Mężczyzna, który spotkał Boga - Andrzej F. Paczkowski - ebook

Mężczyzna, który spotkał Boga ebook

Andrzej F. Paczkowski

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zbiór opowiadań o poszukiwaniu Boga w nieoczywistych miejscach i sytuacjach. Dobry materiał do zadumy nad sensem naszego życia.

Mężczyzna, który spotkał Boga to zbiór jedenastu opowieści, spośród których parę opartych jest na prawdziwych, choć potraktowanych z dużą swobodą wydarzeniach. Jest tu między nimi historia kryminalna i znajdują się też opowiadania obyczajowe. Historie oparte na wspomnieniach autora, niektóre potraktowane z nutą fantazji. Czytając książkę czytelnik przeniesie się do klasztoru, w którym żyje bardzo ciekawa zakonnica, do piwnicy, gdzie odbywa się dziwny monolog z cegłą w ręce, na polską wieś czasów wojny, czy też do łóżka z szatanem. Pozna wariata z ulicy, zakochanego w dawno nieżyjącym chłopaku człowieka, dziewczynkę, która pewnego dnia przestaje chodzić oraz tytułowego człowieka, spotykającego Boga. Spojrzy też do pewnego śląskiego domu lat osiemdziesiątych. Wszystkie opowiadania w jakiś sposób dotyczą Boga, choć nie jest on punktem przewodnim danej pozycji, a jedynie powiązaniem pomiędzy historiami.

Moja słodka żona, megiera – monolog człowieka, który zamurowuje swoją żonę w piwnicy. Zakończeniem tej historii będzie ostatnie opowiadanie Wariat, gdzie znajdziemy zupełnie inne rozwiązanie, niż w opowiadaniu początkowym.

Siostra Chryzostoma – wspomnienie pewnej zakonnicy, która zrobiła coś, co na zawsze zapadło w pamięć małemu chłopcu.

Amadeusz to człowiek, który nieustannie czegoś poszukiwał – forma listu do przyjaciela, kiedy to osoba, do której się zwraca dowiaduje się o uczuciach piszącego i jest informowana o zachowaniu, które nie zawsze jest zrozumiałe czy akceptowane. Poruszanie kwestii matki jest tu bardzo silnym elementem.

Zabić teściową – spotkanie dwojga ludzi, nie potrafiących znaleźć porozumienia. Piotrek wymyśli plan na pozbycie się teściowej, ale zanim się to zdarzy, dojdzie do pewnego incydentu, który wszystko zmieni. Jak się okaże, nic nie będzie takie, jak wygląda, a incydent nie był tym, czym był.

Mężczyzna, który spotkał Boga – rady pewnego człowieka, którego życiowa droga doprowadziła nie tylko do ruiny finansowej, ale też psychicznej. Kiedy dochodzi do najtragiczniejszego momentu jego życia, okazuje się coś zupełnie innego. Nigdy nic nie jest takie, jakie nam się wydaje.

Szczyrkofka – historia małej Anusi, która pewnego dnia przestaje chodzić.

Pokochać umarłego – opowieść o człowieku, który zakochał się w… fotografii nieżyjącego od dwudziestu lat chłopaka. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby tylko nie chciał go odnaleźć.

Tam, na polu pod śniegiem – kim jest kobieta nieustannie patrząca w okno, na pole? Co się na tym polu znajduje? Polska wieś w czasach wojennych. Wróg w domu. I tajemnica, która jest tak straszna, że nie pozwala zrozumieniu dojść do słowa. Skrywana na dnie serca i uciskana, co doprowadza do powstania historii zataczającej koło.

Zwątpienie – nawiedzał ją szatan i szatan doprowadzał do uszkodzenia jej ciała. A może była tylko zwykłą wariatką? A może zwyczajnie przestała wierzyć w Boga?

Obraz z przeszłości – śląska wieś lat osiemdziesiątych. Zaprowadzimy czytelnika do domu pewnej rodziny. Tam zaś czeka na nas czas utracony.

Wariat – zakończenie pierwszej historii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 295

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Andrzej F. Paczkowski & e-bookowo

Redakcja i korekta: e-bookowo

Skład i łamanie: Ilona Dobijańska

Grafika na okładce: Thom Milkovic @tommilkovic

ISBN e-book: 978-83-8166-248-2

ISBN druk: 978-83-8166-249-9

Wydawca: Wydawnictwo Internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

[email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione.

Wydanie I, 2021 rok

Tu i teraz

Bartek wykrzyknął do mnie:

– Wiesz, gdzie ja mam twojego Boga? Wiesz!

Patrzyłem na niego ze zdziwieniem. Nie wiem, skąd u niego nagle tyle złości i jadu w głosie w stosunku do mnie. Przecież zwyczajnie zapytałem: „jak myślisz, kim dla ciebie jest Bóg?”. Rzucił się na mnie od razu, atakując słowami.

– Dlaczego mojego? – zapytałem go spokojnie. – Pytałem o twojego.

– Ale ja nie mam swojego Boga i nigdy nie miałem. Za to ty tak. A twój Bóg nie zasługuje na to, by go bogiem nazywać. Dlatego nie kręć mi się więcej pod nosem i zostaw mnie w spokoju.

Okej – powiedziałem sobie. Jest nieszczęśliwy, niedawno w jego życiu stała się tragedia. Ma prawo być zły i wyrzucać z siebie gniew. Jestem jego przyjacielem, a to oznacza, że nie mogę się obrazić. Muszę mu pozwolić na te słowa, które nie powinny między nami niczego w przyszłości zmienić. W smutku i rozpaczy mówimy rzeczy, których nie chcemy. Trzeba z siebie jednak wylać żółć, inaczej zachorujemy.

– To może porozmawiamy innym razem? – spróbowałem jeszcze, biegnąc za nim.

– Odwal się! – wrzasnął.

– Ale...

– Kurwa mać, człowieku! Co się z tobą dzieje? Przecież tydzień temu pochowałem dziecko. Po co mi zawracasz dupę jakimiś pierdołami?

Przełknąłem ślinę.

– Chcę tylko porozmawiać.

– Po co? Żeby sobie ulżyć? Wiesz co, daj sobie spokój. Podniecanie się na rozmowach o Bogu jest, mówiąc prosto z mostu, dziwaczne.

– Nie podniecam się. Chcę tylko zapytać, kim dla ciebie jest Bóg?

– A ja ci mówię ostatni raz: spadaj!

Bartek znowu odchodzi, ale już nie idę za nim. Coś mi mówi, że lepiej zostawić go w spokoju. To minie. Uspokoi się. Zadzwoni. Porozmawiamy.

Piszę tę książkę i chciałbym lepiej zrozumieć, jak właściwie niektórzy odbierają Boga. Dlatego zadaję im pytania i czekam na odpowiedzi. Co prawda nie spodziewałem się aż tak silnej reakcji ze strony swojego przyjaciela, ale w jakiś sposób go rozumiałem.

Dla niego nie ma już Boga. Umarł razem z jego córką. I tak naprawdę nie wiem, czy kiedykolwiek w jego życiu był. Może też nic nie wiedziałem o Bartku, ponieważ jego reakcja bardzo niesympatycznie mnie zaskoczyła.

Siadam na ławce w centrum i zapalam papierosa. Zaczyna padać deszcz, ale to mi nie przeszkadza. W odróżnieniu od innych ludzi, nie jestem z cukru. Wszyscy, zdaje się, uciekają przed kroplami deszczu, jakby miały w nich wypalić dziury. Mnie nic nie wypalą. Lubię deszcz.

Może nie powinienem był go pytać o Boga. Bo i po co, skoro w niego nie wierzy, a do tego minął dopiero tydzień od śmierci jego córki.

Historia pierwsza: Moja słodka żona, megiera

Jak zacząć? Nie wiem, czy gdy tego odsłuchasz, nie zanudzę cię na śmierć, ale czy to na tobie zrobi jakiekolwiek wrażenie? Kiedy się tak zmieniłaś, zrobiłaś się zimna jak ryba i nieczuła na ludzkie potrzeby, takie przynajmniej odnosiłem wrażenie.

Patrzę na cegłę trzymaną w ręce i zastanawiam się, czy wiesz, ile razy marzyłem o tym, żeby mieć ją w momencie, gdy tak bardzo wyprowadzałaś mnie z równowagi? Wiele razy odczuwałem chęć rzucenia nią, abyś wreszcie przestała mnie dręczyć swoim nieustannym gadaniem.

Ty oczywiście nie zdawałaś sobie z tego sprawy, ponieważ byłaś, jak zwykle w takich chwilach, w swoim żywiole, mówiłaś, a usta ci się nie zamykały, chyba że wgryzałaś się w swoje ulubione pączki. Pochłaniałaś je jak dziecko, pierwszy raz po wojnie widzące jedzenie. Nie potrafiłaś się opamiętać i nawet sama zaczęłaś je smażyć. W domu nieustannie unosiła się woń rozgrzanego oleju, co doprowadzało mnie do szału.

Czy ty wiesz, że te pączki zupełnie zdeformowały twoją postawę? Dziesięć lat po ślubie wyglądałaś jak kopia twojej matki: otyła, z podgardlem i obwisłym od nadmiaru tłuszczu brzuchem. Nawet w oczach coś ci się wtedy zmieniło, taki inny błysk, to pogardzanie całym światem, jakie zauważyłem wcześniej u twojej rodzicielki. Dziwne, jak pewne rzeczy, które ludzie mówią, są jednak prawdziwe lub jak z czasem nabierają na wadze. Mówiono mi kiedyś, jeśli chcesz się ożenić z dziewczyną, zobacz, jak wygląda jej matka, a potem dopiero się zdecyduj. Kobiety często powielają wygląd swoich matek i bardzo prędko zaczną się do nich upodabniać. Nie tylko charakterem niestety. Postawą też. Twoja matka była otyła, mówiłaś, bo była chora. Wymieniałaś dziesiątki chorób, na jakie cierpiała, a ja ci oczywiście uwierzyłem. Było mi jej żal. Dopiero z czasem zrozumiałem, że gdyby tak naprawdę nie obżerała się ponad miarę i nie siedziała na tyłku od rana do nocy, zajadając się słodyczami, ziemniakami z masłem i tłustym boczkiem, pewnie nic by jej nie dolegało.

Byłem wtedy naiwny i zakochany w tobie. Boże, jaka ty byłaś piękna! Szczupła. Twoje długie nogi, które z czasem zaczęły wyglądać jak dwie grube szynki, kompletnie mnie oczarowały. Lubiłem, kiedy chodziłaś na szpilkach. Długie blond włosy spływały ci ładnie na ramiona. Codziennie je myłaś i raz w miesiącu chodziłaś do swojego fryzjera geja. Należałaś do tych nowoczesnych kobiet, uważających jak amerykańskie kretynki, że każda młoda kobieta musi mieć swojego pieska, który będzie cię wielbił i wysłuchiwał narzekań na cały świat oraz zapewniał o nieskończonej piękności. Gej na takiego pieska nadawał się idealnie, więc i ty znalazłaś sobie takiego na jednej z gejowskich dyskotek. Potrzebowałaś być Madonną, Fatimą, Królową... Był jak twój brat bliźniak, nie odstępował cię na krok, piszczał jak kobieta i łaził z tobą po sklepach z ciuchami, czego ja oczywiście nie znosiłem. Wolałbym, gdybyś jednak miała psa, wtedy sytuacja byłaby znacznie łatwiejsza. Pies nie musi na okrągło wydzwaniać, nie dopełnia cię krzykami i zachwytami, nie chodzi po moim domu z winem w ręce i nie przygląda się mojemu kroczu, jakby mnie chciał przelecieć lub zobaczyć, co się kryje między nogami zwyczajnego hetero faceta. Jakby geje mieli tam coś zupełnie innego...

Niestety, byłem zmuszony do akceptowania twoich wybryków, ale z miłości przecież każdy popełnia błędy. A twój piesek, którego nie musiałaś ciągnąć na smyczy, bo sam łaził wiernie za tobą wszędzie, zdecydowanie był błędem i za chwilę postaram ci się to wyjaśnić. Może teraz zrozumiesz całą sytuację…

Układam cegłę i smaruję ją zaprawą murarską. Przede mną jeszcze sporo pracy, ale nie szkodzi, dzień dopiero się zaczyna i zanim zapadnie zmrok, pewnie dokończę robotę.

Więc dobrze, zacznę od początku, od momentu, w którym poznaliśmy się dziesięć nieszczęśliwych lat temu…

Wpadłem na ciebie czystym przypadkiem i jakiś czas później zrozumiałem, że za wszystko w naszym życiu odpowiadać mogą właśnie przypadki. Nasze spotkanie nie należało do tych filmowych, ja po prostu poślizgnąłem się na leżących psich odchodach, jak w jakiejś durnej komedii, i wymachując rękami jak klaun w cyrku, próbowałem utrzymać równowagę. Udało mi się za cenę zrobienia dwóch kroków, może lepiej powiedzieć „podskoków”, i zderzyłem się z tobą czołowo. Dosłownie. Ślad za mną ciągnął się na chodniku jakieś pół metra. Zakląłem. Nienawidziłem ludzi z psami, niesprzątających po pupilach. Za kogo oni się mieli? Czy pies ma prawo się załatwiać w mieście na oczach ludzi, a ich właściciele nic sobie z tego nie robią? Publiczna toaleta dla zwierzaków? A co gdybyśmy my zaczęli to robić?

Z ręki wypadł ci lód na patyku i z całego tego szoku nie wiedziałaś, co masz powiedzieć, ja zresztą też nie. Stałem tak i patrzyłem na coraz bardziej roztapiający się lód, który zamieniał się w małą kałużę i wreszcie powiedziałem:

– Przepraszam, kupię pani nowego…

– Mam nadzieję – powiedziałaś wtedy, patrząc na mnie jak królowa śniegu.

– Ja… – Nie wiedziałem co powiedzieć, głupio mi było wtedy, że tak na ciebie wpadłem, a ty, jak zauważyłem, nie byłaś zadowolona, bo przecież kto by był po takim zderzeniu. – Poślizgnąłem się… na gównie… to znaczy na psim... – zacząłem wyrzucać co chwilę z sekundowymi pauzami.

– Zauważyłam – odpowiedziałaś zimno. – Trzeba uważać gdzie się chodzi.

Uśmiechnąłem się niepewnie.

– Czasami każdemu się zdarzy…

– Raczej fajtłapie. Normalnemu człowiekowi nie. Ja zwyczajnie omijam.

Powiem ci, że nieźle mi wtedy dałaś do zrozumienia, za kogo mnie masz. Nie wiem właściwie, czemu cię jeszcze potem zaprosiłem na kawę. Gdybym tego nie zrobił, nasze drogi rozeszłyby się po tym, jak ci kupiłem loda i mielibyśmy święty spokój na całe życie. Ale nie. Oczarowały mnie te włosy, długie nogi, piersi robiące wrażenie, jakby chciały się uwolnić ze stanika… Należałaś po prostu do niezłych lasek i wiedziałaś o tym, wykorzystując to. Kobiety świadome swojego piękna wyzwalają specyficzną, przyciągającą energię. Jakby każdemu na odległość chciały dać od razu do zrozumienia: „słuchaj i patrz, stoi przed tobą piękna kobieta!”. Jesteście jak pająki czyhające na swoją ofiarę w pajęczynie...

Dopiero z czasem zrozumiałem, że tego kwiatu jest pół światu. I że prawdziwe piękno tak naprawdę jest skryte. Ty może i byłaś wtedy wewnętrznie piękna, ale jak tak patrzę na nasze życie z dłuższej perspektywy, bardziej skłaniam się do zaprzeczenia.

Ty po prostu byłaś tylko piękna...

Powierzchownie.

Siedząc w kawiarni i pijąc najdroższą kawę, jaką mieli w menu, wyglądałaś jak królowa. Należysz do tego typu kobiet, które od razu potrafią doskonale odnaleźć się w jakiejkolwiek sytuacji. I wtedy też – siedziałaś wygodnie z uśmiechem na twarzy, zachowując się, jakby kawiarnia do ciebie należała. To mi się w jakiś sposób w tobie podobało.

Rozmowa z początku się nie kleiła, ale po wypiciu kawy i pierwszym kieliszku szampana było już znacznie lepiej.

Tak, teraz doskonale wiem, dlaczego nie potrafiliśmy nawiązać ze sobą porozumienia. Otóż zwyczajnie ci się nie podobałem. Uważałaś mnie za kolejnego dupka, jakich w życiu już wielu spotkałaś. Pamiętam jednak dobrze, kiedy zmieniłaś zdanie i bardzo się ożywiłaś: w momencie, kiedy płaciłem, a ty jakby zupełnym przypadkiem zerknęłaś do mojego portfela pełnego banknotów. Jeszcze wtedy karty płatnicze nie były tak bardzo rozpowszechnione, więc wszyscy byli zdani na noszenie pieniędzy w gotówce.

– Może pójdziemy jeszcze gdzieś? – zaszczebiotałaś, po raz pierwszy uśmiechając się do mnie. Nagle jakbyś się mną zainteresowała.

Przyznam się, że widoczne swego rodzaju ograniczenie nie pozwoliło mi wtedy zrozumieć, że chodzi o pieniądze. Podobałaś mi się i twoją propozycję wziąłem również jako zainteresowanie moją osobą. Dlatego zgodziłem się z chęcią i przeszliśmy do kolejnego baru. Potem następnego, aż wreszcie wylądowaliśmy w moim domu.

Nawet nie wiem, jaki był nasz pierwszy raz, ponieważ oboje byliśmy zbyt pijani, żeby to zapamiętać. Mówiłaś, że było dobrze, więc przyjąłem to za dobrą monetę.

Od tego dnia widywaliśmy się często. Poznawaliśmy się i nagle okazałaś się zupełnie inną kobietą. Często wybuchałaś śmiechem, byłaś niezwykle uważna i zdawało się, że wszystko we mnie cię interesuje. Wierzę, że wtedy taka właśnie byłaś. Sama nawet kiedyś powiedziałaś w stanie upojenia alkoholowego na Krecie, że z początku mnie nie lubiłaś i nawet tak bardzo ci się nie podobałem. Dopiero później zakochałaś się we mnie.

Wszystko jedno, jaka była kolejność zakochania. Kto był pierwszy, a kto z początku miał inne zamiary lub ich nie miał. Ważne, że się znaleźliśmy i zakochali w sobie. Bo każda miłość po prostu jest piękna i jeżeli się zdarza dwojgu ludziom, należy być za nią wdzięcznym.

Nastały tygodnie szczęścia. Śmiało mogę powiedzieć, że niczym nie różniliśmy się od innych zakochanych par i to było w tym najfajniejsze. Razem oglądaliśmy komedie romantyczne, jedząc chipsy w łóżku i pijąc wino. Nieustannie przesiadywaliśmy w restauracjach na pysznych kolacjach. Poznawaliśmy smaki wszystkich stron świata i czasami za pysznym jedzeniem potrafiliśmy jechać sto lub dwieście kilometrów, robiąc sobie przy okazji wycieczkę. Uwielbialiśmy podróżować. Godzinami wylegiwaliśmy się w wannie pełnej piany do kąpieli z kieliszkami szampana, dolewając gorącej wody. Rozmawialiśmy na tysiące tematów, usta nam się nie zamykały, a tematy nigdy nie kończyły. Patrzyliśmy na siebie i nie widzieliśmy poza sobą świata. Spaliłem wszystkie mosty. Z twojego powodu przestałem się spotykać z kolegami i przyjaciółmi. Dla nikogo nie miałem czasu. Każdą sekundę chciałem poświęcać tylko tobie.

I tak mijały miesiące, zanim nie zaczęłaś się dopominać pierścionka.

Ja się pierścionków bałem. Wychowywał mnie ojciec, który opowiadał mi, jak potrafi się zmienić związek po ślubie. Kiedy kobieta jest już pewna, że złapała faceta w swoją sieć, nagle przestaje wszystko działać. Oczywiście nie byłem na tyle głupi, by w to wierzyć, jednakże ostrzegawcze światełko włączyło się w mojej podświadomości.

Z dnia na dzień coraz bardziej czułem się zapędzony w kozi róg. Z jednej strony chciałem cię mieć jako swoją żonę, z drugiej posiadanie ciebie w łóżku w zupełności mi wystarczało. Oczywiście nie chciałem się tobą z nikim dzielić i nie chciałem, żebyś zniknęła z mojego życia, jednakże małżeństwo przecież nie oznaczało, że nie prześpisz się z kimś innym i nie odejdziesz, jeśli przestaniesz być mną zafascynowana. Akt ślubu nie dawał gwarancji wierności.

Żyjąc tyle lat, nauczyłem się również, że człowiek musi pozostawać wierny jedynie sam sobie, że nigdy nie powinien polegać na drugiej osobie i wiązać z nią planów na całe życie. Jedynie ludzie mali i ograniczeni wierzyli, że mieć żonę oznaczało wygraną w kole fortuny. Nie chodziło mi o to, że nie mogłem komuś zaufać, ale za bardzo stałem nogami na ziemi, by być na tyle głupim, że myśląc, iż zaufanie drugiej osobie i okłamywanie się, że druga połowa jest częścią naszej rozdzielonej gdzieś tam duszy, sprawi, że człowiek w głębi siebie przestanie czuć się obcym i samotnym osobnikiem. Każdy z nas ma w sobie pokłady wyobcowania i samotności, skryte zakamarki, których nawet on sam nie rozumie i tylko ktoś o niskim samopoczuciu i samopoznaniu własnego ja tego nie zrozumie.

Miewałem w życiu związki, w końcu gdy cię poznałem, miałem trzydzieści lat i przez jednych mogłem uchodzić za starego kawalera czy wiecznego tułacza, przez innych za starego pedała, a jeszcze innych za wiecznego młodzieniaszka pragnącego się bawić, bez rozumu w głowie. Jednakże posiadałem go, o czym świadczyła moja dobrze prosperująca firma, mieszkanie i konto, pozwalające mi cieszyć się relatywnie szczęśliwym życiem. Należałem bowiem do tego rodzaju osób, które uważały, że pieniądze szczęście dają i tylko głupi powtarza, że jest na odwrót, lub ten, który nie potrafi ich zarobić albo taki, który ich nigdy tak naprawdę nie zasmakował.

Pieniądze dają taką wolność, o jakiej się mało komu marzy. Bez pieniędzy nie ma nic. Bo na co nam miłość, kiedy nie mamy co włożyć do garnka? Na co kochać, gdy nie ma się gdzie mieszkać? Jak być zdrowym, kiedy lekarstwa kosztują. Jak się dobrze odżywiać, gdy ceny nieustannie idą w górę? Na to wszystko należało mieć pieniądze. Bez nich mogliśmy istnieć tylko w romantycznych komediach. A ja chciałem żyć pełnią życia.

Miałem więc w sobie pewne dylematy, które musiałem w jakiś sposób w sobie przerobić, abym mógł przejść do kolejnego etapu swojego życia. Zresztą to, o czym mi wtedy powiedziałaś znacznie mnie w tym kierunku spowolniło.

Nigdy nie należałem do osób głęboko wierzących. Tata nie chodził do kościoła i mnie do tego nie zmuszał, za co jestem mu dziś niezmiernie wdzięczny. Co się tyczy kościoła, mam bardzo niewłaściwie wyrobione zdanie, lecz nie ma to nic wspólnego z wiarą samą w sobie, lecz z ogólną ludzką naturą. Jeden mój przyjaciel z podstawówki, najbardziej seksualnie rozwinięty, uganiający się na pokaz za spódniczkami, a jednocześnie wodzący nieszczęśliwie oczami za chłopakami, poszedł do zakonu i już tam pozostał. Młody chłopak pełen życia w ciągu paru lat zamienił się w chodzące truchło. Był wewnętrznie wyzuty z wszelkich emocji i zaczął roztaczać wokół siebie atmosferę smutku. Czy tak działał ten ich system? Kastrują człowieka duchowo i robią mu pranie mózgu, pozbawiając szacunku do samego siebie, do własnych uczuć, przyjaciół, z którymi należy zakończyć znajomości, bo nie daj Boże mieli na nich zgubny wpływ i jeszcze na nowo zaczęliby im bałamucić w już tak bardzo zbałamucony głowach? Czy wyzbycie się cielesnych potrzeb, fizycznego pociągu, który jest sam w sobie darem od Boga, jest normalnym posunięciem?

Tak, bo jak już ci wiele razy mówiłem, uważam, że ludzkie ciało z całymi jego potrzebami i minusami, należy brać jako świętość. W tym widzę Boga. W czczeniu ciała i drugiego człowieka.

Może w pewnych przypadkach tak, lecz słysząc potem o miłościach i tragediach rozgrywających się za zasłoną kościelnego milczenia, których jednak przemilczeć się nie da, zastanawiam się, gdzie jest w tym sens? Oczywiście pomijając, że jedyny, jaki widzę, to ten, że osoba wstępująca do zakonu często oddaje całe swoje mienie danej organizacji, która nigdy nie ma dosyć. Przecież zamknięty w seminarium młody człowiek, w którym buzują uczucia i z roku na rok staje się osobnikiem w najbardziej reprodukcyjnym momencie swojego życia, kiedy seksualność osiąga najwyższy stopień, musi popadać w depresję, musi zakochiwać się w swoim koledze i musi tracić wiarę lub popełniać grzech, jakim jest znalezienie kochanki lub stosunek homoseksualny, który potem zostaje w jakiś sposób przesłaniany mgłą ślepego zapomnienia? Zmuszanie do ukrywania tajemnic o swoich postępkach ma to do siebie, że w ostatnich czasach mury kościoła pękają i coraz częściej wychodzą na jaw zbrodnie i czyny zła, jakie tam mają miejsce. I stąd też tak wielu ludzi porzuca wreszcie sutanny, ale niesie to z sobą coś znacznie niebezpieczniejszego: wraz z odejściem z kościoła, odchodzi też wiara w siebie i w sens życia.

Ty oczywiście dolałaś oliwy do ognia, zwierzając mi się, że twój ojciec jest księdzem. I to w małym mieście! Z powodów wiadomych przemilczę tutaj, gdzie to dokładnie jest, jednakże, co mnie bardziej zdziwiło, ludzie tam mieszkający o tym wiedzieli. Nawet miałaś braci i jeszcze piętnaście lat temu biegały one wokół kościoła, a na przechodzącego księdza wołały: „tato!”. Jakby to była najzwyczajniejsza rzecz na świecie!

Ślub kościelny, powiedziałaś, powinien się odbyć w twojej parafii. Żeby twój ojciec udzielił nam sakramentu małżeństwa. Patrzyłem wtedy na ciebie i zastanawiałem się, czyś ty kompletnie oszalała. Po pierwsze od razu dałem ci do zrozumienia, że ślub kościelny nie wchodzi w grę, a już na pewno nie w wersji rodem z wesołego miasteczka. A po drugie, że jeżeli wyjdziesz za mnie, to jedynie biorąc ślub cywilny.

Zrobiłaś mi pierwszy raz wspaniałą scenę histeryczną, której nie powstydziłaby się dobra aktorka. Janda może nawet by ci zaklaskała. Było tak żywo. Tak głośno. Spazmatycznie. I płaczliwie.

Może miało też być dramatycznie, ale mnie bardziej nudziły twoje pokrzykiwania i płacz, niżby miały na mnie jakoś wpłynąć.

Pozwoliłem ci się produkować w krzykach, zastanawiając się, czy naprawdę muszę to znosić jeszcze przed ślubem? Przecież do teraz żyłem w relatywnym spokoju. Jak chciałem wejść jakiejś panience pod spódnicę, to robiłem to i szedłem dalej. Koleżanek i kochanek nigdy mi nie brakowało. Więc po co teraz to całe zamieszanie?

Czasami ludziom się wydaje, że po ślubie dostają człowieka na własność. Potem można mu coś zakazywać, zabraniać, rozkazywać. Podejmować za niego decyzje. Zmieniać jego życie według własnego widzimisię. Zmieniać człowieka w zupełności, ponieważ ma jakieś nawyki, które nam się nie podobają. Ogólnie panować nad nim. Nie wiem, skąd się w ludzkich głowach bierze to wyobrażenie, że to jest normalne i właściwie. Nikt do nikogo nigdy nie należy. Nawet dziecko nie należy do rodzica i nie może robić z nim, co zechce, ponieważ jego jedynym prawem jest jego godne wychowanie i ewentualne zbieranie plonów, jeżeli dobrze zrobiło się swoją pracę.

Zresztą, nie uważasz, że wtedy, dziesięć lat temu, ta dantejska scena, była nie tyle nie na miejscu, co nienormalna?

– Przecież każda kobieta chce wyjść za mąż – powiedziałaś wtedy, kiedy już się znacznie uspokoiłaś i napiłaś wina, które ci podałem, bojąc się, że ci zaschnie w gardle i, nie daj Boże, wyzioniesz ducha.

– Nie bądź jak każda kobieta. Bądź inna. Gdybym chciał każdą kobietę, nie spotykałbym się z tobą – powiedziałem cicho, nadal nieczuły na jakiekolwiek próby przekonania mnie.

W końcu uspokoiłaś się na tyle, by przyznać mi rację. Jednakże dojrzałem w twoich oczach iskrę, świadczącą o tym, że jeszcze nie dałaś za wygraną. Nie wiedziałaś, że tej rozgrywki po prostu nie wygrasz. O ślubie kościelnym nie mogło być mowy. Chyba zbyt wielki wpływ odcisnęło na mnie życie z ojcem bez kobiet, abym później miał kapitulować, widząc łzy. Ta kobieca broń działała na mnie jak płachta na byka.

Czy wiesz, że cegła pochodzi aż ze starożytnej Mezopotamii? Wyrabiana przez Sumerów, którzy jako pierwsi zaczęli ją wypalać? Nie wiesz oczywiście, bo skąd byś to miała wiedzieć. Twój ojciec nie tego pewnie cię uczył w kościele, kiedy siedziałaś na mszach i wpatrywałaś się w niego jak w dawny świątek.

Zresztą teraz nawet uważam, że musiało to być dla całej rodziny niezłą frajdą mieć takiego ojca. Nie tylko oczytany w Biblii, ale też finansowo zabezpieczony. Więc głodu pewnie nie poczuliście, a sam ksiądz, mówiąc o wychowywaniu dzieci z ambony przynajmniej wiedział, o czym mówi. I tak właściwie powinno być.

Pomijając twojego ojca, który był największym jak na razie minusem, nie widziałem poza tobą świata. Nie chciałem ci tego mówić, ale gdybyś wtedy nalegała i robiła częściej płaczliwe sceny, pewnie dla świętego spokoju uległbym i zgodził się na ślub kościelny. Wtedy zrobiłbym przecież dla ciebie wszystko. Ale zrozum, też zostałem jakoś wychowany, też mi wpojono pewne zasady, lecz po pierwsze małżeństwo pomiędzy nimi się nie znajdowało, a po drugie miałem inne marzenia niż ślub. Byliśmy jak ci książkowi kochankowie z Wenus i z Marsa. Wiele razy zastanawiałem się nad różnicami pomiędzy kobietami i mężczyznami i uwierz lub nie, zdałem sobie sprawę, że my naprawdę pochodzimy z bardzo, ale to bardzo oddalonych od siebie galaktyk. Jednocześnie te galaktyki często się przyciągają i dochodzi pomiędzy nimi do zabawnych sytuacji, zderzeń, spotkań pierwszego stopnia. Czasami też te całe galaktyki wybuchają, słyszałaś pewnie o tym. Nasze uczucia również tak robią, a potem gasną, znikają...

Może jednak podzielę się z tobą swoimi myślami na twój temat, kiedy cię poznałem. Nigdy ci tego nie mówiłem, ale jedną z bardzo ważnych rzeczy, jakie pozwoliły mi się tobą bardziej zainteresować, była twoja inteligencja. Zawsze przyciągały mnie kobiety, które potrafiły konwersować na wszystkie tematy i były obeznane ze światem. Ty do nich należałaś. Zrozumiałem to w momencie, kiedy potrafiłaś z zafascynowaniem opowiadać o ptaku dodo lub o krzyżodziobie sosnowym, przeskakując do ludobójstwa w Afryce, gotowaniu dzieci i podawaniu ich matkom do zjedzenia, po planety, na których jednak nie odnaleziono życia, ale za to jest lód, nadzieja, ponieważ życie może być pod jego powierzchnią w jakiejś mikroformie.

Przyznam się, że czasami się w tym gubiłem, lecz przynajmniej zmuszało mnie to do wyszukiwania danych informacji w internecie i poszerzania swoich horyzontów. Wiedziałem, że z tobą nigdy nie będę się nudził. Zastanawiałem się jednak, skąd się to bierze, u licha, że tak inteligentna babka nieustannie jęczy o ślubie?

Oczywiście nie byłem ci dłużny i sam również próbowałem zafascynować cię swoją znajomością świata. Więc dorzucałem swoje o pszczołach, które potrafią tańczyć, o specjalnym gatunku meduz, które uznawane są za nieśmiertelne i że ślimaki potrafią zregenerować swoje oko, w razie gdyby któreś straciło. Starałem się rzucać ciekawostkami, aby czasem nie wydawać ci się niedouczonym. Jednocześnie dziękowałem Bogu za internet, kiedy to siedząc przed nim, każdego dnia człowiek potrafił znaleźć coś godnego uwagi.

Jakby na to jednak nie patrzeć, nie miałbym nic przeciwko temu, by moja żona była inteligentniejsza ode mnie. Nawet czułbym się bardziej zmotywowany, aby o nią zabiegać.

Kiedy zdarzało mi się mówić o pewnych sprawach, o których byłem pewny, że są prawdziwe i że się na nich znam, ty nie bałaś się nigdy powiedzieć, że się mylę. Odbywało się to tak naturalnie, że byłem ci później jedynie wdzięczny za szczerość. Wiedziałem, że tylko takiej kobiecie mogę zaufać.

Spójrzmy prawdzie w oczy: twoja chęć mówienia prawdy dotycząca rodziny nie musiała być mi rzucona w oczy tak jawnie i bez, zdawało się, wyczucia taktu, jednakże we wszystkich niemalże przykładach była na miejscu i za to cię ceniłem jeszcze bardziej.

Kiedyś przeczytałem w internecie, że naukowcy odkryli, że ludzie będący w związku i idący na kompromisy tworzą idealnie dobraną parę, a ich pożycie będzie dobre i wieczne. W jakiś sposób mieli rację, bo czyż nie jesteśmy po dziesięciu latach razem? I też tych dziesięć lat wydaje mi się wiecznością...

Nasze kompromisy co prawda wyglądały troszkę inaczej, niż sobie naukowcy wyobrażali, ale cóż, były to kompromisy! Na przykład przypominam sobie nasze wakacje na Wyspach Zielonego Przylądka, kiedy to ja chciałem lecieć na wyspę Boa Vista, a ty na Sal. Spędziliśmy więc tydzień na twojej wyspie, a tydzień na mojej. Albo też pierogi. To były zawsze zaciekłe walki, który rodzaj dziś zrobimy. Ty uwielbiałaś ruskie, ja znowu z mięsem. Kompromis był taki, że pierwszego dnia jedliśmy twoje ulubione, ale drugiego sam musiałem ugotować sobie mięso, zmielić i doprawić, a wtedy ty zgodziłaś się na lepienie. Do dziś nie wiem zresztą, co ci przeszkadzało na pierogach z mięsem. Przecież ogólnie jadłaś potrawy mięsne. Z pierogami jednak było inaczej.

Twoje pozytywne nastawienie do świata bardzo mi odpowiadało i przyznam się, że nawet często zazdrościłem ci tego, jak potrafiłaś, mogę nawet śmiało powiedzieć, naiwnie patrzeć na świat. Przez pierwszych parę lat wyglądało to, jakbyś zawsze wierzyła, że jutro nadejdzie nowy lepszy dzień lub że nawet jeśli pada, to dobrze, bo i w deszczu potrafiłaś tańczyć i bawić się. Nigdy nie widziałaś tylko czarnego i białego, zawsze doskonale umiałaś zauważać wiele innych kolorów. To mi w twoim przypadku bardzo odpowiadało, bo przecież, sama dobrze wiesz, że ja nie zawsze podzielałem twojego nastawienia do świata. Dla mnie bywał on często okrutny i zły, no i niestety, w burzy nie widziałem nic romantycznego w przeciwieństwie do ciebie.

Lubiłaś czuć się bezpiecznie w moich ramionach. Często wciskałaś się we mnie jakby na siłę i zdarzało się, że zwyczajnie zasypiałaś. Obejmowałem cię, taka mi się wtedy wydawałaś krucha, szczuplutka i mała. Tutaj też nie powinienem się dziwić, nie należałem do niskich i słabych facetów, zresztą gdybym taki był, pewnie byś na mnie nawet nie spojrzała. Moje ramiona więc okazały się, jakby były stworzone do obejmowania ciebie.

Twoim atutem okazała się łatwość adaptacji w nowym towarzystwie. Raz-dwa po przedstawieniu cię przyjaciołom zaprzyjaźniłaś się z nimi i w ciągu niemalże chwili wyglądaliście jak starzy znajomi. Tymczasem byli to ludzie, których widziałaś po raz pierwszy w życiu. Oni podchodzili do mnie, kiedy tego nie zauważałaś, i dawali mi znaki, że są na tak oraz że dobrze wybrałem. Okazało się, że ta skromna osoba, którą poznałem, zawsze dobrze odnajduje się w roli mojej dziewczyny, błyszczy w towarzystwie i często bywa gwiazdą wieczora.

Gdybym był porywczy, musiałbym nie raz mierzyć się z innymi facetami i dać komuś po pysku. Zazdrość od początku potrafiła mną zawładnąć i przyćmić umysł. Na szczęście szybko reagowałaś i potrafiłaś zażegnać każdy zbliżający się konflikt.

Z czasem dowiedziałem się też o tobie znacznie więcej, jak to, że należałaś do kobiet pewnych siebie. Miałaś świetną pracę, zajmując się marketingiem w dobrze prosperującej firmie. Co prawda nie zarabiałaś Bóg wie jakich pieniędzy, ale byłaś samowystarczalna. Dzięki temu, że sama byłaś spełniona w życiu zawodowym, należałaś do niezależnych kobiet, więc z powodzeniem zmotywowałaś mnie do lepszego prowadzenia swojej firmy. Pełen euforii z naszego związku, zacząłem działać na zwiększonych obrotach. Firma ożywiła się, zaczęła zarabiać więcej i dynamicznie pięła się do przodu.

Mówiłaś mi wtedy, że lubisz pieniądze jak każda kobieta. Jesteś horoskopowym bykiem, najważniejsze więc dla ciebie są finanse, poczucie bezpieczeństwa i rodzina. Nie należałaś do kobiet mówiących, że liczy się miłość. Że bez pieniędzy da się żyć. Bez forsy człowiek mógł być tylko namiastką człowieka, uważałem tak również ja, to dlatego chciałem zarabiać jeszcze więcej. Nigdy nie zrozumiałem, jak już wcześniej wspominałem, skąd wzięło się głupie powiedzenie, że pieniądze szczęścia nie dają. Dla mnie było to tylko kwestią widzenia świata.

Prezenty, jakimi cię obdarowywałem na początku naszej znajomości były dla ciebie miłym gestem. Lubiłaś świecidełka jak każda kobieta, a ja lubiłem cię rozpieszczać.

Ciekawe, która kobieta jest bardziej szczęśliwa: ta, co w fartuchu od rana do nocy myje klatki schodowe i wieczorem pada jak mucha ze zmęczenia czy ta, która w tym samym czasie siedzi po pracy w knajpie i zajada się łososiem, o którym tamtej może się to tylko śnić?

Nie żebym miał coś przeciwko sprzątaniu czy pracy fizycznej. Praca czyni człowieka i nie ma takiej, żeby można by się było za nią wstydzić. Bardziej chodzi mi o to, jak patrzy na świat i pieniądze człowiek zmęczony ciężką pracą, nie mogący sobie kupić tego, czego chce i zapewnić dostatniego życia swojej rodzinie, otrzymując za ciężką pracę marne wynagrodzenie, którego i tak nie wystarczy na pokrycie wszystkich wydatków.

Wierząc, że szczęśliwym można być zawsze i wszędzie, o ile jest się zdrowym, wolałem żyć dostatnio. Bo lepiej być nieszczęśliwym z pieniędzmi niż bez nich.

Jeżeli chodzi o twoją rodzinę, to również podziwiałem cię za kontakt, jaki miałaś z matką. Często do siebie dzwoniłyście i dzieliłyście się wszystkimi problemami. Jak dobre przyjaciółki. Czasami się z nią w czymś nie zgadzałaś, a matka potrafiła wyprowadzić cię jednym słowem z równowagi, ale byłaś z nią bardzo związana. Podziwianie waszych stosunków nie oznaczało jednak, że obawiałem się z jej strony zagrożenia. Matka mająca nieustanna kontrolę nad córką nie zawsze może oznaczać dla partnera wygraną na loterii. Tak, może i lepiej, że miałaś oddaną przyjaciółkę, w ucho której mogłaś przelewać wszystkie swoje niepewności dotyczące życia, jednakże znasz to powiedzenie, że co za dużo, to niezdrowo.

Przez pięć długich i szczęśliwych lat twoja matka, że tak się wyrażę, pozostawała w cieniu. I tam mi się najbardziej podobała. Teściowa, która gdzieś tam niby jest, ale jakby jej nie było. Taka fatamorgana. Kiedy zaczęła wychylać się z tej ciemnej mgły, jaką były telefony do ciebie i zaczęły się coraz częstsze odwiedziny, zacząłem się niepokoić. Pamiętasz pewnie tamten dzień, kiedy doszło do kłótni, bo powiedziałem, że mam wrażenie, jakbym się ożenił z nią, a nie z tobą.

Kiedy nasze małżeństwo zaszło ciemnymi chmurami, bo przecież i tak musiało się kiedyś zdarzyć, twoja matka jak czołg wjechała na pierwszy plan i wtedy zacząłem się gubić, bo już sam nie wiedziałem, czy śpię i mieszkam z nią czy też z tobą...

O twoich relacjach z ojcem wolałbym się jednak nie wypowiadać. Uważam, że klecha albo ma być klechą, albo powinien mieć jaja i po prostu wziąć się w garść i zejść z ambony. Albo znaleźć idealne rozwiązanie, jakim by była zmiana wiary, bo przecież w kościele anglikańskim spokojnie mógłby sobie nawoływać o Bogu, a jednocześnie spać w łóżku z kobietą, zaglądać jej pod sukienkę i wychowywać dzieci. Zresztą co jak co, ale twój ojciec z całej naszej rodziny wydawał mi się najbardziej niesympatyczny i do dziś nie potrafiłem lub, lepiej powiedzieć, nie chciałem nawiązać żadnego z nim kontaktu.

Trudno, naprawdę trudno mi zrozumieć ludzką obłudę.