Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowieść o czasie wojny. O ludziach żydowskiego pochodzenia, którzy pewnego dnia zostają
skazani na Oświęcim.
Natan, mieszkający w Krakowie, zakochuje się w Marlenie, Niemce przygarniętej przez jego
rodzinę, i nie widzi poza nią świata. Tymczasem Marlena nie jest tym, za kogo się podaje, a
rodzina srogo zapłaci za swoją dobroć.
Świat mieszkającego w Pradze Jony niszczy wojna. By ocalić mu życie, rodzina decyduje się wysłać go do Terezina, ale Terezin okazuje się czymś innym, niż sądzili.
Icek, kolega Natana, wyjeżdża do Ameryki, by zarobić na wymarzony sklep, który ma zapewnić spokojną starość matce. W Ameryce jednak nic nie układa się tak, jak miało być.
Jego matka, Róża Kranz, zostaje w Krakowie. Kiedy wybucha wojna, nie chce uciekać wraz z innymi, ponieważ czeka na powrót Icka.
Pozbawieni wolności ludzie są niczym ptaki bez skrzydeł, nie mają ani możliwości ucieczki, ani ratunku.
Czy uda im się jeszcze wrócić do domu?
Czy uda im się odnaleźć dawne życie?
A może wszystko ułoży się zupełnie inaczej...
Postanowiłem, że czegokolwiek zażąda ode mnie ten Niemiec, dostanie to. Uznałem, że nie mam nad czym się zastanawiać. Zbyt wiele widziałem trupów, by stawiać opór. Chęć przeżycia była silniejsza niż strach przed tym, co mój oprawca chciał mi uczynić. Miałem nadzieję, że ocalę matkę i siebie i dostanę szansę, by spotkać Marlenę. Bo niczego bardziej nie pragnąłem, niż ją odnaleźć, aby zapłaciła za swoje czyny.
***
Wtedy wrzucili go do kadzi i zamknęli wieko. Jeden z nich usiadł na beczce, by się nie mógł wydostać. Jona nabrał wcześniej powietrza, licząc, jak długo uda mu się wytrzymać. Może minutę, dłużej raczej nie. Kiedy tak siedział skulony w zimnej wodzie, bał się o życie. Wiedział, że teraz kolejny raz jego los zależy od woli innego człowieka. Już zaczął się modlić w duchu i prosić Boga o szybką śmierć, kiedy wieko się otworzyło, a on wyskoczył z wody, nabierając powietrza w płuca. Kapo sądzili, że się już utopił, tymczasem jeszcze żył i jak ryba wyrzucona na brzeg łapał powietrze. Koledzy czym prędzej odciągnęli go na bok. Udało mu się przeżyć.
***
Jadąc w tym cuchnącym wagonie, zrozumiał, że śmierć jest na wyciągnięcie ręki. Strach, który go ogarniał na myśl, co ich tam czeka, był paraliżujący. Bezsilność była chyba jednym z najgorszych uczuć, jakich doświadczył w życiu. Kiedy człowiek nie może decydować o swoim losie, umierała nadzieja i umierało też poczucie godności.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 284
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tego autora w Wydawnictwie WasPos
SAGA RODZINNA
Jesienne liście
CYKL KRONIKA CZAROWNIC
Kronika czarownic. Pokolenia widzących
Kronika czarownic. Pokolenia złych
POZOSTAŁE POZYCJE
Spadek Barbary Tryźnianki
Zniszczone pianino
Ptaki bez skrzydeł. Uwięzieni w Auschwitz
W PRZYGOTOWANIU
Kronika czarownic. Pokolenia samotnych
Dwór na wrzosowiskach
Bazylikata. Zmierzch wampirów
Syn pastora
Dwa tygodnie w Warszawie
Wszystkie pozycje dostępne również w formie e-booka
Copyright © by Andrzej F. Paczkowski, 2023Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2023All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Barbara Mikulska
Korekta: Aneta Krajewska
Projekt okładki: Adam Buzek
Zdjęcia na okładce: © Puli81 oraz © andreiuc88/Shutterstock
Ilustracja przy nagłówkach: © by Pixabay
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]
Wydanie I – elektroniczne
Wyrażamy zgodę na udostępnianie okładki książki w internecie
ISBN 978-83-8290-413-0
Imprint Mroczne HistorieWydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
Natan
Jona
Icek
Natan
Jona
Icek
Róża
Natan
Jona
Icek
Róża
Natan
Jona
Icek
Róża
Natan
Jona
Icek
Róża
Natan
Icek
Natan
Jona
Icek
Róża
Natan
Jona
Icek
Róża
Natan
Róża
Natan
Natan
Jona
Róża
Natan
Jona
Icek
Róża
Natan
Jona
Róża
Natan
Jona
Natan
Róża
Jona
Natan
Róża
Jona
Natan
Natan
Natan
Natan
Jona
Natan
Jona
Natan
Jona
Natan
Jona
Icek
Róża
Jona
Róża
Natan
Od autora
Natan
Wyobraź sobie zwykły dzień, kiedy śnieg pada na chodzących pod ścianami domów ludzi, blade lampy zmieniają płatki w srebrny pył, wyglądem przypominający kurz sypiący się ze skrzydeł aniołów fruwających na szarym i mrocznym niebie. We wszystkich kątach i zakamarkach uliczek zbierały się poduchy białego pierza, które z powodu panującego zimna nie znikały, ale migotały w świetle smutnych, samotnych latarni. I ja mógłbym tak stać. Mógłbym być częścią tego świata: milczącego, cichego, utulonego w nirwanie niedoskonałej doskonałości.
Wyobraź sobie ciszę ogarniającą dom pełen ciepła rozchodzącego się z kominka. Ciszę, która oddycha własnym regularnym, niesłyszalnym rytmem, dostosowując się do miarowego bicia serc domowników.
Wyobraź sobie niepokój wywoływany przez myśli o nadchodzącym jutrze, powodujący, że na czole pojawia się zmarszczka. Świeca na stole mruga do mnie pieszczotliwie; otulając swoim blaskiem niczym matka ramionami, sprawia, że ciemny pokój nie jest już straszny.
Lubiłem taki czas, spokojny, bezpieczny.
Okryty kocem wpatrywałem się w spadające z nieba płatki śniegu. Wiedziałem, że kiedyś znikną, jak i my znikniemy. Bo nic nie trwa wiecznie…
W takiej oto ciszy rozległo się pukanie do drzwi. Wiedzeni ciekawością wszyscy ruszyliśmy, by otworzyć, zachowując ostrożność i patrząc na siebie z niepewnością. Może ta noc była magiczna, może ktoś tam w górze kierował zdarzeniami, by wszystko potoczyło się, jak potoczyć się miało.
– Dobry wieczór… – powiedział nieśmiało przyjaciel naszej rodziny, pan Eliasz. – Proszę was o pomoc…
Patrzyliśmy na niego z ciekawością. Obok stała młoda dziewczyna, wystraszona i dygocząca z zimna. Tata wyszedł na chwilę z panem Eliaszem. W tym samym czasie matka otworzyła szerzej drzwi i gestem zaprosiła gościa do środka.
– Wejdź. Na dworze jest zimno – powiedziała, choć nie wyglądała na zadowoloną.
Dziewczyna weszła do środka, patrząc chwilę za oddalającymi się mężczyznami, a potem powiedziała cicho:
– Nazywam się Marlena. Marlena Schneider.
Gdy ojciec wrócił, skinął na matkę, a ta od razu ściągnęła z przybyłej płaszcz i zaprowadziła ją do pokoju.
Widziałem niepokój w jej oczach. Choć nic nie mówiła, czułem, że jej się ta sytuacja nie podoba. Właściwie to chyba się bała, bo przecież matka nigdy nie bywała zła, a wręcz przeciwnie każdemu pomagała. Ale czasy były trudne. Ona zaś respektowała decyzję ojca.
Tego wieczora jak zwykle zgromadziliśmy się w ciepłej kuchni. Przed nami na stole leżały dzisiejsze gazety: Chwila i Nowy Dziennik. Israel Sanohen, gromadził nas, by w zaciszu domowym poinformować o przebiegu swojego dnia oraz o najważniejszych wydarzeniach. Ojciec często wracał myślami do historii. Był człowiekiem spokojnym, obdarzonym charyzmą i dobrym sercem, jak i mądrym spojrzeniem. Kiedy mówił, słuchaliśmy bez przerywania, wpatrując się w niego takim samym wzrokiem, jakim wpatrywała się w niego matka.
– Pamiętacie, że w roku 1921 nowo wybrany Sejm Ustawodawczy uchwalił Konstytucję Marcową?
Pamiętaliśmy, wiele razy ojciec nam o tym przypominał, mógłbym to powiedzieć na głos, ale lubiliśmy go słuchać, zgodnie więc milczeliśmy.
– Przyznano Żydom wolność religijną i równość wobec prawa, tak jak wszystkim innym obywatelom. Zagwarantowano nam równouprawnienie oraz możliwość kształcenia i kultywowania tradycji.
Co prawda znaliśmy to z jego opowiadań, ale nie za bardzo rozumieliśmy, po co nam ciągle powtarza tę historię. Uczyliśmy się, poruszaliśmy swobodnie, utrzymywaliśmy kontakty z kolegami i znajomymi. W pewnym sensie nie uświadamialiśmy sobie, że to, co teraz dla nas oznacza normalne zwykłe życie, może być inne. Przynajmniej my nie widzieliśmy różnic. Tuż obok nas mieszkała inna rodzina, nasze drzwi znajdowały się na wprost wejścia do ich mieszkania, nie sposób więc było się mijać bez słowa, zresztą nie było takiej potrzeby. Byliśmy wszyscy tacy sami, chodziliśmy do tych samych szkół. Rozmawialiśmy w tym samym języku, choć nasza rodzina mówiła dodatkowo w jidysz, a także po ukraińsku. Trochę znaliśmy również niemiecki. Między nami nie było podziałów na Żydów czy nie-Żydów.
– Rok później wybrano na prezydenta Gabriela Narutowicza. Wybuchły zamieszki antyżydowskie: pobito posłów i wyrzucono studentów z uniwersytetu. W efekcie 16 grudnia zastrzelono Narutowicza. I wtedy…
– …oskarżono Żydów o to zabójstwo – dodałem, gdyż znaliśmy dobrze wszystkie te wydarzenia. Ojciec uśmiechnął się do mnie, kiwając głową. Wtedy odezwał się mój brat Aron:
– Wiemy też, że w 1924 roku wprowadzono stabilizację pieniądza z marki polskiej na złotówkę. Reforma ta doprowadziła do kolejnych konfliktów. W 1925 w wyniku kryzysu wzrosło bezrobocie. Kryzys gospodarczy pogłębiał się jeszcze w wyniku wojny celnej prowadzonej z Niemcami. Żydzi opuszczali Polskę. Ich celem była Palestyna. Wiemy, że przez kolejne lata dochodziło do pogromu Żydów, ogłoszono przeciwko nam „ekonomiczną wojnę“, dochodziło do napaści, zdarzały się morderstwa. W końcu niecałe dwa lata temu Bolesław Pasecki wezwał do poparcia nazizmu i wygnania nas z Polski. Obmyśla się najróżniejsze plany, jak się nas pozbyć, już od wielu lat. Pozbawia się nas obywatelstwa, zabiera majątki… – Wzniósł ręce, jakby się poddawał. – Ojcze, do czego prowadzi ta rozmowa? Przecież znamy historię, sam o to zadbałeś.
Podobnie jak Aron, choć tego nie mówiłem, nie rozumiałem tego ciągłego przypominania historii. Może byliśmy Żydami, ale przecież żyliśmy jak Polacy. Między nami nie było różnic i nawet nie chodziliśmy do synagogi. Zresztą, nie rozumiałem ogólnie tego nieustannego przypominania nam, kim jesteśmy, jakby to, jakich masz przodków, od razu robiło z ciebie innego człowieka.
– Dowiedziałem się… Słyszeliście, ilu polskich Żydów niedawno deportowano z Niemiec z powrotem do Polski?
– Oczywiście, coraz gorzej się dzieje – przytaknęliśmy zgodnie.
– Jak wiecie, nie wszystkich rząd zgodził się przyjąć. Słyszałem, że została zamknięta granica. A teraz… w odwecie rozpoczęto deportację Żydów niemieckich do III Rzeszy.
Siedzieliśmy, patrząc na niego. Matka nie odzywała się nawet przez chwilę. Widziałem smutek i ból malujący się na jej twarzy. Pewnie zastanawiała się, czy to wszystko dzieje się naprawdę. Tak, jak zastanawialiśmy się również i my.
– Może powinniśmy stąd wyjechać – dokończył wreszcie ojciec. – Cała ta rozmowa i przytoczona historia jest po to, abyście zrozumieli, że w Polsce nie czeka nas nic dobrego. Ostatnia informacja, jaką zdobyłem, a której nie powtarzajcie nikomu ze względu na wasze bezpieczeństwo, jest taka… – Nachylił się do nas przez stół. – Ci wszyscy Żydzi, których deportowano do Niemiec, trafili do obozów pracy. Nie ma stamtąd możliwości wydostania się.
Matka przycisnęła rękę do piersi, tłumiąc jęk. Spojrzeliśmy po sobie. Naraz, jakby ktoś przywrócił mi wzrok. Zrozumiałem, co ojciec chciał powiedzieć. Chciał poświęcić swoją karierę, by nas ochronić.
To właśnie w tym momencie rozległo się pukanie do drzwi, za którymi stał przyjaciel ojca z młodą dziewczyną.
Wszyscy staliśmy, patrząc na przybyłą dygoczącą z zimna. Byliśmy zaskoczeni. Nie zdarzyło się jeszcze, aby ktokolwiek ze znajomych do nas zapukał, prosząc o taką pomoc. Nie o jedzenie, nie o przenocowanie, lecz o zamieszkanie.
– Niemka? – zapytał wtedy ojciec przyjaciela.
– Ja – odpowiedziała za niego. – Tak.
Już w tamtej chwili wydała mi się taka krucha, taka zagubiona. Miała łzy w oczach, sine usta i trzęsła się z zimna. Kiedy spojrzała mi w oczy, poczułem dziwny skurcz w gardle – była piękna. Miała jasne włosy, teraz szarpane złośliwym wiatrem, i niebieskie oczy zaszklone łzami.
– Tak musi wyglądać anioł… – szepnął mi do ucha brat, patrząc na dziewczynę z wyraźnym rozmarzeniem. Przez chwilę przestraszyłem się, że potrafi czytać w moich myślach.
– Wejdź, na dworze jest zimno. – Matka zaprosiła ją do środka. Ojciec został za drzwiami i coś szeptał z panem Eliaszem.
Siedzieliśmy przy stole, a kiedy dziewczyna najadła się do syta, mama zwróciła się do niej.
– Opowiedz nam o sobie. Mówisz po polsku?
Marlena popatrzyła na nas, strach malujący się na jej twarzy jeszcze nie ustąpił. Gazety zniknęły ze stołu. Chciałem podejść do niej, przygarnąć do siebie to smutne, delikatne stworzenie z błyszczącymi oczami wpatrującymi się niepewnie w stół i zapewnić, że wszystko będzie dobrze. Nie zrobiłem tego jednak, nie wypadało.
– Potrzebuję pomocy! Mogę pracować, robić cokolwiek. Sama sobie nie poradzę.
– Gdzie jest twoja rodzina? Dlaczego znalazłaś się w Polsce? Sama? W tych niebezpiecznych czasach? Co tu robisz, dziecko?
Matka zadawała pytania. Widziałem, że los obcej nie był jej obojętny. Matka miała dobre serce, wiedziałem, że pragnie jej pomóc.
Ojciec wrócił po chwili i cicho, choć z bardzo zmartwioną twarzą, zasiadł przy stole. Nie odezwał się, ale wydawał się bardzo zmieniony.
– Nie mam rodziny… Matka pochodziła z Polski, ojciec z Niemiec. To ona nauczyła mnie języka, ponieważ zamierzała tutaj kiedyś ze mną powrócić. Z ojcem nie układało nam się dobrze, nie byłyśmy szczęśliwe. Mieszkaliśmy w Berlinie. – Zamilkła na chwilę, po czym kontynuowała: – Matka długo chorowała. Ciągle powtarzała, że powinnam się uczyć polskiego, jakby już wtedy przeczuwała najgorsze. W domu rozmawiałyśmy tylko po polsku, wtedy ojciec się wściekał. Zmarła parę miesięcy temu. Tak ciężko mi bez niej… Nie wiedziałam, że aż tak trudno jest, kiedy człowiek zostaje sam na świecie.
Łzy zakręciły się w oczach dziewczyny. Wyglądała tak niepewnie, smutna i samotna, zdezorientowana i ograbiona z resztek wiary.
– A rodzeństwo? Co z twoim ojcem? – zadał pytanie ojciec, choć po sposobie, w jaki to powiedział, domyślałem się, że zna już odpowiedź.
– Nie mam rodzeństwa. Ojciec zmarł zaraz po matce. Miał raka, nikt o tym nie wiedział. Nasz dom zabrali, powiedzieli, że pójdę do sierocińca. Mam dopiero siedemnaście lat. Dlatego uciekłam. – Popatrzyła na nas ze smutkiem. – Nie chciałam tam iść, rozumiecie? – Rozpłakała się. – Matka często opowiadała o swej rodzinie w Polsce. Z Krakowa. Próbowałam odnaleźć moich krewnych. Znalazłam, lecz, niestety, siostra matki zmarła, a druga, bezdzietna, wyjechała nie wiadomo gdzie, ślad po niej zaginął…
– Więc nie masz nikogo? – pytał tata, patrząc na nią uważnie.
Siedzieliśmy wszyscy wokół stołu, świeca paląca się na nim oświetlała nasze stężałe twarze, rzucając wydłużone cienie na ściany za nami. Wieczór był wietrzny, oczekiwaliśmy nadejścia silnej śnieżycy, którą już od paru dni straszono w radio.
– Zostałam całkiem sama, ale mam siedemnaście lat i na pewno sobie poradzę. Mogę pracować. Wszystko jedno, jak i gdzie. Już właściwie nie wiem, co robić. Tak wielu ludzi prosiłam o pomoc, ale nikt nie chce Niemki w domu, dali mi to wyraźnie odczuć. Złe czasy, mówią. Niebezpieczne. Teraz jestem u was, proszę, nie odprawiajcie mnie, pozwólcie mi tu zostać. Będę pomagała w domu i gdziekolwiek to będzie potrzebne. Jestem pracowita, a pan Eliasz powiedział, że mi nie odmówicie pomocy…
– Ale… – matka chciała coś dodać, lecz Marlena zerwała się z miejsca, podbiegając do drzwi.
– Nie chcę wracać do Rzeszy! Traktują mnie tam jak obcą, nie jestem dla nich Niemką, tylko Polką! Jestem wyrzutkiem.
Osunęła się na podłogę i wybuchnęła płaczem, chowając twarz w dłoniach. Była wycieńczona po długiej podróży i od chłodu. Resztkami woli trzymała się na nogach. Ojciec podszedł do niej. Pomógł jej wstać i zaprowadził do stołu i ponownie usadził na krześle.
Patrzyłem przez okno. Padał śnieg. Tuż obok synagogi na wprost naszego mieszkania świeciła samotna lampa. Zastanawiałem się, ile cierpienia zniosła ta dziewczyna. Mój brat nachylił się w moją stronę i szepnął:
– Wygląda słodko, gdy tak płacze…
Wiedziałem, co miał na myśli. Choć na mnie jej zapłakana twarz wywarła silniejsze wrażenie.
Długo rozmawialiśmy, nawet nie spostrzegłem, gdy minęła północ. Śnieg, zgodnie z zapowiedzią, zaczął mocniej sypać, a chmury na czarnym niebie przeganiał silny, nieposkromiony wiatr, który wył w szczelinach drzwi i okien. Było już bardzo późno, kiedy wreszcie położyliśmy się spać.
Marlena została.
Matka z ojcem uzgodnili, że porozmawiają na osobności i jutro rano dadzą jej odpowiedź, co postanowili.
Dziewczyna dziękowała za każdym razem, kiedy ktoś na nią spoglądał.
Szykując się do spania, usłyszałem, jak ojciec mówi do matki, że nie mógł przyjacielowi odmówić pomocy. Pan Eliasz znał matkę Marleny, a że ojciec zaciągnął u niego jakiś dług wdzięczności, więc tata nie miał większego wyboru. Tak czy tak, byłem przekonany, że ojciec zaopiekowałby się dziewczyną, nawet gdyby niczego nie był winny przyjacielowi.
Tej nocy nie mogłem zasnąć. Minuty wlokły się niemiłosiernie. Myśli krążyły mi po głowie, nie dając upragnionego spokoju. W końcu, nad ranem, sen mnie zmógł. Gdzieś w podświadomości czułem nadchodzące zmiany. Mówi się, że człowiek, podobnie jak zwierzę, potrafi wyczuć katastrofę. I ja ją czułem, a choć jeszcze odległa, to jednak coś wisiało w powietrzu.
Wczesnym rankiem obudziło mnie szlochanie i odgłosy dochodzące z kuchni. W naszym domu nieczęsto słyszało się płacz, więc cała sytuacja wydała mi się dziwna. Zerwałem się i pobiegłem po schodach na dół, by zobaczyć obejmującą moich rodziców Marlenę.
– Danke! – wykrzykiwała z płaczem. – Danke! Dziękuję! Bardzo dziękuję!
Stałem tak, próbując coś zrozumieć, dopóki nie dostrzegł mnie ojciec. Kiwnął ręką, abym podszedł bliżej. W moim sercu zapaliła się słaba, cichutka nadzieja. Pragnąłem, aby Marlena z nami pozostała, lecz wszystko zależało od decyzji rodziców.
– Po dłuższej rozmowie postanowiliśmy z matką, że Marlena może tutaj zostać i zamieszkać w naszym domu. Przynajmniej na jakiś czas.
– Nie może się przecież tak tułać po świecie, nie wiadomo jak długo – stwierdziła mama, uśmiechając się promiennie, jak to tylko ona potrafiła zrobić. – A i Bóg może będzie dla nas łaskawszy w tych niepewnych czasach.
Marlena podbiegła do mnie, przywierając czerwonymi dziś ustami do mojego policzka. Cieszyłem się jej szczęściem. To wspaniale, że mogliśmy jej pomóc. Będzie miała dom i rodzinę, którą staniemy się dla niej.
Otrzymała jedyne wolne lecz malutkie pomieszczenie naprzeciw mojego. Dotychczas służyło za graciarnię. Na lewo od niej znajdował się pokój mego brata, Arona. Urządziła się według własnej woli, tak jak tego chciała, choć prawdą jest, że niewiele dało się zmienić. Nie protestowaliśmy – było to teraz jej miejsce.
Wkrótce nasze życie się ustabilizowało i już po paru tygodniach nikt nie pamiętał, że Marlena nie jest jedną z nas. Stała się częścią naszej małej rodzinnej wspólnoty.
Opowiadałem o niej swojemu najlepszemu przyjacielowi, Ickowi, choć ten dziwił się, że przygarnęliśmy kogoś obcego.
Pan Eliasz odwiedzał nas raz na jakiś czas i pytał o Marlenę. Odchodził zawsze kontent, widząc ją szczęśliwą i ściskał mocno rękę ojca, kiwając przy tym głową.
Byliśmy żydowską rodziną, lecz nie traktowaliśmy religii ortodoksyjnie. Ja sam nie przywiązywałem zbyt wielkiej wagi do modlitwy, a Marlena również nie była wychowana pobożnie. Gdyby mnie ktoś zapytał, jak żyliśmy i w co wierzyliśmy, odpowiedziałbym: byliśmy zwyczajną rodziną, jakich wokół żyło tysiące i wierzyliśmy, jak wszyscy w Boga. A jaki to był Bóg? Po co pytać? Przecież Bóg jest tylko jeden.
Parę tygodni później nadszedł miesiąc Szwat, przypadający na styczeń i luty, a wraz z nim małe święto Tu Bi‘Szwat, oznaczające koniec zimy i nadejście pory deszczów. Nie zapowiadało się jednak na takie zmiany. Pogoda rozszalała się kompletnie, nie pozwalając kropli wody spaść z nieba w innej postaci niż zamrożonej.
Znaliśmy wszystkie święta żydowskie i polskie, które respektowaliśmy, ale nie przestrzegaliśmy ich jakoś konsekwentnie.
– Przyjdzie nam jeszcze poczekać na prawdziwe opady deszczu – powiedziała matka, spoglądając przez kuchenne okno na pokryte śniegiem ulice.
Nowy rok 1939 oznaczał przyjęcie polskich Żydów deportowanych przez nazistów do Rzeszy. Musiało minąć wiele tygodni, zanim oba rządy się dogadały, co nie obyło się bez długotrwałych negocjacji.
Nasza mama pochodziła z Ukrainy, więc mieliśmy także w sobie część ukraińskiej krwi. W przeciwieństwie do mojego brata, nikt, patrząc na mnie, nie powiedziałby, że jestem Żydem. Byłem podobny bardziej do matki niż do ojca. Zresztą już po pierwszej wojnie wiara straciła dla mojej rodziny na znaczeniu, została zepchnięta do kąta poprzez nieustające problemy. Matka wyznawała katolicyzm. Co prawda przeszła na wiarę ojca, lecz nigdy tak naprawdę nie przestała czytać biblii, leżącej na widocznym miejscu w ich sypialni. Ojciec nie był też żadnym rabinem, jednak czasami odwiedzał synagogę, a tora leżała obok biblii i nigdy, ale to nigdy, nie powstał spór spowodowany księgami. Mieliśmy pełne prawo wyboru wiary. Ja wiedziałem, że synagoga to nie jest miejsce dla mnie, ale i w kościele katolickim nie potrafiłem się odnaleźć.
Czas mijał i coraz gorzej działo się na świecie. Niepokojące wieści napływały z Niemiec już od wielu lat, od chwili, kiedy Hitler został kanclerzem. My nadal żyliśmy spokojnie. Dopiero niedawno pogłoski o wybuchu kolejnej wojny nasiliły się i nieustannie krążyły wokół nas. Mówiło się, że Hitler przygotowuje diabelski plan, a nieoficjalnie wiadomo było o jego kontaktach we Włoszech z samym centrum polityki religijnej, gdzie widocznie aprobowano jego szaleństwo. Pomimo informacji dostarczanych przez ojca wierzyliśmy, że nic złego się nie stanie, a nadciągające coraz ciemniejsze chmury przejdą po cichu obok, pozostawiając po sobie błękitne niebo. Wiedziałem z całą pewnością, jakie miało być to niebo: miało mieć kolor oczu Marleny.
Bardzo szybko zakochałem się w Marlenie.
Nigdy wcześniej nie kochałem, szkolne zauroczenia jakoś mnie omijały bokiem, jakby się mnie bały albo uznawały, że na nie nie zasługuję. I tak żyłem. Choć może byłem za młody lub nie spotkałem odpowiedniej osoby. Dopiero za sprawą Marleny wszystko się odmieniło. W mojej duszy rozkwitło się ukryte dotąd uczucie. Czułem, że z dnia na dzień w sercu rodzi się miłość. I choć na zewnątrz trwała zima, a mróz szczypał policzki, to we mnie wybuchła wiosna.
Było to wspaniałe uczucie, tak piękne i inne niż wszystkie, które dotąd poznałem, że nie potrafiłem go nawet opisać. Wiem jedno: człowiek zakochany zmienia swój sposób widzenia świata, patrzy inaczej na znanych sobie dotąd ludzi. Nagle wszystko staje się dla niego nowe, ludzie są inni, lepsi, wspanialsi. Nawet dziura w jezdni nie jest już tą samą dziurą. Teraz nabiera zupełnie innego sensu. Czas płynie szybciej, noce dłużą się nieprzyjemnie, a w głowie istnieje tylko jedna myśl: jak dobrze, jak pięknie jest kochać, patrzeć na tę jedyną osobę, widzieć w jej oczach ślad życia i dobra.
Po reakcji Marleny zrozumiałem, iż doskonale zdaje sobie sprawę z mego zakochania, ale nic nie mówiła. Wierzyłem jednak, że nie było jej to niemiłe. Wiele razy uśmiechała się, kiedy zapraszałem ją na krótkie wycieczki, a jej twarz tak pięknie wtedy jaśniała.
Byłem zdecydowany powiedzieć jej o swoich uczuciach, jednakże uznałem, że nie nadszedł jeszcze odpowiedni moment. Nic na szybko, jak powiedziałby mój ojciec. Wszystko w swoim czasie.
Marlena zajmowała się domem i w wielu obowiązkach wyręczała matkę. Potrafiła całkiem nieźle gotować, wprowadzając do naszej kuchni inne smaki, co odpowiadało wszystkim, mnie zaś najbardziej.
Czasami widywałem brata wodzącego za nią oczami. Stwierdziłem jednak, iż bardziej traktuje ją jak młodszą siostrę; był przecież od nas o parę lat starszy. Mając więcej obowiązków, mniej przebywał w domu, a co za tym idzie – z Marleną.
Uczyłem ją polskiego, bo nie wszystko rozumiała, co uniemożliwiało jej swobodne władanie tym językiem. W domu przecież ojciec na nią wrzeszczał, za posługiwanie się tą mową. Lekcje z nią sprawiały mi wiele przyjemności, mógłbym ją uczyć nawet całą wieczność. Czasami nasze ręce dotykały się, a wtedy przenikał mnie dreszcz, kończący się mrowieniem w podbrzuszu. Nosiła ładne sukienki, lekko przylegające do szczupłego ciała. Nic nie mogłem poradzić, że mój wzrok przyciągało skromne wycięcie jej dekoltu. Nurkowałem w nim spojrzeniem, kiedy ona tylko nie patrzyła. Pożerałem ją wzrokiem i nic nie mogłem na to poradzić. Słowa wychodzące z jej czerwonych jak maliny ust kipiały życiem i radością, zaś niemiecki akcent dodawał jedynie uroku.
Kiedyś napisałem do niej list, właściwie było to jedno zdanie na skrawku wyrwanego z zeszytu papieru. „Marlenko, podobasz mi się.” Odpowiedziała po chwili, skrobiąc piórem po tejże kartce: „Natanie, ty też mi się podobasz.”
Nic więcej nie odważyliśmy się napisać. Sprawy więc rozwijały się powoli.
Aron z czasem zaczął porywać Marlenę na krótkie wypady do miasta, o które byłem zazdrosny, choć nic na to nie mogłem poradzić. Czasami i on uczył ją polskiego w swym pokoju.
Pewnego dnia, zupełnie przypadkiem, natknąłem się w łazience na Marlenę. Widocznie nie spodziewała się nikogo i sądziła, że się zamknęła. Po wejściu do środka zobaczyłem zdziwienie i lekki przestrach na jej twarzy. Stała obok wanny, zupełnie naga. Okrywała ją jedynie wilgotna para, ponieważ lubiła się kąpać w gorącej wodzie. Jej mokra skóra zaróżowiła się. Patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami. Miała piękne ciało, szczupłe i doskonałe. Dostrzegłem jej cudownie zaokrąglone piersi. Nogi ugięły się pode mną. Kiedy uświadomiła sobie, że ją widzę nagą, próbowała się zasłonić, choć i tak jej się to nie udawało.
Stałem jak rażony prądem, a Marlena była nieprzeciętnie zażenowana.
– Wyjdź stąd!
Nie pozostało mi nic innego, jak tylko ostatni raz rzucić okiem na jej ciało, odwrócić się i odejść.
Po zamknięciu drzwi oparłem się o nie i stałem tak przez chwilę, starając się dojść do siebie. Co się właściwie przed chwilą wydarzyło?
Był to pierwszy raz, kiedy widziałem nagą Marlenę. Pierwszy i ostatni. I już nigdy nie zapomniałem tego widoku.
Tej samej nocy Marlena śniła mi się nieustannie. Budziłem się zlany potem i wystraszony swoim podnieceniem. Za każdym razem przed oczami miałem jej piękne nagie ciało. Marlena mnie zaczarowała!
Starałem się o wszystkim zapomnieć, a Marlena unikała mnie przez parę dni.
Z czasem poczuła się u nas jak w domu, stając się pewniejszą i radośniejszą młodą kobietą. Coraz częściej obdarzała mnie tajemniczymi i wiele mówiącymi uśmiechami, sporo sobie wtedy wyobrażałem. Wydawało mi się, że mógłbym wówczas sięgnąć nieba.
Mama uśmiechała się pod nosem, kręcąc głową. Pewnie zauważała o wiele więcej, niż nam się wydawało…
Jona
Jadąc właściwie nie wiadomo dokąd, Jona wspominał swoje życie, które było teraz przesłonięte woalką nierzeczywistości. Człowiek czasami znajduje się w takiej sytuacji, że zastanawia się, czy aby jego wcześniejsza egzystencja była prawdziwa. A może to, co się dzieje wokół niego teraz, to sen? Co jest rzeczywistością? Los czasami potrafi bardzo zdradziecko podejść człowieka i okrutnie zaśmiać mu się w twarz.
Jego zmęczone, puste oczy patrzyły przed siebie i nie dostrzegały niczego. Ale widziały to, co było kiedyś, dawniej. W innym świecie. W innym życiu. Może w życiu kogoś obcego, bo to przecież nie mógł być on… Tamten człowiek, Jona, jawił mu się już tak mgliście…
Wszystko tak szybko mija, czas ucieka przez palce niczym woda zaczerpnięta w dłonie. Życie zdaje się tylko garstką piasku w klepsydrze, która tylko raz zostaje odwrócona. Drugiej szansy już nie ma. Wszystko dzieje się tu i teraz. Bez poprawek i bez powrotu.
Miał wtedy czternaście lat. To był najszczęśliwszy okres w jego egzystencji. Wszystko było takie zwyczajne i proste. Uświadamiał sobie bowiem, że wszystko, co mamy, jest właściwie ulotne i chwilowe. Ludzie często nie doceniają tego, co mają. Zwykłe szare dni wydają im się okropne albo tak zwyczajne, jakby mieli do nich prawo, jakby należały się każdemu człowiekowi tylko z racji tego, że pojawił się na tym świecie. Ale i szare życie, na które można się było wcześniej uskarżać, tak naprawdę było dane tylko z wielkiej łaski. Więc czy kiedykolwiek był sens się skarżyć? Dlaczego ludzie nie mogą cieszyć się tym, co mają, a dopiero, kiedy to utracą, mgła ślepoty opada z ich oczu i wtedy widzą świat czysto i klarownie?
On się nie skarżył i nie myślał nawet o tym, jaki dar jest mu dany i że czas, który wydaje się wieczny, szybko ucieka. Kiedy jesteś dzieckiem, nie zastanawiasz się nad umieraniem. To oczywiście nic złego. Przecież każdy powinien mieć do tego prawo. Przynajmniej w wieku dziecięcym.
Czternaście lat… Boże, to było tak dawno, a przecież jakby się zdarzyło wczoraj. Ile on miał teraz właściwie lat? Szesnaście? Dwadzieścia? Już się w tym wszystkim pogubił. Już nic nie było realne.
Mgła błogiego zapomnienia opadała na niego i mógł tylko dziękować Bogu za to gubienie się w rachunkach i czasie. Bo gdyby tak człowiek miał wszystko ogarniać rozumem, nie było innej możliwości jak zwariować, oszaleć i wpaść w czeluści czarnej bezdennej pustki, gdzie nie ma bólu, ludzi, świata. Gdzie nie ma nic oprócz błogiego spokoju nieświadomości. Więc nic dziwnego, że ludzie wariowali, bo przecież czasami była to jedyna droga ucieczki: zapomnienie, wyzbycie się uczuć, otępienie.
Kochał swoje piękne miasto, w którym dorastał. Praga z tamtych czasów na zawsze pozostanie w jego pamięci. Miasto sprzed momentu jego przemiany w innego człowieka. Miasto spokojne i niedzielące. Bez różnic. Z przyjaciółmi. Miasto, które umrze wówczas, gdy on stanie się mężczyzną.
W wieku czternastu lat sprzedawał krawaty. Jego ojciec handlował tekstyliami. Matka kiedyś pracowała w firmie ubezpieczeniowej i bardzo tę pracę lubiła, ale później została gospodynią domową, choć pomagała również w rodzinnym biznesie. Rodzina zawsze się wspierała i można było liczyć na jej pomoc. Nikt się nie buntował, że ma więcej pracy. Im więcej jej było, tym lepiej się wszystkim żyło.
Krawaty sprzedawał ludziom na ulicy i był to dobry interes i czas, ponieważ wtedy biznes jeszcze kwitł, a skromny asortyment sklepu znajdował nabywców. Pamiętał, jak się cieszył i jaka radość go rozsadzała z każdego sprzedanego krawata. Pieniądze zawsze oddawał rodzinie i nigdy nic sobie nie przywłaszczył. Dumnie oddawał zarobek ojcu i był szczęśliwy, kiedy ten patrzył na niego z uznaniem i z zadowoleniem kiwał głową, mówiąc, że wyrośnie z niego dobry sprzedawca. To była dla niego najwyższa pochwała.
Żyli nad standardowo, bo w wygodnej kamienicy w centrum Pragi. Jona bardzo lubił to mieszkanie i to właśnie tam czuł się najlepiej.
Potem zaczął się ogólny kryzys i z interesem działo się coraz gorzej. Rodzina robiła wszystko, by wiązać koniec z końcem, jednak nie było to łatwe zadanie. Dlatego też przenosili się do coraz tańszych lokali, a z czasem przeprowadzek było już tyle, że Jona nawet tego nie potrafił zliczyć. Zaczął się w tym wszystkim gubić, jak ich gubił nowy świat i jego porządek.
Matka pracowała w ich rodzinnym sklepiku za kasą i to ona w większości odbierała od ojca i liczyła zarobione przez niego pieniądze. Za każdym razem, gdy wracał z wyprzedanym towarem, była z niego zadowolona i głaskała go po głowie, mówiąc:
– Wyrośnie z ciebie prawdziwy kupiec. Ojciec będzie kiedyś z ciebie dumny.
Jona uśmiechał się, bo, choć matka była dobra i miła, to jednak rzadko kiedy chwaliła na głos. Każda pochwała była więc na wagę złota.
Jona znajdował również zatrudnienie w sklepie, więc nie chodził tylko po mieście. Lubił tę pracę, a to, że miał czternaście lat i pomagał przy sprzedaży, nikogo wtedy nie dziwiło. W tamtych czasach dzieci często pomagały rodzicom i były wychowywane tak, aby wyrastały na jednostki gotowe do własnego działania lub przejmowania firmy bez większego problemu czy ryzyka. Kiedy Jona dorośnie, firma będzie dla niego jak woda dla ryby: po prostu znanym światem.
Najwięcej ludzi bywało w sklepie zawsze przed świętami Bożego Narodzenia. Wtedy również wszyscy wydawali się najszczęśliwsi. Nie dlatego, że się tak dużo sprzedawało. Ale dlatego, że praca cieszyła, a kiedy nie było czasu dla siebie, oznaczało to, że sklep dobrze prosperuje, a co za tym idzie, rodzinie będzie wiodło się lepiej. Ludzie przed świętami robili się też sympatyczniejsi, więcej się uśmiechali i to było piękne.
Chłopak kochał czas świąt. Nie żył przecież tylko pracą. Śnieg oznaczał zabawę, a zimno mu wtedy nie przeszkadzało, bo któremu dziecku przeszkadza? Biegał często z kolegami, zjeżdżał na sankach, zjadał sople lodu, które udało im się oderwać od jakiegoś płotu. Śmiał się, kiedy padał śnieg…
Myśląc o tym, Jona uśmiechnął się teraz, choć nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. To dziwne, jak bardzo dzieciom podobają się takie zwykłe i proste rzeczy. Dorosłym też się podobają, ale oni zwykle albo nie mają na to czasu, albo udają, że nie chcą się bawić. Ich ciała i potrzeby ulegały zmianom. Ale kogo nie bawi zjeżdżanie z górki na sankach lub na zwykłych workach wypchanych sianem? Ta szybkość, to podskakiwanie na nierównym terenie, lądowanie w zaspie śniegu, przewracanie się i turlanie w dół, kiedy świat kręci się wokół… Czemu właściwie dorośli nie korzystają z takich przyjemności? Przecież tyle śmiechu bywa podczas zimy. Śnieg był zsyłany dla nich od samego Boga, to był fakt niezaprzeczalny. Padał z góry. Z nieba. A w niebie przecież mieszkał Bóg.
Kiedy ktoś zainteresowany chciał zakupić jakiś drobiazg: czy to zegarek, skórzane rękawiczki, parasolkę, ozdoby i tym podobne, Jona starannie pokazywał i prezentował klientowi, potem prowadził go dumnie wprost do kasy, gdzie siedziała matka i pobierała zapłatę. Tam też pakowała kupione rzeczy. Tata z drugiego końca sklepu, bo nic nie umykało jego uwadze, kiwał zadowolony głową.
Ich współpraca przebiegała w najlepszym porządku.
Rodzina Jony nie należała do rodzin religijnych. Żyli podobnie jak inni, dostosowując się do sytuacji i warunków, w jakich dorastali. Między nimi a sąsiadami nie było żadnych podziałów, bo niby w czym się mieli różnić? Żyd, Czech, Cygan… Jeżeli żyli w zgodzie ze społecznością, to społeczność była silna, związana i akceptowała każdego członka wspólnoty. Nikt nie dzielił ludzi, nikt nie pokazywał palcami, bo każdy był i dobry, i zły. Nikt nie był doskonały. Zresztą w świecie Jony ogólnie nie istniały żadne podziały.
Kiedyś tata mu powiedział:
– Pojawiamy się na tym świecie tylko na chwilę, a choć niektórym może się wydawać, że są lepsi od innych, tak naprawdę wszyscy jesteśmy tacy sami: chcemy żyć, kochać, nie czuć głodu i zimna. Podstawa szczęśliwego i spokojnego życia tkwi w akceptacji drugiego człowieka: nie osądzaj, a sam nie będziesz osądzany, pomagaj, a tobie też pomogą, miej otwarte serce, a zgromadzisz wokół siebie ludzi o dobrych sercach. Jeżeli będziesz żył dobrze, życie będzie dobre dla ciebie. A jeśli zdarzają się ciemne chwile, no cóż, życie musi nam pokazać, że nie jest łatwe, a dzięki cierpieniu możemy się wiele nauczyć. Zrozumiemy, że wszystko można łatwo stracić i że spokój, i szczęście często bywają ulotne. Dzięki złu, które nas dotyka, uświadamiamy sobie, co jest ważne i dobre. Więc i ono jest konieczne, aczkolwiek nie zawsze zło musi oznaczać tylko zło, bo jeśli uczy, staje się dla nas zesłanym darem. Ważne też, by się nauczyć wyciągać wnioski i być wdzięcznym za wszystko, co nam ofiarowuje Bóg: dobro i zło pochodzi przecież od niego.
Na Boże Narodzenie i u nich w domu bywała choinka, którą ozdabiali całą rodziną. Wszyscy tak bardzo wyczekiwali prezentów! Wszyscy cieszyli się na wspólnie spędzony w ciszy i w spokoju czas.
Pamięć o tym stała się najcenniejszym skarbem, który przechowywał w duszy.
Teraz, kiedy Jona przywoływał wspomnienia, ból rozdzierał mu serce. Rozumiał słowa ojca: dobro i zło pochodzi od Boga. To ludzie sprowadzają na innych zło i cierpienie. Bóg nie ingeruje, bo przecież dał człowiekowi wolną wolę, możliwość wyboru. Czy jednak Jona kiedyś będzie myślał o tym złu, jakiego się stał świadkiem, jako o dobru, które ma go czegoś nauczyć? Choć bardzo się starał, nie mógł teraz być tego pewien. Ponieważ nie był nawet pewien, czy dożyje jutra.
Icek
Icek wyjechał do Ameryki w poszukiwaniu lepszego życia. Pochodził ze skromnej krakowskiej rodziny, właściwie można by powiedzieć, że z biednej. Ojciec, Tadeusz Kranz, umarł, kiedy Icek był jeszcze mały. Został sam z matką. Róża Kranz nigdy nie wyszła ponownie za mąż, pozostała wierna Tadeuszowi. Całą miłość przelała na syna, którego wychowywała najlepiej, jak tylko mogła. Najważniejsze, żeby był dobrym człowiekiem, nawet w biedzie, bo nikt nie gwarantuje, że dobro wiąże się tylko z posiadaniem bogactwa. Ważne, by przekazać dziecku wartości, które pomogą mu w przyszłości stać pewnie na własnych nogach i nie wstydzić się tego, kim się zostało. Róża Kranz była poczciwą kobietą. Nie bała się pracy i odznaczała się miłą aparycją, a z oczu patrzyło jej dobrze. Była lubiana wśród sąsiadów, przyjacielska i pomocna. Zawsze się z łagodnym uśmiechem na twarzy, nawet kiedy działo się źle. Nie skarżyła się i ogólnie starała się żyć tak, by nie mieć wyrzutów sumienia. Liczył się dla niej każdy człowiek. Po śmierci męża przygasła, zrobiła się cichsza i spokojniejsza, o ile to jeszcze było możliwe. Całym jej światem stał się syn i dla niego tylko żyła.
Tadeusz Kranz był krawcem, tak jak i jego ojciec. Choć pracy miał sporo, to rodzina ledwo wiązała koniec z końcem. Icek miał dziesięć lat, kiedy znalazł ojca na podłodze pod stołem. Nie żył już od jakiegoś czasu. Wszędzie walały się kawałki materiałów i nici, niedokończone ubrania, guziki i igły. Wszyscy kochali ten jego malutki zakątek, czuć tu było jakąś nostalgię i spokój.
Ta tragedia wstrząsnęła zarówno Ickiem, jak i jego matką. Śmierć ojca sprawiła, że poczuli się opuszczeni i samotni, choć przecież mieli jeszcze siebie. Jak jednak żyć, gdy kogoś ważnego zabraknie? Czy jest to w ogóle możliwe? Ludzkie życie bywa kruche, a nasz los to wielka niewiadoma. Człowiek naprawdę nie znał dnia ani godziny…
Matka sprzedawała gorący bób i fasolę i te niewielkie pieniądze jakoś musiały im wystarczać. Pomagali też dobrzy ludzie, bo Icek był miłym i uczynnym chłopcem, więc często przynosił do domu coś do zjedzenia. Sam też starał się zarobić. Matka była z niego dumna i cieszyła się za każdym razem, kiedy udało mu się przynieść do domu jakieś pieniądze. To, że syn nie bał się żadnej roboty, dobrze wróżyło na przyszłość. Praca bowiem była najważniejsza. Bez niej nie było nic. Icek dobrze to wiedział.
Jego najlepszym przyjacielem był Natan i to z nim Icek spędzał najwięcej czasu. Ich przyjaźń wydawała się silna i nierozerwalna. Przynajmniej do czasu, kiedy Icek wyjechał z kraju. Natan był dla niego niemalże jak brat, którego Icek nie miał. Chłopcy rozumieli się bez słów.
Dorastając, chłopak patrzył na matkę i obiecywał sobie, że kiedyś jej wynagrodzi wszystkie troski. Pragnął, by nie musiała sprzedawać bobu, by mogła odpoczywać w domu, chodzić po sklepach i kupować sobie, czego tylko zapragnie. Już on się o to postara. Marzyła mu się kariera, ale choć się starał, nie udało mu się osiągnąć niczego wielkiego. Terminował w dobrego krawca, aby pójść w ślady ojca. Musiał jednak przyznać, że szycie mu nie wychodziło. Miał niezgrabne ręce, a i cierpliwości często mu brakowało. Starał się, jednakże igła z nicią właściwie go odstraszały.
Mijały lata, dzięki wielu wyrzeczeniom i silnemu pragnieniu pomocy matce, udało mu się uzbierać na bilet. Kiedy wsiadał na pokład statku zmierzającego do Ameryki, miał nadzieję, że wkrótce wróci i kupi sklep, który od wielu lat stał opuszczony. Zamierzał sprzedawać galanterię, a matka mogłaby siadywać tam w ciągu dnia, by z dumą obserwować pracę syna.