Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dla trojga rodzeństwa nastają ciężkie czasy. Kiedy ich ojciec umiera, okazuje się, że spadek, ogromny majątek, otrzymuje nieznana nikomu Barbara Tryźnianka. Rozsierdzone rodzeństwo postanawia za wszelką cenę odnaleźć tajemniczą kobietę.Jednakże o Barbarze Tryźniance nikt nigdy nie słyszał i nikt jej nigdy nie widział. Jakby zapadła się pod nią ziemia.
Kim jest kobieta wskazana przez ojca na wykonawczynię testamentu? Jak ją odnaleźć? I czy kobieta zwróci to, co jej się, według innych, nie należy? Dlaczego też ojciec przekazał majątek obcej kobiecie? Na te i wiele innych pytań znajdzie czytelnik odpowiedzi w tej porywającej powieści.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 211
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Andrzej F. Paczkowski, 2019Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2021 All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Justyna Karolak
Korekta: Angelika Ślusarczyk
Zdjęcie na okładce: © by Valery Sidelnykov/Shutterstock.com
Projekt okładki: Adam Buzek/[email protected]
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]
Wydanie I – elektroniczne
ISBN 978-83-67024-59-4
Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Słowo od autora
Szanownyczytelniku,
oto trzymasz w ręku moją najnowszą książkę, jednakże z powodu jej tytułu pragnę sprostować paręrzeczy.
Będąc chłopcem, jak również i teraz, zaczytywałem się w powieściach Marii Rodziewiczówny. Z pewnością niejeden z was również czytał przynajmniej jedną z jej książek. Przyznam się otwarcie, że jej twórczość wywarła na mnie wielkie wrażenie. Język, jakim pisała, to, co miała do przekazania i to, w jaki sposób opisywała tamten utracony świat. Przede wszystkim zaś to, w co wierzyła: w ciężką pracę dającą zadowolenie i napełnienie życia wartością, jak również religijność, patriotyzm, tradycje oraz kult polskiej, pięknejprzyrody.
Czas, w którym rozgrywały się jej książki, niesamowite opisy wsi i charakterów ludzkich, ich myślenia, przekonań, przybliżanie ludzi z trudnymi charakterami, którzy dosyć często, aczkolwiek nie zawsze, przechodzili drogę do zmiany w lepszegoczłowieka.
Pewnego dnia wpadł mi do głowy pomysł, aby napisać książkę podobną do tych, które pisała Rodziewiczówna. Zabrałem się do rzeczy, a że najbardziej upodobałem sobie jej Barbarę Tryźniankę, postanowiłem napisać inną wersję, mającą również innezakończenie.
Informuję więc, że książka ta nie jest plagiatem i nie ma za zadanie kopiować twórczość pisarki. Ma tylko przybliżyć czytelnikowi tamten dawny świat. Świat ludzi nawykłych do ciężkiej pracy, ludzi z pewnymi wartościami, wiarą, problemami; dawny czas, który już nie wróci. Czas, w którym stała jeszcze cała stara Warszawa, zanim doszło do jej wyniszczenia. Wieś polska, gdzie żyły rodziny ciężko pracujące od świtu do nocy. Wartości, które znaczyły w życiu więcej niżkrew…
I oczywiście postać Tryźnianki, która napędza całąopowieść.
Pisząc tę książkę, chciałem jeszcze raz przebywać w świecie Rodziewiczówny. Mam już dosyć książek o przemocy, o seksie, o niczym właściwie. Literatura może też bywać zwykła i dobra, aczkolwiek bohaterowie tej powieści odznaczają się różnymi charakterami. Czy mi się udało, ocenicie sami, jednakże proszę wszystkich o wyrozumiałość i oczywiście o spojrzenie na książkę moimi oczami: stańcie się częścią tamtego świata, wspomnijcie Rodziewiczównę, przeczytajcie jakąś jej książkę. Na pewno niepożałujecie.
Ta książka powstała dzięki inspiracji. Może i was zainspiruję i zaczytacie się w książkach tej wspaniałejautorki.
Andrzej F. Paczkowski
Pogrzeb głowy rodziny miał się odbyć nazajutrz. W powietrzu, tak jak pomiędzy przyszłymi uczestnikami smutnej uroczystości, wyczuwało się ogromne napięcie. Chmury burzowe już od dwóch dni, od kiedy umarł Antoni Michałek, zbierały się nad domem. Robiło się coraz ciemniej, wiatr zrywał się mocniejszy, jakby nagle postanowił sobie pofolgować przed jutrzejszymdniem.
– Jabłka spadają z jabłoni – powiedziała cicho Maria, wdowa po nieboszczyku, stojąc w oknie i trzymając za rękę swoją wnuczkę, Michalinę.
Pani Maria zapatrzona w ogród, gdzie wiatr poczynał sobie swawolnie, z wielką wprawą rwąc liście i zrzucając z cienkich gałęzi ciężkie owoce, myślała, że to nie wróży niczego dobrego. Zresztą w ich rodzinie już od długiego czasu nie działo się dobrze, dlatego nie dziwiła się, że akurat teraz zbiera się na burzę. W końcu musiało to nadejść. Każda natura, czy to ludzka, czy też ta za oknem, potrzebuje się czasem wyładować. Błyskawice rozszczepiające niebo wyraźnie wskazywały, że nadszedł odpowiedni czas. Brud bowiem musi zostać zmyty, jeśli nazbiera się go za wiele. Ostatnie dni okazały się bardzo nużące i trudne do wytrzymania. Nie dało się już normalnie oddychać, kurz z pól i od strony drogi niósł się na długie metry, osiadając wszędzie, przedostając się nawet do głębi domu. Teraz wreszcie spadnie upragniony deszcz, choć czekali na niego długo. Nieborak Antoni się już deszczu nie doczekał, pomyślała smutno. Ale to nawet dobrze, bo burza, nie tylko ta na zewnątrz, ale również ta w domu, zapowiadała się nadługą.
– Babuniu, dlaczego jabłka spadają? – zapytała cicho Michalinka wtulona w ramię babci, klęcząca przy niej na krześle i razem z nią wyglądająca zokna.
Michalinka miała pięć lat i była jedyną wnuczką pani Marii. Nieszczęśliwe to dziecko, rok temu straciło rodziców i od tego czasu pozostało tu na utrzymaniu. Była to jednak tak żywa, a jednocześnie skromna – i kiedy należało, cicha – dziewczynka, że raz-dwa przylgnęła do serca dziadków, którzy nie odstępowali jej ani na chwilę. Kto by powiedział, że na starość los obdarzy ich takimdarem…
– Spadają, ponieważ zrzuca je silny wiatr. Taka już jest natura, ten mocniejszy zawsze pastwi się nad słabszym… – Babcia westchnęła, mając na myśli kogoś innego, ale wnuczka była jeszcze za mała i zbyt naiwna, aby tozrozumieć.
– Po burzy pójdziemy więc je pozbierać – ucieszyło się dziecko, pokazując swoje wybrakowane uzębienie; był to czas, kiedy wypadły jej trzy zęby, a w ich miejscach wyrastały już nowe, jednak nadal wyglądała tak rozkosznie, że babcia musiała się uśmiechnąć na widok jej radości w oczach i otwartych szerokoust.
– Zrobimy marmoladę. – Pokiwałagłową.
– Taką, jaką lubię, babuniu?
– Dokładnie taką samą – zapewniłababcia.
Wnuczka zamyśliła się nachwilę.
– Wiesz, babciu… podoba mi się, że wiatr zrzuca jabłka zdrzewa.
– Dlaczego? – Babcia spojrzała na małą uważnie. Często tak sobie rozmawiały. Mała była bystrą obserwatorką przyrody, co dobrze wróżyło na przyszłość, żadne bowiem z jej dzieci nigdy na to nie zwracałouwagi.
– Ponieważ jestem za mała, by dosięgnąć gałęzi i sama je zerwać! – Mała się roześmiała. – Teraz wystarczy je tylkopozbierać!
– Masz rację, jak widać ingerencja natury czasem jest człowiekowi narękę…
Michalinka była tak niezwykłym dzieckiem, że aż ściskało za serce. Nie miała w sobie złości, była z natury pogodna i nosiła w sobie wielką empatię dla wszystkich żyjących w pobliżu, czy to ludzi, czy zwierząt. Może dziecko wyczuwało więcej, niż się wszystkim zdawało, może sama doświadczając niesprawiedliwości losu, czuła, że musi opiekować się innymi, aby ich kiedyś nie zabrakło, nie spotkało cośzłego…
– Marmolada babuni jest pyszna – powiedziała mała, łapiąc się za brzuszek. – Najwspanialsza marmolada na świecie. Kiedy dorosnę, będę robiła dokładnie taką samą, prawda, babuniu?
Pani Maria pogładziła małą pogłowie.
– Prawda…
Po chwili na świat spadły pierwsze krople deszczu. Nie minęło wiele czasu, a lało jak z cebra, prawdziwe oberwanie chmury. Szyby zalewały potoki wody z nieba, rozmazując obraz szarpanych drzew za oknem. Padało mocno, prawie zniknął cały sad sprzed oczu Marii i Michalinki. Dopiero wtedy babcia odeszła od okna, zabierając ze sobą wnuczkę. Razem usiadły przy kominku, w którym przyjemnie strzelały polana i tańczyły żywe płomienie. Nie musiała wzniecać dziś ognia, jednak w domu nastała taka szarość i swego rodzaju chłód, że wolała wpuścić do wnętrza odrobinę przyjemnego światła. Bolały ją też stawy, a ciepło… tak, ciepło sprawiało człowiekowi przecież tyle radości. Była stara, dlaczego więc nie mogłaby sobie pozwolić na chwilę odpoczynku przy akompaniamencie odgłosów dochodzących z kominka? Zresztą palące się sosnowe drewno tak wspaniale pachniało w całejizbie…
– Babciu – zapytała znowu wnuczka ze zmartwioną miną, która pytań w tym wieku miała wiele i zadawała je nieustannie – a czy dziadkowi nie będzie tamzimno?
Kochane dziecko, pomyślała pani Maria. Troszczy się o wszystkich, jakzawsze.
– Nie. Dziadkowi już zimno nie przeszkadza – odpowiedziała.
– Lubizimno?
– Tak. Teraztak.
– Dlaczego?
– Ponieważ umarł, a martwi nie potrzebująciepła.
– Czy i ja kiedyś umrę, babuniu?
– Tak, wszyscy umrzemy, ale ty masz na to jeszcze wieleczasu.
– Jak wiele? – nie ustawała w pytaniachmała.
– Bardzo wiele. Dopiero kiedy będziesz miała zmarszczki na twarzy jak dziadek, wtedy o tym możesz zacząć myśleć. Teraz całe życie przedtobą.
Mała uspokoiła się tą odpowiedzią i zajęła mieszaniem śliwkowej marmolady w słoiku. Raz po raz wyciągała łyżkę ze słoika i zjadała. Mieszała i znówzjadała…
Pani Mariaposmutniała.
Deszcz i owszem – spadł na świat w najlepszym momencie, było już zbyt sucho i nie dawało się oddychać. Ale najbardziej obawiała się nadchodzącej burzy. Całe życie, zdawało się jej, przeżyła ze swoim mężem i w czasie burzy on zawsze był przy niej. Rozumiał jej strach i obawy, wiedział, że jako mała dziewczyna była świadkiem pioruna, który uderzył w mućkę sąsiadów i zwęglił ją całą razem z Januszkiem, naprędce prowadzącym ją na łańcuchu doobory…
Teraz nadchodziła pierwsza burza, gdy pana Antoniego już nie było wśród żywych i nagle Maria poczuła się taka… sama. Opuszczona. Stara. Gdyby nie to biedne dziecko, byłoby jej w tej chwili niezwykle ciężko na sercu. Na szczęście los sprawił, że mała siedziała tu dziś przy niej. Tak by też zresztą miało być, że starzy ludzie przeżywają jesień swojego życia w towarzystwie małych dzieci. Dorośli tam mają swoje życie, ale starzy i dzieci, tak, oni powinni trzymać się razem. Jeden drugiemu przecież daje tyleotuchy…
Pani Maria wiedziała jednak, że to nie burza za oknem jest dla niej największym zmartwieniem. Najbardziej obawiała się jutrzejszej burzy, jaka rozpęta się po pogrzebie. Wszyscy czekali na odczyt testamentu, chcąc otrzymać jak najwięcej w spadku. Tymczasem nikt nie spodziewał się, co im ojciecprzygotował…
Pani Maria po jakimś czasie zapaliła świeczkę na stole i razem z małą modliły się na siedząco za duszę zmarłego. Choć ten leżał teraz w zimnym sąsiednim pokoju, wiedziała, że to nie żaden grzech modlić się na krześle, nawet kiedy nie przebywa się w pokoju, gdzie leży zmarły. Klęczenie pani Marii sprawiało już ból, a nie chciała, aby mała siedziała w ciemnościach przy zmarłym, którego ciało już zaczynało wydzielać swoisty zapach śmierci. Jeżeli modlitwa płynęła z serca i z głębi duszy, działała nawet na siedząco. Tego byłapewna.
A potem ułożyła Michalinkę do łóżka i sama położyła się obok niej, zdmuchnąwszy świecę. Zamknęła oczy i modliła się, aby przeżyła jakoś jutrzejszydzień.
– Daj mi siłę, Boże – szeptała cicho, słysząc równomierny oddech śpiącej dziewczynki. – Nie pozwól mi sięzałamać.
Za parę godzin otworzy oczy, a wtedy nastanie już nowy dzień. A nowe dni nie zawsze oznaczały coś dobrego. Miała złe przeczucia co do tego jutrzejszego. Bardzo złe. Gdyby chociaż Antoni nie zostawiał jej tego wszystkiego, nie czułaby się taka samotna. Dziwne to, za parę godzin zjedzie się tu cała rodzina, a ona… ona będzie się czuła pomiędzy nimi obca. A kiedy dowiedzą się o tym… wtedy miej ją, Boże, w swojejopiece.
Rankiem, około szóstej, jak co dnia zapiał kogut. Pani Maria nie spała już od dobrej godziny. Wpatrywała się w sufit i rozmyślała. Jak zakończy się ten dzień? Aby już było po wszystkim. Trzeba zachować zimną krew. Nie wolno dać ponosić się emocjom. Żadnych kłótni – to do niczego dobrego nie wiedzie. Najważniejsze to doprowadzić trumnę z ciałem męża do grobu, potem niech się dzieje wola nieba. Byle tylko jej nieboszczyk mąż miał już to za sobą. Chociażon…
Kobieta wstała powoli i wyszła do kuchni. Tam już od jakiegoś czasu palił się ogień w piecu, a przyjemne ciepło roznosiło się po pomieszczeniu. Ignasia klęczała na kolanach i dokładała węgla do pieca, cała umorusana na twarzy. Co chwilę bowiem musiała dmuchać, by rozpalić ogień, a dym buchał prosto w jejtwarz.
– Ignasiu, czy ty się Boga, dziecko drogie, nie boisz? – Pani Maria się przeżegnała, widząc dziewczynę na ziemi, w piecu płonący ogień i zaczyn na chleb stojący już na stole. – Toż to jeszcze spać powinnaś o tej porze. Ciemno za oknem, że to nie wiadomo, czy jacy czarci nie latają kołodomu.
Ignasia była drobniutką kobietą po trzydziestce, choć wyglądem mogłaby przypominać dwudziestoletnią pannicę. Był to typ słowiańskiej urody: białe jak śnieg, długie włosy zaplecione w warkocz dokoła głowy, chabrowe oczy, smagła od słońca twarz i ciało o kształciegruszki.
Na sobie, jak każdego dnia, miała suknię i biały fartuch obszyty koronką, już dosyć stary, ale dla niej, jak mówiła, dobry. Jak już się Ignasia przyzwyczaiła do jakiejś rzeczy, nie potrafiła się z nią rozstać. Zresztą nie tylko do rzeczy się przywiązywała, do ludzi również. Do państwa tego domu przylgnęła sercem i postanowiła już dawno temu służyć im jak wierny pies, co też się spełniło. Dwadzieścia lat służby wielemówiło.
– Spać nie mogłam, kochana pani, a czarci to się mnie nie imają – odpowiedziała kobieta, podnosząc się na nogi i otrzepując z fartucha kawałki drewna i popiołu. – Całą noc głowa myślami zaprzątnięta. U pana długo w noc się modliłam, ale i to nie pomogło. Brak w sercu jakiś czuję, nic na to nie poradzę, jakby ze śmiercią pana czegoś mi naglezabrakło…
Pani Maria pogładziła ją pogłowie.
– Tyś zawsze taką poczciwą duszą była, Ignasiu. Że też ludzie tacy jak ty po świecie częściej niechodzą.
Ignasia ściągnęła z pieca gotującą się wodę i zaparzyła dwie herbaty z suszonych leśnych owoców, które sama tej wiosny nazbierała. Postawiła na stół miód i mleko, i usiadła obok pani, która już miejsce przy piecyku zajęła, gdzie bardzo przebywaćlubiła.
– Wiele pracy nas dziś czeka – szepnęła, patrząc nastół.
– Wiele. – Pani domu skinęła głową. – Ale jak pan kazał, uczynić musimy. Wolę zmarłego spełnićtrzeba.
– Rodzina się burzyć będzie. Oni… nie spoczną, dopóki na swoim nie postawią. – W oczach Ignasi błysnął szczerystrach.
– Wiem, kochana. Toż to moje dzieci, znam ich jak własną kieszeń. Długo zrozumieć nie mogłam, jak tak bardzo różnić się mogą, bo powiada się przecież, że jabłko niedaleko pada od jabłoni, a tu większej omyłki w przyrodzie być niemogło.
– Może czas pokaże… może zmieni… – próbowała służąca jakoś podtrzymać panią naduchu.
Pani Maria pokiwała przeczącogłową.
– Oni się już nie zmienią, Ignasiu moja. Ja już w to w każdym razie nie wierzę. Za stara jestem, by się ciągle okłamywać. Tylko często się zastanawiam, dokąd ich todoprowadzi.
– Jednak wierzyćtrzeba.
Ignasia była bardzo pobożna. Do kościoła codziennie chodziła, ale na szczęście nie zajmowały jej plotki i pomówienia, od razu po mszy do domu wartko wracała, doobowiązków.
– Odpocznij czasami – mówiła jej częstopani.
Ignasia ręką tylko, ignorując jej słowa, machała.
– Odpoczywać w grobie będę. Pracować trzeba, ja bez pracy to żyć nie mogę. To mnie czyni szczęśliwą. Zresztą wie dobrodzika, jaka jestem. Jak człowiek za młodu do czego przywyknie, to już koniec. Matka mnie ciężkiej pracy uczyła. Że w pracy Boga znaleźć można. I nie myliła się, bo ja zawsze wieczorem taka szczęśliwajestem.
Za dobrą pracę jej dziś przyjdzie nagroda, pomyślała pani Maria. Bóg jej świadkiem, że Ignasia była jedynym człowiekiem, który na zapłatę zasłużył. Maria miała roztropnego męża, mądrego, który nigdy nie dałby się obałamucić czy sprzedać. Twardej był wychowy i rzetelny, o sercu dobrym i wielkim, komu trzeba pomagał, a nawet dawał. Bo jak w Biblii jest napisane „daj, a będzie ci dane”, i on stosował się dotego.
Ale miał też swoje zasady, a jedną i najważniejszą z nich była ciężka praca. Od dziecka pracy nauczony, w pocie czoła na polu pracował, nigdy słowa złego o nikim nie powiedział, a gdy pokochał panią Marię, do śmierci kochać nie przestawał, choć, jak wiadomo, miłość z wiekiem odcienie swe inneprzybrała.
Od swoich dzieci wymagał więc tylko dwóch rzeczy: ciężkiej i sumiennej pracy, serca dobrego iotwartego.
Niestety dzieci w ojca się nie wdały i szły zupełnie inną drogą. Jedyne, czego się nauczyły w świecie, dla którego dom opuścili, to wyciągać rękę i drugiemu do gęby zaglądać, czy przypadkiem więcej się mu niedostało.
Pani Maria napiła się pysznej herbaty i poczuła, jak ciepło spływa do jej wnętrza i przyjemniegrzeje.
– O, Ignasiu, jak miło… – Twarz jej się zmieniła, pojaśniała rozanielona. – Człowiek tak naprawdę mało do szczęściapotrzebuje.
– Mało. – Służąca kiwnęła głową. – Ale nie każdemu tylewystarczy.
Pani potaknęła. Potem Ignasia pozostawiła pracodawczynię i tuż obok niej krzątać się zaczęła. Zanim Michalinka wstała, już z pieca wyciągała ciepłe bochenki chleba. O siódmej przyszły specjalnie na ten dzień zamówione gospodynie, które miały pomagać przy stypie, bo bez tego się nieobejdzie.
– Z czym ci chleba, paniczko? – Ignasia małą na ręce wzięła i do stołu usadziła. Lubiła się z nią przedrzeźniać, więc każdego ranka specjalnie zadawała jej inne pytanie. – Ze smalcem ci dziśposmarować?
– Nie! – krzyknęła Michasia, ale tak wyważenie. – Z marmoladąbabuni!
– A co gdy marmolady już niemamy?
– Mamy! Babunia ma wiele jej w piwnicy schowanej. Wiem, bo sama każdego dnia tam chodzę i słoiczki poczciwieliczę.
– A paniczka to już liczyćumie?
– Tak! – zawołałodziecko.
Ignasia chwyciła się pod boki i głowę w prawą stronęprzechyliła.
– To ile tam tych słoików jestniby?
– Sto! Albo i więcej – odpowiedziałamała.
– Oooo, to wiele tam tego jeszcze zostało. To już nie trzeba będzie robićwięcej…
– Trzeba! Marmolady nigdy dość, Ignasiu moja… – Michasia zamilkła, kiedy ugryzła pierwszy kęs wielkiej pajdy chleba ze swoją ulubionąmarmoladą.
– To dziecko nic innego jeść nie chce – zamartwiała się służąca, już innej roboty sięchwytając.
– Niech je. Niech je – mówiła spokojnie pani Maria. – Jeśli jejsmakuje…
Kucharki uwijały się jak w ukropie, o ósmej w kuchni było duszno, otwierano okna i drzwi na oścież, ale prędko je też zamykano, ponieważ wiatr hulałnieprzerwanie.
Deszcz zacinał z każdej strony, burzowe chmury jeszcze długo miały wisieć nadwsią.
Pani Maria przygotowana stała w oknie i patrzyła na przybywających. Dochodziła dziesiąta, już właściwie wszyscy byli na miejscu, brakowało tylko… dzieci. Nie mieli wstydu, nawet w tym czasie kiedy ich ojciec leżał w trumnie, spóźniali się. Powinni tu być pierwsi, od samego rana stać przy trumnie i w milczeniu modlić się za duszę biednego ojca, który całe życie i swoją pracę poświęcił im właśnie. Nic takiego się oczywiście niewydarzyło.
Ale oto już z daleka można było zobaczyć, jak po wzgórzu pnie się powóz i jedzie tu pod dom. Serce pani Marii zabiło mocniej. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że całe jej życie staje do góry nogami. Jak tylko powóz zaczął się przybliżać, rozpoznała w środku twarz księdza Kalinowskiego. Z izby dochodziły modlitwy zebranych, już nie powinna dłużej czekać jako żona, teraz już wdowa, powinna stać przy trumnie. Jeżeli nie ma dzieci, trudno, dojadą później. A że będą obecni tu dzisiaj, nie miała wątpliwości. Wzięła więc za rękę siedzącą w milczeniu Michasię, która nie chciała zostawać w pokoju sama, i zeszła do izby. Usiadła przy trumnie i zaczęła się modlić z pozostałymi. Po chwili do środka wszedł mokry od deszczu ksiądz i usiadł naprzeciwko. Był to stary przyjaciel rodziny, razem z jej mężem wyrastał w tej samej wsi, więc na te ostatnie pół godziny przyszedł tu jako osoba świecka. Patrzyła na niego, jak głośno modli się i śpiewa, a jego obecność dała jej potrzebnej na ten dzień siły. To dziwne, pomyślała. Kiedyś, gdy była młoda, tak bardzo bała się śmierci, a teraz nagle staje z nią właściwie twarzą w twarz i jakoś nie straszna jej ona. Z wiekiem człowiek coraz lepiej uczy się akceptować, rozumieć. Tym bardziej kiedy zrozumie się, że śmierć nie musi oznaczać czegoś złego, ostatecznego. Bo może też być wybawieniem. Stare zbolałe ciało leżące przed nią wyglądało tak spokojnie, tak… młodo. Niesamowite, jak dokładnie śmierć potrafiła wygładzić wszystkie zmarszczki. Przez te trzy dni oblicze jej męża zmieniło się nie do poznania. Wyglądałspokojnie.
Gdy już tylko minuty ostały się do zakończenia modłów, nagle na zewnątrz usłyszano konie, a potem odgłos nadjeżdżających powozów. A więc są. Długo kazali na siebieczekać.
– Diabelska pogoda! – Usłyszała z sieni dochodzący mocny głos swojego syna Mateusza. – Że też musiał akurat dzisiaj… – Reszta słów zniknęła w naganianiu jego żony, która starała się gouciszyć.
Chwilę za nim otworzyły się drzwi i weszła osoba tęga i wyniosła, z piskliwym bardzo i donośnymgłosem.
– Czy już po wszystkim? Mdli mnie dziśbardzo…
Za córką Joasią wszedł barczysty, ale już nieźle szeroki w pasie mężczyzna. Hieronim, jej drugi mąż. Trzy podbródki nie dodawały mu uroku, a obrzmiała od jedzenia twarz straciła dawno swoją szlachetność. Głęboko osadzone małe oczka niemalże znikały w tłustymobliczu.
Za nimi wszedł ostatni gość, Dominik. Najmłodszy i najładniejszy z całej trójki, ale największy łotr. Sprawiał rodzinie najwięcej kłopotów i trudno od samego początku go było utemperować. Już od kołyski krzyczał wniebogłosy i uważał, że to jemu się wszystko należy. Wyróżniało go wysokie czoło i wielki orli nos. Choć jego twarz zdawała się być najszlachetniejsza z rodziny, przeczył temucharakter.
Pani Maria nie wstała, niech sami zajmą swoje miejsca. W końcu nie odwiedzali jej przez tyle lat, dawno nauczyli się o siebie starać sami. Niemalże zapomnieli na rodziców, bo ważniejsze były sprawy finansowe, które pochłaniały cały ich czas. Pieniądze i blichtr warszawskiego świata – to było dla nich kołonapędowe.
Gdy weszli do izby, nagle jakby zrobiło się w niejduszniej.
Okno otwarto na oścież, aby dusza zmarłego mogła bez przeszkód dom opuścić, jednak nawet to nie odegnało raptownego braku powietrza. Cała izba jakby się zmniejszyła i nie było się czemu dziwić, bo dzieci Marii, które już właściwie były dla niej ludźmi obcymi, sprawiały wrażenie nieprzyjemne i ogólnie wojownicze. Zresztą takie były ich charaktery, więc nie ma się czemu dziwić. Pewnie od trzech dni nieźle się na ten dzieńprzygotowywali.
Pani Maria pamiętała dzień sprzed trzech miesięcy, gdy jej męża krowa niechcący kopnęła i o mało nieumarł.
Trzy tygodnie niedomagał i w posłaniu leżał, doktor na krok go nie odstępował, bo krowa nowa była i szalona, i siły wiele miała, gdy kopała go w klatkę piersiową. Źle się mu oddychało, całe ciało zsiniało, a ból nieustannie promieniował. Wzywać dzieci trza było, bo nie wiadomo, czy ojciec następnego ranka dożyje. Posłano wiadomości, na które odpowiedzi przeczące przyszły, informujące, że nikt z trójki do domu teraz przyjechać nie może, gdyż interesy na to niepozwalają.
– Gdzie są dzieci? – pytał co chwilę pan Antoni. – Przyjechali?
Pani Maria smutnie głową kiwała. Jej mąż na to oczy zamykał, cierpiał bardzo. Ale nie z powodu bólu ciała, ale duszy, który był dwakroćgorszy.
Widocznie czas mu wtedy jeszcze odejść nie był pisany, ponieważ wyzdrowiał trochę i na nogi nawet się postawił, ale ucichł jakoś, często zamyślonychodził.
– Bo ja ciągle wierzyłem, że oni jednak przyjadą… – szeptał cicho. – Toż to krew przecie moja, na rękach oni byli moich wychowani. Ja im wszystko, czego chcieli, dawałem, niczego nie zabraniałem. Serce całe dałem. A teraz… upewniłaś się, czy aby wiadomości na pewno do nich wysłanebyły?
– Wysłałam. Dwa razy już pisałam. Reakcja zawsze ta sama – odpowiadała z bólem serca pani Maria i rękę męża mocno ściskała, bo cóż więcej uczynićmogła?
– To może posłańca wysłać osobiście? Może listy gdzieś zaginęły po drodze? – nie ustawał w swych pytaniach. Widziała, jak bardzo starał się podtrzymywać na duchu, ożywiać nadzieję, która jednak gasła i gasła, i rady żadnej na to niebyło.
– Poślemy – powiedziała i tak teżzrobiła.
Posłaniec wrócił nazajutrz z trzema odmownymi odpowiedziami. Nikt z państwa czasu niemiał.
– I cóż? Jadą już? Są w drodze? – pytał pan osobiście posłańca, któremu wyszedł naspotkanie.
– Dziedzice czasu nie majom, panie. Oni interesa w mieście pilnować muszom, teraz ot, czasy cienżkie, prawili, pilnować jak oka w głowie trzeba, bo wszystko rozkradnom. Nikomu wierzyć niemogom…
Pan Antoni przymknął na to oczy. W ten moment jego ostatnia nadzieja zgasła. Kiedy posłaniec opuścił pokój, otworzył oczy. Po raz pierwszy od długiego czasu czyste i ciemne, jakby jego dusza gdzieś we wnętrzu ciała przed chwiląumarła.
Ignasia przy łóżku pana od rana do nocy siedziała. Nawet na chwilę go nie opuszczała. Michasia często u jej boku przebywała i razem tak siedziały, na prośbę pana książki czytała, bo choć to córa z ludu prostego, to jednak czytać dawniej u nich w domu sięnauczyła.
– Sprowadź mi rejenta. Mam ostatnią wolę dospisania.
Żona, nauczona żyć z mężem w zgodzie i nigdy jego słów i próśb nie podważać, zrobiła, jak kazał. Rejent pojawił się po godzinie i z dwoma świadkami na żądanie pana Antoniego, księdzem Kalinowskim i panem Kurkowskim, właścicielem sąsiedniego dworu, spisać nowy testament kazał. Na wszelki wypadek w izbie znalazł się jeszcze doktor, który chorego zbadał i potwierdził przed wszystkimi, że pan zdrowy jest psychicznie, że nie gorączkuje i w malignie testamentu spisywać nie nakazuje. Że jest pod wpływem wszystkich władz umysłowych. Tak też pan Antoni zabronił w przyszłości podważania jegowoli.
Rejent spisał dokładnie nowe żądania, ksiądz i pan Kurkowski podpisali i tym samym mogli opuścić dom umierającego. Wtedy też w pokoju pozostała tylko pani Maria i Ignasia. Było dosyć późno, mała Michalina zasnęła, więc odniesiono ją dosypialni.
Tymczasem w pokoju zapalono świecę, jej cienie tańczyły w smutnych konwulsjach po bladych ścianach. Była to ostatnia noc, kiedy pan Antoni wyglądał, jakby odżył i wszystko miało powrócić do normy. Wtedy jeszcze nikt nie spodziewał się, że już następnego ranka nie będzie go wśród żywych. W jego oczach pojawił się błysk stalowej pewnościsiebie.
– Ignasiu – zwrócił się do siedzącej przy łóżku służącej. – Byłaś mi jak dziecko w ciągu tych dwudziestu lat pracy. Mam do ciebie ogromną prośbę. Od ciebie będzie zależało, czy ją spełnisz, czy też nie. Nawet jeśli decyzja będzie odmowna, zrozumiem. Musisz sama tego chcieć, inaczej nie mogę wymagać tego potobie.
Ignasia skinęła głową, pochlipująccicho.
Pani Maria siedziała i patrzyła na rozgrywającą się przed jej oczyma scenę i nic nie powiedziała. Cokolwiek się stanie, zamierzała się zgodzić na wszystko. Małżonek nigdy nie podjął złej czy niedokładnie przemyślanejdecyzji.
– A więc mój plan będzie taki… – zaczął mówić pan Antoni, a kiedy skończył, Ignasia pobladła i nie była zdolna wypowiedzieć nawet słowa. Pani Maria przełknęła ślinę a po jej twarzy polały się dwie ciężkie łzy. Niech tak będzie, ale obawiała się najgorszego obrotusprawy.
– Ty – zwrócił się do niej mąż – będziesz po mojej śmierci zagwarantowaną przyszłość miała. Cały ten dwór należy do ciebie i sama zadysponujesz nim wedle własnego uznania. Otrzymasz sumę pieniędzy, które nie zostały przez nas przeznaczone na dziedzictwo dla tych ludzi. Jednak zaklinam cię na wszystkie świętości, nie zmieniaj nigdy mojej decyzji. Niech dzieci zapracują na swoje pieniądze, w przeciwnym razie nie zaznam spokoju wgrobie.
Pani Maria skinęłagłową.
– Stanie się wedle twojegożyczenia.
– Sępy po śmierci zlecą się prędko – powiedział pan. – To wy dwie będziecie narażone na zło i chciwość, dlatego jeżeli nie będziecie chciały brać udziału w tej farsie, powiedzcie toteraz.
– Nie nauczyli się za twojego życia – powiedziała na to żona – to pouczą się po śmierci. Innego wyboru niema.
– Ignasiu, dziecko moje drogie, zaopiekuj się panią, ona słabego zdrowia już jest, wiesz przecież, i jej serce może tyle nie wytrzymać. Tyś silna jak dąb, choć o kruchym ciele, staraj się ją osłaniać przed burzą i wiatrem. I Michalinkę na dobrego człowieka wychowajcie. W niej jeszcze całanadzieja.
Ignasia płakała rzewnymi łzami. Pana kochała z całego serca i gdy umierał teraz, czuła się, jakby to jej własny rodzic odchodził z tego świata. Ciężko jej było na sercu i duszy. A jeszcze ciężej, bo wiedziała, że dziś przy tym łożu trójka rodzeństwa siedzieć miała i ojca za rękę trzymać. Jaki gorzki to był wieczór, jak bardzo kobieta ta cierpiała, nie rozumiejąc takiegopostępowania.
Wkrótce zmęczona pani Maria udała się na spoczynek. Ignasia pozostała przy panu, by czuwać i w razie potrzeby w pogotowiubyć.
Kiedy dokładnie o pierwszej pękła szyba w starym zegarze i ten się zatrzymał, przebudziła się wystraszona. Spojrzawszy na leżące, choć ciepłe jeszcze ciało, wiedziała, co się wydarzyło. Pan domu właśnie odszedł. Do świtu modliła się zapamiętale nakolanach.
Teraz burza rwała ludziom ubrania. Komuś ukradła kapelusz z głowy, innemu znowu szal wokół twarzy omotała. W akompaniamencie dzwonów bijących od kościoła deszcz padał nieprzerwanie, ziemia na cmentarzu, zmieszana z gliną i wodą, tworzyła nieprzyjemne i uciążliwe do przejechania drogi. Udający się za trumną ludzie zapadali się butami w miękkiej glebie, szli jeszcze bardziej pochyleni niż trzeba było, może chcieli zabronić silnemu wiatrowi, aby nie smagał tak bardzo zacinającym deszczem potwarzach.
Grzmiało okropnie, wielkie dudnienie z nieba się ozywało. Zimno też jakoś było tak jak na wrzesień i chłodnawo. Każdy w myślach chciał już być z powrotem wdomu.
Pierwsza scena odbyła się przy pożegnaniu pana Antoniego. Wszyscy starannie i cicho, z czcią podchodzili do spokojnie leżącego starego, spracowanego człowieka, ale kiedy nastał moment pożegnania się z rodziną, do trumny podeszła tylko pani Maria z Michaśką i Ignasią, która tego dnia miała takie wory pod oczami, jak jeszcze nigdy, i oczy same czerwone i zapuchłe od ciągłegopłaczu.
– Niech zawierają wieko – szepnęła Joasia, spoglądając na braci. – Ja się zbliżać nie zamierzam. To już nie ojciec, to martweciało.
Pomimo szeptania głos jej i tak niósł się wyraźnie po całejizbie.
– Na co się tu żegnać – powiedział na to Mateusz. – Ja wracać do Warszawy muszę, czasu tracić szkoda. Niech robią, co do nich należy i na cmentarzidziemy.
– Psia pogoda – szeptał Dominik. – Żeby mi się tak udało w domu zostać, a nie gdzieś po miejscach takich fatygować. Zawierać! – nakazał głośniej czterem na czarno ubranympanom.
Czarna trumna ustawiona na środku pokoju na prowizorycznym katafalku za chwilę miała zostać zamknięta. Pani Maria ostatni raz patrzyła na leżące w niej blade ciało, wokół którego mościła się mirta i gałązki barwinka. Wiedziała też, że pod głową nieboszczyka znajdują się zioła święcone w dniu Matki Bożej Zielnej. Świece ustawione po obu stronach trumny migotały od powiewającego wiatru. Z oczu pana Antoniego sączyły się zimne łzy.
W domu pozasłaniano wszystkie zwierciadła czarnym płótnem, podobnie jak każde z okien. Przed domem wiała na wietrze żałobna chorągiew oznajmiająca śmierć w domu. Wszyscy zgromadzeni ubrani byli na czarno, jak nakazywałobyczaj.
Raz-dwa po izbie poniosło się bicie gwoździ w drewno i głuche echo w pokoju nastało. Za każdym odgłosem gdy młotek uderzał o gwoźdź, panią Marią ostro szarpało. Nie minie czasu wiele, a ona też tam leżeć będzie, choć odgłosy walenia w gwoździe to pewnie już nie dotrą doniej…
Matka dzieci nie skomentowała ich zachowania. Nie chcieli żegnać się z ojcem, który kiedyś na rękach ich nosił, do najlepszych szkół powysyłał, niech się nie żegnają. Każdy ma swojesumienie.
Trumna została wyprowadzona nogami w stronę wyjścia i po chwili rozległ się trzykrotny stukot trumną o próg – na znak pożegnania zmarłego zdomem.
Cała wieś zeszła się przed domem, a nawet ludzie z bardziej oddalonych gospodarstw, którzy znali pana Antoniego. Pani Maria z wdzięcznością patrzyła na wszystkie poważne twarze stojące na wietrze i pochylone w czci dla zmarłego. Na początku konduktu stali niosący krzyż i żałobną chorągiew, następnie niosący kwiaty i wieńce. Za nimi ksiądz, kościelny i organista. Potem trumna ze zmarłym ułożona już na konnej furmance, a dopiero potem pani Maria z Michasią i Ignasią, trójka rodzeństwa oraz pozostali obecni. Kondukt więc ciągnął się na długie metry i zdawało się, że nie było mu końca. Kiedy przechodzili przez bramę, nikomu nie umknęły wysypane przed nią wiórydrewna.
W kościele oddalonym o jakieś pięć kilometrów trumna spoczęła na katafalku w głównej nawie, po czym nastąpiła Msza Święta za duszęzmarłego.
Teraz wreszcie kondukt dotarł do wykopanej, choć na dwadzieścia centymetrów zalanej dziury. Ludzi znalazło się tu wielu i nikogo, jak widać, nie zraziła złapogoda.
Pani Maria dumna była, widząc tyle znajomych twarzy. Ich obecność świadczyła o pozycji jej męża, o tym, jak bardzo był lubiany i poważany. Przez wszystkich, tylko nie przez dzieci, pomyślałagorzko.
Ksiądz mówił w dobrych słowach, zdawało się, że w nieskończoność. Jego sutanna powiewała, szarpana z całych sił, stał bowiem na podwyższeniu, więc wiatr mógł się tutaj swą pomysłowością doskonalewykazywać.
Gdy ulewa jeszcze przybrała na sile, trumna wreszcie opadła do grobu. Ludzie nie przejmując się ubrudzeniem, chwytali napęczniałe od deszczu kawałki ziemi i rzucali trzy razy na trumnę wraz z kwiatami. Wieńce układano obok grobu, po chwili nazbierał się już ich pokaźnystos.
Wszyscy ogonkiem skierowali się z powrotem do domu zmarłego. Tam poczęstunek na nich czekał, a każdy jak pragnął napić się ciepłej herbaty, tak i zjeść coś gorącego, ponieważ ciała wychłodły na zimnie iwietrze.
Trójka dziedziców jako pierwsza rzuciła się dodomu.
Mieli największy głód i uważali, że nie nadaremno taką długą drogę przebyli, by się jeszcze najeść nie mogli i z pustymi brzuchami stać nad grobem, jak ojcu już i tak wszystko jedno było. Za nimi zaś wlekli się ichmałżonkowie.
– To teraz najważniejsze – mówiła cicho otyła Joasia – na odczyt testamentu poczekać i zbierać nogi za pas. Co swoje wziąć, wszystko, co się prawnie należy i wracać dodomu.
– Myślisz, że stary równo nas podzielił? – zapytał Mateusz, który był z całej trójki najchytrzejszy. Pieniądze potrafił liczyć już w kołysce i nie tak łatwo dawał się okłamać. Jeżeli coś by miało zostać podzielone nie tak jak powinno, jeżeli gdziekolwiek dojrzy niesprawiedliwości, to już on się postara o swoje upomnieć. Co jak co, ale nie da się okraść, nawet własnejrodzinie.
– Musi być równo na trzy, inaczej mowy być nie może – powiedziała siostra spokojnie, ale z zaciętością w głosie. Gdyby ktoś się jej w tym momencie przyjrzał uważniej, zobaczyłby płonące gorączką oczekiwaniaoczy.
– Po co ta stypa jeszcze w domu? – zapytał Dominik o to, co go najbardziej w oczy raziło. – Za nasze najeść się idą, a przecież żadną misyją niejesteśmy.
– Trzeba ich raz-dwa do domów przegonić. – Joasia już opracowywała plan. – W kuchni wydam specjalne rozkazy. Całego jadła na stół nie dają, co to to nie, zbytnia rozrzutność nie jest dobra. Już ja wiem, jacy oni potrafią być rozrzutni, a to przecież tak objadać się na pogrzebie nie wypada. Większość z nich tylko napaść brzuchyprzyszła.
– Trzeba będzie posłać kogo do pilnowania – instruował Mateusz. – Aby przy podziale wszystko równo było. Żeby mi czasem czego sprzed oczu nie sprzątnięto, bo to wszystko nam sięnależy.
– Powiadają, że stary przed śmiercią rejenta wzywać kazał. – Dominik zdążył się już doskonale poinformować. Bo jakkolwiek sam nie kwapił się do przyjazdu, to jednak ludzi na zwiady swoichposyłał.
– Musiał jakieś drobne sprawy dogadywać – skwitowała to Joasia. – Majątek przecie wielki, okiem go ogarnąć nie możnazdołać.
– Masz rację. Do podziału ogromne połacie pól, dom cały stoi, w okolicy najokazalszy. Sprzeda się go, matkę do mniejszego przeprowadzi, bo po cóż jej takie zamczysko. Ignasię odprawi, sprawdzając uprzednio, czy aby jej ojciec czasem nie dał wyprawki za wiele, albo czy czego nie ukradła. Takie jak ona to chytre są bardzo, niby pomagają, a palce to długie, do złodziejstwa przyuczonemają.
– Musimy wszystkiegodopilnować!
– Skontrolować, przeliczyć i równopodzielić.
– I jak najszybciej do Warszawy wracać. Tam pilnować trzeba, ludzie gorsi niż na wsi, od rana do nocy czuwać należy. Gadzina wszędzie się po kątach snuje. Ludzie są jak pleśń, niby niewidoczni, a potrafią pojawić się nie wiadomo kiedy i jeszcze znieprzyjemnićżycie.
Co dziwne, nikogo z trójki nie napadło, że mógłby się wrócić, na wsi osiąść i kontynuować pracę ojca. Oni wszyscy do zbytków i luksusów przyzwyczajeni byli, do pracy nikt by ich nie zagonił, zresztą uważali, że do roboty to inni na tym świecie wyznaczeni zostali. Już ten świat tak był przez Boga skonstruowany. Jedni na górze, inni na dole. I tak przecież było dobrze, prawidłowo.
Rodzeństwo jako pierwsze do domu dotarło i rządzić się zaczęło. Ze stołów nakazali co lepsze kąski pozbierać, żadnych trunków na stół nie wynosić, dwie siły pomocne już odprawiać do domów mieli, bo przecież ze swych kieszeni ich teraz płacili, gdy wtem do środka weszła pani Maria z Michaśką, mocno się jej za rękętrzymającą.
– Co tu za krzyki i rozkazy po kuchni się rozchodzą? – zapytała pani domu, przyglądając się dzieciom podejrzanie, doskonale jednak wiedząc, co musiało zajść pod jej nieobecność. – Czemu do stołu dawno wszystkiego nie podano? Na zewnątrz okropna pogoda, ludzie zgłodniali, pić im dać czegoś ciepłego trzeba, nalewki na stółpostawić.
– My nie pozwalamy! – wykrzyknęła Joasia. – Ludzi co rusz odprawić trzeba, nie będzie sobie nikt na śmierci ojca dogadzał. Brzuchy napychać, kiedy człowiek zimny w grobie leży! Zresztą nie mamy tyle pieniędzy, żeby ich wszystkich wykarmić, a każdego rublaszkoda.
Pani Maria uwierzyć temu nie mogła, choć spodziewała się tego, bo mąż ją przed śmiercią przestrzegał, to jednak teraz była to rzeczywistość, a ona sama przeciwko tym trzem naraz stać musiała. Na szczęście ciepła rączka małej Michaśki jakoś jej się opanować pozwoliła, ponieważ pobladła bardzo i serce tak niedobrze, nierównomiernie bić poczęło, że wiele nie brakowało, a pewnie za mężem raz-dwa by sięudała.
Wciągnęła cicho powietrze w płuca i powiedziałaspokojnie:
– Ojciec sam przed śmiercią nakarmić zgromadzonych kazał. Stanie się według wolijego.
– My się nie zgadzamy! – krzyknął na to pobielały Mateusz. – Za nasze pieniądze jeść niebędą!
– Po cóż im napychać brzuchy? Nic tu po nich! Darmozjady! – wyrzucił z siebie ze złościąDominik.
Joanna również niewytrzymała:
– To prawda! Do domów wszystkich wyprosić każemy. Niech matka się nam nie przeciwstawia, dziwaczka na stare lata jakaś się zrobiła. Za nasze jeść niebędą!
Pani Maria popatrzyła smutno na dzieci, serce jej się z bólu krajało. Biło mocno, a ręka trzymająca dziecko – drżałabardzo.
– Za wasze? – powiedziała cicho, lecz dobitnie, każdemu z osobna popatrzyła się w oczy. – Za jakie wasze? Toż to za ciężką pracę rąk waszego ojca oni jeść tutaj przyszli. I nie z intencyji i pobudek złych tu dziś w kondukcie dotarli, ale z obowiązku i serca dobrego. Ale co tam wiecie, wy o obowiązku nic nie wiecie. To wy latami za jego pieniądze żyliście, nie dając nic w zamian! Nie macie prawa więc się w tym domu rozporządzać. Dopóki żyję, ja tutaj wydajęrozkazy.
– Niech matka nas nie obraża! – Dominik podskoczył w miejscu i aż pobielał ze złości. – My wszyscy bardzo obowiązkowi jesteśmy, w Warszawie z pracy znani i poważani! W dobrych kręgach się obracamy! Matka powinna być dumna, a tymczasem… My sobie nie pozwolimy, my… my sobiewypraszamy!
– Wy o obowiązku nic nie wiecie! – Głos matki stał się twardszy i nieugięty. – Gdybyście obowiązkowi byli, przy łożu ojca dniem i nocą, jak być powinno, siedzielibyście, na kolanach klęczeli i pot z czoła starego, utrudzonego ścierali! Jak powiedziałam: każę natychmiast na stół wszystko wnet powynościć. Ludzie dostaną to, czego żąda ode mnie obowiązek i czego ojciec dopraszał się przed śmiercią. Po wszystkim wspólnie się spotkamy i testamentu ojca wysłuchać będzie trzeba. Rejent jest tutaj znami.
Na słowo testament bracia jakoś się nagleuspokoili.
– No! – krzyknął Mateusz na kucharki. – Czego stoicie jak woły?! Na stół jadło dawać! Jak matkakaże!
Wnet kuchnia znowu tętnić życiem zaczęła, na stoły, co w kuchni było, wynoszono i ludzie nieboszczyka wspominać przy jedzeniu i piciu zaczęli. Pani Maria skurczona jakaś na końcu stołu siedziała, zapadła się w sobie i znieruchomiała. Do ust nic włożyć nie potrafiła, tak bardzo ją potyczka z dziećmi do ziemiprzybiła.
– Babuniu kochana. – Michaśka, kochane dziecko, ze stołka zeskoczyła jak łania i się do Marii przytuliła. – Dlaczego babunia taka smutna? Dlaczego nic nie je i mówićprzestała?
Stara kobieta popatrzyła na to małe, delikatne dziecko o ufnych i czystych oczach i nagle jakby wszystko ucichło, jakby zupełnie gdzieś indziej sięznalazła.
Widziała tylko te wielkie niewinne oczy, tę jasność i dziecięcość, i poczuła się znacznie lepiej. Wspomniała, jak sama dzieckiem kiedyś była, jak bardzo babcię swoją, Matyldę, kochała i sama, jak ją wnuczka teraz, tak ona swoją po ręce gładziła. Gdyby tak czas cofnąć, gdyby znowu dzieckiem byćpotrafiła…
Zmusiła się douśmiechu.
– Już zmęczona jestem, dziecko kochane. I głodna nie jestem. Stary człowiek tyle jeść już nie potrzebuje. Ale ty siadaj i zjedz porządnie, ty szybko dorosnąć musisz, bo nadzieja w tobiecała…
I pocałowała małą w policzek różowy i patrzyła, jak na powrót wdzięczne to dziecko na stołku siada i zajada się smakołykami na stole przed niąstojącymi.
Wspomniała też na swojego nieżyjącego syna, który z dzieci jej był najbliższy i od rana do nocy ciężko pracował. Tak się wdał w ojca, jakby to jakaś jego kopia druga po świecie chodziła. I takie miał dobre oczy. I zawsze dobre słowo dla każdego… Jakże to życie bywa czasaminiesprawiedliwe.
Po dwóch godzinach wszyscy odeszli. Siła pomocna prędko sprzątała i po kolejnej godzinie porządek był gotowy, ludzie już dawno zapłaceni byli, wielu nawet niczego przyjąć nie chciało, pana starego znali i uważali, że chociaż tyle jeszcze dla niego zrobićmogą.
Teraz nastał czas natestament.
Rodzina zgromadziła się w pokoju pana Antoniego. Za biurkiem jego rejent siedział, ksiądz, Michaśka z panią Marią na jednym fotelu blisko siebie, a trzy ostatnie osoby przy kominku, szepcząc coś ku sobiezapamiętale.
Cała trójka papierosy paliła, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę i na zegar spoglądając. Za nimi, na jednej wolnej sofie siedzieli cicho i spokojnie małżonkowie przyszłych spadkobierców, którzy postanowili nie wtrącać się i sprawy majątkowe rodzinie między sobą wyjaśnić, lub w każdym razie tak to tylko teraz wyglądało. Nagle otworzyły się drzwi i weszła Ignasia, cała blada i spokojna, z oczami w podłogę wlepionymi i przeszedłszy izbę, za panią swojąstanęła.
– A co ona tu robi? – zwróciła się Joanna do przybyłej. – To rodzinnespotkanie.
– Niech pokój ten natychmiast opuści! – wykrzyknął Dominik, papierosemwymachując.
– Nic tu po niej! Za bezczelność zresztą za chwilę zapłaci! – Mateusz pogroził jejpięścią.
– Proszę o spokój – nakazał rejent, kiwając głową na wrzaski rodzeństwa. – Ignasia według życzenia nieboszczyka w czasie odczytu testamentu obecna ma być międzynami.
– To żarty jakieś! – Joanna aż podskoczyła. – Kpiny iniedorozumienie!
– Zapewniam panią, że wiem, co robię – odparł na to nieco głośniej rejent i rozłożył kartkę zapisanego tekstu tworzącątestament.
Joasia chcąc nie chcąc, musiała na siłę się uspokoić, ale już w myślach przysięgała sobie nauczkę tej Ignasi dać za impertynencję, jakiej się dopuściła. Już jej w tym głowa, że dostanie zaswoje!
W takich sprawach miała akurat wielkąpraktykę.
– Jak wam pewnie wiadomo, ojciec wasz sporządził testament w momencie urodzenia ostatniego dziecka swojego, obecnego tu pana Dominika, kiedy już wiadomo było, że państwo więcej dzieci mieć nie będą. Było to dokładnie trzydzieści lat temu. Każdemu z dzieci, oprócz nieobecnego tu ojca Michalinki, zostało równo tyle, ile się należy, przydzielone.
– Więc wszystko jest w jak najlepszym porządku – powiedział Dominik, klaszcząc przy tym raz w ręce. – Proszę nie przeciągać, tylko powiedzieć, co każdemu się należy i zakończmy wreszcie tę nużącąfarsę.
– Proszę pana łaskawie, by mi pan nie przerywał. W przeciwnym razie przełożymy sprawę najutro!