Johnny Panika i Biblia Snów oraz inne opowiadania - Sylvia Plath - ebook

Johnny Panika i Biblia Snów oraz inne opowiadania ebook

Sylvia Plath

0,0
55,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: Marginesy
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2024
Opis

Zbiór opowiadań Sylvii Plath, a wśród nich odnalezione niedawno – i nietłumaczone dotąd na polski – Mary Ventura i dziewiąte królestwo. Wszystkie w doskonałym przekładzie Agi Zano.

Od czasów, gdy była nastolatką, Sylvia Plath pisała opowiadania. Początkowo przychodziło jej to łatwo, ale w miarę jak szlifował się jej warsztat, pojawiało się coraz więcej trudności. Jej ambicje rosły, stawała się dla siebie coraz bardziej wymagająca.

Trzydzieści dwa teksty składające się na ten tom to wszystkie znane dotąd opowiadania poetki. Stanowią doskonałe uzupełnienie wizerunku Plath, proza bowiem zakotwiczona w konkretnych kontekstach pozwala lepiej zrozumieć przeplatające się w twórczości fascynacje i demony. Podkreślają nie tylko żywotność jej inteligencji i tęsknotę za wyobraźnią, lecz także dzięki nim można w pełni dostrzec talent i geniusz Sylvii Plath.

W trakcie lektury ciągle myślałam o autorce, o jej drodze życiowej, o samobójczej śmierci. Wiele tu elementów zaczerpniętych z jej życia – opowieści o dzieciństwie w powojennej Ameryce, o małżeństwie z dominującym mężczyzną, o doświadczeniu szpitala psychiatrycznego, o pragnieniu bycia pisarką i poetką. Sylvia Plath jest uważną obserwatorką bólu własnego i cudzego. Ludzie chcą być szczęśliwi, ale nie zawsze mogą. Plath daje język tym, których życie doświadczyło zbyt mocno. W opowiadaniach jest poetką, często surrealistką. Na zawsze pozostanie ze mną opowiadanie o żonie, która zazdrościła mężowi niezwykłych snów, bo jej przygasły, i o jej drodze do odzyskania snu – ucieczki od rzeczywistości.

Paulina Reiter

Sylvia Plath to łapaczka snów. Jej nieznane teksty w tym zbiorze robią wielkie wrażenie – tak jak Języki z kamienia, opowiadanie szpitalne, w którym zaglądamy za zasłonę, w niedostępne przestrzenie wrażliwości i bólu. Znajdziemy tu też opowiadania jasne, wzruszające i zabawne. Aż do wspaniałego, metaforycznego tekstu Mary Ventura i dziewiąte królestwo, który można czytać jako opowieść o ucieczce i wyborze. Ocalenia czy śmierci? To opowiadanie oświetla na nowo postać Plath. To wszystko sprawia, że znowu o niej myślimy. Otwierają się nieznane rejony wyobraźni, zwłaszcza że przekład Agi Zano pięknie działa.

Justyna Sobolewska

Oto szkice i opowiadania Plath, zdumiewające eklektycznością tonów i zróżnicowaniem bohaterów, przedstawiające zarówno jej literackie wyżyny, jak i interesujące potknięcia, jej fascynacje i obsesje. Surrealistyczna, pełna przemocy opowieść o snach i porażająca narracja o agonii starszego mężczyzny sąsiadują ze zgrabną historyjką małżeńską, zwieńczoną landrynkowym happy endem. . A więc taka też była Plath. 
Ale widzę w tym zbiorze przede wszystkim Plath pisarkę, która nie przestaje być poetką i odczuwa świat straceńczo wyostrzonymi zmysłami: dostrzega każdą roślinę, zmiany natężenia światła, ruch wiatru, bąbelki piany na powierzchni wody i tymi obrazami szkicuje świat z fascynującą dokładnością. Jest sejsmografem, radarem i lornetką. Jest lustrem, krzywym zwierciadłem, mozaiką. Żywiołem. Jest sentymentalna i bezwzględna w pokazywaniu ludzkich słabości. Złakniona szczęśliwego zakończenia i szydercza. Precyzyjna i nieokiełznana. Bezkompromisowa.

Małgorzata Rejmer

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 538

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału Johnny Pa­nic and the Bi­ble of Dre­ams & Mary Ven­tura
Prze­kład AGA ZANO
Wy­dawca KA­TA­RZYNA RUDZKA
Re­dak­tor pro­wa­dzący ADAM PLUSZKA
Re­dak­cja MI­CHAŁ OLECH
Ko­rekta AGNIESZKA RADTKE, BE­ATA WÓJ­CIK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych ANNA POL
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie
Johnny Pa­nic and the Bi­ble of Dre­ams & Mary Ven­tura Co­py­ri­ght © Sy­lvia Plath 1952, 1953, 1954, 1955, 1956, 1957, 1960, 1961, 1962, 1963 Co­py­ri­ght © 2019 by The Es­tate of Sy­lvia Plath Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with AJA Anna Ja­rota Agency Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Aga Zano Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2024
War­szawa 2024 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-68121-21-6
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Część I

Po­pu­lar­niej­sze opo­wia­da­nia i tek­sty prozą

Johnny Pa­nika i Bi­blia Snów

Co­dzien­nie od dzie­wią­tej do sie­dem­na­stej sie­dzę przy biurku, zwró­cona do drzwi, i za­pi­suję sny róż­nych lu­dzi. Nie że wy­łącz­nie sny. Dla mo­ich prze­ło­żo­nych to by­łoby za mało prak­tyczne. Dla­tego wy­stu­kuję też bo­lączki jawy: pro­blemy z matką, z oj­cem, z flaszką, z łóż­kiem, z nie­wy­tłu­ma­czal­nym bó­lem wa­lą­cym przez łeb aż do urwa­nia filmu. Do na­szego biura nie przy­cho­dzą lu­dzie bez pro­ble­mów. I to mowa o pro­ble­mach, któ­rych nie wy­star­czy po­trak­to­wać was­ser­man­nem czy we­chsle­rem-bel­le­vue.

Kto wie, może mysz szybko się orien­tuje, że ca­łym świa­tem rzą­dzą gi­gan­tyczne stopy. No cóż, z mo­jej per­spek­tywy rzą­dzi nim jedna i tylko jedna rzecz. Pa­nika: z psim py­skiem, z mordą dia­bła, z twa­rzą dziwki czy sta­rej baby, pa­nika dru­ko­wa­nymi li­te­rami i w ogóle bez żad­nej fa­cjaty – za­wsze ten sam Johnny Pa­nika, we śnie czy na ja­wie.

Jak ktoś mnie pyta o pracę, to mó­wię, że je­stem asy­stentką se­kre­tarki w przy­chodni jed­nej z kli­nik przy szpi­talu miej­skim. To brzmi tak wy­czer­pu­jąco, że rzadko kiedy roz­mówcy chce się drą­żyć, czym się tam wła­ści­wie zaj­muję, a zaj­muję się prze­pi­sy­wa­niem na ma­szy­nie kart pa­cjen­tów. Bez wspar­cia ja­kie­go­kol­wiek ze­społu – i bar­dzo po ci­chu – cią­gnę jed­nak drugi etat, taki, że na­szym le­ka­rzom by pi­kawa sta­nęła. W za­ci­szu swo­jej ka­wa­lerki je­stem bo­wiem se­kre­tarką ni­kogo in­nego jak sa­mego Johnny’ego Pa­niki.

Kształcę się, sen po śnie, by zo­stać tą rzadką po­sta­cią, rzad­szą, po­wiedzmy to so­bie wprost, niż któ­ry­kol­wiek z człon­ków In­sty­tutu Psy­cho­ana­lizy: ko­ne­serką snów. Nie kimś, kto sny prze­rywa czy ob­ja­śnia, wy­ko­rzy­stuje do za­spo­ka­ja­nia przy­ziem­nych po­trzeb ta­kich jak szczę­ście czy do­bre zdro­wie, lecz zu­peł­nie nie­znik­czem­niałą ko­lek­cjo­nerką snów dla sa­mych snów. Mi­ło­śniczką snów ze względu na Johnny’ego Pa­nikę, Twórcę ich wszyst­kich.

Nie ma ta­kiego snu, któ­rego bym nie znała na pa­mięć i nie za­no­to­wała kie­dyś w na­szej ewi­den­cji. Nie ma ta­kiego snu, któ­rego bym nie prze­pi­sała w domu do Bi­blii Snów Johnny’ego Pa­niki.

To moje praw­dziwe po­wo­ła­nie.

Cza­sem nocą jadę windą na dach mo­jego bu­dynku. Cza­sami, tak koło trze­ciej. Nad drze­wami po dru­giej stro­nie parku pło­mień po­chodni Uni­ted Fund opada i od­żywa za sprawą ja­kie­goś cza­row­nic­twa, tu i tam do­strze­gam świa­tło w bry­łach z ce­gły i ka­mie­nia. Przede wszyst­kim jed­nak czuję, jak mia­sto śpi. Śpi od rzeki na za­cho­dzie do oce­anu na wscho­dzie, jak nie­za­ko­twi­czona wy­spa ko­ły­sząca się w zu­peł­nej pu­stce.

Zda­rza się, że je­stem na­pięta i wraż­liwa jak naj­moc­niej na­cią­gnięta struna skrzy­piec, a mimo to je­stem go­towa do snu, gdy tylko niebo za­czyna błę­kit­nieć. To myśl o wszyst­kich tych śnią­cych i o tym, co im się śni, mę­czy mnie tak bar­dzo, że w końcu sama za­pa­dam w go­rącz­kowy le­targ. Od po­nie­działku do piątku nic nie ro­bię, tylko spi­suję wła­śnie te sny. Pew­nie, nie do­bi­jam na­wet do ułamka wszyst­kich noc­nych wi­zji tego mia­sta, ale za­peł­niam księgi: strona po stro­nie, sen po śnie, a kartki pasą się na nich i ob­cią­żają półki w szafce wzdłuż wą­skiego przej­ścia, bie­gną­cego rów­no­le­gle do głów­nego ko­ry­ta­rza, z któ­rego otwie­rają się drzwi do wszyst­kich cia­snych ga­bi­ne­tów le­kar­skich.

Mam taki szcze­gólny zwy­czaj, że roz­po­znaję przy­cho­dzą­cych lu­dzi po ich snach. Jakby mnie kto py­tał, to sny od­róż­niają ich od sie­bie wy­raź­niej niż ja­kie­kol­wiek imię. Dajmy na to ta­kiego pana pra­cu­ją­cego w fa­bryce ku­lek do ło­żysk: co noc śni mu się, że leży na ple­cach, a na piersi ma ziarnko pia­sku, które po tro­szeczku so­bie ro­śnie, ro­śnie, aż osiąga roz­miary spo­rego domu i fa­cet nie może za­czerp­nąć po­wie­trza. Ko­ja­rzę też czło­wieka z na­wra­ca­ją­cym snem, prze­ży­wa­nym, od­kąd w dzie­ciń­stwie po­dano mu eter i wy­cięto mig­dałki pod­nie­bienne i gar­dłowy. W tym śnie chłop utkwił mię­dzy szpu­lami w przę­dzalni i wal­czy o ży­cie. O, nie on je­den, cho­ciaż tak mu się wy­daje. W dzi­siej­szych cza­sach wielu lu­dziom śni się, że są roz­jeż­dżani albo po­że­rani przez ma­szyny. To ci po­dejrz­liwi, co za­wsze sze­ro­kim łu­kiem omi­jają me­tro i windy. Czę­sto ich mi­jam, gdy wra­cam po prze­rwie lun­cho­wej ze szpi­tal­nej sto­łówki, jak czła­pią za­sa­pani po ka­mien­nych scho­dach do na­szej przy­chodni na trze­cim pię­trze. Cza­sami się za­sta­na­wiam, o czym śnili lu­dzie przed wy­na­le­zie­niem ło­żysk i za­kła­dów włó­kien­ni­czych.

Ja mam swój wła­sny sen. Szcze­gólny. Sen nad sny.

Wi­dzę w nim wiel­kie, na wpół przej­rzy­ste je­zioro roz­cią­ga­jące się na wszyst­kie strony, zbyt wiel­kie, bym mo­gła do­strzec brzegi, o ile ja­kieś w ogóle ist­nieją; wi­szę nad nim i pa­trzę w dół przez szklane pod­brzu­sze ja­kie­goś he­li­kop­tera. Na dnie toni – tak głę­boko, że mogę tylko zga­dy­wać, co się dzieje w skłę­bio­nej mrocz­nej ma­sie – kryją się praw­dziwe smoki. Te, które żyły na Ziemi, za­nim lu­dzie za­miesz­kali w ja­ski­niach, za­częli go­to­wać mięso na ogniu, roz­pra­co­wy­wać bu­dowę koła i po­rzą­dek al­fa­betu. Słowo „mon­stru­alne” to przy nich za mało; mają wię­cej zmarsz­czek niż sam Johnny Pa­nika. A jak po­śnisz o nich dość długo, to stopy i dło­nie ci zwiędną od pa­trze­nia z bli­ska. Słońce kur­czy się do roz­mia­rów po­ma­rań­czy, tylko zim­niej­szej, i od­kry­wasz, że od ostat­niej epoki lo­dow­co­wej miesz­kasz w Ro­xbury. Nie ma dla cie­bie miej­sca in­nego niż po­kój o ścia­nach tak mięk­kich jak pierw­sze po­miesz­cze­nie, które w ży­ciu po­zna­łaś, w któ­rym można śnić i pły­wać, pły­wać i śnić, aż wresz­cie je­steś znów po­śród tych wiel­kich pier­wot­nych i żadne sny nie są w ogóle po­trzebne.

To do tego je­ziora spły­wają nocą ludz­kie my­śli, wszyst­kie po­toki i ścieki z rynsz­to­ków do jed­nego bez­gra­nicz­nego wspól­nego zbior­nika. Nie ma on nic wspól­nego z mi­go­czą­cymi błę­kit­nymi źró­dłami wody pit­nej, które miesz­kańcy przed­mieść cho­wają za la­sami so­sno­wymi i za­sie­kami z drutu kol­cza­stego i strzegą za­zdro­śniej niż dia­mentu Hope.

To wieczny ściek, tyle że przej­rzy­sty.

Woda w tym je­zio­rze oczy­wi­ście cuch­nie i dymi od snów, które na­ma­kają w nim od stu­leci. Aby ja­koś to so­bie uzmy­sło­wić, wy­star­czy zwi­zu­ali­zo­wać so­bie ogrom re­kwi­zy­tów sen­nych wy­twa­rza­nych jed­nej nocy przez jedną osobę w jed­nym mie­ście, które sta­nowi prze­cież za­le­d­wie punk­cik na ma­pie świata, a na­stęp­nie prze­mno­żyć zaj­mo­waną w wo­dzie prze­strzeń przez całą świa­tową po­pu­la­cję i przez liczbę nocy, które upły­nęły od na­dej­ścia pierw­szych ły­sie­ją­cych małp, cio­sa­ją­cych so­bie to­porki z ka­mie­nia. Oso­bi­ście nie mam głowy do ma­te­ma­tyki: do­staję mi­greny już na wy­so­ko­ści liczby snów śnio­nych jed­nej nocy w sta­nie Mas­sa­chu­setts.

Na tym eta­pie wi­dzę już, że na po­wierzchni je­ziora wiją się kłę­bo­wi­ska węży i ko­ły­szą się mar­twe ciała, na­puch­nięte jak roz­dymki. Ludz­kie płody pod­ska­kują w la­bo­ra­to­ryj­nych fiol­kach jak nie­prze­li­czone nie­do­koń­czone wia­do­mo­ści od wiel­kiego Je­stem. Wi­dzę całe ma­ga­zyny sprzę­tów: noży, roz­ci­na­czy do pa­pieru, tło­ków, kó­łek zę­ba­tych, dziad­ków do orze­chów; tu i tam wy­ła­niają się lśniące ma­ski sa­mo­cho­dów o szkli­stych śle­piach i pa­skud­nych zę­bach. Gdzieś da­lej ma­ja­czy czło­wiek-pa­jąk i bło­nia­sto­stopy lu­dzik z Marsa, a przy nich pro­sta, smętna ludzka twarz, wiecz­nie od­wra­ca­jąca się na bok, wbrew wszyst­kim przy­się­gom i ob­rącz­kom, ku ostat­niemu z ko­chan­ków.

Je­den z naj­częst­szych kształ­tów, ja­kie na­po­ty­kam w tym ba­jo­rze, jest tak po­wszechny, że aż głu­pio o nim wspo­mi­nać. To grudka ziemi. Woda jest od nich aż za­wie­si­sta. Prze­ni­kają we wszystko inne i ob­ra­cają się za sprawą wła­snej dzi­wacz­nej siły, mętne i wszech­obecne. Można to miej­sce na­zy­wać we­dle woli: Je­zioro Kosz­ma­rów, Ba­gno Obłędu; to w nim leżą i mio­tają się śpiący, za­nu­rzeni wśród re­kwi­zy­tów swo­ich naj­gor­szych kosz­ma­rów. Sta­no­wią jedną wielką wspól­notę, choć każdy po prze­bu­dze­niu wie­rzy, że jest wy­jąt­kowy i zu­peł­nie sa­mo­rządny.

Tak wy­gląda mój sen. Nie znaj­dzie­cie go w żad­nym stu­dium. I te­raz tak: w na­szej przy­chodni pa­nują zu­peł­nie inne za­sady niż w in­nych kli­ni­kach, na przy­kład der­ma­to­lo­gicz­nej czy on­ko­lo­gicz­nej. Inne kli­niki są do sie­bie bar­dzo po­dobne, żadna nie przy­po­mina na­szej. W na­szej kli­nice le­cze­nia się nie prze­pi­suje. Jest nie­wi­dzialne. Od­bywa się w tych ma­lut­kich ga­bi­ne­ci­kach, z któ­rych każdy ma swoje biurko, dwa fo­tele, swoje okno i drew­niane drzwi z mlecz­nym szkla­nym kwa­dra­ci­kiem. W tym ro­dzaju prak­tyki le­kar­skiej jest pewna du­chowa czy­stość. Mam po­czu­cie, że jako asy­stentce se­kre­tarki w przy­chodni psy­chia­trycz­nej dla do­ro­słych przy­padł mi w udziale szcze­gólny przy­wi­lej. Moje po­czu­cie dumy pod­sy­cane jest fak­tem, że w nie­które dni ty­go­dnia pra­cow­nicy in­nych od­dzia­łów bez­ce­re­mo­nial­nie pa­kują się do na­szych po­miesz­czeń, bo u nich bra­kuje miej­sca; ten bu­dy­nek jest bar­dzo stary i nie roz­ra­stał się wraz z za­po­trze­bo­wa­niem. We wspólne dni daje się od­czuć kon­trast mię­dzy nami a resztą.

We wtorki i czwartki rano na przy­kład w jed­nym z na­szych ga­bi­ne­tów wy­ko­ny­wane są punk­cje lę­dź­wiowe. Je­śli pie­lę­gniarka aku­rat zo­stawi uchy­lone drzwi, jak to ma w zwy­czaju, mogę do­strzec ko­niec bia­łej le­żanki i brud­no­żółte po­de­szwy bo­sych stóp wy­sta­jące spod prze­ście­ra­dła. Mimo obrzy­dze­nia, ja­kie bu­dzi we mnie ten wi­dok, nie mogę ode­rwać wzroku od tych stóp i mi­mo­wol­nie spo­glą­dam znad ma­szyny do pi­sa­nia, aby się upew­nić, czy na­dal tam są, czy choć odro­binę zmie­niły po­zy­cję. Chyba ła­two zro­zu­mieć, jak bar­dzo mnie to roz­pra­sza. Czę­sto mu­szę czy­tać tekst kilka razy, niby tak się upew­niam, czy nie zro­bi­łam żad­nego błędu, ale tak na­prawdę pró­buję za­pa­mię­tać sny, które dyk­to­wał mi z na­gra­nia głos le­ka­rza.

Po są­siedzku mamy przy­chod­nię cho­rób ner­wo­wych, taką bar­dziej nie­smaczną i po­zba­wioną wy­obraźni od­nogę na­szej spe­cja­li­za­cji, która czę­sto prze­szka­dza nam we wcze­snych go­dzi­nach pracy. My po­po­łu­dniami wy­ko­rzy­stu­jemy ich ga­bi­nety do pro­wa­dze­nia te­ra­pii, bo oni przyj­mują tylko rano, ale słu­cha­nie, jak ci u nich pła­czą, śpie­wają albo traj­ko­czą na cały głos po wło­sku czy chiń­sku, jak to tam mają w zwy­czaju, i to co­dzien­nie przez cztery go­dziny bez prze­rwy – to może roz­pra­szać, de­li­kat­nie rzecz uj­mu­jąc.

Mimo że inne kli­niki tak nam prze­szka­dzają, moja praca po­stę­puje w im­po­nu­ją­cym tem­pie. Już dawno prze­sta­łam tylko ko­pio­wać to, co roz­lega się po zda­niu: „Pa­nie dok­to­rze, mie­wam taki sen”. Do­szłam do po­ziomu od­twa­rza­nia snów, które na­wet nie zo­stały za­pi­sane. Snów rzu­ca­ją­cych za­le­d­wie cień, choć same po­zo­stają w ukry­ciu jak po­sąg przy­kryty czer­wo­nym ak­sa­mi­tem przed ce­re­mo­nią od­sło­nię­cia.

Zi­lu­struję. Raz do szpi­tala przy­szła ko­bieta ze spuch­nię­tym ję­zy­kiem, wy­sta­ją­cym z ust tak bar­dzo, że mu­siała na­tych­miast je­chać na po­go­to­wie i opu­ścić przy­ję­cie, które wy­dała dla dwa­dzie­ściorga zna­jo­mych swo­jej fran­cu­sko-ka­na­dyj­skiej te­ścio­wej. My­ślała, że nie chce cho­dzić z wy­sta­ją­cym ję­zy­kiem i – prawdę po­wie­dziaw­szy – była to dla niej sprawa co­raz bar­dziej krę­pu­jąca. Tej fran­cu­sko-ka­na­dyj­skiej te­ścio­wej nie­na­wi­dziła jak psa i ję­zyk się tej opi­nii kon­se­kwent­nie trzy­mał, na­wet je­śli reszta pa­cjentki już nie. Ta pani na żadne sny się nie po­wo­ły­wała. Mam do dys­po­zy­cji tylko kilka wy­mie­nio­nych wy­żej su­chych fak­tów, a jed­nak do­strze­gam pod nimi to szcze­gólne wy­brzu­sze­nie, za­po­wiedź snu.

Za­bra­łam się za­tem do wy­wa­bia­nia snu z przy­tul­nego schro­nie­nia pod ję­zy­kiem ko­biety.

Bez względu na to, jaki sen od­ko­puję – pracą, ciężką pracą, a na­wet swego ro­dzaju mo­dli­twą – za­wsze gdzieś w rogu do­strze­gam pod­pis ar­ty­sty, per­fidny de­tal na prawo od środka, bez­cie­le­sny uśmiech Kota z Che­shire za­wie­szony w po­wie­trzu, zdra­dza­jący, że całe to dzieło po­wstało za sprawą ge­niu­szu Johnny’ego Pa­niki i ni­kogo in­nego. Jest prze­bie­gły, sub­telny, na­gły jak grzmot, ale za czę­sto się zdra­dza. Po pro­stu nie umie so­bie od­mó­wić tej me­lo­dra­ma­tycz­nej przy­jem­no­ści. Tej w naj­star­szym, naj­bar­dziej oczy­wi­stym ga­tunku.

Tra­fił się nam raz taki je­den przy­sa­dzi­sty chłop w na­bi­tej ćwie­kami czar­nej skó­rze. Przy­le­ciał pro­sto z me­czu bok­ser­skiego w Me­cha­nics Hall, a Johnny już dep­tał mu po pię­tach. Ten pa­cjent, do­bry ka­to­lik, do­dajmy, młody i po­rządny, po­twor­nie bał się śmierci. Wię­cej, wpa­dał w po­płoch na myśl, że pój­dzie do pie­kła. Pra­co­wał na akord w fa­bryce świe­tló­wek. Roz­ba­wiło mnie to ze względu na jego lęk przed ciem­no­ścią. Johnny Pa­nika umie pod­szyć tę ro­botę po­ezją, jaką rzadko kiedy idzie zna­leźć w in­nych miej­scach. I za to je­stem mu do­zgon­nie wdzięczna.

Pa­mię­tam dość wy­raź­nie sce­na­riusz snu, który udało mi się w tym fa­ce­cie wy­tro­pić: go­tyc­kie wnę­trze piw­niczki w ja­kimś klasz­to­rze, cią­gnące się w nie­skoń­czo­ność, per­spek­tywa jak w tych ko­ry­ta­rzach z lu­ster, fi­lary oraz ściany były zro­bione w ca­ło­ści z ludz­kich cza­szek i ko­ści, w każ­dym za­ka­marku wy­ło­żono nie­bosz­czy­ków, i oka­zało się, że to Sala Czasu, zwłoki z przodu jesz­cze nie wy­sty­gły, te nieco da­lej już się prze­bar­wiały i za­czy­nały gnić, spod mięsa wy­ła­niały się bie­luś­kie, czy­ściut­kie ko­ści. W od­dali ma­ja­czył taki fu­tu­ry­styczny biały blok. Pa­mię­tam, że całe miej­sce so­bie roz­ja­śni­łam dla więk­szej do­kład­no­ści, nie świecz­kami, ale lo­do­wato ja­snymi świe­tlów­kami, od któ­rych skóra na­biera zie­lon­ka­wej barwy, a ró­żowe i czer­wone ru­mieńce wy­glą­dają jak tru­pie czar­no­fio­le­towe sińce.

Za­py­ta­cie: skąd wiem, że to był sen fa­ceta w czar­nej skó­rza­nej kurtce. Nie wiem. Ja tylko wie­rzę, że on to wy­śnił, a wie­rze tej po­świę­cam wię­cej sił, łez i bła­gań niż od­twa­rza­niu sa­mego snu.

Moja przy­chod­nia ma oczy­wi­ście swoje ogra­ni­cze­nia. Pani z wy­sta­wio­nym ję­zy­kiem, fa­cet z Me­cha­nics Hall – to na­sze naj­dziw­niej­sze przy­padki. Lu­dzie, któ­rzy na­prawdę opa­dli na dno ba­gni­stego je­ziora, przy­cho­dzą tylko raz, po czym wy­syła się ich do miej­sca o cha­rak­te­rze bar­dziej per­ma­nent­nym niż na­sza kli­nika, przyj­mu­jąca pa­cjen­tów tylko przez pięć dni w ty­go­dniu od dzie­wią­tej do sie­dem­na­stej. Na­wet ci, któ­rzy le­dwo są w sta­nie cho­dzić po uli­cach i ja­koś pra­co­wać, ci, co nie zna­leźli się na­wet w po­ło­wie je­ziora, tra­fiają do szpi­tala spe­cja­li­zu­ją­cego się w po­waż­niej­szych przy­pad­kach. U nas mogą co naj­wy­żej po­sie­dzieć przez mie­siąc na ob­ser­wa­cji. Ni­gdy tam nie by­łam.

Wi­dzia­łam jed­nak se­kre­tarkę stam­tąd. Już to, jak pa­liła pa­pie­rosa i piła kawę w sto­łówce na prze­rwie o dzie­sią­tej, tak mnie od­strę­czyło, że ni­gdy wię­cej koło niej nie usia­dłam. Ma dziwne na­zwi­sko, któ­rego za nic nie mogę się na­uczyć, ta­kie na­prawdę po­krę­cone, coś jak pani Mil­le­ra­vage. Bar­dziej jak żart słowny z miej­sco­wo­ści Mil­l­town i Ra­vage niż co­kol­wiek, co da­łoby się zna­leźć w książce te­le­fo­nicz­nej. Cho­ciaż jak ktoś czy­tał książkę te­le­fo­niczną, to wcale się spe­cjal­nie nie zdziwi, bo fi­gu­rują tam Pan­ta­leon Ko­no­ma­to­peja czy Wal­burga Bom­bel. Raz prze­czy­ta­łam całą, nie­istotne, w ja­kich oko­licz­no­ściach, i za­spo­ko­iłam swoją głę­boką po­trzebę od­kry­cia, jak wielu lu­dzi nie na­zywa się Smith.

Wra­ca­jąc do te­matu, ta pani Mil­le­ra­vage to duża ko­bieta, nie gruba, ale so­lid­nie umię­śniona i jesz­cze do tego wy­soka. Im­po­nu­jącą syl­wetkę przy­odziewa w siwą gar­sonkę, nieco ko­ja­rzącą się z ja­kimś uni­for­mem, choć szcze­góły kroju nie mają w so­bie nic, co przy­da­wa­łoby jej woj­sko­wego sznytu. Twarz tej pani, grubo cio­sana jak u byka, cała jest po­kryta zdu­mie­wa­jącą ilo­ścią ma­leń­kich pla­mek, jakby prze­le­żała ja­kiś czas pod wodą, aż przy­warły do niej różne drobne algi i po­zna­czyły jej skórę rzu­ci­kiem w zie­le­niach i ty­to­nio­wych brą­zach. Te pie­przyki przy­cią­gają wzrok głów­nie dla­tego, że skóra wo­kół nich jest tak upior­nie blada. Cza­sami się za­sta­na­wiam, czy pani Mil­le­ra­vage miała kie­dyś oka­zję wyjść na cie­płe świa­tło dnia. Ani tro­chę bym się nie zdzi­wiła, gdyby od ko­ły­ski wy­cho­wy­wała się wy­łącz­nie w bla­sku ża­ró­wek.

Berna, se­kre­tarka z przy­chodni za­bu­rzeń al­ko­ho­lo­wych z prze­ciw­nej strony ko­ry­ta­rza od nas, przed­sta­wia­jąc mnie pani Mil­le­ra­vage, za­ry­zy­ko­wała otwar­cie in­for­ma­cją, że ja też by­łam w An­glii.

Jak się oka­zało, pani Mil­le­ra­vage naj­lep­sze lata ży­cia spę­dziła w lon­dyń­skich szpi­ta­lach.

– Przy­ja­ciółkę mia­łam – huk­nęła oso­bli­wym, nieco psim ba­sem, nie za­szczy­ca­jąc mnie przy tym bez­po­śred­nim spoj­rze­niem – pie­lę­gniarkę w Bar­tło­mieju. Pró­bo­wa­łam się do niej ode­zwać po woj­nie, ale od­dzia­łowa się zmie­niła, wszy­scy się po­zmie­niali i nikt o niej nie sły­szał. Pew­nie ją przy­wa­liło w bom­bar­do­wa­niach ra­zem ze starą od­dzia­łową i ca­łym tym ich śmie­ciem – skwi­to­wała z sze­ro­kim uśmie­chem.

Na­pa­trzy­łam się w ży­ciu na stu­den­tów me­dy­cyny roz­ci­na­ją­cych zwłoki – czte­rech sztyw­nych na salę, każdy o ry­sach rów­nie ludz­kich co Moby Dick – jak rzu­cali so­bie wą­troby nie­bosz­czy­ków. Sły­sza­łam żarty o obłą­ka­nym po­zszy­wa­niu ko­biety na po­ro­dówce dla ubo­gich. Ale na pewno nie chcia­ła­bym wi­dzieć tego, co pani Mil­le­ra­vage uzna­łaby za naj­za­baw­niej­szą hecę wszech cza­sów. Nie, dzię­kuję, po­stoję. Jakby jej czło­wiek po­skro­bał oko szpilką, toby mu tylko kwar­cem zgrzyt­nęło.

Moja prze­ło­żona też ma po­czu­cie hu­moru, tyle że ła­godne. Jest szczo­dra jak Mi­ko­łaj w Wi­gi­lię.

W kli­nice je­stem pod pa­nią Tay­lor, ko­bietą w śred­nim wieku, która pełni funk­cję głów­nej se­kre­tarki na­szej przy­chodni od czasu jej po­wsta­nia trzy­dzie­ści trzy lata temu – co cie­kawe, w roku mo­ich na­ro­dzin. Pani Tay­lor zna każ­dego le­ka­rza, każ­dego pa­cjenta, każdy wy­co­fany wzór kwit­ków na wi­zytę, skie­ro­wa­nie i ra­chu­nek za pro­ce­durę, z ja­kiego szpi­tal kie­dy­kol­wiek ko­rzy­stał albo choćby ko­rzy­stać za­mie­rzał. Pla­nuje trzy­mać się kli­niki, do­póki nie wy­pusz­czą jej na zie­lone pa­stwi­sko co­mie­sięcz­nych cze­ków z eme­ry­turą. W ży­ciu nie wi­dzia­łam ko­biety bar­dziej od­da­nej swo­jej pracy. Trak­tuje sta­ty­styki tak, jak ja sny: gdyby w bu­dynku wy­buchł po­żar, wy­rzu­ci­łaby stra­ża­kom przez okno wszyst­kie te ze­szyty co do jed­nego, na­wet gdyby miała po­waż­nie ry­zy­ko­wać wła­sną skórę.

Z pa­nią Tay­lor do­ga­du­jemy się do­sko­nale. Jed­nego tylko pil­nuję, a mia­no­wi­cie żeby ni­gdy nie przy­ła­pała mnie na czy­ta­niu sta­rych za­pi­sów wi­zyt. Mam na to zresztą bar­dzo mało czasu. W na­szej przy­chodni jest gwar­niej niż na gieł­dzie, dwu­dzie­stu pię­ciu le­ka­rzy kręci się tam i siam, a to stu­denci me­dy­cyny na prak­tyce przy­cho­dzą, a to pa­cjenci, ich krewni, a to wi­zyty spe­cja­li­stów z in­nych kli­nik, któ­rzy nam przy­pro­wa­dzają ko­lej­nych cho­rych, tak że na­wet je­śli zaj­muję się re­cep­cją sama, gdy pani Tay­lor idzie na prze­rwę na kawę albo lunch, rzadko kiedy mam czas skrob­nąć wię­cej niż jedną czy dwie no­tatki.

Taka cha­otyczna żon­glerka wy­kań­cza czło­wieka, nie przy­mie­rza­jąc. Wielu z naj­lep­szych śnią­cych jest w sta­rych ze­szy­tach, mowa o tych, co przy­cho­dzą do nas na ba­da­nie tylko raz czy dwa, za­nim się ich wy­śle gdzie in­dziej. Oko­licz­no­ści mi nie sprzy­jają, nie mam szans roz­wi­jać so­bie nie­spiesz­nie swo­jego rze­mio­sła. Praca w ta­kich wa­run­kach oczy­wi­ście do­daje czło­wie­kowi re­zonu, ale ma­rzy mi się luk­sus do­stępny praw­dzi­wym ko­ne­se­rom, co sycą noz­drza nad kie­lon­kiem brandy przez go­dzinę, za­nim po­zwolą, by pierw­sza kro­pla do­tknęła ję­zyka.

Ostat­nimi czasy zbyt czę­sto so­bie wy­obra­żam, jaka by­łaby to ulga: przy­nieść do pracy ak­tówkę tak dużą, by po­mie­ściła je­den z tych gru­bych, wy­pcha­nych snami nie­bie­skich ze­szy­tów w płó­cien­nej opra­wie. Mo­gła­bym po pro­stu od­cze­kać do chwili, gdy pani Tay­lor pój­dzie na lunch i za­pad­nie chwi­lowa ci­sza przed po­po­łu­dnio­wym tło­kiem le­ka­rzy i stu­den­tów, scho­wać jedną z tych ksiąg, taką sprzed dzie­się­ciu czy pięt­na­stu lat, i od­sta­wić ją pod biurko na resztę dnia, do sie­dem­na­stej. Oczy­wi­ście por­tier kli­niki spraw­dza wszyst­kie po­dej­rza­nie wy­glą­da­jące ba­gaże i to­bołki, w do­datku nasz bu­dy­nek i szpi­tal mają wła­sną ochronę przed naj­róż­niej­szymi po­peł­nia­nymi u nas kra­dzie­żami, ale na li­tość bo­ską, prze­cież nie za­mie­rzam ucie­kać z ma­szyną do pi­sa­nia ani z he­ro­iną. Tylko bym so­bie po­ży­czyła je­den ze­szyt i od­sta­wiła go z sa­mego rana na pó­łeczkę, za­nim kto­kol­wiek by się zja­wił. No ale tak czy siak, gdyby mnie przy­ła­pali na wy­no­sze­niu do­ku­men­tów, to za­pewne stra­ci­ła­bym pracę, a wraz z nią ma­te­riały do ba­dań.

Wi­zja wczy­ta­nia się w za­pi­ski z wi­zyt pa­cjen­tów w za­ci­szu wła­snego miesz­ka­nia, na­wet gdy­bym mu­siała w tym celu za­ry­wać noc za nocą, jest tak ku­sząca, że mam co­raz mniej cier­pli­wo­ści do swo­jej spraw­dzo­nej me­tody po­le­ga­ją­cej na pod­czy­ty­wa­niu snów mi­nutkę tu, mi­nutkę tam, pod­czas pół­go­dzin­nej nie­obec­no­ści pani Tay­lor.

Kło­pot w tym, że ni­gdy nie wiem, kiedy prze­ło­żona wróci. Tak bar­dzo za­leży jej na pracy, że gdyby nie ku­lała, to za­pewne uci­na­łaby so­bie koń­cówkę pół­go­dzin­nego lun­chu i dwu­dzie­sto­mi­nu­to­wej prze­rwy na kawę. Cha­rak­te­ry­styczny od­głos jej kro­ków na ko­ry­ta­rzu służy mi za ostrze­że­nie: dzięki temu mogę na czas zgar­nąć czy­tany wła­śnie rocz­nik do szu­flady i uda­wać, że za­ma­szy­ście no­tuję ostatni de­tal dyk­to­wa­nej mi przez te­le­fon wia­do­mo­ści, albo skle­cić na­prędce ja­kieś po­dobne alibi. Je­dyny kru­czek i kło­pot dla mo­ich ner­wów jest taki, że tuż za ro­giem, po prze­ciw­nej stro­nie kli­niki cho­rób ner­wo­wych, znaj­duje się kli­nika dla pa­cjen­tów po am­pu­ta­cji koń­czyn, więc przez nad­miar fał­szy­wych alar­mów te­raz pod­ska­kuję na dźwięk kro­ków każ­dego in­wa­lidy z drew­nianą nogą, bo wy­daje mi się, że to pani Tay­lor się zbliża.

W naj­czar­niej­sze dni, kiedy le­dwo zdążę wy­ci­snąć ze sta­rych ksią­żek je­den stary sen, a wszystko, co udało mi się sko­pio­wać, to pła­cze li­ce­ali­stów od­rzu­co­nych w na­bo­rze do głów­nej roli w Ca­mino Real, czuję, jak Johnny Pa­nika od­wraca się, ska­mie­niały jak Eve­rest, od­le­glej­szy niż Orion, a motto wiel­kiej Bi­blii Snów, „Do­sko­nały strach wszystko inne wy­pę­dzi”, po­krywa mi wargi po­pio­łem i wodą cy­try­nową. Je­stem gli­sto­watą pu­stel­nicą w kraju kon­kur­so­wych wie­prz­ków tak ob­żar­tych ku­ku­ry­dzą, że nie do­strze­gają rzeźni na końcu drogi. Użą­dlo­nym wi­zją Je­re­mia­szem w Kra­inie Pa­si­brzu­chów.

Co gor­sza: dzień w dzień wi­duję tych psy­cho­dok­to­rów, uczą­cych się pil­nie, jak wy­ry­wać Johnny’emu wy­znaw­ców pod­stę­pem, spo­so­bem i ga­da­niem, ga­da­niem, ga­da­niem. Ci ko­lek­cjo­ne­rzy snów, o prze­past­nych oczach i krza­cza­stych bro­dach, moi hi­sto­ryczni po­przed­nicy i ich współ­cze­śni spad­ko­biercy w bia­łych ki­tlach, w ga­bi­ne­tach z ko­stro­patą so­snową bo­aze­rią i skó­rza­nymi ka­na­pami, prak­ty­ko­wali i do dziś prak­ty­kują gro­ma­dze­nie tego ma­te­riału dla ziem­skich ko­rzy­ści: zdro­wia i pie­nię­dzy, pie­nię­dzy i zdro­wia. Tyle że, aby zo­stać praw­dzi­wym człon­kiem wspól­noty Johnny’ego Pa­niki, czło­wiek musi za­po­mnieć o śnią­cym i pa­mię­tać tylko sen: śniący to za­le­d­wie nie­trwały we­hi­kuł dla wiel­kiego Tka­cza Snów. Oni jed­nak tego nie zro­bią. Johnny Pa­nika to złoto w kisz­kach, a oni pró­bują go wy­do­być du­cho­wym płu­ka­niem żo­łądka.

Weźmy na przy­kład Harry’ego Bilbo. Pan Bilbo przy­szedł do na­szej przy­chodni aż zgar­biony pod łapą Johnny’ego, cią­żącą mu na ra­mie­niu jak oło­wiana trumna. Miał cie­kawe prze­my­śle­nia na te­mat brudu w świe­cie. Spo­dzie­wa­łam się, że wy­pełni istotną część Bi­blii Snów, a kon­kret­nie Trze­cią Księgę Lęku, roz­dział dzie­wiąty: O Bru­dzie, Cho­ro­bach i Ogól­nym Roz­kła­dzie. Harry miał w dzie­ciń­stwie przy­ja­ciela, który grał na trąbce w or­kie­strze skau­tów. Harry Bilbo też grał na trąbce tego chłopca. Wiele lat póź­niej ko­lega za­cho­ro­wał na raka i umarł. Aż pew­nego dnia, nie tak dawno temu, dok­tor od raka za­pu­kał do domu Harry’ego, usiadł w fo­telu, za­mie­nił kilka uprzej­mo­ści o po­go­dzie z jego matką, a na od­chodne uści­snął jej dłoń i sam so­bie otwo­rzył drzwi. Na­gle oka­zało się, że Harry Bilbo nie jest w sta­nie dmuch­nąć w trąbkę, usiąść w fo­telu czy po­dać ko­muś ręki, choćby na­wet zje­chali się z Rzymu wszy­scy kar­dy­na­ło­wie i bło­go­sła­wili go na zmianę dzień i noc – tak się bał do­stać raka. Matka mu­siała mu prze­krę­cać gałki od te­le­wi­zora, kurki w kra­nie i klamki w drzwiach. Wkrótce Harry prze­stał cho­dzić do pracy, bo nie mógł znieść my­śli o plwo­ci­nach i psich ku­pach mi­ja­nych po dro­dze. Naj­pierw się to czło­wie­kowi przy­lepi do buta, po­tem przy zdej­mo­wa­niu przej­dzie na ręce, a stam­tąd już pro­sta droga do ust przy obie­dzie i re­ak­cji łań­cu­cho­wej nie za­trzyma już na­wet sto zdro­wa­siek.

Wresz­cie kro­pla prze­lała czarę: Harry po­rzu­cił ćwi­cze­nia na si­łowni pu­blicz­nej, kiedy zo­ba­czył tam ja­kie­goś ka­lekę z han­tlami. A prze­cież nie wia­domo, ja­kie za­razki taki ka­leka może mieć za uszami i pod pa­znok­ciami. Dzień i noc za­no­sił Harry Bilbo mo­dły do Johnny’ego Pa­niki, od­dany mu jak ka­płan po­śród ka­dzi­deł i sa­kra­men­tów. Miał coś pięk­nego tylko dla sie­bie.

No cóż, pa­no­wie mą­dra­liń­scy w bia­łych ki­tlach zdo­łali stad­nym wy­sił­kiem prze­ko­nać Harry’ego do włą­cza­nia so­bie te­le­wi­zora, od­krę­ca­nia wody, otwie­ra­nia drzwi do szafy, do domu, do baru. Jesz­cze za­nim z nim skoń­czyli, sia­dał w fo­te­lach ki­no­wych, na ław­kach w ca­łym parku i co­dzien­nie cho­dził dźwi­gać cię­żary na si­łowni, i to po­mimo faktu, że inny ka­leka za­czął ćwi­czyć na wio­śla­rzu. Po za­koń­cze­niu le­cze­nia Bilbo przy­szedł uści­snąć dłoń dy­rek­to­rowi kli­niki. Stał się, we­dle wła­snych słów, „in­nym czło­wie­kiem”. Czy­ste świa­tło Pa­niki opu­ściło jego twarz. Wy­szedł z przy­chodni ska­zany na nie­smaczny los, który ci le­ka­rze na­zy­wają zdro­wiem i ra­do­ścią ży­cia.

Mniej wię­cej w cza­sie wy­le­cze­nia pana Bilbo do mo­jego mó­zgu za­czyna się prze­bi­jać nowa idea, rów­nie trudna do zi­gno­ro­wa­nia co bose stopy wy­sta­jące spod prze­ście­ra­dła w ga­bi­ne­cie. Je­śli nie chcę ry­zy­ko­wać utraty po­sady za wy­no­sze­nie ze szpi­tala za­pi­sów roz­mów z pa­cjen­tami – co wią­za­łoby się z koń­cem mo­ich ba­dań raz na za­wsze – mogę znacz­nie przy­spie­szyć pracę, zo­sta­jąc w bu­dynku na noc. Na­wet się nie zbli­ży­łam do wy­czer­pa­nia za­so­bów przy­chodni, a te stro­niczki, do któ­rych mam do­stęp pod­czas krót­kich chwil nie­obec­no­ści pani Tay­lor, to nic w po­rów­na­niu z ilo­ścią ma­te­riału, jaki mo­gła­bym prze­ro­bić w kilka nocy so­lid­nego prze­pi­sy­wa­nia. Mu­szę przy­spie­szyć, choćby po to, by zrów­no­wa­żyć po­stępy le­ka­rzy.

Nie zdą­ży­łam tego na­wet do­brze prze­my­śleć, a już wkła­dam o sie­dem­na­stej płaszcz, ży­czę do­brego wie­czoru pani Tay­lor, która zwy­kle zo­staje w pracy kilka mi­nut dłu­żej, by upo­rząd­ko­wać do­ku­menty z ca­łego dnia, i prze­my­kam do dam­skiej to­a­lety. Pu­sto. Cho­wam się w ustę­pie dla pa­cjen­tów, za­my­kam drzwi od środka i cze­kam. Jesz­cze mi sprzą­taczki spró­bują wy­wa­żyć wej­ście, bo po­my­ślą, że to ja­kaś pa­cjentka ze­mdlała na klo­ze­cie. Trzy­mam kciuki, żeby tak się nie stało. Ja­kieś dwa­dzie­ścia mi­nut póź­niej ktoś wcho­dzi, po­ko­nu­jąc ku­lawo próg ni­czym kur­czak chro­niący chromą koń­czynę. To pani Tay­lor, po­znaję po zre­zy­gno­wa­nym wes­tchnie­niu, które roz­lega się, gdy jej wzrok na­po­tyka prze­żół­kłe oko ła­zien­ko­wego lu­stra. Na­stęp­nie chwila po­stu­ki­wa­nia róż­nych ak­ce­so­riów do ma­ki­jażu na umy­walce, chlu­po­ta­nie wody, szu­ra­nie grze­bie­nia po na­pu­szo­nych wło­sach i drzwi za­my­kają się z po­wol­nym stę­kiem za­wia­sów.

Mam szczę­ście. Kiedy o osiem­na­stej wy­cho­dzę z to­a­lety, świa­tła na ko­ry­ta­rzu są po­ga­szone, a hol na trze­cim pię­trze pu­sty jak ko­ściół w po­nie­dzia­łek. Mam wła­sny klucz do re­cep­cji; przy­cho­dzę rano pierw­sza, więc to nie kło­pot. Ma­szyny do pi­sa­nia są po­za­my­kane w biur­kach, te­le­fony za­klu­czone, wszystko jak być po­winno.

Za oknem ga­sną ostatki zi­mo­wego słońca. Ja się jed­nak nie za­po­mi­nam i nie za­pa­lam świa­tła. Nie chcę, żeby mnie tu do­strzegł ja­kiś by­stro­oki le­karz czy woźny z bu­dynku szpi­tala po prze­ciw­nej stro­nie ma­łego po­dwórka. Szafka z za­pi­sami wi­zyt stoi w po­zba­wio­nym okien przej­ściu pro­wa­dzą­cym do ga­bi­ne­tów, z któ­rych roz­ciąga się wi­dok na po­dwórko. Upew­niam się, że wszyst­kie drzwi są po­za­my­kane. Na­stęp­nie za­pa­lam ża­rówkę w ko­ry­ta­rzu, zie­mi­ste dwu­dzie­sto­pię­cio­wa­towe mi­ze­rac­two czer­nie­jące na gó­rze. W tym mo­men­cie to jed­nak lep­sze niż oł­tarz pe­łen świec. Nie po­my­śla­łam, żeby przy­nieść so­bie ka­napkę. Mam w szu­fla­dzie biurka jabłko z lun­chu, trzy­mam je na głód, który może mnie ści­snąć koło pierw­szej w nocy. Wy­cią­gam no­tes kie­szon­kowy. W domu co wie­czór mam w zwy­czaju wy­ry­wać z niego strony za­pi­sane za dnia w przy­chodni i ukła­dać na kupkę do prze­pi­sa­nia. W ten spo­sób za­cie­ram ślady – gdyby ktoś w pracy się na niego na­tknął i za­czął od nie­chce­nia kart­ko­wać, nie od­gadłby, nad czym pra­cuję i w ja­kim za­kre­sie.

Za­czy­nam me­to­dycz­nie, od naj­star­szych ksiąg na naj­niż­szej półce. Daw­niej nie­bie­skie okładki są te­raz bez­barwne, kartki zmie­niły się w roz­mytą bi­bułę, ale ja aż wi­bruję, od stóp do koczka: w dniu mo­ich na­ro­dzin ta księga snów była no­wiu­teńka. Kiedy się już po­rząd­nie zor­ga­ni­zuję, będę na ciemne zi­mowe noce so­bie przy­no­sić go­rącą zupę w ter­mo­sie, pla­cek z in­dy­kiem, eklery z cze­ko­ladą. Będę so­bie przy­no­sić lo­kówki i cztery bluzki na zmianę – w po­nie­działki, żeby nikt nie zwró­cił uwagi na moją po­gar­sza­jącą się apa­ry­cję, bo jesz­cze by mnie za­częto po­dej­rze­wać o nie­szczę­śliwy ro­mans czy ko­mu­ni­styczne sym­pa­tie, albo na przy­kład o pracę nad księ­gami szpi­tal­nymi cztery noce w ty­go­dniu.

Mija je­de­na­ście go­dzin. Do­szłam już do ogryzka, na­sion jabłka i mie­siąca maja roku ty­siąc dzie­więć­set trzy­dzie­stego pierw­szego, w któ­rym za­trud­niona do pry­wat­nej opieki pie­lę­gniarka śni o chwili, kiedy otwiera wo­rek na brudną bie­li­znę w sza­fie pa­cjenta i znaj­duje tam pięć ucię­tych ludz­kich głów, wśród nich tę na­le­żącą do swo­jej matki.

Chłodne po­wie­trze liże mnie po karku. Ze swo­jego miej­sca na pod­ło­dze, gdzie sie­dzę po tu­recku przed szafką, za­uwa­żam ką­tem oka, że zza drzwi ga­bi­netu obok wy­lewa się cie­niutka smużka nie­bie­skiego świa­tła. I to nie tylko do­łem, ale też z boku. Dziwne, bo prze­cież od razu po przyj­ściu się upew­ni­łam, że wszyst­kie po­miesz­cze­nia są za­mknięte. Szcze­lina się roz­sze­rza, a ja nie mogę ode­rwać wzroku od sto­ją­cej nie­ru­chomo w progu pary bu­tów, skie­ro­wa­nych czub­kami w moją stronę.

Są z brą­zo­wej skóry, za­gra­nicz­nej pro­duk­cji, na gru­bej, unie­sio­nej po­de­szwie. Wy­żej pną się czarne je­dwabne skar­petki, przez które prze­świ­tuje blade ciało. Do­cie­ram spoj­rze­niem do sza­rych prąż­ko­wa­nych za­kła­dek spodni.

– Ts, ts, ts – karci mnie nie­skoń­cze­nie ła­godny głos, gdzieś z chmur­nych wy­żyn nad moją głową. – Jaka nie­wy­godna po­zy­cja! Pew­nie już pani dawno zdrę­twiały nogi. Pani się na mnie po­de­prze. Za­raz wschód słońca.

Dwie ręce wśli­zgują mi się od tyłu pod ra­miona i uno­szę się, roz­chwiana jak nie­stę­żały bu­dyń, do po­zy­cji sto­ją­cej, czego zresztą nie czuję, bo rze­czy­wi­ście zdrę­twia­łam. Otwarta księga szpi­talna leci na pod­łogę.

– Pro­szę tak chwilkę po­stać – głos dy­rek­tora kli­niki owiewa mi pła­tek pra­wego ucha. – Wróci pani krą­że­nie.

Krew w nie­obec­nych no­gach już mnie kłuje mi­lio­nem igie­łek jak od ma­szyny do szy­cia, a wi­zja dy­rek­tora wy­tra­wia mi się na mó­zgu. Nie mu­szę się na­wet oglą­dać: pę­katy brzuch za­pa­ko­wany w szarą prąż­ko­waną ka­mi­zelkę, zęby żółte i wy­sta­jące jak u świ­staka, oczy do­wol­nej barwy za gru­bymi so­czew­kami oku­la­rów, zwinne jak płotki.

Ści­skam no­tes. Ostatni uno­szący się na wo­dzie od­prysk „Ti­ta­nica”.

Co on wie, co on wie?

Wszystko.

– Wiem, gdzie może pani te­raz zjeść mi­skę pysz­nego go­rą­cego ro­sołu. – Jego głos sze­le­ści jak koty z ku­rzu pod łóż­kiem, jak my­szy w sia­nie. W ge­ście oj­cow­skiej tro­ski wtyka mi rękę pod lewe ra­mię. Księgę z za­pi­sem wszyst­kich snów, śnio­nych w mie­ście mo­ich na­ro­dzin pod­czas mo­jego pierw­szego hau­stu po­wie­trza na tym świe­cie, trąca czub­kiem wy­pa­sto­wa­nego pan­to­fla.

Na po­grą­żo­nym w pół­mroku świ­ta­nia ko­ry­ta­rzu nie spo­ty­kamy ży­wej du­szy. Ni­kogo nie ma też na chłod­nych ka­mien­nych scho­dach pro­wa­dzą­cych do piw­nicz­nych ko­ry­ta­rzy, gdzie Billy z ar­chi­wum roz­wa­lił so­bie kie­dyś głowę, gdy dla cze­goś pil­nego zbie­gał pew­nej nocy po dwa stop­nie na­raz.

Drep­czę co­raz szyb­ciej, żeby so­bie nie po­my­ślał, że mnie za sobą cią­gnie.

– Nie wy­rzu­ci­cie mnie – mó­wię spo­koj­nie. – Sama re­zy­gnuję.

Z opię­tego na za­kładkę brzu­szy­ska wy­do­bywa się świsz­czący śmiech.

– Nie mo­żemy pani tak szybko stra­cić. – Jego szept peł­znie po bie­lo­nych piw­nicz­nych za­ka­mar­kach, od­bija się echem od ko­la­nek, wóz­ków i no­szy za­par­ko­wa­nych na noc pod ścia­nami po­pla­mio­nymi wy­kwi­tami pary. – Wi­dzi pani, jest nam pani po­trzebna bar­dziej, niż to się pani wy­daje.

Wę­dru­jemy i krę­cimy się po ko­ry­ta­rzach, a ja trzy­mam równo rytm jego kro­ków, aż wresz­cie do­cie­ramy w tych na­gich szczu­rzych tu­ne­lach do ca­ło­noc­nej windy, którą ope­ruje jed­no­ręki Mu­rzyn. Wsia­damy, krata za­myka się za nami jak drzwi w wa­go­nie by­dlę­cym, i ru­szamy w górę, wy­żej, wy­żej. Roz­kle­ko­tany gru­cho­to­waty dźwig to­wa­rowy nie­wiele ma wspól­nego z wy­god­nymi win­dami, do ja­kich przy­wy­kłam w po­li­kli­nice.

Do­cie­ramy na nie­okre­ślone pię­tro. Dy­rek­tor pro­wa­dzi mnie ko­lej­nym go­łym ko­ry­ta­rzem, oświe­tlo­nym roz­miesz­czo­nymi w rów­nych in­ter­wa­łach ża­rów­kami w ma­łych dru­cia­nych kla­tecz­kach na su­fi­cie. Po obu stro­nach cią­gną się rzędy za­mknię­tych na klucz drzwi z siat­ko­wymi okien­kami. Mam za­miar po­że­gnać się z dy­rek­to­rem przy pierw­szym czer­wo­nym znaku wyj­ścia, ale przez całą drogę żad­nego nie mi­jamy. Zna­la­złam się na ob­cym te­ry­to­rium, mój płaszcz zo­stał na wie­szaku w biu­rze, to­rebka i pie­nią­dze w gór­nej szu­fla­dzie biurka, no­tes ści­skam w dłoni, i tylko Johnny Pa­nika może mnie ogrzać w ten lo­do­waty po­ra­nek.

Przed nami świa­tło wzbiera, ja­śnieje. Dy­rek­tor, nieco za­sa­pany od dłu­giego żwa­wego mar­szu w tem­pie, do ja­kiego ewi­dent­nie nie jest przy­zwy­cza­jony, cią­gnie mnie za za­kręt i do za­la­nego bla­skiem świe­tló­wek kwa­dra­to­wego po­miesz­cze­nia.

– Oto i ona.

– Mała wiedźma!

Pani Mil­le­ra­vage dźwiga swój po­tężny cię­żar zza sta­lo­wego biurka zwró­co­nego do drzwi.

Ściany i su­fit wy­glą­dają tu jak ni­to­wane me­ta­lowe płyty we­wnątrz okrętu wo­jen­nego. Nie ma okien.

W nie­wiel­kich za­kra­to­wa­nych ce­lach wzdłuż ścian po­miesz­cze­nia do­strze­gam ka­pła­nów Johnny’ego Pa­niki, ga­pią się na mnie z dłońmi sple­cio­nymi za ple­cami, wszy­scy w bia­łych od­dzia­ło­wych ko­szu­lach noc­nych, z oczami czer­wień­szymi od wę­gla, roz­pa­lo­nymi gło­dem.

Wi­tają mnie se­rią oso­bli­wych skrze­ków i po­mru­ków, jakby ję­zyki mieli po­za­my­kane w szczę­kach na klucz. Bez wąt­pie­nia sły­szeli o mo­jej pracy za sprawą sieci kon­tak­tów Johnny’ego i chcą wie­dzieć, jak jego apo­sto­ło­wie roz­kwi­tają w świe­cie.

Pod­no­szę ręce, żeby za­ła­go­dzić ich nie­po­kój, po­ka­zuję im no­tes, mó­wię gło­śno, zmie­niam głos w or­gany Johnny’ego Pa­niki, dmę we wszyst­kie mie­chy.

– Po­kój wam! Oto przy­no­szę...

Księgę.

– Wy­star­czy tych wy­głu­pów, ko­cha­niutka. – Pani Mil­le­ra­vage prze­stę­puje z nogi na nogę jak słoń w cyrku.

Dy­rek­tor kli­niki za­myka drzwi do po­koju.

Kiedy tylko pani Mil­le­ra­vage wy­cho­dzi zza biurka, wi­dzę, co ukry­wała za swoją ma­mu­cią osobą – białą ko­zetkę wy­soką do pasa z ma­te­ra­cem przy­kry­tym bia­łym prze­ście­ra­dłem, nie­ska­zi­tel­nie czy­stym i na­pię­tym jak skóra na bęb­nie. U wez­gło­wia znaj­duje się sto­lik, na któ­rym stoi me­ta­lowa skrzynka, cała w tar­czach i po­krę­tłach.

Mam wra­że­nie, że skrzynka mi się przy­gląda, ły­piąc ni­czym grze­chot­nik z gniazda ka­bli elek­trycz­nych; naj­now­szy mo­del za­bój­ców Johnny’ego Pa­niki.

Przy­go­to­wuję się do uskoku na bok. Kiedy pani Mil­le­ra­vage pró­buje mnie po­chwy­cić tłu­stym łap­skiem, za­ci­ska palce w po­wie­trzu. Po­wta­rza ma­newr, uśmiech ma ciężki jak po­wie­trze w sierp­niu.

– Bez ta­kich. Tylko mi bez ta­kich, i po­pro­szę tę czarną ksią­żeczkę.

Bie­gnę ile sił wo­kół le­żanki, ale ko­bieta pę­dzi za mną jak na wrot­kach. Jesz­cze je­den za­mach i już mnie ma. Ło­mo­czę pię­ściami w jej ciel­sko, w mon­stru­alne bez­mleczne piersi, aż wresz­cie chwyta moje nad­garstki w że­la­zny uścisk i uci­sza mnie słod­ka­wym za­pasz­kiem od­de­chu, obrzy­dliw­szym niż smród w kost­nicy.

– Moje ma­leń­stwo, moje dzie­ciątko wła­sne do mnie wró­ciło...

– Na­sza młoda dama – od­zywa się dy­rek­tor, smutno i su­rowo – znowu od­da­wała się za­ba­wom z John­nym Pa­niką.

– Brzydko, brzydko.

Ko­zetka już jest go­towa. Pani Mil­le­ra­vage z po­tworną de­li­kat­no­ścią zdej­muje mi z nad­garstka ze­ga­rek, usuwa pier­ścionki z pal­ców, spinki z wło­sów. Za­czyna mnie roz­bie­rać. Kiedy je­stem już naga, zo­staję na­masz­czona na skro­niach i odziana w szaty biel­sze od dzie­wi­czego śniegu.

Wtedy to z czte­rech ką­tów po­koju i zza drzwi za mo­imi ple­cami wy­ła­nia się pię­ciu fał­szy­wych ka­pła­nów w ki­tlach chi­rur­gicz­nych i ma­skach na twa­rzach, ka­pła­nów, któ­rych je­dy­nym dzie­łem ży­cia jest ze­pchnąć Johnny’ego Pa­nikę z tronu. Roz­cią­gają mnie na pła­sko na le­żance. Na gło­wie skła­dają mi dru­cianą ko­ronę, a na ję­zyku opła­tek za­po­mnie­nia. Ka­płani bez twa­rzy ru­szają na swoje miej­sca i chwy­tają: je­den za lewą nogę, je­den za prawą, za prawą rękę, za lewą. Je­den staje mi za głową, przy me­ta­lo­wej skrzynce, któ­rej w tej po­zy­cji nie wi­dzę.

Wy­znawcy w cia­snych ce­lach pod ścianą wsz­czy­nają pro­test. Skan­dują po­bożną in­to­na­cję:

Je­dyne, co po­ko­chać na­leży, to sam Strach.

Uko­cha­nie Stra­chu to po­czą­tek mą­dro­ści.

Je­dyne, co po­ko­chać na­leży, to sam Strach.

Nie­chaj się wszę­dzie sta­nie Strach, Strach, Strach.

Pani Mil­le­ra­vage, dy­rek­tor i ka­płani nie mają czasu ich za­kne­blo­wać.

Dano sy­gnał.

Ma­szyna go­tuje im zdradę.

W chwili kiedy już my­ślę, że prze­pa­dłam, na su­fi­cie po­ja­wia się twarz Johnny’ego Pa­niki, oko­lona chmurą wy­ła­do­wań. Drżę jak liść w szpo­nach jego chwały. Brodę ma z pio­ru­nów. Pio­run w oku. Jego Słowo zmie­nia i roz­świe­tla wszech­świat.

Po­wie­trze trzesz­czy od jego anio­łów o błę­kit­nych ję­zy­kach i bu­rzo­wych au­re­olach.

Jego mi­łość to skok z dwu­dzie­stego pię­tra, sznur na gar­dle, nóż w serce.

On nie za­po­mni o swo­ich.

Ame­ryko! Ame­ryko!

Uczęsz­cza­łam do szkół pu­blicz­nych – na­prawdę pu­blicz­nych. Cho­dził tam każdy: zu­chwali, nie­śmiali, cie­niasy i gru­basy, przy­szły pro­fe­sor elek­tro­niki i przy­szły gli­niarz, który miał kie­dyś sko­pać cu­krzyka na śmierć w błęd­nym prze­ko­na­niu, że ma do czy­nie­nia z na­rwa­nym ochla­pu­sem; biedni, cuch­nący ski­słą wełną i za­si­ka­nym dziec­kiem, wy­ło­wieni z wie­lo­ję­zycz­nego gu­la­szu; bo­gatsi, z wy­li­nia­łymi fu­trza­nymi koł­nie­rzami, ho­ro­sko­pową bi­żu­te­rią z opali i ta­tu­siami, co mieli sa­mo­chody („A twój tatu to co ro­bia?”. „Mój tatu nic nie ro­bia, aw­to­bu­sem ke­ruje”. Śmiech). Oto ona – Edu­ka­cja – por­cjo­wana zu­peł­nie bez opłaty dla na­szej gro­mady, dla tego uro­czego pla­stra za­ła­ma­nego ame­ry­kań­skiego spo­łe­czeń­stwa. My­śmy oczy­wi­ście za­ła­mani nie byli. To zo­sta­wia­li­śmy na­szym ro­dzi­com, któ­rzy wy­su­płali z sie­bie dziecko albo dwoje, a po pracy i pod­łej ko­la­cji fla­czeli głu­cho przy ra­diu, by po­słu­chać wia­do­mo­ści o „oj­czyź­nie” i o czar­no­wą­sym panu, co się na­zy­wał Hi­tler.

Po­nad wszystko czu­li­śmy się Ame­ry­ka­nami w roz­ja­zgo­ta­nym nad­mor­skim mia­steczku, gdzie jak kłaczki do ubra­nia przy­le­piło się do mnie pierw­sze dzie­sięć lat szkoły – a wraz z nim wrza­skliwy kłąb ir­landz­kich ka­to­li­ków, nie­miec­kich Ży­dów, Szwe­dów, Mu­rzy­nów i Wło­chów, choć by­wało też, że skap­nęła mię­dzy nas ta rzadka, czy­sta kro­pla z „May­flo­wer”, ktoś z An­glii. I na ca­łym tym po­dró­żu­ją­cym trze­cią klasą to­wa­rzy­stwie ząb­ku­ją­cych oby­wa­teli na­le­żało, za sprawą dar­mo­wych szkół pu­blicz­nych, od­ci­snąć dok­tryny Wol­no­ści i Rów­no­ści. I choć mo­gli­śmy się pra­wie na­zy­wać bo­stoń­czy­kami (miej­skie lot­ni­sko, za­wsze oto­czone chmarą pięk­nych sa­mo­lo­tów i srebr­nych ste­row­ców, war­czało i lśniło po dru­giej stro­nie za­toki), to iko­nami zdo­bią­cymi ściany na­szej klasy były no­wo­jor­skie wie­żowce, Nowy Jork i wielka zie­lona kró­lowa z lampką nocną, która miała sym­bo­li­zo­wać Wol­ność.

Co­dzien­nie rano z dło­nią na sercu przy­się­ga­li­śmy wier­ność fla­dze z pa­sków i gwiazd wi­szą­cej nad biur­kiem na­uczy­ciela ni­czym ob­rus na­po­wietrz­nego oł­ta­rza. I do nie­moż­li­wych, roz­chwia­nych so­pra­nów śpie­wa­li­śmy hymny pełne dymu, pro­chu i pa­trio­ty­zmu. Był je­den taki, wy­soki i szla­chetny – „Pnie się ma­je­stat gór­ski nad ży­zną rów­niną” – przy któ­rym za­wsze czu­łam, że jest we mnie ma­leńki po­eta, nie więk­szy od kre­wetki, który szlo­cha ze wzru­sze­nia. Nie umia­ła­bym wy­ja­śnić róż­nicy mię­dzy ży­zną do­liną a gór­skim ma­je­sta­tem, my­li­łam Pana Boga z Je­rzym Wa­szyng­to­nem (któ­rego ja­gnięca, bab­cina twarz oko­lona ża­lu­zjami schlud­nych bia­łych lo­ków oświe­tlała nas swym bla­skiem z kla­so­wej ściany), a mimo to z ca­łym za­stę­pem ma­łych za­smar­ka­nych ro­da­ków świer­go­ta­łam: „Ame­ryko! Ame­ryko! Ła­ską cię oto­czył Pan i do­bro twe w bra­ter­stwie cne wśród mórz na chwałę nam”.

O mo­rzu coś nie­coś wie­dzie­li­śmy. Było sta­cją koń­cową nie­mal każ­dej ulicy, wierz­gało, chlu­pało i ci­skało się na boki, wy­plu­wa­jąc ze swej sza­rej bez­kształt­no­ści por­ce­la­nowe ta­le­rze, drew­niane małpki, gu­stowne muszle i buty mar­twych lu­dzi. Mo­kre słone wia­try bez końca szar­pały na­szymi pla­cami za­baw – tymi go­tyc­kimi kom­po­zy­tami żwiru, ma­ka­damu, gra­nitu i ły­sej, wy­młó­co­nej ziemi, zło­śli­wie za­pro­jek­to­wa­nej tak, by szo­ro­wać i odzie­rać ze skóry de­li­katne dzie­cięce ko­lana. Tam wy­mie­nia­li­śmy się kar­tami do gry (wa­lutą były wzory na ko­szul­kach) i ma­ka­brycz­nymi hi­sto­riami, ska­ka­li­śmy przez sznur do pra­nia, gra­li­śmy w kulki i od­gry­wa­li­śmy scenki ze słu­cho­wisk i ko­mik­sów na­szych cza­sów („Kto wie, co się czai w ludz­kich ser­cach? Cień, ta­jem­ni­czy mści­ciel! Mua ha, ha, ha!” albo „Czy to ptak? Czy to sa­mo­lot? Nie, to Su­per­man!”). Może i było nam pi­sane ja­kieś wy­jąt­kowe za­koń­cze­nie – pi­sane, obie­cane, ogra­ni­czane, wy­ro­ko­wane – ale my­śmy tego nie czuli. Od­bi­ja­li­śmy się i prze­le­wali ze szkol­nych ła­wek na bo­isko do gry w dwa ognie, otwarci i pełni na­dziei jak to mo­rze tuż za ro­giem.

W końcu mo­gli­śmy się stać każ­dym. Wy­star­czyło się po­sta­rać. Wy­star­czyło się dość pil­nie uczyć. Nie li­czyły się na­sze ak­centy, pie­nią­dze, ro­dzice. Bo czyż nie wy­ra­stali praw­nicy z lę­dźwi gór­ni­ków, dok­to­rzy z ku­błów śmie­cia­rzy? Klu­czem było wy­kształ­ce­nie i Bóg je­den wie, jak nam ono przy­cho­dziło. We wcze­snych la­tach chyba ja­kimś nie­wi­dzial­nym spo­so­bem, jakby za sprawą mi­stycz­nego pro­mie­nio­wa­nia w pod­czer­wieni prze­ni­kały nam do głów ta­bliczki mno­że­nia z wy­mię­to­szo­nych stro­nic ze­szy­tów, po­nure wier­sze wy­chwa­la­jące rześ­kie paź­dzier­ni­kowe po­ranki oraz cały świat hi­sto­rii, za­czy­na­ją­cej się i koń­czą­cej plus mi­nus na her­batce bo­stoń­skiej – piel­grzymi i In­dia­nie zaś ma­ja­czyli w mro­kach pra­dzie­jów rów­nie da­leko jak eohip­pus.

Póź­niej miała nas ogar­nąć ob­se­sja na punk­cie col­lege’u, nie­uchwytny, prze­ra­ża­jący wi­rus. Każdy mu­siał się do ja­kie­goś do­stać, tego czy in­nego. Biz­ne­so­wego, za­wo­do­wego, se­kre­tar­skiego, Ligi Blusz­czo­wej, dla ho­dow­ców świń. Naj­pierw do ksią­żek, po­tem do pracy. A kiedy wy­strze­li­li­śmy (za­równo przy­szły gli­niarz, jak i mózg od elek­tro­niki) pro­sto do świet­nie pro­spe­ru­ją­cego po­wo­jen­nego li­ceum, do­radcy za­wo­dowi w cią­gle kur­czą­cych się in­ter­wa­łach su­szyli nam głowę i wy­py­ty­wali o mo­ty­wa­cję, na­dzieje, ulu­bione przed­mioty, wy­ma­rzone za­wody, pracę – i col­lege. Zna­ko­mici na­uczy­ciele ob­sy­py­wali nas wie­dzą jak desz­czami me­te­ory­tów: bio­lo­dzy po­ka­zy­wali ludz­kie mó­zgi, an­gli­ści z ide­olo­gicz­nym za­pa­łem roz­wo­dzili się nad dzie­łami Toł­stoja i Pla­tona, pla­stycy za­bie­rali na spa­cery po bo­stoń­skich slum­sach, a na­stęp­nie sa­dzali przed szta­lu­gami, za­chę­ca­jąc, by­śmy w słusz­nym gnie­wie uświa­do­mio­nej spo­łecz­nie mło­dzieży ci­skali w nie ku­pio­nym za pu­bliczne pie­nią­dze gwa­szem. Za to wszel­kie prze­jawy eks­cen­trycz­no­ści, aso­cjo­wane z jed­nost­kami nadto wy­jąt­ko­wymi, pró­bo­wano nam ła­god­nie wy­per­swa­do­wać, jak od­ucza się dziecko ssa­nia kciuka.

Do­rad­czyni dla dziew­cząt od razu zdia­gno­zo­wała mój pro­blem. By­łam po pro­stu nie­bez­piecz­nie by­stra. Sznu­re­czek do­sko­na­łych ocen mógł, nie­utem­pe­ro­wany od­po­wied­nio skom­po­no­wa­nym ze­sta­wem za­jęć po­za­lek­cyj­nych, wcią­gnąć mnie w ot­chłań. Co­raz wię­cej uczelni ży­czyło so­bie Stu­den­tów Wszech­stron­nie Wy­kształ­co­nych. Do tam­tej pory zdą­ży­łam za­pi­sać się na za­ję­cia z prze­ja­wów ma­kia­we­li­zmu w hi­sto­rii naj­now­szej. Zro­zu­mia­łam alu­zję.

Na­leży tu­taj do­dać, że do­rad­czyni miała – o czym nie mo­głam wie­dzieć – iden­tyczną bia­ło­włosą bliź­niaczkę, którą co rusz spo­ty­ka­łam u den­ty­sty czy w su­per­mar­ke­cie. Tejże bliź­niaczce zwie­rza­łam się ze swych co­raz sze­rzej za­kro­jo­nych wy­sił­ków. Żu­łam cząstki po­ma­rań­czy pod­czas kwart me­czów ko­szy­kówki (do­sta­łam się do żeń­skiej dru­żyny), ma­lo­wa­łam mon­stru­alne syl­wetki L’il Ab­nera i Da­isy Mae na kla­sowe po­tań­cówki, kle­iłam o pół­nocy ma­kiety szkol­nej ga­zetki, pod­czas gdy mój bez­tro­ski współ­re­dak­tor czy­tał na głos żarty w „New Yor­ke­rze”. Pu­sty, dziw­nie przy­tłu­miony wy­raz twa­rzy bliź­niaczki spo­ty­ka­nej na ulicy w ogóle mnie nie znie­chę­cał, po­dob­nie jak amne­zja jej bia­ło­wło­sej so­bo­wtórki w szkol­nym ga­bi­ne­cie. Zmie­ni­łam się w to­czącą pianę z ust na­sto­let­nią prag­ma­tyczkę.

– Uży­tecz­ność jest Prawdą, a Prawda Uży­tecz­no­ścią – mam­ro­ta­łam na przy­kład pod no­sem, po­pra­wia­jąc skar­petki do ko­stek, żeby wy­glą­dały jak u ko­le­ża­nek. W szkole niby nie było mun­dur­ków, ale tak na­prawdę były: włosy na pa­zia, czy­ste do po­ły­sku, spód­niczka i swe­te­rek, do tego pan­to­fle – po­ob­cie­rane ko­pie in­diań­skich mo­ka­sy­nów. Na­wet w na­szym de­mo­kra­tycz­nym gma­chu do­kar­miało się dwa re­likty sno­bi­zmu w po­staci dwóch sto­wa­rzy­szeń sio­strzeń­skich: Sub­deb i Su­gar’n’Spice. Na po­czątku każ­dego roku szkol­nego stare człon­ki­nie roz­sy­łały za­pro­sze­nia no­wym – tym ład­nym, po­pu­lar­nym, które w ta­kim czy in­nym sen­sie mo­gły ucho­dzić za ry­walki. Na­sze pod­lane so­sem sa­mo­za­do­wo­le­nia do­łą­cze­nie do grona uję­tych w na­wias upra­gnio­nej Normy po­prze­dzał ty­dzień ini­cja­cji. Na­uczy­ciele kry­ty­ko­wali ten zwy­czaj, chłopcy pry­chali, ale nikt nie mógł na to za­ra­dzić.

Przy­dzie­lono mi, jak każ­dej no­wi­cjuszce, Star­szą Sio­strę, która za­częła me­to­dycz­nie nisz­czyć mi sa­mo­ocenę. Do­sta­łam za­kaz ma­lo­wa­nia się przez cały ty­dzień, nie mo­głam się myć, cze­sać, zmie­niać ubra­nia na świeże ani roz­ma­wiać z chło­pa­kami. Bla­dym świ­tem szłam do domu Star­szej Sio­stry, ście­li­łam jej łóżko i ro­bi­łam śnia­da­nie. Na­stęp­nie dźwi­ga­łam ra­zem ze swo­imi jej pie­kiel­nie cięż­kie książki i szłam kilka kro­ków za nią, jak pies, do szkoły. Po dro­dze mo­gła mi wy­zna­czać różne za­da­nia: wleźć na drzewo i zwi­sać z ga­łęzi, aż spadnę, za­dać nie­grzeczne py­ta­nie prze­cho­dniowi albo krę­cić się przed skle­pem i że­brać o zgniłe wi­no­grona czy sple­śniały ryż. Je­śli się uśmiech­nę­łam – to zna­czy oka­za­łam, że mam do swo­jego nie­wol­nic­twa sto­su­nek choćby mgli­ście iro­niczny – mu­sia­łam uklęk­nąć na chod­niku i ze­trzeć so­bie uśmie­szek z twa­rzy. Od pierw­szego do ostat­niego dzwonka Star­sza Sio­stra miała nade mną wła­dzę. Wie­czo­rem śmier­dzia­łam i wszystko mnie bo­lało; praca do­mowa bzy­czała mi gdzieś w tyle otę­pia­łego, za­mglo­nego mó­zgu. By­łam stop­niowo przy­ci­nana do Zno­śnych Wy­mia­rów.

Ja­kimś cu­dem to wpro­wa­dze­nie do pustki przy­na­leż­no­ści się jed­nak nie przy­jęło. Może od po­czątku by­łam zbyt wiel­kim dzi­wa­dłem. Co te sta­ran­nie wy­se­lek­cjo­no­wane kwietne pączki ame­ry­kań­skiej ko­bie­co­ści ro­biły na ze­bra­niach sio­strzeń­stwa? Ja­dły cia­sto. Ja­dły cia­sto i plot­ko­wały o so­bot­nich rand­kach. Przy­wi­lej by­cia kim­kol­wiek od­sła­niał swą drugą twarz: pre­sji by­cia każ­dym, ergo ni­kim.

Zaj­rza­łam ostat­nio przez szybę do klasy ame­ry­kań­skiej szkoły pod­sta­wo­wej: dzie­cięce ła­weczki i krze­sełka z czy­stego, ja­snego drewna, za­baw­kowe ku­chenki i ma­leń­kie dys­try­bu­tory wody. Cała anar­chia, dys­kom­fort i za­cię­tość, które tak cie­pło wspo­mi­na­łam, zo­stały przez ćwierć wieku za­ła­go­dzone na śmierć. Jedna z klas cały po­ra­nek spę­dziła w au­to­bu­sie na na­uce pła­ce­nia za prze­jazd i py­ta­nia o wła­ściwy przy­sta­nek. Czy­ta­nie (moje rocz­niki uczyły się tej sztuki w wieku czte­rech lat na skrzyn­kach po my­dle) stało się sztuką ta­jemną i tak trau­ma­tyczną w przy­swa­ja­niu, że szczę­ście miał ten, kto dał jej radę przed dzie­sią­tymi uro­dzi­nami. Tyle że usa­dzone w kó­łeczku dzieci się uśmie­chały. I czyż­bym w szafce z przy­bo­rami do pierw­szej po­mocy do­strze­gła po­ły­sku­jące fiolki – uspo­ka­ja­cze i uci­sza­cze dla za­lążka bun­tow­nika, ar­tystki, dzi­wa­dła?

Dzień, kiedy umarł pan Pre­scott

Tego dnia, kiedy stary pan Pre­scott umarł, było sło­necz­nie i go­rąco. Sie­dzia­ły­śmy z mamą na bocz­nym sie­dze­niu roz­te­le­pa­nego zie­lo­nego au­to­busu ze sta­cji me­tra do De­von­shire Ter­race i przez całą drogę nas pod­rzu­cało. Pot ciekł mi po ple­cach, czu­łam to wy­raź­nie, a czarna lniana ma­ry­narka przy­le­piła się do sie­dze­nia na amen. Przy każ­dym ru­chu od­ry­wała się z gło­śnym sze­le­stem i po­sy­ła­łam ma­mie roz­gnie­wane spoj­rze­nie: „No i masz!”, jakby to było przez nią, cho­ciaż nie było. Ona jed­nak tylko sie­działa z dłońmi zło­żo­nymi na ko­la­nach i w mil­cze­niu pod­ska­ki­wała i opa­dała. Miała zre­zy­gno­waną minę, jakby już po­go­dziła się z lo­sem.

– Mamo, po­słu­chaj – ode­zwa­łam się, kiedy rano za­dzwo­niła pani May­fair. – Ro­zu­miem, że je­dziemy na po­grzeb, cho­ciaż nie wie­rzę w po­grzeby, ale co to zna­czy, że mamy sie­dzieć z nimi na czu­wa­niu?

– Tak się robi, jak ktoś bli­ski umiera – od­parła mama bar­dzo rze­czowo. – Idzie się do ro­dziny i z nią sie­dzi. To trudny czas.

– No do­brze, trudny czas – drą­ży­łam. – Ale co ja mogę zro­bić, skoro nie wi­dzia­łam Liz ani Bena Pre­scot­tów od dzie­ciń­stwa, tyle co raz do roku na święta, żeby dać so­bie pre­zenty u pani May­fair. I co, mam tam sie­dzieć i im po­da­wać chu­s­teczki?

W od­po­wie­dzi mama się za­mach­nęła i dała mi po twa­rzy, pierw­szy raz, od­kąd by­łam mała i cał­kiem nowa na świe­cie.

– Je­dziesz ze mną – oznaj­miła dys­tyn­go­wa­nym to­nem sy­gna­li­zu­ją­cym osta­teczny ko­niec ce­re­gieli.

Tym spo­so­bem zna­la­złam się w au­to­bu­sie w naj­go­ręt­szy dzień roku. Nie by­łam pewna, jak na­leży się ubrać na czu­wa­nie, ale uzna­łam, że do­póki włożę coś czar­nego, to bę­dzie do­brze. Wy­bra­łam za­tem bar­dzo ele­gancką czarną lnianą gar­sonkę i ka­pe­lusz z wo­alką, tak jak do biura, kiedy idziemy po­tem na ko­la­cję, i czu­łam się go­towa na wszystko.

No i do­brze, au­to­bus hur­go­tał przed sie­bie, a my­śmy je­chały przez ta­kie już na­prawdę kiep­skie dziel­nice wschod­niego Bo­stonu, któ­rych od dzie­ciń­stwa nie wi­dzia­łam. Nie od­wie­dza­łam swo­jego mia­sta od czasu, kiedy wy­pro­wa­dzi­ły­śmy się na wieś do ciotki Myry. Tak na­prawdę bra­ko­wało mi tylko oce­anu. Na­wet tego dnia w au­to­bu­sie przy­ła­pa­łam się na wy­cze­ki­wa­niu, aż zo­ba­czę pierw­szy skra­wek błę­kitu.

– Patrz, mamo, stara plaża. – Wska­za­łam pal­cem.

Mama pod­nio­sła wzrok i się uśmiech­nęła.

– Tak. – Po­tem od­wró­ciła się w moją stronę, a jej szczu­pła twarz bar­dzo spo­waż­niała. – Chcę być dzi­siaj z cie­bie dumna. Chcesz się od­zy­wać, to się od­zy­waj, ale grzecz­nie. Tylko pro­szę mi bez żad­nych wy­głu­pów i do­cin­ków, bez pod­szczy­py­wa­nia lu­dzi jak świ­nia­ków w chle­wiku. To nie­przy­zwo­ite.

– Och, mamo. – Wes­tchnę­łam. Bar­dzo mnie mę­czyła ko­niecz­ność wiecz­nych wy­ja­śnień. – Nie wiesz, że mam ro­zum? I nie­ważne, że stary pan Pre­scott sam się pro­sił. Może i ni­komu nie jest przy­kro, ale nie mu­szę od razu się za­cho­wy­wać przez to nie­sto­sow­nie.

Wie­dzia­łam, że to ją ru­szy.

– Jak to ni­komu nie jest przy­kro? – syk­nęła, upew­niw­szy się jed­nak naj­pierw, że nikt ze współ­pa­sa­że­rów nie sie­dzi dość bli­sko. – Co ty tak ga­dasz wstręt­nie?

– Oj, mamo. Do­brze wiesz, że pan Pre­scott miał od pani Pre­scott dwa­dzie­ścia lat wię­cej i ko­bieta tylko cze­kała, aż wresz­cie umrze, żeby się mo­gła na­cie­szyć ży­ciem. Tylko cze­kała. Od­kąd pa­mię­tam, był zrzę­dli­wym sta­rym dzia­dem. Każ­demu za­wsze mu­siał do­so­lić, i wiecz­nie ro­biły mu się ta­kie pa­skudne wy­kwity na rę­kach.

– Przy­kra do­le­gli­wość, nic na nią nie mógł po­ra­dzić – od­parła świę­tosz­ko­wato. – Mógł być tro­chę roz­draż­niony, przez to swę­dze­nie wiecz­nie się dra­pał.

– A pa­mię­tasz, jak w ze­szłym roku przy­szedł na ko­la­cję wi­gi­lijną? – cią­gnę­łam za­wzię­cie. – Usiadł przy stole i tak gło­śno się szo­ro­wał po ła­pach, że nic nie było sły­chać, tylko to skro­ba­nie, jakby so­bie su­chą skórę pła­tami zdra­py­wał pa­pie­rem ścier­nym, aż się sy­pało. Chcia­ła­byś żyć z czymś ta­kim?

Te­raz ją przy­szpi­li­łam. Odej­ście pana Pre­scotta bez wąt­pie­nia ni­komu nie przy­spo­rzyło smutku. Wię­cej po­wiem: było naj­lep­szym, co się mo­gło lu­dziom przy­tra­fić.

– No cóż – sap­nęła mama. – Mo­żemy się przy­naj­mniej cie­szyć, że zmarł szybko i bez pro­ble­mów. Po­zo­staje mieć na­dzieję, że jak przyj­dzie czas na mnie, to też tak odejdę.

Wtedy na­gle ulice za­częły się strasz­nie ści­skać jedna w drugą i już by­ły­śmy przy sta­rej De­von­shire Ter­race, a mama po­cią­gnęła za brzę­czyk. Au­to­bus szarp­nął i się za­trzy­mał, a ja w ostat­niej chwili chwy­ci­łam za po­łusz­czony chro­mo­wany drą­żek za kie­rowcą, żeby nie wy­le­cieć przez przed­nią szybę.

– Wiel­kie dzięki – fuk­nę­łam w stronę kie­rowcy naj­bar­dziej lo­do­wa­tym to­nem i wy­drep­ta­łam na ulicę.

– Pa­mię­taj – upo­mniała mnie mama, kiedy szły­śmy gę­siego przy hy­dran­tach, tak było wą­sko – pa­mię­taj, że zo­sta­jemy tak długo, jak będą chcieli. I bez na­rze­kań. Po pro­stu idź po­zmy­wać na­czy­nia, nie wiem, po­roz­ma­wiaj z Liz, co tam bę­dzie po­trzeba.

– Ale mamo – stęk­nę­łam. – Jak mam mó­wić, że przy­kro mi z po­wodu śmierci pana Pre­scotta, kiedy w ogóle mi nie jest przy­kro? Skoro tak na­prawdę uwa­żam, że do­brze się stało?

– Mo­żesz mó­wić, że dzięki Panu Bogu od­szedł spo­kojną śmier­cią – po­in­stru­owała mnie su­rowo. – Wtedy bę­dziesz się trzy­mać sa­mej prawdy.

Za­czę­łam się de­ner­wo­wać do­piero w mo­men­cie, kiedy skrę­ci­ły­śmy na żwi­ro­wany pod­jeź­dzik przed sta­rym żół­tym do­mem Pre­scot­tów na De­von­shire Ter­race. Nie było mi ani odro­binę smutno. Ga­nek ocie­niał po­ma­rań­czowo-zie­lony da­szek, zu­peł­nie jak za­pa­mię­ta­łam, i na­wet po dzie­się­ciu la­tach się nie zmie­nił, je­dy­nie zmniej­szył. To­pole, ro­snące po dwie po każ­dej stro­nie drzwi, też się skur­czyły, ale to wszystko.

Kiedy po­ma­ga­łam ma­mie wejść po ka­mien­nych schod­kach, usły­sza­łam skrzy­pie­nie – i rze­czy­wi­ście, Ben Pre­scott sie­dział na ha­maku na we­ran­dzie i ko­ły­sał się, jakby to był każdy inny dzień, tylko nie ten, kiedy mu oj­ciec wy­kor­ko­wał. Tak so­bie po pro­stu sie­dział, wy­soki i pa­ty­ko­waty, we wła­snej oso­bie. Naj­bar­dziej mnie za­sko­czyło to, że le­żała przy nim jego ulu­biona gi­tara. Jakby wła­śnie skoń­czył grać The Big Rock Candy Mo­un­tain czy coś.

– Ben, dzień do­bry – ode­zwała się mama ża­łob­nym to­nem. – Bar­dzo mi przy­kro.

Na jego twa­rzy od­ma­lo­wało się za­że­no­wa­nie.

– Aj, kur­czę, pew­nie. Wszy­scy sie­dzą w sa­lo­nie.

Otwo­rzy­ły­śmy siat­kowe drzwi i we­szłam za mamą, na od­chod­nym jesz­cze po­sław­szy Be­nowi prze­lotny uśmiech. Nie wie­dzia­łam, czy mogę się uśmiech­nąć, skoro to w po­rządku gość, czy może ze względu na jego tatka ra­czej nie wy­pada.

W domu też wszystko wy­glą­dało jak daw­niej, ciemno, że le­dwo szło co­kol­wiek zo­ba­czyć, a zie­lone ża­lu­zje nie po­ma­gały. Wszyst­kie zo­stały opusz­czone. Trudno było stwier­dzić, czy to ze względu na po­grzeb, czy na upał. Mama po omacku zna­la­zła drogę do sa­lonu i od­chy­liła za­słonę w drzwiach.

– Ly­dio? – za­wo­łała.

– Agnes? – W mroku sa­lonu coś drgnęło, pani Pre­scott wy­szła nam na spo­tka­nie. Ni­gdy nie wi­dzia­łam jej w tak do­brym sta­nie, mimo że upu­dro­waną twarz miała całą w za­cie­kach od pła­czu.

Ko­biety się ob­jęły, wy­ca­ło­wały i przez chwilę wy­da­wały różne od­głosy świad­czące o współ­czu­ciu i ża­ło­bie, a ja w tym cza­sie tylko sta­łam z boku. Wresz­cie pani Pre­scott zwró­ciła się do mnie i nad­sta­wiła po­li­czek do uca­ło­wa­nia. Znów spró­bo­wa­łam zro­bić smutną minę, ale za nic mi nie chciało wyjść.

– Na­wet pani so­bie nie wy­obraża, jak nas za­sko­czyła ta wia­do­mość – po­wie­dzia­łam więc tylko.

Tak na­prawdę ni­kogo to nie za­sko­czyło. Każdy wie­dział, że jesz­cze je­den za­wał i bę­dzie po dzia­dzie. Ale tak wy­pa­dało po­wie­dzieć.

– Ach, tak. – Pani Pre­scott wes­tchnęła. – By­łam pewna, że dzieli nas od tej chwili jesz­cze wiele lat. – I za­pro­wa­dziła nas do sa­lonu.

Po chwili oczy przy­wy­kły mi do pół­mroku i mo­głam się przyj­rzeć lu­dziom roz­sa­dzo­nym po po­koju. Była tam pani May­fair, szwa­gierka pani Pre­scott, naj­ogrom­niej­sza ko­bieta, jaką w ży­ciu wi­dzia­łam. Zaj­mo­wała miej­sce przy pia­ni­nie. Da­lej Liz – le­dwo się ze mną przy­wi­tała. Miała na so­bie szorty i starą ko­szulę, przez cały czas ja­rała kiepa za kie­pem. Wy­glą­dała bar­dzo non­sza­lancko jak na dziew­czynę, któ­rej rano umarł oj­ciec, tro­chę blada, ale to tyle.

Kiedy wresz­cie wszyst­kie się usa­do­wi­ły­śmy, przez mo­ment nikt się nie od­zy­wał, jak­by­śmy cze­kały na znak roz­po­czę­cia przed­sta­wie­nia. Tylko pani May­fair, uwię­ziona w swo­jej ster­cie tłusz­czu, ocie­rała oczy chu­s­teczką, lecz można było z du­żym praw­do­po­do­bień­stwem stwier­dzić, że to pot jej tak ciek­nie.

– Wielka szkoda – za­częła mama bar­dzo ci­chym to­nem. – Wielka szkoda, Ly­dio, że tak się to mu­siało stać. Tak szybko, że na­wet nie wiem, kto go zna­lazł.

Wy­mó­wiła słowo „go” tak, jakby po­winno być pi­sane wielką li­terą, ale ja uzna­łam, że skoro stary pan Pre­scott już ni­komu nie bę­dzie psuł krwi wred­nym cha­rak­te­rem i ko­stro­pa­tymi ła­pami, to nie trzeba się tak z nim cac­kać. No ale pani Pre­scott tylko cze­kała na dra­ma­tyczne otwar­cie.

– Och, Agnes – za­częła, za­sta­na­wia­jąco roz­pro­mie­niona na twa­rzy – na­wet mnie przy tym nie było. Liz go zna­la­zła, biedne dziecko.

– Biedne dziecko. – Pani May­fayr siąk­nęła w chu­s­teczkę. Wielką czer­woną twarz miała tak ścią­gniętą, że wy­glą­dała jak roz­pęk­nięty ar­buz. – Po­le­ciał jej pro­sto na ręce mar­twy, tak o.

Liz nic nie po­wie­działa, tylko zdu­siła na wpół spa­lo­nego pa­pie­rosa i za­pa­liła na­stęp­nego. Na­wet ręce się jej nie trzę­sły. A wierz­cie mi, uważ­nie się przy­glą­da­łam.

– Ja by­łam u ra­bina – pod­jęła pani Pre­scott. Ta to za­wsze so­bie znaj­dzie ja­kąś nową re­li­gię. Kie­dy­kol­wiek za­py­tać, to za­wsze aku­rat za­pra­sza na ko­la­cję ja­kie­goś no­wego pa­stora czy in­nego ka­zno­dzieję. A więc te­raz ra­bin, no do­brze. – By­łam u ra­bina, a Liz ro­biła w domu obiad, kiedy tatko wró­cił do domu po ką­pieli. Wiesz, Agnes, jak on za­wsze lu­bił pły­wać.

Mama od­parła, że tak, że wie, jak pan Pre­scott za­wsze lu­bił pły­wać.

– No więc tak – cią­gnęła pani Pre­scott, spo­kojna jak ten po­li­cjant z Ob­ławy. – Nie wy­biło jesz­cze na­wet wpół do dwu­na­stej. Tatko za­wsze lu­bił się rano prze­pły­nąć, na­wet jak woda była lo­do­wata, a po po­wro­cie chciał obe­schnąć na po­dwórku i po­ga­dał chwilę z są­sia­dem przez malwy.

– Rok temu do­piero tam ogro­dze­nie po­sta­wił – prze­rwała jej pani May­fair, jakby to była istotna wska­zówka.

– A pan Gove, ten prze­miły czło­wiek, co mieszka przez płot z nami, po­my­ślał so­bie, że dziw­nie tatko wy­gląda, cały zsi­niał, i na­gle prze­stał mu od­po­wia­dać, tylko tak stał z głu­pim uśmie­chem i się ga­pił.

Liz wy­glą­dała przez okno fron­towe, skąd wciąż do­bie­gał ci­chy zgrzyt ha­maka. Wy­dmu­chi­wała krążki dymu. Przez cały czas ani słowa. Tylko te krążki.

– No więc pan Gole krzy­czy po Liz, ta pę­dem na dwór, a tatko leci na zie­mię jak ścięte drzewo, pan Gove bie­gnie do domu po brandy, Liz trzyma tatka w ra­mio­nach...

– I co da­lej? – Nie mo­głam się po­wstrzy­mać, jak w dzie­ciń­stwie, kiedy mama opo­wia­dała hi­sto­rie o wła­my­wa­czach.

– A po­tem – oznaj­miła pani Pre­scott – tatko... od­szedł, na miej­scu, córce na rę­kach. Na­wet nie do­koń­czył brandy.

– Och, Ly­dio! – za­chły­snęła się mama. – Przez co wy­ście prze­szły!

Pani Pre­scott nie wy­glą­dała, jakby prze­szła przez co­kol­wiek. Pani May­fair za­częła szlo­chać w chu­s­teczkę i wzy­wać imię Pana na­szego. Chyba sama się cza­iła, żeby coś dzia­dowi zro­bić, bo nic, tylko kle­pała w kółko „Prze­bacz nam na­sze winy”, jakby sama go uka­tru­piła.

– Damy so­bie radę – za­pew­niła wdowa z dziel­nym uśmie­chem. – Tatko by tego chciał.

– To naj­lep­sze, co te­raz wszy­scy mo­żemy zro­bić – wes­tchnęła mama.

– Po­zo­staje mi mieć na­dzieję, że też odejdę tak spo­koj­nie – stwier­dziła pani Pre­scott.

– I prze­bacz nam na­sze winy – za­wyła pani May­fair, nie zwra­ca­jąc się z tą prośbą do ni­kogo kon­kret­nie.

Zgrzy­ta­nie ha­maka na ganku uci­chło i po chwili Ben Pre­scott sta­nął w progu, mru­ga­jąc za gru­bymi szkłami oku­la­rów, żeby nas ja­koś roz­róż­nić w ciem­no­ści.

– Głodny je­stem.

– Chyba wszy­scy po­win­ni­śmy coś zjeść. – Pani Pre­scott ro­zej­rzała się po nas z uśmie­chem. – Są­sie­dzi przy­nie­śli nam tyle za­pa­sów, że star­czy na ty­dzień.

– In­dyk, szynka, zupa, sa­łatka – wy­li­czyła Liz znu­dzo­nym to­nem kel­nerki re­cy­tu­ją­cej ja­dło­spis. – Aż nie wie­dzia­łam, gdzie to wszystko po­wkła­dać.

– Och, Ly­dio! – wy­rwała się mama. – Po­zwól, my przy­szy­ku­jemy. My po­mo­żemy. Mam na­dzieję, że to nie za duży kło­pot...

– Jaki tam kło­pot. – Pani Pre­scott znów opro­mie­niła ją swoim no­wym uśmie­chem. – Niech mło­dzi się tym zajmą.

Mama zwró­ciła się ku mnie i ski­nęła, tak po swo­jemu, kon­kret­nie, a ja się ze­rwa­łam jak ra­żona prą­dem.

– Po­każ mi, gdzie co trzy­ma­cie, Liz – ode­zwa­łam się – i raz-dwa wszystko zro­bimy.

Ben za­pro­wa­dził nas do kuchni, gdzie zo­ba­czy­łam starą czarną ku­chenkę ga­zową i zlew pe­łen brud­nych na­czyń. W pierw­szej ko­lej­no­ści wy­ję­łam z niego ciężką szklankę, która się tam na­ma­czała, i na­la­łam so­bie wody.

– Rany, ale mi się chce pić. – I wy­pi­łam do dna. Liz i Ben ga­pili się na mnie jak za­hip­no­ty­zo­wani. Do­piero wtedy za­uwa­ży­łam, że woda dziw­nie sma­ko­wała, jak­bym nie­do­kład­nie umyła szklankę i na dnie zo­stało kilka kro­pel ja­kie­goś moc­nego al­ko­holu.

– To – po­in­for­mo­wała mnie Liz, za­cią­gnąw­szy się pa­pie­ro­sem – była ostat­nia szklanka, z któ­rej oj­ciec ko­rzy­stał. Ale nie szko­dzi.

– O, kurka wodna, prze­pra­szam. – Szybko od­sta­wi­łam szkło. Od razu zro­biło mi się bar­dzo nie­do­brze, bo wy­obra­zi­łam so­bie, jak pan Pre­scott prze­łyka ostatni raz i cały się robi siny. – Na­prawdę bar­dzo prze­pra­szam.

Ben po­słał mi sze­roki uśmiech.

– Ktoś kie­dyś bę­dzie mu­siał z niej znowu sko­rzy­stać.

Lu­bi­łam Bena. Po­tra­fił być prak­tyczny, kiedy ze­chciał.

Liz po­ka­zała mi, co przy­go­to­wać na ko­la­cję, a na­stęp­nie po­szła na górę się prze­brać.

– Masz coś prze­ciwko, że­bym przy­niósł gi­tarę? – spy­tał Ben, kiedy wzię­łam się do wy­kła­da­nia sa­łatki ziem­nia­cza­nej.

– Nie, czemu. A oni tam nie będą ga­dać? Że gi­tara to bar­dziej na im­prezę niż na stypę?

– To niech so­bie ga­dają. Na­szło mnie po­brzdę­kać.

Krę­ci­łam się po kuchni, a Ben nie mó­wił za wiele, tylko sie­dział z boku i grał po ci­chu te swoje pio­senki co­un­try, od któ­rych cza­sami czło­wie­kowi się zbie­rało na śmiech, a cza­sem na płacz.

– Wiesz co, Ben – za­gad­nę­łam, kro­jąc in­dyka na zimno w pla­stry, żeby go wy­ło­żyć na pół­mi­sek. – Tak się za­sta­na­wiam, czy na­prawdę jest ci przy­kro.

Ten znowu się wy­szcze­rzył po swo­jemu.

– Te­raz to nie bar­dzo, ale mo­głem być mil­szy. Tak so­bie my­ślę, że mo­głem być mil­szy, i tyle.

Po­my­śla­łam o ma­mie i na­gle to smutne, czego przez cały dzień nie mo­głam zna­leźć, po­de­szło mi do gar­dła.

– Bę­dziemy te­raz tro­chę lepsi niż wcze­śniej – po­wie­dzia­łam, a po­tem za­cy­to­wa­łam mamę, co do tej pory ni­gdy by mi w gło­wie nie po­stało. – To naj­lep­sze, co te­raz wszy­scy mo­żemy zro­bić. – I po­szłam zdjąć z pal­nika pod­grzaną zupę z groszku.

– Dziwne, co? – za­my­ślił się Ben. – My­ślisz, że coś umarło i je­steś wolna, a po­tem się oka­zuje, że ci to sie­dzi w kisz­kach i się z cie­bie śmieje. W ogóle nie czuję, jakby tatko umarł. Scho­wał się gdzieś we mnie i pa­trzy, co tu się wy­ra­bia. I tylko się szcze­rzy.

– To może być ta do­bra część – po­wie­dzia­łam, na­gle prze­ko­nana, że to prawda. – Ta część, od któ­rej nie mu­sisz ucie­kać. Mo­żesz ją ze sobą za­brać, a jak gdzieś stąd wy­je­dziesz, to nie bę­dzie ucieczka. Tylko do­ro­słość.

Ben się do mnie uśmiech­nął, a ja po­szłam za­wo­łać resztę. Ko­la­cja upły­nęła ra­czej w ci­szy, było dużo do­brej szynki i in­dyka. Po­roz­ma­wia­li­śmy tro­chę o mo­jej pracy w biu­rze ubez­pie­cze­nio­wym i na­wet roz­ba­wi­łam pa­nią May­fair opo­wie­ścią o moim sze­fie, pa­nie Mur­rayu, i jego spe­cjal­nych cy­ga­rach do ma­gicz­nych sztu­czek. Od pani Pre­scott do­wie­dzie­li­śmy się, że Liz jest pra­wie za­rę­czona, i że bez Barry’ego to w ogóle nie jest sobą. Ani słowa o sta­rym panu Pre­scot­cie.

Pani May­fair po­chło­nęła trzy de­sery.

– Tylko ka­wa­łe­czek, ma­lutki. Tylko ka­wa­łe­czek! – po­wta­rzała, kiedy po­da­wa­li­śmy so­bie wszy­scy cia­sto cze­ko­la­dowe.

– Biedna Hen­rietta – wes­tchnęła pani Pre­scott, pa­trząc, jak gar­gan­tu­iczna szwa­gierka ła­duje so­bie lody do ust, łyżka za łyżką. – To psy­cho­so­ma­tyczny głód, tyle się o tym mówi. Nie może prze­stać jeść od tego.

Po ka­wie, którą Liz zmie­liła w młynku, dla za­pa­chu i żeby wszy­scy za­chwy­cili się ja­ko­ścią, za­pa­dła nie­zręczna ci­sza. Mama co chwilę się­gała po fi­li­żankę i upi­jała ły­czek za łycz­kiem, cho­ciaż wi­dzia­łam, że nic jej już nie zo­stało. Liz znowu za­pa­liła pa­pie­rosa i sie­działa w chmu­rze dymu. Ben skła­dał ser­wetkę w szy­bo­wiec.

– No cóż. – Pani Pre­scott od­kaszl­nęła. – Chyba pójdę już z Hen­riettą do za­kładu. Wi­dzisz, Agnes, nie je­stem sta­ro­świecka. Było na­pi­sane, że ab­so­lut­nie żad­nych kwia­tów i że nikt się nie musi zja­wiać. Ale kilku wspól­ni­ków tatka z pracy bę­dzie tego ocze­ki­wać.

– Pójdę z tobą – za­de­kla­ro­wała mama sta­now­czo.

– Dzieci nie idą – do­dała wdowa. – Już miały dość wra­żeń.

– Barry przy­je­dzie póź­niej – wtrą­ciła Liz. – A ja mu­szę po­zmy­wać.

– Ja po­zmy­wam – za­ofe­ro­wa­łam, nie pa­trząc na mamę. – Ben mi po­może.

– No cóż, czyli każdy ma ja­kieś za­ję­cie. – Pani Pre­scott po­mo­gła szwa­gierce się pod­nieść, mama wzięła ko­bietę pod dru­gie ra­mię. Za­nim znik­nęły mi z oczu, pod­trzy­my­wały pa­nią May­fair z obu stron, a ta scho­dziła ty­łem po schod­kach z ganku, sa­piąc jak lo­ko­mo­tywa. To je­dyny spo­sób, żeby się nie wy­wró­cić po dro­dze, wy­ja­śniła.

Skrzynka ży­czeń

Agnes Hig­gins aż za do­brze wie­działa, skąd wziął się ten błogi, nie­obecny wy­raz twa­rzy jej męża Ha­rolda nad so­kiem po­ma­rań­czo­wym i ja­jecz­nicą.

– No – po­cią­gnęła no­sem, mści­wym ge­stem roz­sma­ro­wu­jąc no­żem do ma­sła dżem śliw­kowy na grzance – to co tam ci się dzi­siaj śniło?

– Wła­śnie so­bie wspo­mi­na­łem – Ha­rold ga­pił się cie­lę­cym wzro­kiem gdzieś w dal, jakby na wskroś przez atrak­cyjną i bez­sprzecz­nie re­alną po­stać żony (w pe­niu­arze w ró­żany rzu­cik, o ru­mia­nych po­licz­kach i pu­szy­stych blond wło­sach, jak każ­dego wrze­śnio­wego po­ranka) – te ma­nu­skrypty, o któ­rych roz­ma­wia­li­śmy z Wil­lia­mem Bla­kiem.

– Ale skąd wie­dzia­łeś, że to Wil­liam Blake? – pod­su­nęła, z tru­dem usi­łu­jąc za­ma­sko­wać iry­ta­cję.

Ha­rold spoj­rzał na nią za­sko­czony.

– Jak to skąd, prze­cież wy­glą­dał jak na por­tre­tach.

I co miała na to po­wie­dzieć Agnes? Go­to­wała się po ci­chu nad kawą, wal­cząc z dziwną za­zdro­ścią, która roz­ra­stała się w niej ni­czym mroczny, zło­śliwy no­wo­twór od ich nocy po­ślub­nej za­le­d­wie trzy mie­siące wcze­śniej, kiedy do­wie­działa się o snach Ha­rolda. Tam­tej pierw­szej nocy mie­siąca mio­do­wego Ha­rold wy­rwał ją ze spo­koj­nego snu bez snów wście­kłym, kon­wul­syj­nym szarp­nię­ciem pra­wej ręki. Prze­ra­żona Agnes po­trzą­snęła mę­żem, a kiedy się obu­dził, za­py­tała czu­łym, ma­cie­rzyń­skim to­nem, co się dzieje; po­my­ślała, że może do­padł go ja­kiś kosz­mar. Ale ta­kie rze­czy nie u Ha­rolda.

– Wła­śnie za­czy­na­łem grać kon­cert „Ce­sar­ski” – wy­ja­śnił za­spany. – Pew­nie pod­nio­słem rękę do pierw­szego akordu, kiedy mnie obu­dzi­łaś.

Na po­czątku mał­żeń­stwa wy­ra­zi­ste sny Ha­rolda ba­wiły Agnes. Co­dzien­nie rano py­tała, co mu się śniło, a on zda­wał jej spra­woz­da­nie z tak wielką liczbą barw­nych szcze­gó­łów, jakby mó­wił o ja­kimś waż­nym praw­dzi­wym wy­da­rze­niu.

– Przed­sta­wiano mnie wła­śnie to­wa­rzy­stwu ame­ry­kań­skich po­etów w Bi­blio­tece Kon­gresu – mó­wił z prze­ję­ciem. – Wil­liam Car­los Wil­liams przy­szedł w wiel­kim, cięż­kim płasz­czu, i był ten, co pi­sze o Nan­tuc­ket, i Ro­bin­son Jef­fers, który wy­glą­dał jak In­dia­nin, tak jak na zdję­ciu w an­to­lo­gii. A póź­niej przy­je­chał Ro­bert Frost czte­ro­drzwio­wym au­tem i rzu­cił ja­kąś bły­sko­tliwą uwagę, aż się ro­ze­śmia­łem.

Albo: