerowców było rzecz jasna utożsamiane z uwzględnianiem ich postulatów, a nie patrzących im na ręce oponentów Rzeszy.
Po tych mowach oraz po licznych kronikach filmowych, które poszły w świat, ukazujących pokojowo i bez szemrania pracujących członków partii i pokrewnych organizacji, echa exodusu Reichu z Genewy zaczęły stopniowo słabnąć. Jeśli dołączymy do tego wizyty angielskich lordów i członków Izby Gmin w Berlinie z jednej strony, a z drugiej posłów do Reichstagu w Londynie, koprodukcje filmowe między Niemcami a Francją, zawody sportowe, występy piosenkarzy i pianistów, to bez przesady można było powiedzieć wówczas, iż sytuacja uległa szybkiej normalizacji. Zmęczona ostatnią wojną, pragnąca ponad wszystko pokoju, Europa nie chciała zrozumieć, że nazistowskie hasło „Niemcy, Niemcy ponad wszystko” jest faktycznym kierunkiem, w jakim Trzecia Rzesza będzie konsekwentnie i nieubłaganie podążać, a porzucenie członkostwa w Lidze to pierwszy krok do tego.
W połowie listopada przyjął mnie Hitler. Wysiadłem z samochodu przed późnobarokową trzykondygnacyjną rezydencją, nazywaną Pałacem Radziwiłłów, bo chociaż należała przez dziesiątki lat do rodu Schulenburgów, w końcu przeszła na własność zgermanizowanej gałęzi naszej znamienitej rodziny magnackiej, którzy z kolei odsprzedali ją władzom Berlina jeszcze w czasach Bismarcka. Położona na Wilhelmstrasse w pobliżu gmachu MSZ, a także siedziby brytyjskiego przedstawicielstwa dyplomatycznego (oba kraje miały już wówczas swoje ambasady, podczas gdy większość, w tym Polska, tylko poselstwa), została później gruntownie przebudowana, gdyż Hitler uważał, że jest za mało reprezentacyjna dla urzędu kanclerskiego. Idąc przez główny hol, rzuciłem okiem na przestronną salę z kominkiem, służącą w ubiegłym stuleciu Bismarckowi, a po wejściu na piętro, gdzie mieściła się ogromna, rozciągnięta na całą długość kondygnacji sala posiedzeń, wśród imponujących obrazów w wielkich ramach, dawnej broni na ścianach oraz mebli pamiętających chyba jeszcze czasy Marcina Lutra przeszliśmy długim, jasnym korytarzem do gabinetu kanclerza. Podobnie jak Wysocki, doznałem uczucia rozczarowania, widząc po raz pierwszy postać, o której tyle mówiono na kontynencie europejskim. Wstał zza biurka, obszedł je z prawej strony i wyruszył na moje powitanie. Był niewysoki i miał bardzo ciemne włosy kontrastujące z szaroniebieskimi oczami o nieprzyjemnym, ostrym wyrazie. Wpatrywał się badawczo w moje oczy, jakby chciał mnie prześwietlić na wylot, po czym uścisnął mi dłoń i nie przestając intensywnie się we mnie wpatrywać, wygłosił kilka grzecznościowych formułek. Jego nieduży wąs à la Chaplin prężył się groźnie pod wydatnym nosem i nad mocno zaciśniętymi wąskimi wargami mogącymi być wyrazem uporu i zawziętości, jak również fanatyzmu. Zaprosił mnie do zajęcia miejsca w fotelu. Przy stoliku siedział już minister von Neurath oraz tłumacz MSZ doktor Paul Otto Schmidt, którego obecność ograniczała się do robienia notatek z rozmowy, gdyż moja niemczyzna była jak najbardziej zadowalająca. Najpierw odezwał się Neurath, w kilku konwencjonalnych słowach przedstawiając mnie, potem ja zaznaczyłem, jak bardzo czuję się zaszczycony, a jednocześnie nieco zaniepokojony ze względu na ciężar niezwykle odpowiedzialnej misji, jaka mi przypadła. Zamilkłem na chwilę, a wówczas inicjatywę przejął gospodarz.
– Nie ma mowy o żadnych obawach, ekscelencjo – mówił szybko i nerwowo, jakby obawiał się, że ktoś może mu przerwać. – Już najwyższy czas, żeby wrogość między naszymi narodami odłożyć do lamusa historii. To niepoważne, żeby dwa sąsiadujące ze sobą kraje o wspólnych tradycjach historycznych i kulturalnych nie mogły się porozumieć. Kto może skorzystać na tym, że pozostaniemy zwaśnieni? Tylko ci, którzy przyzwyczaili się w ciągu wieków wzbogacać cudzym kosztem. Moi poprzednicy na tym urzędzie nie potrafili patrzeć perspektywicznie, a przecież nie potrzeba do tego proroczego daru, wystarczy jedynie rozumować w sposób globalny. Co zagraża Niemcom i Polsce w obecnej chwili? Wyłącznie Rosja Sowiecka, która idąc torami wyznaczonymi przez Lenina i tego Żyda, Bronsteina, posługującego się słowiańskim nazwiskiem Trocki, dąży do narzucenia światu swojej rewolucji. Rewolucji, panie pośle, której skutkami są wyłącznie nieszczęścia i wszechobecna bieda! Tyrania wąskiej grupy komunistycznych oligarchów, usankcjonowana przez Marksa w postaci złowrogiej doktryny, przyniosła narodom zamieszkującym niezmierzone połacie Rosji tylko nędzę i niewolę. To samo czeka Europę, której kraje z beztroskim brakiem wyobraźni próbują ugłaskać tego kolosa, wpuszczając jego przedstawicieli na salony i obiecując członkostwo w Lidze Narodów. To był jeden z powodów, dla których opuściliśmy Genewę. Związek Sowiecki należy trzymać na dalekiej uwięzi, a nie przyciągać do siebie. My obaj, panie Lipski, najlepiej wiemy, czym to zagraża. Bolszewicy próbowali podbić Polskę z zewnątrz, a nas rozsadzić od wewnątrz, podejmując próbę zamachu stanu, o którego niepowodzeniu zadecydowały nasze masy robotnicze i żołnierskie, które w swojej większości opowiedziały się przeciwko Karlowi Liebknechtowi i Żydówce Róży Luksemburg. Komuniści mieli jeszcze do niedawna spore wpływy na nasze życie polityczne, ale to już przeszłość. Niemieckie narodowosocjalistyczne państwo stoi i stać będzie na straży cywilizacji, kultury i religii europejskiej, a ci, którym marzy się powrót do zgniłego kosmopolityzmu Republiki Weimarskiej, niech lepiej pożegnają się z tymi mrzonkami jak najszybciej, bo inaczej sami wybijemy im je z głów!
Myślałem, że uderzy pięścią w stół, ale poruszył się tylko gwałtownie w fotelu i spojrzał na mnie, jakby oczekując, że zabiorę głos. Otworzyłem usta, ale nie dopuścił mnie do głosu, kontynuując swoją przemowę tym razem już znacznie spokojniej:
– Moje stanowisko wobec pańskiego kraju, panie pośle, jest proste i szczere: istnienie Polski uważam za fakt, za realny element politycznego życia Europy i świata. Tej rzeczywistości nic nie może przekreślić, a poważnym błędem poprzednich kanclerzy oraz rządów niemieckich było jej niedocenianie. Państwo polskie będzie istnieć za naszą wschodnią granicą, czy się to komu podoba, czy nie, podobnie jak państwo niemieckie znajdujące się za zachodnią granicą Polski. Oba narody muszą żyć obok siebie. To współistnienie może odbywać się w formie ciągłych konfliktów, sporów i rozlewu krwi, co jest czystą stratą i niepotrzebną destrukcją dla obu stron, jak również w postaci pokojowej współpracy, co zapewni wam i nam same korzyści. Które z tych dwóch rozwiązań wybiera pański rząd, Herr Lipski? Bo mnie bardziej odpowiada wyjście drugie, tym bardziej że Polska i Niemcy szczerze ze sobą współpracujące mogłyby zahamować komunistyczną ekspansję. A ekspansja ta zagraża Europie nie tylko militarnie. – Wstał z fotela i gestykulując, paradował po pokoju, co jakiś czas zwracając twarz w moją stronę. – Wśród moich współpracowników, bliższych i dalszych, nie brakuje ludzi patrzących optymistycznie na problem sowiecki. Chcieliby bliskich stosunków politycznych z Rosją, jak to miało miejsce w okresie po upadku Napoleona, a następnie przez całe ubiegłe stulecie. Chcieliby mnie postrzegać w roli nowego Bismarcka tworzącego z Rosją wspólną politykę europejską. Zdaje pan sobie zapewne sprawę, ekscelencjo, co taki układ oznaczałby dla pańskiego kraju? Mówiłem już w tym gabinecie hrabiemu Wysockiemu – zastanowiło mnie przez ułamek sekundy, dlaczego Hitler użył w stosunku do Wysockiego słowa „graf”, chociaż mój poprzednik hrabią nie był – że zbliżenie niemiecko-rosyjskie przyniosłoby Polsce jej nowy rozbiór. Ale nie ma takiej obawy! Komunistyczna Rosja to podstępny kolos sterowany przez Żydów, a wszelkie porozumienia z nimi ułatwiają im tylko działania mające na celu zintensyfikowanie destrukcyjnych działań na naszym kontynencie, aby państwa Europy wykrwawiały się we wzajemnych konfliktach zbrojnych. Wtedy ONI zajęliby naszą prastarą aryjską ziemię, zamieniając jej mieszkańców w niewolników służących zwycięskiemu Judzie!
Zauważyłem, że kiedy mówił o Żydach, natychmiast ulegał złym emocjom: czerwieniał, podnosił głos do krzyku i zaciskał dłonie w pięści. Potrafił jednak szybko uspokajać się, schodząc z tematu będącego dla niego motorem i siłą napędową. Nagle stanął przede mną, jakby usłyszał moje myśli, i patrząc niemal łagodnie, powiedział z lekkim wyrzutem:
– Niech pan nie myśli, że mam jakąś idée fixe związaną z bolszewicką Rosją. Proszę jednak przyjrzeć się faktom, jak ich przemysł zbrojeniowy czy chociażby gospodarka rolna. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, by stwierdzić, że ten kolos już za kilka lat będzie mógł wyruszyć na podbój świata zachodniego. Pod względem produkcji samych traktorów przewyższają nas aż czterokrotnie. Ich armia to przecież nie tylko gigantyczna konnica Budionnego, to również, a raczej przede wszystkim setki czołgów i samolotów, których za sprawą polityki prowadzonej przez Tuchaczewskiego i Woroszyłowa przybywa z każdym miesiącem. Zgoda, biją się z Japonią, mają więc wroga na swojej dalekiej granicy i to wroga dynamicznego i ekspansywnego, zbrojącego się równie dynamicznie, a może nawet bardziej. Ale to przecież stanowi układ zagrażający nam, właśnie nam, panie Lipski, Europie, a przede wszystkim Polsce i Niemcom. Bo Japończycy wcześniej czy później dadzą im takiego łupnia, że będą musieli pogodzić się z utratą części swoich terenów na Dalekim Wschodzie, a wówczas zaczną szukać rekompensaty za swoimi zachodnimi granicami i dalsze istnienie naszej cywilizacji stanie pod wielkim znakiem zapytania.
Usiadł naprzeciwko mnie, pogrążając się w ponurych, sądząc z wyrazu jego twarzy, rozmyślaniach. Skorzystałem z tej przerwy w jego monologu i powiedziałem:
– Panie kanclerzu, z ogromną satysfakcją przyjmuję pańskie słowa o niewiązaniu się z Rosją układami politycznymi, chociaż niektórzy z pańskich współpracowników spoglądają w stronę Moskwy z nadzieją na ewentualne zbliżenie…
– Tak, chociażby Rosenberg – rzucił szybko kanclerz.
– No właśnie, nadmienię więc w tym miejscu, że w poprzedniej dekadzie, zaledwie parę lat po nieudanej ekspansji na Polskę, kiedy wasza propaganda oskarżała nas o niecne zamiary podboju Prus Wschodnich, Moskwa zwróciła się do nas z pewną propozycją. Polegała ona na swoistym handlu: wagony w zamian za Prusy…
Hitler uniósł lekko brwi, wpatrując się we mnie z natężoną uwagą. Zaintrygowany Neurath z rękoma złożonymi na kolanach także zawiesił wzrok na mojej twarzy. Mówiłem powoli i dobitnie, akcentując niemal każdy wyraz.
– Zaproponowali, żebyśmy umożliwili im przejazd przez nasze terytorium. Zamierzali wysłać wojsko w wagonach kolejowych via Polska prosto do Berlina. Byli przekonani, że jak tylko czerwoni żołdacy postawią nogę na niemieckiej ziemi, ruszą się niemieccy robotnicy i obalą słaby rząd socjaldemokratyczny. W zamian zaoferowali swoją pomoc w przyłączeniu do Polski Prus. Nie muszę chyba dodawać, panie kanclerzu, że nad tak niedorzeczną propozycją nikt nawet nie próbował dyskutować w naszym rządzie i pozostawiliśmy ją bez odpowiedzi.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Copyright © 2016, Piotr Kitrasiewicz
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN 978-83-7779-297-1
Projekt okładki: Elżbieta Chojna
Opracowanie redakcyjne: Wydawnictwo MG
Korekta: Dorota Ring
www.wydawnictwomg.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com