Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Saga rodzinna „Jesienne liście” to historia miłości trojga bohaterów, rozgrywająca się w Karkoszce, jednej ze śląskich wsi.
Urodzili się tego samego roku, zaprzyjaźnili się i razem dorastali, ale burza hormonów zmieniła wszystko.
Zosia od zawsze kochała Łukasza i marzyła, że kiedyś wyjdzie za niego za mąż.
Łukasz nie potrafił poradzić sobie z emocjami, które wyzwalał w nim Janek. Uznał, że Zosia może być remedium na to zakazane uczucie.
Janek nie widział świata poza Łukaszem, ale kiedy przyjaciel podjął decyzję, aby pójść do seminarium, przeżył głębokie rozczarowanie.
Powieść rozpoczyna się w 1960 roku i trwa przeszło czterdzieści lat. Na tle niektórych wydarzeń historycznych poznajemy losy bohaterów, tych fikcyjnych, ale także i tych prawdziwych.
Ta historia odarta jest z cukierkowej nostalgii i z wyidealizowanych wspomnień. „Jesienne liście” to saga o ludziach pełnych pasji i namiętności, o ich wyborach, i tych dobrych, i tych złych, o konsekwencjach tychże decyzji. To po prostu opowieść o prawdziwym życiu.
„Jesienne liście” A. Paczkowskiego można zakwalifikować do bardzo obszernej kategorii powieści obyczajowych. Ta historia to opowieść o biedzie i szczęściu, miłości i nienawiści, tolerancji i ksenofobii, a przede wszystkim o wyborach, które w nieuchronny sposób wpływają zarówno na losy nasze, jak i naszych najbliższych. Polecam. – Barbara Mikulska (autorka powieści obyczajowych, fantasy, horrorów oraz książek dla dzieci).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 341
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tego autora w Wydawnictwie WasPos
SAGA RODZINNA
Jesienne liście
CYKL KRONIKA CZAROWNIC
Kronika czarownic. Pokolenia widzących
Kronika czarownic. Pokolenia złych (w przygotowaniu)
POZOSTAŁE POZYCJE
Spadek Barbary Tryźnianki
Zniszczone pianino
Syn pastora
Dwór na wrzosowiskach (w przygotowaniu)
Wszystkie pozycje dostępne również w formie e-booka
Copyright © by Andrzej F. Paczkowski, 2022Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2023 All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Barbara Mikulska
Korekta: Aneta Krajewska
Projekt okładki: Adam Buzek
Zdjęcie na okładce (kobieta): © by Massonstock/iStock
Zdjęcie na okładce (liście): © by irin-k/Shutterstock
Brushe: brusheezy.com
Ilustracje wewnątrz książki: © by pngtree.com
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]
Wydanie I – elektroniczne
ISBN 978-83-8290-255-6
Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
Część pierwsza
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Część druga
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49
Rozdział 50
Rozdział 51
Rozdział 52
Rozdział 53
Część trzecia
Rozdział 54
Rozdział 55
Rozdział 56
Rozdział 57
Rozdział 58
Rozdział 59
Rozdział 60
Rozdział 61
Rozdział 62
Rozdział 63
Rozdział 64
Rozdział 65
Rozdział 66
Rozdział 67
Rozdział 68
Rozdział 69
Rozdział 70
Rozdział 71
Rozdział 72
Rozdział 73
Rozdział 74
Rozdział 75
Rozdział 76
Rozdział 77
Rozdział 78
Rozdział 79
Rozdział 80
Rozdział 81
Epilog
Dla wszystkich, którzy byli inspiracją do napisania tej książki oraz dla tych, którzy muszą żyć wspomnieniami chwil, które dawno minęły.
Szczęście jest ulotne, a życie często ofiarowuje nam jedynie strzępy tego uczucia.
Część pierwsza
Młode lata
Czasami niektórym z nas nie pozostaje nic innego, jak tylko karmić się takimi małymi okruszkami, pamięcią krótkiej chwili, która naznaczyła nas na całe życie.
Rozdział 1
Janek
Janek narodzinami sprawił rodzicom wielkie problemy. Otóż nikt się nie spodziewał i nie planował jego pojawienia na świecie. Matka Agata należała do kobiet niezwykle otyłych, ciężko pracowała od rana do nocy, niekiedy nie miała nawet czasu, by powiedzieć mężowi dobranoc, ponieważ jeszcze zanim przyłożyła głowę do poduszki, już zasypiała. Jeżeli między małżonkami dochodziło do zbliżeń, to jedynie w czasie głuchych, ciemnych nocy, pod pierzyną, kiedy nawet oni, zmęczeni po całym dniu harówki, nie wiedzieli w sennym otępieniu, co się między nimi dzieje. Zresztą nie czuli już do siebie pociągu, łoże jednak dzielili, bo tak przywykli przez te wszystkie lata. Andrzej, jej mąż, był człowiekiem szczupłym, więc różnili się od siebie jak noc i dzień. Ona tak gruba, że ledwo mogła podnieść się z materaca, aczkolwiek z wielką siłą i zaparciem, nigdy się nie poddawała, on zaś chudy jak szczapa, wysoki, z wystającymi wszędzie kośćmi, ale o oczach skrywających równie wielki hart ducha i pewnego rodzaju srogość. Gdyby nie mieli w sobie tej zażartej potrzeby ciężkiej pracy, dawno skończyliby marnie. Oboje urodzili się jeszcze przed wojną, a czasy, które nastały po niej, były ciężkie. Rodzina się rozdzieliła, ojciec Agaty zginął na polu bitwy, zaś ojciec Andrzeja, mocno schorowany, też prędko udał się do Boga.
Agata wyszła za mąż za Andrzeja Wilczyńskiego i z tego związku urodziło się pięcioro dzieci. Ostatnim, w roku 1960, był właśnie Janek, dosłownie urodzony w kapuście. Zbierali ją w pocie czoła na wyjątkowo wtedy zalanym słońcem polu, gdy na Agatę przyszły silne bóle: zgięła się w pół, wody płodowe rozlały się po udach, tworząc kałużę na czarnej ziemi, a potem coś ścisnęło ją w podbrzuszu, krótki ból i nagle było po wszystkim. Dziecko przyszło na świat. Agata była równie zdziwiona, jak kobiety pracujące obok niej na polu. Andrzej nie rozumiał, jak mogła nie wiedzieć, że jest w ciąży. Ona sama tego nie rozumiała. Dziecko nie ruszało się w niej, nie kopało, nie miała żadnych niestrawności albo tego po prostu nie zauważyła, nic. A to że przez wiele miesięcy nie miała okresu… Cóż, o tym naprawdę nie myślała, a miesiące uciekają tak szybko…
Ich posiadłość znajdowała się w wiosce Karkoszka, niedaleko Wodzisławia Śląskiego. Nie był to oczywiście wielki majątek, zwykły niski dom z obejściem, pięć hektarów pola i to wszystko. W oborze dwie świnie, jedna krowa i jeden koń, kury ze złośliwym i zadziornym kogutem, kaczki, gęsi. Pies uwiązany przy budzie, czasami szczekający od rana do nocy. Kot, który nieustannie chodził swoimi drogami.
Matka Agaty, Maria, kobieta schorowana, bardziej uprzykrzała wszystkim życie, niż pomagała. Nie interesowały jej też dzieci, więc kiedy się urodziły wnuki, nie można było na nią liczyć. Między nią a Agatą nieustannie dochodziło do kłótni, bo kiedy człowiek jest zmęczony i chory, to prędko zapala się w nim gniew, aczkolwiek potem gorzko żałuje wylanych w złości słów. Jej matka zmieniła się po śmierci męża. Wiele kobiet we wsi przeżyło to samo, a na wiadomość o śmierci mężów czy synów rwały włosy z głów, siwiały z dnia na dzień lub zwyczajnie zamykały się w sobie. Maria zdziwaczała i pojawiła się w niej jakaś złość i zaciętość.
– Twoja matka tak patrzy na mnie – mówił Andrzej – jakby mnie chciała zabić albo jakbym jej coś zrobił złego.
– Nie przejmuj się nią – tłumaczyła Agata, choć nie podobało jej się to, bo Andrzej nie zasłużył sobie na złe traktowanie ze strony matki. – Po śmierci taty po prostu zwariowała.
Czasami Maria patrzyła też złym wzrokiem na własną córkę i wtedy przebiegały Agatę dreszcze. Może dlatego, że ona ocalała, a w wojnie straciło życie trzech jej braci. Wszyscy byli młodzi i mieli całe życie przed sobą. Biedaczyska, a matka nawet ich grobów odwiedzić nie mogła. Gdyby chociaż tu ich pochowali, na cmentarzu wedle brzozowego lasku, człowiek mógłby pójؐść, złożyć kwiaty, pomodlić się. A tak, zostali gdzieś w świecie, nie wiadomo gdzie, nawet nie było kogo spytać, czy ksiądz wodą święconą mogiły pokropił czy jak te padłe bydlęta do dołu wrzucili i ziemię szpadlem uklepali. Bóg tylko może jedyny wie, gdzie ci jej syneczkowie spoczęli. Ale Bóg niczego nigdy nie zdradzi.
Agata na początku obdarzyła Andrzeja silnym uczuciem, bo zawsze w domu odsuwano ją na bok. Liczyli się bracia, a ona zwyczajnie została pozbawiona rodzicielskiej miłości. Ojciec ją kochał, to oczywiste, ale matka oczy tylko na synów zwracała. Byli jej skarbami i nic tego nie mogło zmienić. Wiedziała też, że na nikogo innego liczyć nie mogła. Wieś po wojnie sparaliżowała niemoc. Brakowało męskich rąk do pracy i każdy chłop był na wagę złota. Dlatego przyjęła jego oświadczyny nie tylko ze zdziwieniem, ale też z ulgą. Mógł wziąć każdą, szczuplejszą i ładniejszą, ale to na nią padło. Powiedział jej też dlaczego, bo miłość z początku między nimi nie istniała. Dziewucha krzepka i silna, do pracy rzucała się jak narowisty koń i niewielu wyzwaniom nie dałaby rady sprostać. Robotna kobieta, silna i wytrzymała, dawała gwarancję i zabezpieczenie na przyszłość, dobrze rokowała. Zresztą taka silna kobieta jak ona to pewnie i synów urodzi dziarskich.
Andrzej wszystko to dobrze przekalkulował, aczkolwiek dla żony dobry i nocami bywało nawet czuły, nie należał do ludzi uległych, słabych i kochliwych. Miał prostą duszę, wiarę w Boga i przykazania, a jak postanowił, tak być musiało i nawet Agata nigdy nie zdołała go do niczego przekonać. Był po prostu twardy już od urodzenia. Jakaś mroczna siła w nim drzemała.
Miał czterdzieści lat, kiedy ożenił się z Agatą, ale gdyby nie wojna, pewnie zostałby kawalerem i samotnikiem. I jemu dwóch braci Niemcy zabili, a ojciec, schorowany i stary, zszedł z tego świata zaraz po nich. Andrzej ostał się sam jeden, z siwą matką, która raz dwa do grobu poszła, kiedy męża zabrakło. Potrzebował żony, a że majątek mieli niewielki, sprzedał, co miał i po ślubie zamieszkał w domu Agaty. Obejście jakby nie było większe, ale pieniądze, choć śmieszne w tych czasach, pomogły im jako tako stanąć na nogi. Po Ruskich, co przyszli po Niemcach, nie zostało właściwie nic. Byli jak zaraza, plądrowali, gwałcili i palili, zabijali na potęgę. Zło ich takie cechowało, że nie sposób sobie wyobrazić. Zachowywali się, jakby wszystko im było wolno, jakby byli panami na włościach. W jakiś sposób była to prawda, ponieważ wiele razy decydowali o czyimś życiu. Prawdą jest, niestety, że człowiek zły i głupi, jak tylko otrzyma chociażby odrobinę władzy, zaczyna czuć się kimś lepszym i innych drogo to kosztuje.
Andrzej był więc człowiekiem z zasadami, samotnikiem właściwie o duszy skrywającej mrok, niewiele się odzywał i często chodził zamyślony. Należał jednak do ludzi pracowitych, a co za tym idzie gospodarstwo w ciągu lat się rozwijało, choć wiadomo, że zdarzały się lata, kiedy im bieda w oczy zaglądała.
Niestety, cierniem w oku Andrzeja było jedno jedyne dziecko, Helena. Tak naprawdę nie znalazła miejsca w jego świecie i sercu, aczkolwiek mówi się, że ojciec zawsze wspólny język i porozumienie znajdzie z córką. Chciał mieć synów, bo pracy w obejściu i na polu przybywało, a dziewczyna do roboty niezdatna przecież. Trzeba jej tylko nieustannie pilnować i odganiać chłopaków od spódnicy.
Ogólnie Andrzej uważał kobiety za słabe i mniej wartościowe. Tego jednak nie mówił na głos i Agata nie miała o tym pojęcia. Dlatego właśnie ją wziął za żonę, ponieważ ciężką pracą pokazywała wszystkim, że zniesie więcej niż niejeden mężczyzna. Ale ona była wyjątkiem.
W domu Andrzeja najważniejsza była wiara, a dziesięć przykazań boskich stanowiło nienaruszalne zasady postępowania całej rodziny.
– Bez Boga ani do proga – mawiała jego matka.
Głowił się, co począć z córką, aby mu nie uprzykrzała życia. Zresztą było jeszcze tamto zdarzenie, które mu nie dawało spokoju…
Kiedy zaś w 1960 urodził się Janek, okazało się, że dziecko jest słabego zdrowia, aczkolwiek płuca musiał mieć rozwinięte bardzo dobrze, ponieważ tak wrzeszczał, że obudziłby nawet umarłego.
Pomiędzy nim a żoną często dochodziło do kłótni o syna. Andrzej czuł potrzebę włączenia się w wychowanie chłopaka od najmłodszych lat, a to oznaczało bicie i robienie wszystkiego, by stał się twardym mężczyzną, jakim był on sam.
Niestety, Janek jakoś w ojca się nie wdał i coraz bardziej tracił w jego oczach. Starsi bracia byli nieokiełznani, dokuczliwi i nieznośni, ale byli to przecież synowie i mogli sobie na to pozwolić. Janek zaś lepiej rozumiał się ze swoją starszą o rok siostrą i to z nią spędzał najwięcej czasu.
Helena bowiem, podobnie jak on, była z natury spokojna i cicha. Dlatego nawiązała się między nimi nić wyjątkowego porozumienia i stronili od pozostałej trójki rodzeństwa.
Najstarszego Dawida nazywali żywym srebrem. Wszędzie go było pełno i wkładał palce nawet tam, gdzie nie powinien, bo wszystko go interesowało. Często więc ciekawość kończyła się złamaniami, oparzeniami i chyba najczęściej z całej rodziny trzeba go było ratować z opresji. Do pracy się nie garnął, więc wiadomo było, że będą z nim wielkie problemy. Nie dało się go utemperować, aczkolwiek Andrzej bił go najczęściej z całej piątki, zaraz po Janku, na chłopaka nie było siły. Był po prostu ciekawy świata i choć najdzikszy z dzieci i najmniej zdyscyplinowany, to jednak zdrowy i bystry.
Helmut był spokojniejszy od starszego brata. Dokładnie obserwował sytuację i działał tylko wtedy, kiedy wyczuł, że nie będzie się musiał napracować. Zadziorny i pamiętliwy, jak tylko któryś z braci mu coś zrobił, nie zapominał i czekał, dopóki nie nadarzyła się okazja, by się zemścić i odpłacić za doznaną krzywdę. A mściwy był już od małego, więc nie wróżyło to niczego dobrego na przyszłość. Potrafił odgrywać się nawet na matce, kiedy mu się wydało, że dała mu mniej jedzenia na talerzu niż jego braciom. Zawsze po takiej sytuacji dochodziło w kuchni czy w domu do dziwnych incydentów. To pękła poszwa na poduszkę i pierze zaczęło z niej wylatywać. To na podłodze leżał rozbity talerz, znikały ścierki albo zupa okazywała się przesolona.
Trzeci był Gienek. I ten był chyba z żywej trójki najgorszy, ponieważ lubił eksperymentować. Najbardziej mu się podobało przeprowadzanie różnych doświadczeń na kurach i kaczkach, a szczególnie na pisklętach, jeśli się wykluły. Zawsze wszystko, co robił, robił w utajeniu, by nikt go nie zobaczył i tak raz za razem zastawiał pułapki na biedne małe kaczęta czy kurczęta, które oczywiście ulegały wypadkom i były uśmiercane na miejscu. Gienek wyglądał na spokojnego chłopaka, ale był najbardziej bystry i starał się, by nikt go nigdy nie złapał na gorącym uczynku. Miał w sobie również pogardę dla zwierząt, były kruche i słabe, nie potrafiły się obronić i umierały. Kopał kury i trzodę. Lubił się na nich z niewiadomego powodu wyżywać, dokuczać, maltretować. Spuszczał więc kaczki w wiadrze do studni, zamykał w piwnicy, podrzucał psu przy budzie. Patykiem odsuwał Szarikowi jedzenie, aby nie mógł go dosięgnąć, strzelał z procy do ptactwa, a kiedy jakieś inne zwierzę lub dzieciak mu dokuczyło, zawsze dostało nauczkę.
Helena często pomagała mamie w kuchni, a kiedy trzeba było, to oczywiście nie wzbraniała się od pracy na polu do późnej nocy. Wiedziała, jak ważne jest, aby zebrać plony, które pomogą im przeżyć zimę. Zresztą nie tylko im, ale również zwierzętom. Najbardziej kochała uprawę kwiatów w ogrodzie. To ona od najmłodszych lat najwięcej czasu spędzała wśród rabat, podlewając i odplewiając piękne rośliny, by spokojnie rosły. W domu pod wszystkimi oknami rosły maciejki, które tak niesamowicie pachniały nocami. Jak tu więc ich nie kochać.
Janek zaś robił, co mu kazano. Był jakiś inny, różnił się od wszystkich rozmarzonym spojrzeniem.
Kiedy jego brat Dawid szedł przez życie jak burza, on raczej starał się iść spokojnie. Nie wyciągał po wszystko ręki, jakby mu się należało. Nie skarżył się, kiedy dostało mu się mniej jedzenia. Nie buntował się, jeśli chodziło o pracę, ale czasami zdarzało się, że zwyczajnie się zamyślał, patrząc na chmury, czy widoczny jeszcze po nocy blady księżyc stojący jakby nieruchomo. Zastanawiał się, jak to wszystko możliwe, że te chmury płyną po niebie, a księżyc i słońce pojawiają się i każdego dnia przechodzą tę samą drogę, a potem znikają? Jako małe dziecko wiele takich spraw zaprzątało mu głowę i właśnie w takich momentach Andrzej najczęściej go przyłapywał, więc ściągał pas i bił na oślep. Bracia się śmiali lub nie robiło to na nich wrażenia, oni też nieraz przecież dostawali lanie, więc lepiej, że teraz nie padło na nich. Jak tylko jednak w pobliżu była Helenka, biegła w stronę ojca z płaczem:
– Ojczulku, nie bij go, proszę, on przecie nic nie zrobił…
Więc i jej się czasem dostawało. Kiedy ojciec znikał z widoku, Janek biegł za siostrą i ramionami obejmował płaczącą.
– Nie płacz, głuptasku. Następnym razem po prostu siedź cicho, to ci nic nie zrobi.
– Kiedy ja nie mogę patrzeć, jak cię biją!
– To potem nie możesz się mazać, jak też dostaniesz.
– Jak ty to lepiej, że ja też.
Janek popatrzył na zapłakaną twarz siostry i pogładził ją po policzku.
– Następnym razem uciekaj i nie patrz.
Znowu zaczęła płakać.
– Kiedy mnie tak tu boli – przyłożyła sobie rękę do piersi – kiedy tobie krzywda się dzieje.
Janek patrzył na nią z miłością, jak to dzieci na siebie patrzą i choć był młodszy od niej o rok, czuł potrzebę chronić siostrę, podobnie jak ona jego.
– Lepiej mnie niż tobie. Następnym razem obiecaj, że już nie przyjdziesz mi na pomoc.
– Kiedy ja nie mogę.
– Obiecaj!
– Ale…
– Jeśli mnie kochasz, to mi obiecasz.
– Obiecuję.
Ale jak to się mówi: obiecanki cacanki, bo kiedy doszło do kolejnego starcia ojca z synem, pierwsza znowu biegła Helenka i z płaczem błagała tatę o litość. I kończyło się łzami, bo inaczej się to skończyć nie mogło.
Mimo różnic w zachowaniach młodzi Wilczyńscy potrafili się jednak czasami dobrze bawić razem i porozumieć się bez krzyków. We wsi było wiele dzieci, które, niestety, podobnie jak i oni musiały pracować, więc dopiero późnymi wieczorami mogli się na chwilę spotkać. Noc na wsi jednak zjawia się szybko i choć w lecie dłużej bywa jasno, to w końcu nadchodzi ciemność, ale taka prawdziwa, że człowiek to by się mógł nawet zgubić, kiedy chmury przesłaniły księżyc. Wtedy to na niebie pojawiały się gwiazdy i świeciły tak zachęcająco, że mały Janek zanim poszedł spać, już umyty w zimnej wodzie i przebrany w rozdartą piżamę, wchodził na krzesło i wychylał głowę przez okno. Patrzył na migające gwiazdki i zastanawiał się, co się tam w tym wszechświecie znajduje i czy te światełka nie są czasem tymi, którzy kiedyś żyli na ziemi. Mama mu często opowiadała, że człowiek po śmierci zamienia się w gwiazdy i tam, z nieba, patrzy na tych, których tu zostawił.
Czasami na krzesełko wdrapywała się również Helenka.
– Patrzysz na gwiazdy? – pytała szeptem, by nie zbudzić braci, którzy spali już głębokim snem i pewnie i tak by ich nie usłyszeli.
– Tak.
– Gdyby cię teraz tato widział… – mówiła, równocześnie wychylając się bardziej za okno, by uważniej przyjrzeć się niebu.
– Ale nie widzi – odpowiadał Janek.
I siedzieli tak w oknie i oboje patrzyli w niebo. Czasami jedno z nich zasypiało, a wtedy drugie budziło go i szeptem poganiało do łóżka.
Janek nie garnął się do spania, ponieważ mieli tu tylko jedno wielkie łóżko i wszystkie dzieci musiały się w nim zmieścić. Często po nocach kopali się lub budzili, kiedy jednemu z nich się coś przyśniło, i zawsze ktoś komuś ściągał pierzynę. Nieustanny bój o kawałek ciepła. W lecie oczywiście nie było tak źle, gorzej w zimie.
Do szkoły mieli sześć kilometrów i zawsze musieli wcześnie wstać, by zdążyć na wyznaczoną godzinę. Chodzili pieszo w swoich mundurkach i wszyscy wyglądali niemalże tak samo. Lubili szkołę, bo tam przynajmniej nie musieli pracować, a mogli spędzać czas ze swoimi kolegami. Czasami jednak zdarzało się, że rodzice zabraniali im pójść na nauki. Powód był prosty: w gospodarstwie trzeba było wykonać jakąś robotę, jak nie wykopki, to koszenie zboża albo milion innych rzeczy, do których każda para rąk, nawet całkiem małych, okazywała się przydatna.
Rozdział 2
Zosia
Nieopodal znajdowało się kolejne gospodarstwo, w którym w roku 1960 na świat przyszła Zośka Nowakowska. Jasnowłosa i drobniutka dziewczynka należała do spokojnych dzieci, chociaż zakrawało na cud, że w ogóle przeżyła, bo urodziła się w siódmym miesiącu ciąży.
Jej matka Pelagia urodziła jeszcze syna Jakuba, a następnie bliźnięta: chłopczyka i dziewczynkę, Elwirę i Floriana. Potem zachorowała i od tego czasu, na jej szczęście, już nigdy nie zaszła w ciążę, za co była wdzięczna Bogu. Pelagia należała do kobiet słabowitych i szczupłych, ciągle wyglądała jakby była zagłodzona. Nie wyróżniała się niczym szczególnym i nigdy też nie zapisała się w historii wsi jako ktoś wyjątkowy. Jako kobieta bogobojna często się modliła i dobrym wzrokiem patrzyła na każdego napotkanego. Praca od rana do nocy przysparzała jej nieustannych chorób i powikłań z nimi związanych, jednakże dzielnie wszystko znosiła, wznosząc modły do Boga i starając się nie skarżyć. Jej życie mogłoby być całkiem znośne, gdyby nie mąż Antoni. Był to potężny mężczyzna, zdecydowanie przewyższał ją wzrostem i siłą. Mocnej postury z krzaczastymi brwiami i zaciśniętymi ustami, z brodą oraz blizną na twarzy, która mu pozostała po jakiejś dawnej bijatyce. Sprawiał wrażenie despoty i takim też w istocie był. W domu musiało być tak, jak jemu się podobało i żona nie miała nic do powiedzenia. Lubił, niestety, zaglądać do kieliszka, a po wódce często robił się agresywny.
Zosia rosła jak na drożdżach i bardzo prędko doganiała rówieśników. Przybrała na wadze i rozwijała się normalnie, a na świat patrzyła ciekawie i z zainteresowaniem. Widać było, że bardziej wdała się w matkę niż w ojca. Kiedy trochę podrosła, starała się wyręczać mamę w pracach, by jej choć trochę ulżyć.
Bardzo szybko zaczęła mówić, a jej ulubionym zajęciem było zadawanie pytań. Słowo „dlaczego” mogłoby większość kobiet doprowadzić do szaleństwa, ale na szczęście Pelagia była z natury cierpliwa i za każdym razem starała się znaleźć odpowiedź nawet na najbardziej dziwaczne pytania.
Kolejne dzieci również nie sprawiały problemów i chowały się znośnie.
Gdyby tylko Antoni przestał pić, wszystko układałoby się całkiem nieźle. Zbyt dobrze znała jednak życie, by sądzić, że taki dzień kiedyś nadejdzie. Zresztą wiedziała, jaki był przed ślubem i starała się to akceptować.
Zośka zaś biegała po ogrodzie, łapała motyle, zbierała chrabąszcze, wieczorami ganiała latające w ciemnościach świetliki.
Kiedy miała cztery lata, zdarzyła się dziwna sytuacja, która dała wiele do myślenia Pelagii. Mała podeszła do niej i złapała za rękę.
– Wiedziałam, że będziesz dobrą mamą.
Pelagia patrzyła na córkę i nie rozumiała, o co jej chodzi.
– Kiedy byłam w niebie, patrzyłam z Nim na ciebie. To On mnie zabrał tu i pokazał mi cię pierwszy raz.
– Kto? – zapytała zmieszana matka.
– Bóg. Miałam wtedy skrzydła, jak anioły, teraz ich nie mam. On powiedział, że bardzo pragniesz mieć dziecko i że jeśli chcę, mogę do ciebie przyjść, żeby On ci mógł dać to, o co go prosisz.
W oczach Pelagii pojawiły się łzy. Tylko ona wiedziała, jak bardzo chciała mieć dziecko i jak żarliwie modliła się o to do Boga. Teraz ta mała mówiła jej o czymś, z czego nigdy nikomu się nie zwierzyła. Przeszły ją dreszcze.
– Nie wymyślaj, to by się Bogu nie podobało.
– Mówię prawdę! – Mała wyglądała, jakby się miała rozpłakać.
Pelagia postanowiła podejść do sprawy z innej strony.
– A co jeszcze mówi ci ten Bóg?
– Że nie mamy wiele czasu. Będziemy się musiały wkrótce rozstać.
Kobietę przeszedł kolejny nieprzyjemny dreszcz. Włosy stanęły jej dęba.
– Czemu? I kiedy ci to niby mówi?
– Powiedział, że czasami tęskni za niektórymi duszami tak bardzo, że je szybko zabiera z powrotem do siebie.
– I kiedy ci to mówi? – zapytała ponownie.
– Czasami do mnie przychodzi i zabiera mnie tam. Kiedyś przychodził często, zawsze, kiedy w nocy się bałam. Teraz już tylko czasami.
Czy to może być prawdą, zastanawiała się kobieta. Czy rzeczywiście jej córka mówi prawdę, czy po prostu ma wybujałą fantazję? Skąd jednak dowiedziałaby się o jej gorących prośbach zanoszonych do nieba? To było wprost nie do uwierzenia.
Nagle Zośka zaczęła płakać.
– Czemu płaczesz? – Matka przytuliła ją do siebie.
– Bo zapominam, a ja nie chcę zapomnieć.
Pelagia należała do prostych kobiet i zrozumienie tego, co mówiło jej dziecko, było zbyt wielkim obciążeniem. Zakazała małej opowiadać o tym komukolwiek, a sama prędko wmówiła sobie, że to zwykłe dziecięce bajdurzenia. Niestety, miała sobie o tym przypomnieć za parę lat.
Dzieci prawie wcale nie interesowały Antoniego i rzadko kiedy je zauważał. Zwykle wówczas, kiedy był pijany, ponieważ ich głosy i śmiechy działały mu na nerwy.
– Każ im się uciszyć! – krzyczał na żonę.
– Kiedy to są dzieci, jak mają być cicho? Bawią się tylko.
– To niech się bawią gdzie indziej! Mało to miejsca na dworze?
Pelagia wzdychała i dla pewności wyprowadzała maluchy, wiedząc, czym to się może skończyć. Nieraz już podniósł na nią i na dzieci rękę, więc wolała dmuchać na zimne.
Czasami, kiedy chodziła do kościoła, spoglądała ukradkiem na rodzinę Nowowiejskich, którzy przeprowadzili się tu parę lat wcześniej. Ona miała na imię Franciszka i wyglądała jak dystyngowana dama. Zawsze ładnie ubrana, uśmiechnięta, zadbana. On, Roman, przysadzisty chłop, ale miły i przystojny, zawsze trzymał żonę pod rękę, ubrany w garnitur i błyszczące ciemne buty. Tworzyli doskonałą parę. Pelagia wiedziała, że Franciszka nie pracuje i ma w domu służącą, bo takie sprawy szybko się rozchodzą. Nie trzeba było plotek, wystarczyło spojrzeć na jej delikatne ręce, by wiedzieć, że nie zostały stworzone do pracy.
Często w nocy leżała w łóżku obok chrapiącego Antoniego i po jej twarzy spływały ciche łzy. Nie, nie skarżyła się na nic, to by się Bogu nie podobało. Każdy dostaje takie ciężary do dźwigania, na jakie zasługuje i jakie zdoła unieść. Bywało jednak, że kiedy przymknęła oczy, wyobrażała sobie, jak idzie pod rękę z takim panem jak Roman Nowowiejski i robiło jej się smutno i ciężko na sercu. Smutek za niepoznanym, za górami, które są dla człowiek nieosiągalne, za innym życiem, aczkolwiek kto wie, czy w tym innym życiu nie czułaby się równie nieszczęśliwa?
Mała Zośka spała w drugim pokoju wraz z bratem Jakubem i bliźniętami. Ci często budzili się po nocach i płakali, ale zawsze wtedy Zośka była pierwsza na nogach, jeszcze przed matką, i uspokajała rodzeństwo, podśpiewując im cichutko.
Wchodząc do pokoju, rozespana Pelagia patrzyła na małą córkę i uśmiechała się. Będzie z niej dobra matka, a gdyby, nie daj Boże, coś się zdarzyło, może i zaopiekuje się tymi malcami.
– Idź spać, dziecko. – Wzięła ją na ręce i zaniosła na ciepłe posłanie.
Gładziła córkę po włosach, co Zośka bardzo lubiła, i czekała, aż jej oddech stanie się spokojny i miarowy, a potem wstawała i szła do pokoju obok. Na szczęście z reguły bywała tak zmęczona, że nawet to głośne chrapanie męża przestało jej przeszkadzać.
Rozdział 3
Łukasz
Łukasz był pierwszym i jedynym synem Nowowiejskich. Jakby nad rodziną wisiała jakaś klątwa. Od pokoleń ród niemalże zawsze był na granicy istnienia, rodziło się bardzo mało dzieci. Jeżeli zaś zdarzało się, że jakimś cudem przyszło ich na świat więcej, za każdym razem choroba zabierała jedno po drugim. Franciszka z Romanem w dwa lata po ślubie przyjechali do wsi Karkoszka, gdzie kupili piękny domek za pieniądze, które ona otrzymała w spadku po dalekim krewnym. Kiedy w 1960 roku, parę miesięcy po przeprowadzce na wieś urodził się Łukasz, byli bardzo szczęśliwi. Wszystko układało się pomyślnie i nie mogli narzekać.
Niestety, potem Franciszka niemal co roku zachodziła w ciążę, zawsze jednak kończyło się poronieniem. Jakby kolejne dziecko nie było im już pisane. I nie było. Łukasz został jedynakiem.
Chłopiec był inteligentny i, czego można się spodziewać, stał się również oczkiem w głowie rodziców. Oboje kochali go miłością czułą i obchodzili się z nim jak z jajkiem. Gdyby mu się coś przydarzyło, byłaby to dla nich życiowa katastrofa. Nic się jednak nie miało zdarzyć, w każdym razie jeszcze nie teraz. Teraz nastał dobry czas dla całej rodziny.
Chłopak bardzo szybko zaczął mówić, więc matka stosunkowo wcześnie zajęła się jego edukacją. Nauka szła mu bardzo dobrze. Wiedzieli, że nie będą mieli z nim problemów.
Gospodarstwo, które kupili, miało około stu hektarów, a więc pracy było co niemiara.
Żona jednak i dziecko nie musieli się obawiać harówki. Do tego wynajmowało się przecież ludzi ze wsi.
Łukasz był dzieckiem pięknym. Długie jak u dziewczynki rzęsy sprawiały, że jego ciemne oczy wydawały się większe niż w rzeczywistości. Miał ciemne, po ojcu, włosy i oliwkową cerę, aczkolwiek rodzicie nie wiedzieli po kim, bo żaden z przodków śniady nie był. Ale kto wie, jaka była historia rodu, wszystkich przecież nie znali, a czasy wojny zrobiły swoje i przetrzebiły familię.
Chłopiec był spokojny i potrafił sam zająć się sobą. Rodzice nie miewali z nim kłopotów. Z natury bywał ostrożny i zanim cokolwiek zrobił, myślał nad konsekwencjami. Cechowała go swego rodzaju dojrzałość, jakby miał więcej lat niż w istocie.
Lubił, kiedy matka czytywała mu bajki i w wieku pięciu lat sam już nieźle składał litery, co było dla wszystkich bardzo miłym zaskoczeniem. Rodzice i Łukasz siadywali każdego wieczora w bawialni i wspólnie poznawali losy bohaterów powieści, najpierw tych dziecinnych, potem coraz dojrzalszych. Pani domu często grała na pianinie i można było słyszeć jej cichy śpiew.
W ich rodzinie działo się inaczej niż w chatach wieśniaków. Oni właściwie nie chcieli się wyróżniać i z każdym sąsiadem utrzymywali dobre stosunki. Dla każdego mieli dobre słowo, a jeśli trzeba było pomóc, to pomagali.
Czasami zdarzało się też, że i Franciszka spędzała czas w ogródku i plewiła czy siała, w zależności od pory roku. Lubiła pracować, choć nie musiała nic robić. Taka spokojna praca, nie na siłę i nie z musu, ale dla upodobania, zapewniała pani Franciszce swego rodzaju dopełnienie szczęścia.
Łukasz bardzo interesował się pianinem, a jak tylko jego matka to spostrzegła, zaczęła go uczyć gry.
Ich dom znacznie różnił się od wszystkich tych, które znajdowały się w okolicy. Nie tylko dlatego, że były tu książki i pianino, ale dlatego, że posiadali pieniądze, a co za tym idzie, stać ich było na lepsze życie.
Łukasz więc wyrastał w spokoju i nigdy nie zaznał głodu. Z natury dobry i spokojny, potrafił dojrzeć rzeczy, których nie zobaczyłoby inne dziecko w jego wieku, na przykład to, że komuś jest źle i ciężko na duszy.
Rodzice byli z niego coraz bardziej dumni. Pani Franciszka malowała go często na płótnie i każdego roku przybywały kolejne obrazy z wizerunkiem syna.
Można spokojnie powiedzieć, że Łukasz, jako jedyny, był dzieckiem szczęścia.
Czasem bywa, że ludzie lgną do siebie, nie wiadomo z jakich powodów, tak jak opisana tutaj trójka: Łukasz, Zosia i Janek. Już niedługo mieli się poznać, a Bóg czy fatum połączy ich losy na zawsze.
Rozdział 4
Szkolne lata
Cała trójka urodziła się w tym samym roku, więc kiedy przyszedł czas i w wieku siedmiu lat poszli do szkoły, wreszcie się poznali. Właściwiej byłoby napisać, że znali się już wcześniej, bo to przecież oczywiste, ponieważ mieszkali niedaleko siebie, jednakże teraz po prostu się do siebie zbliżyli. Nie ma się temu co dziwić, droga była daleka, spędzali więc ze sobą wiele godzin w ciągu dnia.
Szkoła była starym budynkiem o słomianym dachu. Każde dziecko miało własny stolik z kałamarzem. Los tak chciał, że Janek, Zosia i Łukasz, siedzieli niedaleko siebie.
Przez wszystkie lata spędzone w szkole trójka przyjaciół pomagała sobie, jak tylko potrafiła. Łukasz był z nich najzdolniejszy i najpilniejszy. Zosia starała się mu dorównać, Janek zostawał w tyle, ale tylko dlatego, że czasami nie było go na lekcjach. Przyjaciele starali się mu po drodze przekazać wszystko, co go ominęło poprzedniego dnia, ale nie zawsze się to udawało. Bo przecież musieli pobiec na pobliskie pole makowe, na którym rwali suche makówki, ostrożnie uchylali wieczka i wysypywali zawartość na ręce, po czym wszystko znikało w ustach. Innym razem musieli wskoczyć na pole kukurydzy, czy w zimie na szybko ulepić bałwana. Pomysłów im nigdy nie zabrakło.
Albo gdzieś w oddali zauważyli słoneczniki i Zosia koniecznie chciała się zmierzyć, czy czasem już jej nie przerosły. Potem złościła się, jak to możliwe, że ona rośnie tak powoli, a słoneczniki z dnia na dzień stają się coraz większe.
To znowu gonili jakiegoś kota. Albo próbowali złapać ptaka czy motyle. Kto pierwszy, ten lepszy. Kto pierwszy, ten jest królem i panem świata.
Wymieniali się przyniesionymi z domu kanapkami. Janek miał niemalże zawsze to samo: chleb ze smalcem. Zosia: chleb z masłem i cukrem, Łukasz bułkę z szynką lub serem. Oczywiście bywała też opcja kupienia bułki i mleka w szkole, ale nie wszyscy mieli na to pieniądze.
– Nie lubię mleka! – powiedział Łukasz, otrząsając się z obrzydzeniem.
– A ja wprost przeciwnie! – zareagowała Zosia.
– A ja lubię zjadać kożuch z ciepłego mleka – dodał Janek.
Wracając do domu, często na swej drodze spotykali Głupią Ankę, niepełnosprawną dziewczynkę z dziwną chorobą skóry, której nie dało się wyleczyć. Jej rodzice chodzili z nią do mądrej babki mieszkającej we wsi, ale i ta nie znalazła na to rady. Mało tego, dziewczynka miała jedną nogę krótszą i kulała, co sprawiało, że wszyscy się z niej śmiali lub uciekali od niej. Często ta Anka płakała lub siedziała za płotem, trzymając się rękami sztachet, ze smutnym wzrokiem wlepionym w dzieci.
Z czasem nauczyła się omijać ludzi i stronić od nich, aby jej nie dokuczano. Nawet rodzice nie mieli dla niej serca. Biedaczka usłyszała pewnego razu matkę mówiącą takie słowa:
– Wolałabym, żeby ta Anka umarła. Byłoby mniej problemu.
Ale Anka nie umarła i żyła nadal, dręczona przez ludzi. Często chodziła głodna, bo jakoś nieustannie o niej zapominano, aż raz, idąc do szkoły, zauważył ją Łukasz i oddał jej swoją bułkę.
– Po co jej dajesz? – zapytał Janek. – Będziesz głodny.
– Żal mi jej, to dlatego.
Janek podzielił się swoim chlebem z kolegą, jakżeby inaczej, a Łukasz zyskał w osobie Anki przyjaciółkę na całe życie. Dziewczyna często potem chodziła koło jego domu, więc zabierał ją do siebie i dawał coś do jedzenia.
Anka pałętała się po całej wsi i nikt nie zwracał na nią uwagi. Dzieci, niestety, nie znajdowały w sobie współczucia i widząc ją, zawsze rzucały kamykami czy szturchały patykami, a ona uciekała z krzykiem, kulejąc przy tym tak, że wszyscy się śmiali.
Niepodal znajdowała się remiza, skupisko drzew i krzewów z małym naturalnym stawem, gdzie się dało odpocząć i popływać. Tam można było spotkać Janka, który przesiadywał i wpatrywał się w drzewa, w mrówki chodzące po piasku, chmury na niebie i zastanawiał się nad sensem życia i światem. Oczywiście, o ile czas mu pozwolił.
Wieczorami, a w lecie to już właściwie nocą, bo w gospodarstwach było dużo pracy, dzieciarnia spotykała się na drodze i grała w dwa ognie, w chowanego, ciuciubabkę i inne zabawy, na które zawsze jednak było zbyt mało czasu, bo nieustannie rozlegało się wołanie którejś matki nakazujące powrót do domu. Dzieci broniły się, jak mogły, chcąc jak najdłużej się bawić, przecież tak dobrze im było ze sobą, dlaczego rodzice są tacy źli i okrutni? Nawoływania często się powtarzały, a kiedy jakieś dziecko długo nie słuchało, rodzic pojawiał się na drodze z pasem i rozlegały się krzyki i błagania, by nie bił.
Rankiem znowu zaczynały się ciężkie prace. Trzeba było wydoić krowy i nakarmić zwierzęta. Zebrać śmietanę i ubijać masło, które następnie wyciskano w drewnianej foremce z kwiatkiem, żeby ładnie potem wyglądało. Robiło się sery, zbierało jajka i taką ochotę się miało zjeść coś z tego. Żeby chociaż kawałek sera… Ale nie, wszystko szło do miasta na sprzedaż. Sprzedawało się bądź to na targu, bądź też woziło się na rowerze do wcześniej umówionych miastowych.
Kiedy nadszedł czas koszenia pszenicy czy żyta najpierw szli mężczyźni z kosami, potem kobiety i dzieci z sierpami, by wyciąć jeszcze to, co wyciąć się dało.
Kopanie ziemniaków również nie należało do tych łatwych obowiązków. Na szczęście zdarzało się tylko raz w roku, choć świeżo rozorana ziemia pięknie pachniała, to krzyż bolał tak, że się wyprostować potem nie dało.
Latem robiono również dżemy i marmolady, zaprawiało się ogórki, kisiło kapustę, którą trzeba było godzinami deptać w beczce…
Co by się mogło zepsuć, wkładano do słoików i w wiadrze spuszczano głęboko do studni, bo tam zawsze było zimno, a to dawało pewność, że nic się nie zepsuje. Reszta rzeczy spoczywała w piwnicy, gdzie również panował chłód.
Zimą sprawa wyglądała o wiele gorzej. Siedziało się wtedy w kuchni i zajmowało najgorszą i najbardziej monotonną pracą, jaką można sobie wyobrazić: skubaniem pierza. Janek tego nie znosił i uważał, że to nie dla niego, ale jak raz dostał w twarz od matki, przestał protestować.
– Chcesz, żeby cię ojciec usłyszał? Wiesz, jak się to skończy – powiedziała cicho.
Zimą też mogli się spotykać, nie inaczej. Czasami napadało tyle śniegu, że nie dało rady przebić się do szkoły. Po wsi każdego ranka jeździła furmanka, zbierająca mleko. Czekało się, a jak wóz przejechał, to wtedy można było po śladach kół jakoś dostać się do podstawówki. Bywało jednak i tak, że pan z mlekiem się spóźniał albo też nie przyjechał w ogóle, bo i dla niego droga okazywała się nieprzejezdna, więc dzieci zostawały w domu.
W tamtych czasach spadało tyle śniegu, że pięćdziesiąt lat później ludzie będą to jedynie wspominać.
Najgorsze w taką zimę okazywało się opuszczenie rano łóżka, kiedy cały dom był wyziębiony i nieprzyjazny. Zaś wyjście na dwór, do chlewa czy obory, to po prostu była katorga. O tej porze na zewnątrz panowały jeszcze ciemności, a człowiekowi, nie dość że chciało się spać, to trząsł się z zimna jak osika, a zęby szczękały od mrozu.
Jakie te świnie to jednak są głupie, pomyślał kiedyś Janek. Siedzą w zamknięciu i nawet nie starają się uciec. Dostają każdego dnia jedzenie. Oporządzamy im chlew i staramy się o nie, a one chyba są nawet za to wdzięczne i przybierają każdego dnia na wadze. Nie wiedzą, że to wszystko się robi nie z potrzeby serca, ale zwyczajnie po to, by je zabić i napełnić głodne ludzkie żołądki.
Kiedy spotykał się z przyjaciółmi, to biegli na najbliższe wzgórze i zjeżdżali na sankach lub workach wypchanych słomą. Zabawa była przednia. Potrafili tak pół dnia włazić na górę i zjeżdżać, i tak na okrągło. Robili na śniegu anioły, rzucali się śnieżkami, jedli czysty biały śnieg lub lizali sople lodu, które urwali z jakiegoś dachu czy studni.
W tych wyjątkowych chwilach zima i mróz nikomu nie wadziły.
Gienek często bił młodszego Janka, próbując zmusić go, aby to on wyręczał go w niektórych pracach, szczególnie, kiedy trzeba było rano zajmować się trzodą. Wyrzucał go kopniakami z łóżka, groził i uderzał pięؐściami po głowie, co czasami bardzo bolało. Janek, oczywiście, oddawał mu, ale był od brata słabszy, więc z reguły przegrywał.
Gdy zaś Gienek wchodził do chlewa, to najpierw wlewał świni jedzenie do koryta, a potem ją kopał i uciekał. Żeby chociaż pokazać, kto tu rządzi. Żeby odreagować.
Dawid wydawał się najbardziej rozumny i rzeczywiście dużo potrafił pomagać, jeśli tego chciał. A chciał zawsze wtedy, kiedy nikt go do tego nie zmuszał i nie bił. Uważał, że każdy problem można rozwiązać, po co więc od razu ściągać pas?
Helmut często obserwował braci, a jak tylko który mu coś zrobił, lub nie zrobił tego, czego on chciał, zawsze doprowadził do tego, by podpadli rodzicom. Dziwnym sposobem, jak któryś coś zbroił, rodzice dowiadywali się, co się stało i kto to zrobił.
Raz w taką zimę Helenka wyszła na podwórko i choć drżała z zimna, chciała przebiec do chlewa, by pomóc Jankowi. Na jej nieszczęście ogromny kogut, przywódca stada, zauważył ją i z jakiegoś powodu uznał za zagrożenie, więc wskoczył jej na głowę i zaczął dziobać. Narobiła krzyku, a choć starała się go zepchnąć, nie udawało jej się to. Bracia, oczywiście, od razu to zauważyli i mieli z tego wielką frajdę. Choć Helenka wołała o pomoc, żaden się nie pofatygował. Dopiero Janek, usłyszawszy jej krzyki, wybiegł z obory z łopatą i szturchnął koguta tak silnie, że dziewczynę zostawił.
Takie małe incydenty jedynie utrwalały więź między dwójką najmłodszych dzieci i odsuwały coraz bardziej od trójki pozostałego rodzeństwa.
Kiedyś i Gienka zaatakował zadziorny kogut. Ptaszysko skoczyło i na niego, bo broniło swojego terytorium. Gienek się jednak nie bał. Złapał kuraka za nogi i walnął silnie o ziemię, zabijając na miejscu. Kopnął jeszcze parę razy truchło i wrzucił do kurnika, by go od razu nie znaleziono.
Rozdział 5
Śmierć w domu
Pewnego ranka Zosia nie przyszła do szkoły. To znaczy nie czekała przed domem, jak to zwykle bywało, a choć Janek wołał, nikt nie pojawił się na progu.
Poszedł więc za braćmi sam. Trwało to tak jeszcze dwa kolejne dni, zanim nie rozniosło się po wsi, że jej matka, Pelagia, jest umierająca.
Agonia kobiety trwała długo. Leżała w gorączce i błędnym wzrokiem patrzyła po zebranych.
– Może trzeba mamę zawieźć do szpitala? – pytała ojca przerażona Zośka.
Ten już był pod wpływem alkoholu, bo sam nie potrafił sobie poradzić z tym, co się działo, więc strach zalewał wódką.
– A po co do szpitala? Tam tylko ludzie umierają.
Zośka płakała. Trójka rodzeństwa siedziała skulona na łóżku i nic nie mówiła.
– W szkole mówili…
– Ty do tej szkoły nawet nie powinnaś chodzić! Jeżeli was tam uczą takich głupot, to tylko strata czasu. Każdy wie, co w szpitalach z ludźmi robią.
Pelagia miewała przebłyski świadomości, a wtedy łapała córkę za rękę i mówiła:
– Powiedz ojcu, żeby po babkę posłał.
Wreszcie zgodził się posłać po znachorkę. Ta jednak, jak tylko weszła do izby, przeżegnała się i powiedziała, patrząc na leżącę niebogę:
– Czamuście mnie nie zawołali pryndzyj? Toż tu już jo nic zrobić niymoga. Tu kostucha już pod głowom stoji, bo jom wyraźnie widza.
Pomimo tego została i pomogła, ile się dało, aczkolwiek kręciła głową i narzekała.
– Jo już wiyncyj nic tu nie zrobia. Zawiyźcie jom do szpitala. Abo yno rzykejcie.
Dni uciekały, a matce się nie poprawiało. Ojciec pił i pił, a Zośka nie tylko matką się opiekowała, ale musiała też zadbać o resztę. Na szczęście była już dobrze przyuczona do takich prac, choć podczas przyrządzania posiłku płakała. Była po prostu za mała na to, co się działo.
Wieczorami siadywała przy matce i obmywała jej twarz wodą, a na głowę dawała zimne okłady, nic więcej nie mogła zrobić. Modliła się też w duchu i zasypiała przy niej, ze śladami zaschniętych łez na policzkach.
Mama obudziła ją w nocy. Chwyciła za rękę swoją zimną dłonią. Zośka się przestraszyła, tak była lodowata.
– Zosia, dziecko. Teraz wszystko na tobie zostanie.
– Mamo, przecie wyzdrowiejesz…
– Ja już nie mam siły. Tak mi cię żal, tak mi ciężko. Ale jak Bóg powoła nas do siebie, to nic nie możemy na to poradzić.
Zosia zaczęła płakać. Za oknem świtało, ale dopiero robiło się szaro i długo jeszcze trzeba będzie poczekać na dzień.
– Targowałam się z Bogiem. Przynajmniej tak mi się wydawało – mówiła cicho matka i gładziła dziecko po głowie. – Ale nie ma człowiek żadnej mocy, by Go przekonać. Jak się czas kończy, trzeba iść.
Pelagia nabrała powietrza w płuca i przez chwilę zbierała siły. W płucach jej tak okropnie świszczało, że strach było słuchać.
– Ty musisz być silna, Zosia. Tylko w tobie nadzieja dla rodzeństwa.
Znowu chwila ciszy. Gdzieś tam z głębi domu odezwało się tykanie zegara odmierzającego kurczący się czas.
– Ojca staraj się nie denerwować. Rób po swojemu, ale zawsze się z nim zgadzaj. Pamiętaj.
A potem matce opadły powieki i zdawało się, że zasnęła.
Zośka po chwili wtuliła się w nią i również zamknęła oczy. Czuła, że dzieje się coś złego, co na zawsze odmieni jej życie. Ale teraz, leżąc z matką w łóżku, obejmując ją i czując jej zapach, na chwilę zaznała spokoju. Jakby wszystko miało się ułożyć.