84,00 zł
Drugi tom wieloaspektowej i wielowątkowej biografii Franza Kafki pióra Reinera Stacha, w przekładzie Sławy Lisieckiej, obejmuje lata 1910-1915. Wkraczamy w czas decyzji.
Bogactwo życia Kafki rodziło się przede wszystkim w sferze psychicznej, w tym, co niewidoczne. Kto znajduje się pod pierwszym wrażeniem lektury "Zaginionego" albo "Zamku", temu trudno będzie zrozumieć, że zawód autora, jego stan rodzinny, zamiłowania i antypatie nie mają prawie nic do rzeczy. Nawet dzienniki potwierdzają to wrażenie całkiem autonomicznej duchowości: zdolność Kafki do uchwycenia jakiejś sytuacji jednym spojrzeniem, a mimo to w największej rozdzielczości, wyodrębnienia znaczących szczegółów, wytropienia ukrytych zależności i utrzymania tego wszystkiego w języku nasyconym precyzyjnymi obrazami, unikającym wszelkiej nieostrości – to jest umiejętność, która graniczy z cudownością i wymyka się jakimkolwiek wyobrażalnym wyjaśnieniom natury społecznej czy psychologicznej. Takiego kogoś nazywano geniuszem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 918
Rok wydania: 2024
Author: Reiner Stach
Original title: Kafka: Die Jahre der Entscheidungen
© S. Fischer Verlag GmbH, Frankfurt am Main 2002
© for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2024
© for the Polish translation by Sławomira Lisiecka
Projekt obwoluty, okładki i stron tytułowych
Frycz i Wicha
Redaktor prowadzący
Kamil Piwowarski
Redakcja
Maciej Libich
Korekta
Ryszarda Krzeska, Maciej Korbasiński, Renata Kuk
Polub PIW na Facebooku! www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Księgarnia internetowa www.piw.pl
Wydanie pierwsze, Warszawa 2024
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]
ISBN 978-83-8196-749-5
Środa, 18 maja 1910 roku. Do Ziemi zbliża się nieznane ciało niebieskie. Prasa od miesięcy trąbi o możliwym zderzeniu, gigantycznych eksplozjach, deszczu ognia i falach powodziowych, o końcu świata.
Kometa Halleya była znana już w epokach prehistorycznych, a ludzi średniowiecza przyprawiała o religijną trwogę. Jest to jednak zjawisko cykliczne – nie zesłany przez niebiańskie siły zwiastun nieszczęścia, lecz wędrująca eliptycznie wokół Słońca bryła zbudowana z porowatych skał i lodu, której pojawianie się można przewidzieć z dokładnością co do dnia i godziny. Co siedemdziesiąt sześć lat kometa wychodzi z mroku przestrzeni oddalonych od Słońca i ciągnie za sobą po niebie świetlny tren. Od czasu wynalezienia analizy spektralnej wiadomo, z czego składa się ów fajerwerk: z węglowodorów i sodu, pierwiastków i związków chemicznych znanych od dawna, a także z odrobiny kwasu pruskiego, zabójczego dla człowieka. Wówczas nikt jeszcze nie wie, że jądro tej komety jest czarne, czarniejsze niż węgiel.
Fachowcy nic sobie z tego nie robią. Halley, jak zawsze, ominie Ziemię, tym razem o ponad dwadzieścia milionów kilometrów. Jedynie ogon komety muśnie atmosferę: gaz i nieco pyłu w nieskończonym rozproszeniu. Groźniejsza byłaby pajęczyna dla idącego słonia – drwi pewien berliński astronom, aby położyć kres ciągłym pytaniom, w których wyczuwa się żądzę sensacji. Niewiele to daje. Kto chce wierzyć w koniec świata, trzyma się kwasu pruskiego.
Niekończąca się histeria panuje w Stanach Zjednoczonych, gdzie cwani prorocy z łatwością wyciągają ostatniego centa z kieszeni swojej trzódki. Oświecona Europa jest podzielona. Na peryferyjnych, wiejskich obszarach lęk przed kometą wprawia ludzi w posępny nastrój, a niektórych popycha wręcz do rozpaczliwych czynów, natomiast w metropoliach traktuje się owo zjawisko raczej z ironicznym dystansem – kometa to event, a „koniec świata” stanowi okazję do świętowania, która prędko się nie powtórzy. W Paryżu panuje uroczysty nastrój, restauracje są otwarte aż do świtu, a podniecone tłumy suną od baru do baru. Również w Wiedniu, gdzie lekkie trzęsienie ziemi wywołuje dodatkową ekscytację, na ulicach są tysiące ludzi. Na Kahlenbergu, loży usytuowanej nad miastem, od wielu dni biwakują całe rodziny.
Spokojniej jest w mniejszych miastach, tu górę bierze ciekawość. Nikt nie świętuje, nikt nie wpada w egzaltację, ale też nie chce niczego przegapić. Tak dzieje się na przykład w Pradze, gdzie most Karola – obserwowany przez policję – aż do późnych godzin nocnych jest miejscem spotkań spacerowiczów. Dzień był upalny; noc jest letnia. Kto chce mieć dobry widok na nocne niebo, maszeruje do wyżej położonych dzielnic, do parku Riegera, na Belvedere-Plateau. Kilkuset ludzi chodzi ostrożnie dokoła Wzgórza św. Wawrzyńca, wielu z lornetkami teatralnymi, a mrok wypełniają przytłumione rozmowy.
W jednej z tych grup toczy się szczególnie ożywiona dyskusja, gdyż zebrali się tu literaci: niejaki Franz Blei z Monachium, niespełna czterdziestoletni, w towarzystwie syna i żony Marii, dobrze zarabiającej dentystki; obok nich dwudziestosześcioletni Max Brod, urzędnik pocztowy i pisarz, który właśnie dostał kosza i potrzebuje rozweselenia; jego niezamężna jeszcze siostra Sophie; i wreszcie szczupły, żylasty, o rok starszy od Broda, przewyższający pozostałych o głowę, urzędnik Zakładu Ubezpieczeń Franz Kafka, którego piętnaście do tej pory opublikowanych stron jasno dowodzi, że jako pisarz zajdzie daleko.
To raczej panie oczekiwały pojawienia się komety, panowie mieli w głowach co innego i żaden z nich nie widział w szczególnych okolicznościach tego spaceru nic godnego wzmianki. Sprowadził ich tutaj nie koniec świata, lecz „interesy” literackie, uczestnictwo w płynnym, widmowym, złożonym ze słów antyświecie o najdelikatniejszej konstytucji, w którym na porządku dziennym są najbardziej przyziemne kłótnie, walki kogutów i grupowe naciski. Kto w jakim czasopiśmie polemizuje z kim, kto w jakiej redakcji znalazł schronienie, kogo obsypuje się ciągle nagrodami (i czemu akurat jego?), a także jakich bezwstydnych propozycji umów trzeba wysłuchiwać od tego lub tamtego wydawcy – wszystko to tworzy miąższ „literatury”, owego wrażliwego organizmu, który prędko by się rozpadł, gdyby raz po raz nie znajdowały się jednostki utrzymujące przemysł literacki w ruchu z taką samą wytrwałością, jak maklerzy giełdowi mrowie swoich interesów.
Ów przemysł stanowi zarazem podstawę porozumienia wszędzie tam, gdzie literaci natykają się na siebie nawzajem. Nie są to „prądy”, między którymi się poruszają, lecz wydawnictwa, czasopisma i kliki. Jeśli dwie osoby widziane jeszcze wczoraj przy tym samym kawiarnianym stoliku dzisiaj publicznie wymyślają sobie od trzeciorzędnych pismaków, jest to komiczne, ale i korzystne, wprowadza bowiem rzeczywistość nie tylko do samej literatury, lecz także do dyskusji na jej temat. Pytanie, kto z kim trzyma, wywołuje znacznie mniej nieporozumień niż kwestie czysto estetyczne, nazwiska zaś, które się liczą, stanowią bardziej jednoznaczne marki niż same dzieła, zazwyczaj nieporadnie interpretowane. Dotyczy to zwłaszcza pisarzy postrzegających siebie tyleż jako producentów, co raczej – tu kłaniają się Max Brod i Franz Blei – jako pośredników. Można więc wyobrazić sobie, o czym rozmawiano w ciemnościach na Wzgórzu św. Wawrzyńca.
Brod i Blei nie byli nowicjuszami, od lat istniało między nimi coś na kształt współpracy wynikającej z podobnych zamiłowań literackich. Blei omówił pierwszą książkę Broda, opowiadania Tod den Toten! (Śmierć umarłym!) z 1906 roku; wspólnie przełożyli na niemiecki dzieła Jules’a Laforgue’a. Blei cieszył się sławą człowieka, który wszystko potrafi, literackiego kameleona, przede wszystkim jednak znano go jako tłumacza i wydawcę erotyczno-literackich czasopism o tak wymyślnych tytułach jak „Der Amethyst” i „Die Opale”, do których Brod pisywał różne drobiazgi.
Kafka czytał te pisma i lubił je, a nawet zaliczał się do ich nielicznych prenumeratorów, co trochę ułatwiało Brodowi (który jednak zbyt poważnie traktował tę sympatię) nakłonienie nieśmiałego przyjaciela, aby porzucił rolę widza i posłał Bleiemu własne teksty. W ten sposób nazwisko „Kafka” można było po raz pierwszy zobaczyć w dwumiesięczniku „Hyperion” – wielkoformatowej trybunie literackiego estetyzmu. Zamieszczono tam osiem utworów prozatorskich zebranych pod tytułem Betrachtung (Obserwacja)1. Później Kafka opublikował w „Hyperionie” jeszcze kilka fragmentów Opisu walki – antypowieści, nad którą pracował od lat – wkrótce jednak miał tego żałować; ukazała się tam również jedna z niewielu recenzji, jakie w życiu napisał, poświęcona książce Bleia. Kiedy zaś stało się jasne, że pomysł na „Hyperiona” się wyczerpał, zaledwie po dwóch latach istnienia pisma, Kafka napisał miły, ale dwuznaczny nekrolog: „Czasopismo, które zasnęło na wieki”2.
Blei recenzuje Broda, Brod pośredniczy w sprawie Kafki, Kafka recenzuje Bleia, Blei drukuje Kafkę i Broda – zarysowują się tutaj kontury jednego z wielu towarzystw wzajemnej adoracji istniejących na obrzeżach przemysłu literackiego; celem jest wydostanie się z peryferii i dołączenie do kręgu uznanych autorów. Klika miała się okazać mało trwała; łączące ją nici były zbyt słabe. Rokokowa sztuczność, którą Blei publikował i uznawał za sztukę, była już nazbyt anachroniczna, a i Brod, odkrywszy wkrótce judaizm i „gminę”, nie mógł w tych impresjach znaleźć dla siebie nic interesującego.
Kafka współpracował z nimi od czasu do czasu ze względu na wieloletnią przyjaźń, ale na próżno oczekiwali od niego czegoś, co choćby z daleka wyglądałoby na literacką przysługę. Potrafił ich wysłuchać, nie chwalił ich jednak i nie chciał, by go chwalono, przynajmniej nie publicznie. Odczuwał pogardę wobec przemysłu, tak charakterystyczną dla literackich debiutantów ubiegłego stulecia. Toteż gdy Blei przeczytał „nekrolog”, zrozumiał, że na Kafkę nie ma co liczyć. Ten zaledwie dwustronicowy tekst – w którym Kafka nazywa niezwykle życzliwie „Hyperiona” literackim klejnotem, a Bleia „człowiekiem godnym podziwu” – w rzeczywistości był polemiką. Kafka postanowił odciąć się od Bleia, a tym samym również od Broda, jako pośredników, gdyż uważał ich działania za zbędne, a nawet szkodliwe:
Ci, których natura trzyma z dala od wspólnoty, nie mogą bez strat regularnie występować w gazecie, gdzie między innymi pracami muszą się czuć ustawieni w scenicznym świetle i wyglądać bardziej obco, niż są; nie potrzebują też obrony, gdyż nie może ich spotkać niezrozumienie, a miłość znajdzie ich wszędzie. Nie potrzebują żadnego wzmocnienia, gdyż, jeśli chcą pozostać prawdziwi, mogą czerpać jedynie z siebie, nie można im więc pomóc, uprzednio im nie zaszkodziwszy.
Innymi słowy: to, co samo świeci, nie potrzebuje światła z zewnątrz. Mocna teza jak na autora, którego dzieł jeszcze długo nie będzie można zobaczyć w druku.
Noc jest łagodna, bezwietrzna. Ale nad miastem wiszą chmury i wśród osób czekających na spektakl daje się wyczuć rozczarowanie. Już około północy pierwsze grupy ruszają do domu. Później nagle się wypogadza i o godzinie pierwszej widać niebo usiane gwiazdami. Ci, którzy wytrwali, wpatrują się w firmament. Ani śladu komety: żadnych meteorytów, żadnego rozżarzenia, żadnych kul ognia, żadnego końca świata. Dwie godziny później zaczyna świtać, niebo jest piękne, stalowoniebieskie. O godzinie czwartej dziesięć wschodzi słońce. W tej właśnie chwili kometa Halleya stoi dokładnie przed rozżarzoną tarczą: niewidoczna. Czarna gwiazda zachodzi w kaskadzie światła.
Literaci Franz Blei, Max Brod i Franz Kafka już tego nie widzą, śpią. Za kilka godzin ponownie zasiądą przy biurkach nad korespondencją, dziennikami, wycinkami z gazet, wierszami i aktami Zakładu Ubezpieczeń. Jeszcze raz udało im się uniknąć końca świata.
| |
Znosić, by ktoś cię znosił,
oto zasada każdej wspólnoty.
FRANZ GRILLPARZER, TAGEBUCH, 1831
Siedzę w swym pokoju w głównej kwaterze zgiełku, jaki jest w całym mieszkaniu. Słyszę, jak trzaskają wszystkie drzwi, ich stukot przesłania mi tylko kroki tych, którzy przez nie przebiegają, ale jeszcze słyszę zamykanie drzwiczek kuchennego paleniska. Mój ojciec rozwala drzwi mego pokoju i sunie przezeń we wlokącym się poza nim szlafroku, z pieca w przyległym pokoju wygrzebuje ktoś popiół, Valli, jak gdyby krzycząc na którejś z paryskich ulic, rzuca przez przedpokój w nieokreśloną dal pytanie, czy kapelusz ojca już wyczyszczono, jakiś syk, który chce być moim sprzymierzeńcem, wznieca krzyk odpowiadającego głosu. Pod naciskiem klamki otwierają się drzwi mieszkania i chrypią jakby z głębi zaflegmionej katarem szyi, potem otwierają się szerzej przy krótkim zaśpiewie czyjegoś kobiecego głosu i zamykają się z głuchym pogłosem męskiego pchnięcia, który słychać w sposób najbezwzględniejszy. Ojciec wyszedł, teraz zaczyna się zgiełk delikatniejszy, rozleglejszy, bardziej beznadziejny pod śpiewnym przewodem dwu kanarków. Już przedtem myślałem o tym, jednak podczas śpiewu kanarków wpada mi to na nowo do głowy, żeby odemknąć drzwi na małą tylko szparkę i wpełznąć jak wąż do sąsiedniego pokoju, i tak właśnie na podłodze prosić o spokój moje siostry i towarzyszącą im panienkę.
Wielki zgiełk, taki tytuł nadaje Franz Kafka powyższej prozie, którą zapisuje 5 listopada 1911 roku w dzienniku. Niespełna rok później, jako że sytuacja w domu ani trochę się nie poprawiła, drukuje ją w praskim czasopiśmie literackim, by dokonać – jak pisze – „publicznego ukarania mojej rodziny”1. Wątpliwe, czy Hermann Kafka kiedykolwiek zobaczył na własne oczy ślad, jaki wlokący się za nim szlafrok zostawił w literaturze niemieckiej. Ojca, chociaż był dobrze zbudowanym, niespełna sześćdziesięcioletnim mężczyzną, nie wolno było „denerwować”; miał wysokie ciśnienie, problemy z oddychaniem, dokuczało mu serce, niewielkie też wykazywał zrozumienie dla żartów, jakie robiono jego kosztem. Dziewczęta natomiast z pewnością przyjęły podarowane im egzemplarze, chichocząc, zwłaszcza Valli, średnia siostra, której imię pojawia się w tekście. Powstał on pewnej niedzieli, a nieliczni przyjaciele znający prywatną sytuację Franza od razu zorientowali się, że chodzi o niedzielny hałas w mieszkaniu Kafków. Albowiem rytm każdego innego poranka na czwartym piętrze praskiej kamienicy przy Niklasstraße 36 (Mikulášská třida) wyznaczało życie zawodowe.
Codzienne życie Kafków zaczynało się na ogół około szóstej rano. Trzeba było wybrać popiół z pieca kuchennego, przygotować śniadanie, napalić w pokoju stołowym. Całą tę uciążliwą pracę, obfitującą w różne odgłosy, wykonywała oczywiście służąca. Mimo to Kafka musiał niemal równie wcześnie ściągać z łóżka najmłodszą siostrę Ottilię, zwaną Ottlą. Jej zadaniem było od lat, co rano, biec z pękiem kluczy na Zeltnergasse (Celetná) – w pobliżu Altstädter Ring (Staroměstskě náměsti), kilometr od domu – i otwierać znajdujący się tam sklep galanteryjny Hermanna Kafki, przed którego drzwiami już kwadrans po siódmej gromadził się personel. Po wyjściu Ottli również Franz musiał się zbierać. Jego mały nieogrzewany pokój znajdował się, niestety, między sypialnią rodziców i pokojem stołowym: z jednej strony grzechotały naczynia, z drugiej dobiegał go szept matki i mniej taktowne, donośne ziewanie ojca, który głośno przewracał się w trzeszczącym łóżku małżeńskim. W dodatku drzwi prowadzące do przedpokoju miały ozdobne szyby z matowego szkła i gdy ktoś na zewnątrz zapalał światło, w środku też robiło się jasno.
U państwa Kafków było ciasno i tłoczno: donośny głos ojca był wszechobecny, gości przyjmowała zawsze cała rodzina, a rozmowa w cztery oczy wymagała umówienia się na konkretną godzinę. Mimo to z zapisków Kafki nie wynika, żeby ktokolwiek cierpiał na brak intymności – oczywiście poza nim samym. W niedzielne poranki (ale o tym nie można było pisać) odczuwał zawsze lekkie mdłości na widok rozgrzebanego łóżka rodziców, które znajdowało się zaledwie kilka kroków od jego własnego. Nie mógł się jednak uskarżać: bądź co bądź jako jedyny miał własny pokój, podczas gdy trzy siostry – Elli, Valli i Ottla – przez wiele lat musiały się zadowalać wspólnym „pokojem dziewczęcym”. Jesienią 1910 roku Elli wyszła za mąż i wyprowadziła się z domu. Mimo to Franz nadal dzielił przestrzeń życiową z pięciorgiem dorosłych (ze służącą włącznie), a niezbyt pociągająca atmosfera każdego z poranków sprawiała, że coraz częściej myślał o wyprowadzce.
Dłuższe rozkoszowanie się odchodzącym snem nieszczególnie go kusiło, ponieważ powszednim odgłosom wtórowały obecne w salonie kanarki (po śmierci jednych zawsze zastępowane nowymi). Spieszył więc do łazienki, aby z pedantyczną starannością umyć się, uczesać i ogolić. Własna łazienka stanowiła luksus, zwłaszcza dla niego. Z pewnością był to ważny powód, dla którego rodzice wybrali akurat to mieszkanie. W Pradze istniało jeszcze wiele domostw – Kafkowie wiedzieli to z doświadczenia – gdzie musiano nosić wodę, a manewrowanie wiadrami i miednicami nie tylko wymagało sporego wysiłku, było też czasochłonne. Nie dałoby się tego pogodzić z zasadami higieny, których Kafka od dawna przestrzegał, chyba że zaczynałby dzień jeszcze wcześniej.
Ale nawet funkcjonalnie urządzona łazienka nie zmieniała niczego w żmudnej procedurze porannej toalety. Rzadko kiedy Kafka znajdował więc czas, żeby dłużej niż to absolutnie konieczne siedzieć przy śniadaniu, na które podawano mu ciasto, mleko i kompot. Praca urzędników Zakładu Ubezpieczeń zaczynała się o ósmej rano, a droga była prawie dwukrotnie dłuższa niż do rodzinnego sklepu. Kafka pakował bułkę bez niczego i nie czekając na windę – trwało to zbyt długo – pędził cztery piętra w dół, przeskakując kilka stopni naraz, po czym długimi krokami, wzbudzającymi sensację, pędził uliczkami praskiej Starówki, jako jeden z ostatnich pozdrawiał w przelocie portiera Zakładu i gnał schodami do swojego działu, znowu na czwarte piętro. „Zdarzało się często”, wspominał jeden z jego kolegów, „że widziałem, jak w szaleńczym tempie mknie do biura”2. Można było według Kafki nastawiać zegarek na kwadrans po ósmej.
To właśnie ta „bezpośrednia bliskość życia zarobkowego” – stwierdził kilka lat później Kafka – ograniczała jego produktywność literacką3. Gdyby rodzice kiedykolwiek zobaczyli tę notatkę z dziennika, z pewnością długo i mozolnie myśleliby nad jej sensem, ich życie było bowiem życiem dla zarobku. Nie chodzi o to, że nie potrafili oddzielić sfery prywatnej od publicznej, wręcz przeciwnie: linia demarkacyjna była ściśle przestrzegana, żaden pracownik sklepu z galanterią (o ile nam wiadomo) nie przekroczył progu mieszkania „pryncypała”, nigdy też w obecności personelu nie dyskutowano o problemach osobistych ani finansowych. Jednakże państwo Kafkowie prowadzili interes rodzinny, a należało to rozumieć w dwojakim sensie: nie tylko interes należał do rodziny – czemu towarzyszyła cicha nadzieja, że zostanie tak po wsze czasy – lecz także rodzina należała do interesu. Naturalne wydawało się, że dziadek Kafki, Jakob Löwy, jeszcze w wieku dziewięćdziesięciu lat pomaga w sklepie. Jeśli potrzebna była pomoc prawna, zwracano się do spokrewnionych adwokatów. Harmonogram dnia, podporządkowany codziennym godzinom otwarcia sklepu, tak mocno wszedł wszystkim w krew, że rodzice Kafki zmuszeni do bezczynności podczas krótkich pobytów wakacyjnych lub kuracji nigdy nie czuli się zbyt dobrze. Odpoczywano nie od sklepu, lecz dla sklepu. Nawet w letnie weekendy, gdy rodzina jeździła na wynajęte letnisko opodal Pragi, Hermann Kafka pracował jeszcze kilka godzin w sklepie, a dopiero potem dołączał do reszty.
O ekonomicznych losach tego „interesu” – wokół którego, jak dalece dzieci sięgają pamięcią, krążyły rozmowy rodziców – niewiele można się dowiedzieć ze świadectw samego Kafki. Sklep rozwijał się powoli, lecz systematycznie, prawdopodobnie zyski czasem niebezpiecznie spadały, ale o powodach tego można tylko spekulować. Branża wybrana przez państwa Kafków była podatna na wahania koniunktury, handlowali bowiem en gros przedmiotami, bez których dało się żyć. Sprzedawali parasole, laski spacerowe, rękawiczki, chusteczki do nosa, guziki, materiały, torebki, elegancką bieliznę, mufki itp., i kiedy przychodziły trudne czasy, ludzie w pierwszej kolejności rezygnowali ze wszystkich tych „akcesoriów”, toteż ich zbyt stanowił dobry wskaźnik ogólnego standardu życia. Mimo to jesienią 1912 roku udało się przenieść sklep w jedno z najbardziej reprezentacyjnych miejsc Pragi: do pałacu Kinskich przy Altstädter Ring, czyli do tego samego budynku, gdzie Kafka chodził do szkoły. Przeprowadzono się całkiem niedaleko, właściwie za róg, wystarczyło przejść niespełna sto metrów. Jednak już samo posiadanie sklepu przy głównym placu praskiej Starówki oznaczało symboliczny przyrost kapitału, a za tym niebawem zaczęła iść brzęcząca moneta.
Kafka z pewnością zdawał sobie sprawę, że ceną niezależności ekonomicznej są nieustanne troski, o których zresztą codziennie jak najdokładniej go informowano; był to niezbywalny warunek życia rodzinnego. I chociaż umyślnie nie słuchał państwa Kafków – a zdarzało się to coraz częściej, miał bowiem własne problemy zawodowe – skomplikowany i niewygodny plan dnia, jaki sklep narzucał członkom rodziny, również na nim odcisnął piętno. Gdy Franz rano wychodził z domu, ojciec siadał do śniadania. Za kontuarem stawał zwykle za piętnaście dziewiąta, Julia Kafka zapewne jeszcze później, jako że przed wyjściem musiała omówić różne sprawy ze służącą i z Valli, która zajmowała się gospodarstwem i sprawunkami. Między pierwszą a drugą po południu rodzice wracali na obiad. Pracowników nadzorowała w tym czasie Ottla, której ciepły posiłek przynoszono do sklepu. Ledwie Franz wychodził z biura, przeważnie około wpół do trzeciej, rodzice już wstawali od stołu, może chwilę odpoczywali w fotelach, po czym wracali do sklepu. O czwartej albo piątej Ottla miała wreszcie wolne (przy jednym popołudniu wolnym w ciągu tygodnia), rodzice dopiero o ósmej. Pojawiała się też i znikała „panienka”, Czeszka o nazwisku Maria Wernerová, która pomagała w gospodarstwie i z biegiem lat stała się prawą ręką rodziny.
Wieczory, zanim nastał spokój, ciągnęły się bardzo długo. Ostatni posiłek spożywano dopiero około wpół do dziesiątej, były to przeważnie „resztki” z obiadu. Kafka natomiast, niepoprawny i wymagający wegetarianin, pod pogardliwym okiem ojca ustawiał przed sobą cały asortyment miseczek, w których znajdowały się jogurt, orzechy, kasztany, daktyle, figi, winogrona, migdały, rodzynki, banany, pomarańcze lub inne drogie owoce; nakładał też sobie trochę pełnoziarnistego chleba.
Miłym zakończeniem każdego wieczoru była godzina czasu wolnego. Hermann Kafka spędzał ją na lekturze „Prager Tagblatt” i grze w karty. Oczywiście najchętniej grywał z krewnymi płci męskiej, ale na co dzień, z konieczności, z żoną, która już dawno poddała się takiemu losowi, i niekiedy po wykańczającym dniu jeszcze do jedenastej albo i dłużej siedziała przy „Fränzefuß”. Kafka uważał, że do tej gry potrzeba mniej rozumu niż do rąbania drewna. Oczywiście nie miał odwagi tego powiedzieć, ale wieczne gwizdy, śpiewy, szyderczy śmiech i walenie kartami o stół do tego stopnia działały mu na nerwy, że mimo ojcowskich rozkazów rzadko kiedy dołączał do rozgrywki. Owinięty w ciepły koc, wolał siedzieć w swoim zimnym pokoju. W którymś momencie jednak i ojciec robił się zmęczony. Wtedy jego szlafrok znów wlókł się za nim, tym razem w przeciwnym kierunku. Drzwi małżeńskiej sypialni się zamykały, a pisarz Franz Kafka rozpoczynał drugie, nocne życie.
Bywało, że rodzice jechali na tydzień lub dwa do Franzensbadu (Franciszkowe Łaźnie), niewielkiego czeskiego kurortu, zachwalanego jako „najwspanialsze uzdrowisko sercowe Austrii”. Obstawał przy tym lekarz rodzinny. Ale kto wtedy miał czuwać nad sklepem? Nie można było wymagać od Ottli, żeby stała za ladą jedenaście godzin dziennie, chociaż w pełni sezonu, w sierpniu, niekiedy się tak działo. Wówczas musiał pomagać Franz. Szedł późnym popołudniem do sklepu, przeglądał nadesłaną pocztę (wśród listów również wszystkie prywatne, które listonosz dostarczał zawsze tutaj), listownie informował rodziców o dostawach i obrotach, w końcu żegnał się z pracownikami, zamykał drzwi wejściowe i z pękiem kluczy wracał do domu. Nic wielkiego. Sporadyczne pogawędki z personelem nie stanowiły dla niego problemu, po niemiecku czy po czesku, toteż wszyscy byli radzi – od ucznia po księgowego – kiedy zamiast hałaśliwego pryncypała pojawiał się jego uprzejmy syn, który okazywał swego rodzaju respekt nawet wobec najprostszych czynności. Kafka, myśląc potem w duchu o tym, ile energii od dawna wysysa i pochłania interes, jak bardzo kładzie się cieniem na myśleniu i czuciu, zaczął go nienawidzić. Ale kiedy tam był, nie czuł nienawiści.
Również w biurze cieszył się powszechnym szacunkiem. Można powiedzieć, że sprawiał wrażenie osoby nieprzeniknionej, a jego wieczny uśmiech nie pozwalał odgadnąć, czy dobrze mu się wiedzie i czy praca w Zakładzie Ubezpieczeń go zadowala. Był jednak uprzejmy także wobec gońców i panienki piszącej na maszynie, nie angażował się w zwykłe intrygi biurowe ani też nie brał udziału w politycznych pyskówkach między Niemcami i Czechami, rzadko się dąsał i nigdy nie czuł, że musi bronić integralności swojego zakresu obowiązków.
Przełożeni wiedzieli od dawna, jak cennego mają pracownika, dbali więc o to, żeby jak najszybciej pokonał najniższe szczeble kariery urzędniczej. W październiku 1909 roku, zaledwie po roku pracy, mianowano go praktykantem, w maju 1910 koncypientem, w lutym 1911 został pełnomocnikiem Zakładu, a wkrótce potem zastępcą kierownika działu. Jego bezpośredni przełożeni, Eugen Pfohl i dyrektor naczelny doktor Robert Marschner, z pewnością mieli na względzie własny interes. Albowiem jedynie dzięki tym formalnym awansom istniała możliwość odsunięcia Kafki od zwykłych, rutynowych czynności i powierzenia mu bardziej złożonych spraw, lepiej odpowiadających jego umiejętnościom i realnie odciążających szefów.
Jednym z istotnych zadań Zakładu Ubezpieczeń Robotników od Wypadków przy Pracy było wprowadzenie w życie istniejącej od dwudziestu lat ustawy, która wciąż budziła ogromne kontrowersje. Chodziło o udział przedsiębiorców w ubezpieczeniu wypadkowym ich robotników. Kafka musiał się najpierw nauczyć, jak wyliczać składki: im wyższa liczba wypadków, tym wyższa składka przedsiębiorcy. Potrzebne w tym celu statystyki wykonywali i oceniali firmowi matematycy, ostateczne zaś „zaszeregowanie” zakładów pracy do „klas niebezpieczeństwa” następowało według dobrze obmyślonego schematu i dzięki doradztwu technicznie wykształconych kontrolerów. Oczywiście żadnemu czeskiemu przedsiębiorcy nie było na rękę, aby stwierdzono, że w jego zakładzie pracy dochodzi do ponadprzeciętnie wielu wypadków albo do takich, których dałoby się uniknąć. Właściciele firm wnosili więc tysiące sprzeciwów, tak zwanych rekursów, a mnóstwo skarg na upartych praskich urzędników szło bezpośrednio do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w Wiedniu. Co bowiem oznaczało „ponadprzeciętnie wiele”? Jakich wypadków „dałoby się uniknąć”? Czy prawnicy i eksperci od ubezpieczeń – a zatem ludzie, którzy znali wyłącznie takie narzędzia pracy jak pióro i atrament – mogli zabierać głos w tych sprawach?
Był to punkt zapalny w zakładzie Kafki. Jeśli przedsiębiorca wnosił sprzeciw, należało mu udowodnić, że ochrona przed wypadkami w jego firmie nie jest na najwyższym poziomie. Ale „najwyższy poziom”? Nie dało się tego ustanowić raz na zawsze dekretami, trzeba było stale badać to od nowa, w miarę możliwości naocznie. Prawnik Kafka bardzo szybko przyswoił sobie techniczną wiedzę, uczęszczał na stosowne kursy i jeździł po północnoczeskich miastach przemysłowych. Na jego ogromnym biurku, obok chwiejnych stert rekursów, leżały fachowe czasopisma poświęcone zapobieganiu wypadkom, dotyczące zwłaszcza branż, w jakich się specjalizował, czyli kamieniołomów i miejsc obróbki drewna. Z pewnością niewielu praktyków w tak mistrzowski sposób opanowało tajniki ubezpieczeń.
Dochodziła do tego inna kompetencja, niezwykle potrzebna w Zakładzie: językowa sprawność. Albowiem zadaniem na poły państwowego zakładu było nie tylko wyliczanie finansowych kar za wypadki, lecz także zapobieganie im, co można było osiągnąć jedynie dzięki propagandzie, oświecaniu i powściągliwej presji. Tak więc w sprawozdaniach rocznych zakładu publikowano raz po raz pouczenia dotyczące ochrony przed wypadkami, które miały uświadamiać przedsiębiorcom, co uważa się za bezdyskusyjny standard. Jeden z takich artykułów nosił tytuł Sposób zapobiegania wypadkom podczas pracy przy heblarkach i miał reklamować nowy, bezpieczny wałek do tego urządzenia. Było to arcydzieło propagandy, szokujące ilustracjami pociętych rąk i zwracające uwagę przedsiębiorców na korzyści ekonomiczne, które wynikały z zastosowania nowocześniejszych narzędzi. Artykuł ten nie został podpisany, ale wiemy, że nie mógł go napisać nikt inny oprócz Kafki4.
Kafka od samego początku musiał też sprawdzać się w bezpośrednich kontaktach z osobami, które składały zażalenia. Kiedy we wrześniu 1910 roku drobni przedsiębiorcy z okręgu Gablonz (Jablonec n. Nisou) zaprosili przedstawiciela praskiego Zakładu Ubezpieczeń – prawdę mówiąc, raczej go wezwali, aby się na kimś wyżyć – oddelegowano do tego zadania Kafkę. Jego wizyta została zapowiedziana w prasie, natomiast obszerną relację z zebrania zamieszczono w „Gablonzer Zeitung”; lektura tego sprawozdania pozwala wyobrazić sobie skalę społecznej ignorancji, która panowała na czeskiej prowincji. Mimo prób załagodzenia sytuacji Kafka stał się celem ataków, padały absurdalne zarzuty, że Zakład Ubezpieczeń stosuje szykany, a zapobieganie wypadkom tylko wstrzymuje produkcję. „Myśli i oczy skupione na pracy są najlepszą ochroną przed każdym wypadkiem”, utyskiwał jeden z przedsiębiorców.
Kafka zapewne codziennie słyszał i czytał takie zdania, i zadawał sobie wiele trudu, aby obalić podobne zarzuty. Pojawiające się wcześniej w dzienniku skargi na monotonną pańszczyznę nie oddają całej prawdy: gdy Kafka był w pracy, skupiał się na niej, a jego nieustanny lęk, że nie sprosta wymaganiom, wynikał raczej z ogromu korespondencji, którą musiał prowadzić, niż z odpowiedzialności zawodowej. Zapewne jego koledzy szybciej opracowywali powierzone im sprawy, ale nikt nie mógł równać się z Kafką, jeśli chodzi o staranność. To zaś, że był zadowolony ze swoich „urzędowych pism”, widać choćby po tym, że nie ukrywał ich przed przyjaciółmi zafiksowanymi na punkcie literatury, którym wiedza techniczna była obca.
Cały czas rosło w nim jednak przekonanie, a z wolna również udręka, że bezpowrotnie uchodzące zasoby sił trwoni na rzeczy, które nic a nic go nie obchodzą. Kiedy więc około godziny drugiej wychodził przez wielki portal na zewnątrz, na światło i w zgiełk ulicy, nienawidził swojej pracy podobnie jak rodzinnego sklepu, i natychmiast ogarniała go niechęć na myśl, że nazajutrz rano znów będzie musiał iść do Zakładu Ubezpieczeń. Czuł się tak, jakby sprzedawał połowę swojego życia, jakby każdy jego dzień zaczynał się dopiero o drugiej po południu, i marną pociechą było, że inni pracują o wiele ciężej. Fakt, udało mu się zdobyć posadę zapewniającą utrzymanie i wolne popołudnia (w języku urzędowym nazywano to „zwyczajną frekwencją” – sześciogodzinny dzień pracy od ósmej do drugiej), Kafka zaś miał wystarczająco głęboki wgląd w czeskie „życie zarobkowe”, aby wiedzieć, że należy do osób uprzywilejowanych. Ale nie chodziło tylko o trwoniony czas.
Dziewiętnastego lutego 1911 roku pełnomocnik Zakładu Ubezpieczeń doktor Kafka został w domu, a na biurku jego przełożonego Eugena Pfohla wylądował list z przeprosinami, jakiego ta władza chyba jeszcze nie widziała:
Gdym dziś chciał wstać z łóżka, oklapnąłem po prostu. Powód tego bardzo prosty, jestem doszczętnie przepracowany. Nie biurem, lecz swoją pozostałą pracą. Biuro ma w tym niewinny udział tylko o tyle, że gdybym nie musiał tam chodzić, mógłbym żyć spokojnie dla swej pracy i nie musiałbym spędzać w biurze codziennie tych sześciu godzin, które zwłaszcza w piątki i soboty, gdy pełno miałem własnych spraw, dręczyły mnie, nie możecie sobie wyobrazić, jak bardzo. W końcu, wiem o tym przecież, że to tylko gadanie, ponoszę winę ja sam, a biuro ma względem mnie najjaśniej sprecyzowane i najbardziej uzasadnione wymagania. Tylko że dla mnie wynika stąd straszliwe podwójne życie, z którego prawdopodobnie tylko obłęd jest wyjściem. Piszę o tym w jasnym świetle porannym, nie napisałbym tak na pewno, gdyby to nie była taka prawda i gdybym was nie kochał jak syn.
Zresztą już jutro wrócę z pewnością znowu do sił i pójdę do biura, gdzie pierwsze usłyszę słowa, że pragniecie, abym odszedł z waszego działu5.
Oto próbka rozbrajającego wdzięku, jakiego Kafka potrafił użyć w rozpaczliwych sytuacjach. Musiał być pewien, że Pfohl nie wepnie tego listu do jego akt osobowych (treść zachowała się tylko dlatego, że sformułował ją najpierw w dzienniku). Nie, Pfohl bynajmniej nie chciał jego odejścia z pracy, Franz dobrze to wiedział i nie po raz ostatni zagrał tym atutem. Dzisiaj pracownik raczej nie wpadłby na pomysł, aby dostarczyć szefowi tego rodzaju dowód braku motywacji. W zawodowym środowisku Kafki, w mniejszym stopniu zdominowanym przez prawo niż hierarchię, takie pomieszanie informacji osobistych i służbowych było z pewnością czymś niezwykłym. Oznaczało pogwałcenie reguł gry, na co mógł pozwolić sobie jedynie ktoś, kto cieszył się szczególnym zaufaniem. O co jednak chodziło z tą podejrzaną „uboczną pracą”, która pozbawia go sił? Co to za „sprawy”, które tak go zajmują, że nie znajduje już przestrzeni na wykonywanie obowiązków zawodowych? Kafka poprzestaje na sugestiach, jakby adresat jego listu musiał rozumieć, o czym mowa. Widać wyraźnie, że nie ukrywał przed szefami swojej nocnej aktywności, ustawicznie i prowokująco raz po raz nazywanej „pracą”, a nawet więcej: mógł liczyć na zrozumienie.
Kafka dzielił zawodową codzienność przede wszystkim z prawnikami, ekspertami od ubezpieczeń, przedsiębiorcami i inżynierami, w żadnym jednak razie nie należy wyobrażać sobie tego środowiska jako zupełnie niezwiązanego z literaturą. Eugen Lederer, dyrektor działu wypadków i właściciel browaru, publikował wiersze w języku czeskim, jego asystent Krofta miał nie mniejsze ambicje literackie. Pracujący w sąsiednim pokoju Alois Gütling, który przez lata wykonywał dla Kafki obliczenia techniczne i statystyczne, delikatny, zawsze elegancko ubrany miłośnik Wagnera, opublikował trzy tomiki wierszy, podobno nawet za radą i pośrednictwem Franza. Wreszcie dyrektor Marschner, o którym Kafka pisał w listach do Felicji: „[...] głowa przy głowie czytaliśmy z jednej książki wiersze Heinego, podczas gdy w poczekalni woźni, kierownicy biur, strony, ze sprawami może bardzo pilnymi, niecierpliwie czekali na przyjęcie”6. Jakkolwiek brzmi to anegdotycznie, takie przypadki nie należały do rzadkości. Marschner, autor pism społeczno-politycznych, nie był bynajmniej okazjonalnym czytelnikiem – prowadził własne badania poświęcone Goethemu, Stifterowi i Nietzschemu, za które później otrzymał nawet karlsbadzką Nagrodę im. Goethego. Nic dziwnego, że Kafka z zachwytem opowiadał o erudycji najwyższego przełożonego, ten zaś przymykał oko na wieczne spóźnienia swojego oczytanego, elokwentnego prawnika, niezwykle pomocnego w roli redaktora.
Oczywiście czym innym było kultywowanie zainteresowań literackich, czym innym zaś – na co Kafka odważył się w liście do Pfohla – uczynienie z pisania sprawy głównej, przeznaczenia, które można stłumić jedynie za cenę obłędu. Nawet wykształcony Marschner, prowadzący swego rodzaju podwójne życie, z pewnością nie znalazłby zrozumienia dla tak radykalnych roszczeń. Czy Kafka się nie przeceniał? Wśród niemieckojęzycznego praskiego mieszczaństwa co drugi młodzieniec próbował kiedyś „pisania”, a kilka stron opublikowanych przez Kafkę w gazetach świadczyło wprawdzie o talencie ich autora, ale nie o szczególnej pozycji, jaką sam sobie przyznawał. Pfohl i Marschner byliby przerażeni, widząc, co Kafka zanotował w dzienniku bezpośrednio po napisaniu rzeczonego listu z przeprosinami: „[...] niewątpliwie jestem teraz w sprawach duchowych centrum Pragi”. Było to nieskończenie odległe od wszelkiej widomej rzeczywistości – było to wręcz szaleństwo. Kafka natychmiast przekreślił owo zdanie grubą kreską.
Takie momenty zdarzały się rzadko, bo Kafka nigdy nie stanowił centrum. Centrum czegokolwiek. Nie umiał wziąć się w garść ani znaleźć sobie miejsca. Przede wszystkim nie mógł dyskutować o literaturze z najbliższymi, wskutek czego brakowało mu jakiejkolwiek zachęty, opinii i korekt, nie mówiąc o rzeczowej krytyce. Rodzice Kafki z niezadowoleniem patrzyli na to, że ich jedyny syn, zbliżający się do trzydziestki, nie zamierza porzucić młodzieńczych zwyczajów. On, dorosły człowiek, wciąż zapisywał sterty zeszytów szkolnych, poświęcając na to godziny nocnego snu. Kiedy czynili mu wyrzuty z powodu tak nierozsądnego trybu życia, odpowiadał, że przecież żyje o wiele zdrowiej niż pozostali: spaceruje, pływa, wędruje, nie pali, nie pije, zrezygnował z herbaty, kawy i tłuszczu zwierzęcego. Z dbałością o zdrowie przesadzał jak ze wszystkim. Gdy wczesnym wieczorem wracał ze spaceru, zdumiona rodzina dowiadywała się, że szybkim krokiem dotarł aż do wiosek, do których ludzie jeżdżą pociągiem. Po niedzielnej wycieczce z przyjaciółmi siedział przy stole spalony słońcem jak urlopowicz. W czasie letnich miesięcy chodził codziennie do pobliskiej Cywilnej Szkoły Pływania, kąpieliska nad Wełtawą, albo płynął wiele kilometrów własnym kajakiem, aby potem z mozołem wracać pod prąd. Nie mówiąc o ćwiczeniach gimnastycznych, które wykonywał przy otwartym oknie nawet w mroźne dni, nieomal nagi i oczywiście według zaleceń uznanego na całym świecie nauczyciela gimnastyki, Jørgena Petera Müllera (nazywano to „müllerowaniem”); jego broszura Mein System leżała zawsze na wyciągnięcie ręki. Niech uważa – zrzędził ojciec Kafki – żeby nie został drugim wujkiem Rudolfem.
Groźba ta brzmiała poważnie i zastanawiająco. Wujek Rudolf był w oczach rodziny „błaznem” – skromny, trwożliwy hipochondryk z rozmaitymi nieodgadnionymi spleenami, przy tym jednak człowiek gadatliwy, który wiódł samotne życie jako stary kawaler i buchalter, ani się nie starzał, ani nie stawał mądrzejszy. Zewnętrznych podobieństw było wystarczająco dużo, Kafka nie mógł temu zaprzeczyć, i nawet jego matka, która początkowo oponowała przeciw takim porównaniom, z czasem ucichła. Kochała syna i chociaż akceptowała zaradność i pragmatyzm Hermanna, starała się zawsze łagodzić i relatywizować brutalne ataki męża, niezależnie, czy były słuszne. A jednak i ona już od dawna nie rozpoznawała we Franzu własnej „krwi”, gdy tak siedział przy stole, nieobecny, właściwie niezainteresowany losem rodziny, niekiedy pogodny, gdy wracał z kina albo parodiował ekscentryczną postać spotkaną po drodze, potem znów niemy i nieprzystępny, skradając się po mieszkaniu jak cień. Tak, czasem wydawało się jej, że lepiej rozumie przyrodniego brata, Rudolfa, niż własnego syna.
„W domu rodzinnym”, pisał Kafka nieco później, „wśród najlepszych, najżyczliwszych ludzi, zachowuję się bardziej obco niż zupełnie obcy człowiek. Do mojej matki w ciągu tych ostatnich lat nie powiedziałem, przeciętnie biorąc, nawet dwudziestu słów na dzień, z moim ojcem rzadko wymieniłem więcej niż okolicznościowe pozdrowienia. [...] Brak mi jakiegokolwiek żywego zmysłu rodzinnego, poczucia wspólnoty”7. Z tego, co wiemy, słowa te nie były przesadzone, ale nie były też do końca prawdziwe. Kafka miał bowiem niebywałą umiejętność tak intensywnego wyobrażania sobie i wyczuwania całym sobą potrzeb, radości i ograniczeń innych ludzi, że nie tylko uczestniczył w ich życiu, ale wręcz wewnętrznie je odgrywał. Tymczasem rodzice pozostawali wciąż zamknięci w granicach własnych doświadczeń i doznań, ani przez chwilę nie podejrzewając, że tuż obok nich, ukryte pod niewinnym czołem, otwiera się „wnętrze świata” o niesłychanych rozmiarach.
Siostry jedynie w niewielkim stopniu potrafiły zbliżyć się do jego poziomu. Ottli jako jedynej udało się zdobyć zaufanie brata, dlatego też pierwsza wiedziała – i zapewne sygnalizowała pozostałym – kiedy trzeba zostawić go w spokoju. A ponieważ całe dnie spędzała w sklepie, Franz mógł się dowiedzieć od niej różnych rzeczy, które rodzice ukrywali albo o których mówili półgębkiem: o sporach z pracownikami, niepowodzeniach, utarczkach z władzą. Rodzina i tak wiedziała, co sądzić o nieustannym psioczeniu ojca skierowanym przeciw wszystkim ludziom, nie należało brać tego dosłownie. Jednakże Ottla, w odróżnieniu od brata, nie zamierzała puszczać niczego mimo uszu. Zwłaszcza gdy ojciec w swej niesprawiedliwości zacietrzewiał się i obrażał pracowników, była gotowa brać ich stronę, co z kolei umacniało w Hermannie podejrzenie, że we własnym sklepie jest otoczony „opłacanymi wrogami”.
Ottla nie zawsze wybierała najlepsze momenty, by zademonstrować niezależność, jednak z braku kobiecych wzorców wydawało się to nie do uniknięcia. „Sprzeciwiała się”, była wrażliwa i emocjonalnie niestabilna – typowa dziewiętnastolatka. A jeśli chodzi o widoki na małżeństwo, które może rozwiązałoby ten problem, znajdowała się na końcu kolejki, rygorystycznie pilnowanej przez rodziców. „Jesteś jeszcze dzieckiem”, napisała do niej matka, gdy pojawił się przedwczesny adorator. „Najpierw jest kolej na Twoje dwie siostry, Ty masz jeszcze dużo czasu. Napisz mu, że Twoi rodzice jeszcze długo nie wydadzą Cię za mąż [...]”8. Zdaje się, że Ottla wykorzystywała tę zwłokę, aby nieco dłużej odgrywać rolę najmłodszej, i odpowiadała rodzicom słowami, jakie nie przeszłyby przez usta żadnej z bardziej konformistycznych sióstr. Przekora i upór Ottli budziły w Kafce najgłębszą sympatię jako przejaw samodzielnego myślenia, chociaż w codziennym życiu mogło to wyglądać na niedojrzałość. Nawet on, dobrze zarabiający urzędnik, któremu wolno było korzystać ze wszystkich swobód przysługujących jego wiekowi i płci, musiał raz po raz powstrzymywać się i wręcz usztywniać psychicznie, aby sprzeciwiać się rodzicom, a co dopiero Ottla – zależna, nie dość wykształcona i jeszcze całkiem niepewna przyszłej drogi. Starał się więc wspierać siostrę, pomagał jej wybierać książki, przynosił wiadomości na temat praskiego życia kulturalnego i czytał jej. Z kolei osobliwie misjonarski zapał, z jakim pielęgnował ciało, robił duże wrażenie na Ottli. Zaczęła uprawiać gimnastykę, a z biegiem lat stała się rygorystyczną wegetarianką. Kiedy zaś Franz zaczął się interesować środowiskiem syjonistycznym, ona natychmiast poszła o krok dalej, przystępując do niezwykle ambitnego pod względem ideologicznym Stowarzyszenia Żydowskich Kobiet i Dziewcząt.
Kierunek był prawidłowy. Oczywiście Kafka rzadko myślał o tym, że Ottla – którą łatwo dawało się prowadzić, okazując jej serdeczność – posiada własny, obcy mu potencjał. Miała znacznie silniejszą niż on potrzebę udzielania się społecznie, toteż ze swego rodzaju podziwem, ale też z nieco zmąconą radością, Kafka obserwował jej coraz bardziej bezkompromisową moralność. W 1914 roku Ottla zaczęła spędzać wolne niedziele w Zakładzie dla Ociemniałych, gdzie czytała pensjonariuszom gazety i książki, rozdawała papierosy i zawierała przyjaźnie.
Jest to co prawda przyjemność trochę niebezpieczna i bolesna. To, co my wyrażamy oczyma, niewidomi pokazują palcami. Obmacują ubranie, chwytają za rękaw, głaszczą ręce, a ta duża, silna dziewczyna, przeze mnie, niestety, choć bez mojej winy, trochę sprowadzona na manowce, nazywa to swoim największym szczęściem. Mówi, że dopiero wtedy wie, dlaczego budzi się rano szczęśliwa, gdy przypomni sobie swoich niewidomych9.
Słychać w tych zdaniach troskę i życiowy, praktyczny rozsądek rodziców – może tłumiony, ale niezaprzeczalny. Gdy Kafka dowiedział się, że Ottla weszła w relację z mężczyzną, który nie był Żydem ani nawet Niemcem, i że podjęła tę decyzję samodzielnie, uświadomił sobie, że siostra musi wyemancypować się również spod jego wpływu. Przeczytawszy list Ottli do Elli i znalazłszy w nim własne sformułowania, uznał, że wystarczająco „pognębił” siostrę: „Jakby to napisała moja małpa”10, zanotował w dzienniku. Jednak Ottla wkrótce naprawdę wyzwoliła się spod rodzicielskiej władzy, a on – dziewięć lat starszy, mądrzejszy i bardziej doświadczony – został w tyle. Nikt by wtedy nie pomyślał, że przekora dziewczyny stanie się podwaliną stabilnej przyjaźni z bratem.
„Nawet dwudziestu słów na dzień...” Trudno było uwierzyć w to komuś, kto nie znał bliżej państwa Kafków. Czy atmosfera w domu zawsze była tak lodowata? Nic podobnego. Chodziło o zdradę. A Franz odegrał w niej główną rolę.
Dwudziestego siódmego listopada 1910 roku Elli, mająca wówczas dwadzieścia jeden lat, poślubiła starszego od siebie o sześć lat kupca Karla Hermanna. Oczywiście było to zaaranżowane małżeństwo; ani rodzicom, ani samej Elli nie przeszłoby przez myśl, żeby wiązać się z jakąś obcą rodziną i powierzać przyszły los ciężko wywalczonego majątku kaprysowi pary zakochanych. Nigdy, jak sięgnąć pamięcią, nie postępowano w rodzinie Kafków ani Löwych inaczej, zresztą sami rodzice Kafki byli żywym dowodem na to, że w ten sposób dochodziło do zawarcia szczęśliwych, a przynajmniej dobrze funkcjonujących małżeństw, stabilnych związków, trwających do śmierci małżonków.
Nie znamy szczegółów dotyczących „zawiązania” małżeństwa Elli, dlatego nie wiemy, jak wielu odpowiednich kandydatów przedstawiła wynajęta żydowska swatka. Z pewnością odbyło się jedno czy dwa dyskretne spotkania, podczas których ojciec sprawdzał przedsiębiorczość i „zdolność kredytową” kandydata – to on podejmował decyzje dotyczące pieniędzy – matka tymczasem przyglądała się aparycji, a przede wszystkim badała charakter przyszłego zięcia, aby potem omówić wszystko z córką w cztery oczy. Gdyby Elli choć na jedno z przedstawionych zdjęć zareagowała z niechęcią, matka nie zawahałaby się zlekceważyć nawet silnych argumentów finansowych. W gruncie rzeczy to ona podejmowała decyzję, uwzględniając przy tym dobre imię rodziny, możliwość awansu społecznego i pożądane minimum zgodności między przyszłymi małżonkami. Jeśli te czynniki się dopełniały, operację uznawano za udaną.
W tym przypadku żadne zabiegi dyplomatyczne nie były potrzebne, Elli uznała bowiem, że jej przyszły mąż jest atrakcyjny, i nawet matka pozostawała pod wrażeniem elegancji porucznika rezerwy, ojciec zaś wydawał się miło zaskoczony zmysłem przedsiębiorczości Karla, którego zawsze brakowało mu ze strony syna. Oczywiście nie chodziło tu o małżeństwo dla pieniędzy. Wprawdzie rodzina Hermannów, wywodząca się z zachodnioczeskiej wsi Zürau (Siřem), posiadała pewien majątek, ale Karl musiał się nim podzielić z siedmiorgiem rodzeństwa, toteż część, jaka mu przypadła, nie wystarczyłaby na założenie samodzielnej firmy. Przedstawił więc pomysł na wspólny interes, czym zaimponował nawet nieufnemu Hermannowi Kafce. Karl Hermann już od dawna chciał założyć w Pradze bezkonkurencyjną firmę: zamierzał produkować izolację i uszczelnienia z azbestu odporne na wysoką temperaturę. Pewny interes, dopóki istnieje przemysł. Oczywiście stworzenie takiego przedsiębiorstwa byłoby możliwe pod warunkiem, że wyznaczy się Elli sowity posag, a większa część kwoty nie pójdzie na gospodarstwo domowe, tylko na fabrykę. Państwu Kafkom spodobał się ten pomysł, wszak ich własny interes został przed trzydziestu laty zbudowany na fundamencie posagu Julii Löwy, a zadłużanie się w banku zamiast u własnej rodziny nie wchodziło w rachubę – był to nowoczesny, kiepski obyczaj, który w żydowskim rodzie mógł wywoływać co najwyżej uśmiech politowania. Tutaj stosowano dobrze sprawdzone metody gwarantujące bezpieczeństwo.
Hermann Kafka cenił, a wręcz podziwiał zięcia. Jednakże podziw nie przekładał się na zaufanie. W końcu chodziło o pięciocyfrową sumę w koronach, prawdopodobnie wyższą niż zysk handlowy całego roku11, toteż oddanie takiego majątku do dyspozycji człowiekowi, którego znało się zaledwie kilka miesięcy, było nie do pomyślenia. Kafkowie musieli zachować kontrolę, nie blokując inicjatywy zięcia. To była sprzeczność, z pewnością. Ale od czego miało się w rodzinie prawników? Znaleziono sprytne rozwiązanie, w którym maczał palce adwokat: część kapitału, do którego wniesienia zobowiązali się Kafkowie, trafiła nie w ręce zięcia, lecz syna, a ten zainwestował ową kwotę w rozwój firmy, stając się jej udziałowcem. W ten sposób istniała gwarancja, że członek rodziny będzie miał stały wgląd w księgi handlowe, pojawiła się też szansa, że Franz pewnego dnia zdoła się wyrwać ze ślepej uliczki kariery urzędniczej. W przypadku sukcesu nikt nie mógł mu zabronić, aby z cichego wspólnika stał się wspólnikiem jawnym, kimś, kim teraz był tylko nominalnie: fabrykantem. Czy Kafka, tak bardzo niezainteresowany pieniędzmi, mógł chcieć czegokolwiek innego niż trampoliny do awansu społecznego, którą podstawili mu pod nogi rodzice? Chyba nie. Ósmego listopada 1911 roku w biurze adwokata doktora Roberta Kafki przy Wenzelsplatz 35 została odczytana umowa komandytowa12, na podstawie której utworzono Praskie Zakłady Azbestowe Hermann & Co. „Co.”, czyli Franz Kafka.
Była to skromna firma w podwórzu, pierwsza w Pradze fabryka azbestu, według dzisiejszych standardów raczej warsztat. Jej adres brzmiał: Žižkov, Borivogasse nr 27. Fabryka znajdowała się na szarych przedmieściach zamieszkanych przeważnie przez czeskie rodziny robotnicze, gdzie czynsze były niskie, a siła robocza – tania. Ani Kafka, ani Karl Hermann nie znali się na azbeście, zaangażowano więc kierownika działu produkcyjnego z Niemiec, któremu podlegało około dwudziestu robotnic. Produkowano materiały izolacyjne, „służące przede wszystkim do uszczelniania dławnic”13, dzieląc pracę na czternaście maszyn napędzanych jednym silnikiem Diesla o mocy 35 KM. Nie zachowały się niestety zdjęcia takich urządzeń, Franz Kafka zostawił nam tylko opis pracujących przy nich kobiet:
Wczoraj w fabryce. Dziewczęta w nieznośnie brudnych i rozchełstanych sukniach, z rozczochranymi jak przy obudzeniu się fryzurami, z wyrazem twarzy zesztywniałym od niemilknącego łomotu transmisji i od stuku jakiejś automatycznej wprawdzie, lecz nieobliczalnie zacinającej się maszyny – to już nie ludzie, nie pozdrawia się ich, nie przeprasza, gdy się je szturchnie; gdy się je zawoła do jakiejś drobnej roboty, wykonują ją, by natychmiast powrócić do maszyny; skinieniem głowy wskazuje się im, co mają zrobić, stoją tam w halkach wydane na łaskę i niełaskę najniższej władzy i nie mają nawet tyle spokojnego rozsądku, aby władzę tę uznać spojrzeniem i ukłonem i zdobyć się na uległość. Ale gdy wybije szósta i zawiadomią się o tym wzajemnie, wołając, odwiążą sobie chustki z szyj i włosów, okurzą się szczotką krążącą po całej sali, której żądają niecierpliwymi okrzykami; gdy naciągną spódnice przez głowy i umyją sobie ręce, jeśli się da – to w końcu są przecież kobietami, umieją uśmiechać się pomimo bladości i zepsutych zębów, wstrząsają zesztywniałymi ciałami, nie można ich już popychać, gapić się na nie lub pomijać wzrokiem, człowiek przyciska się do zasmarowanych pak, aby dać im przejście, mnie kapelusz w garści, kiedy powiedzą dobry wieczór, i nie wie, jak to przyjąć, gdy któraś z nich poda mu zimowy płaszcz, by go na się włożył14.
Nie ma tu stojących w rzędzie cichych silników elektrycznych, tylko brudne dziewiętnastowieczne maszyny, zaoliwione i hałaśliwe, których mechanika, oparta na działaniu skórzanych pasów transmisyjnych, ciągle zawodziła. Kafka znał takie warsztaty. Nierzadko ich pracownicy siedzieli później z okropnymi ranami w biurze Zakładu Ubezpieczeń. Ale Praskie Zakłady Azbestowe zapewniały przynajmniej – tego możemy być pewni – pierwszorzędną ochronę przed wypadkami.
Dziś wydaje się makabryczne, że akurat Kafka, który z racji wykonywanego zawodu bronił proletariuszy, narażał „swoje” robotnice na działanie surowca w wysokim stopniu rakotwórczego. Wprawdzie kobiety nosiły chustki i szaliki, aby chronić skórę przed włóknami azbestu, ale nigdzie nie ma mowy o maskach. To zaś, że po zakończeniu pracy jedyna szczotka do czyszczenia ubrań krążyła po sali, jakby chodziło o wieczorną toaletę, ukazywało robotnice, majstrów i fabrykantów jako wspólnotę ludzi całkiem nieświadomych. Trzeba sobie wyobrazić Kafkę i jego szwagra spowitych azbestową chmurą. Z pewnością przynosili też z pracy włókna azbestu na ubraniach. W domu lubiano oddychać świeżym powietrzem, i sam Kafka, nawet ku utrapieniu rodziny, bez przerwy otwierał okna na oścież, aby wypuścić stęchłe powietrze i wpuścić do środka miejskie sadze węgla brunatnego.
Rodzice Franza nigdy nie przeczytali jego notatek dotyczących fabryki, nietrudno jednak zgadnąć, jak by je przyjęli. Nie pisał ich bowiem z pozycji początkującego fabrykanta, lecz rozpieszczonego synka, który spoufala się z personelem. Kafkę interesowała fizjonomia, gestykulacja, ekspresja, indywidualność mogąca objawić się w najbardziej nieświadomym poruszeniu ciała. Opisywał sytuację społeczną, w której nieludzki rytm pracy uniemożliwia jakiekolwiek porozumienie między ludźmi. Kafka, niczym wykształcony etnolog, dostrzega, jak to, czego doświadcza, odbija się na jego własnym zachowaniu, jak płynnie dostosowuje się do warunków. Jego spojrzenie sięga głęboko, zarówno na zewnątrz, jak i do wewnątrz. Ale nie widać w nim ani iskierki osobistego zainteresowania, które wykraczałoby poza chłodną obserwację. Nic, absolutnie nic nie wskazuje na to, że jest to jego fabryka.
Już po kilku tygodniach Kafkowie zaczęli rozumieć, że plan wymyślony dla nich przez adwokata ma pewien haczyk. Ich syn przestał pojawiać się w rodzinnym interesie. Ledwie cała machina została uruchomiona, Franz wrócił do swoich nawyków, chadzał popołudniami na spacery albo siedział przy biurku nad zeszytami i książkami, zdarzało się nawet, że wieczorem wychodził z domu, podczas gdy ojciec i zięć omawiali w salonie bieżące problemy. Było to oburzające. Czy nie on sam przekonywał ojca, który początkowo bał się ryzyka, czy nie on sam przyklasnął pomysłowi, że dzięki regularnej obecności w fabryce będzie „pilnował” szwagra? Najwyraźniej zapomniał, że nie żąda się od niego jedynie niezobowiązujących grzeczności i że jeśli chciałby za jakiś czas zostać zamożnym przedsiębiorcą, nie może grać bez ryzyka. Kafka był wedle umowy „jawnym wspólnikiem”, co oznaczało, że w przypadku bankructwa straci nie tylko wkład finansowy podarowany mu przez ojca, będzie też odpowiadał prywatnym majątkiem, czyli własnymi oszczędnościami. Takie zagrożenie – kalkulowali rodzice – jest wystarczającym powodem, żeby od czasu do czasu przypomnieć synowi o jego obietnicach.
Nie trzeba mu było jednak przypominać. Tygodniami, ba, miesiącami dręczyły go wyrzuty sumienia. Na ślepo, w chwili zamroczenia, wydał swoje życie na pastwę przymusu, który rozpaczliwie przypominał „wieczny powrót tego samego”: przed południem biuro, po południu fabryka, wieczorem i w weekend obliczenia, plany i decyzje. Był to – co Kafka pojął o wiele za późno – koniec pisania, koniec skupienia, koniec wszelkiej pewności siebie, zwiastun, jak zanotował w ostatnich dniach tego nieszczęsnego roku, „całkowitej ruiny mojej [...] egzystencji”15. Ojciec bez przerwy zrzędził, nawet szwagier posyłał Franzowi spojrzenia, w których krył się wyrzut. Nic nie pomagało, Kafka był zdecydowany uciec z tego kołowrotu. Twierdził, że nie zna się na fabryce. To, że tam siedzi, nikomu nie przynosi korzyści. Nie dawano wiary własnym uszom. Potem oskarżenia cichły. Wieczorami przy stole zapadało milczenie.
Założenie fabryki azbestu, utrata kontroli ekonomicznej i wreszcie upadek przedsiębiorstwa to najbardziej brzemienne w skutki i dokuczliwe epizody z życia Kafki. Jeszcze przez wiele lat trwały na poły nieme, na poły głośne konflikty, podsycane przez kłopoty finansowe i rozpaczliwe skrupuły syna, który chyba po raz pierwszy poczuł, że stoi naprzeciw zwartego frontu oskarżycieli. I chociaż to on służył radą – w końcu jako jedyny w rodzinie miał pojęcie o technice przemysłowej – otrzymał teraz najwyższą karę za swój niewinny występek, jakim była przedwczesna pewność, że wszystko pójdzie dobrze. Franz nie pojmował, jak mógł się wmieszać w tak obcą, najgłębiej mu obojętną sprawę. Był to jakiś zły sen, niekończący się koszmar. Ten koszmar nie mógł się skończyć, dopóki Kafka nie wytłumaczył sobie nagłego rozdwojenia w swoim myśleniu. Owszem, nienawidził biura, sklepu, fabryki. Jednakże wszystkie te instytucje miały wypisane na sztandarach określony cel. Nikt nie mógł go podać w wątpliwość, zaprzeczyć mu; były to działania w najwyższym stopniu wypełnione sensem, które każdemu poświęconemu im życiu nadawały kierunek i przynosiły zadowolenie. Rodzice zawsze wiedzieli, czego chcą, lecz on w pełni świadomie gardził idącym z tym w parze wzmożonym zaangażowaniem. Jednak w chwilach słabości czuł, że w takim życiu kryje się jakaś wyższa, samowystarczalna, lecz niedostępna mu mądrość. Z czego żyli i dla czego żyli – w przypadku rodziców, krewnych, znajomych było to jedno i to samo. Jemu zaś owo z czego i dla czego, przyczyna i cel, początek i koniec, rozjeżdżały się w nieszczęsnym, trwającym całe życie szpagacie.
„Dziennika nie porzucę już nigdy. Tu muszę się zahaczyć, gdyż mogę to zrobić tylko tutaj”16. Najwyższy czas o tym pomyśleć. Kiedy wreszcie późno wieczorem nastawał spokój, Kafka otwierał sekretne szuflady swojego biurka i wyciągał kilka czarnych albo brązowych zeszytów in octavo. Jeśli było zbyt zimno, zanosił zeszyty, obsadkę i słoiczek z czarnym atramentem do pokoju stołowego, gdzie gasnący żar dawał jeszcze trochę ciepła, a ciszę przerywały jedynie kanarki, które poruszały się pod chustą, oraz ciężki, przeładowany zdobieniami zegar królujący na kredensie. Od czasu do czasu słychać było przytłumiony hałas windy, ale bardzo rzadko ktoś wracał o tak późnej porze do domu, bo brama była już dawno zamknięta, więc każdy, kto chciał jeszcze wejść albo wyjść, musiał dzwonić do dozorcy. On jeden miał klucz do bramy i za jej otwarcie trzeba mu było płacić sześć halerzy.
Wędrując wzrokiem po pokoju stołowym, Kafka nieuchronnie napotykał regał z książkami: nieme przypomnienie, że pisarstwo ma coś wspólnego z publikowaniem i że nie można pisać, nie czytając. Niemal wszystkie stojące tam w rzędach tomy należały do niego. W jego pokoju znajdowała się szafa na ubrania, więc nie było już miejsca na Kasten („skrzynię”, jak mówili Austriacy). Ale on nie był kolekcjonerem i nie potrzebował wiele przestrzeni. Stały tam dzieła kilku niemieckich klasyków, wśród nich Goethe, Kleist, Hebbel, Grillparzer, poza tym Flaubert, Dostojewski i Strindberg, dzienniki i biografie bez widocznego porządku, kilka dzieł filozoficznych i prawniczych z lat studiów, przewodniki turystyczne, może kilka książek dla młodzieży i kilka zielonych tomików z serii „Schaffsteins Grüne Bändchen” o przygodach w egzotycznych krainach. I oczywiście nieliczne utwory przyjaciół, egzemplarze z dedykacjami: „Drogiemu doktorowi Franzowi Kafce” albo „Franzowi”, w zależności kto był ofiarodawcą.
Dziwne, że na grzbiecie żadnej z nich nie było jego nazwiska. Odkąd sięgał pamięcią, otaczały go ceratowe zeszyty, i nie było miejsca, w którym czułby się bardziej u siebie niż tutaj, gdzie zmysły rejestrowały wyłącznie ślad atramentu i ciche skrobanie pióra. Zdawało mu się, że tego barwnego, płynnego stanu unoszenia się w przestrzeni niepodobna uświadczyć w nieruchomym, wydrukowanym tekście, który jest tylko kopią. Wiele trudu włożył i wiele czasu poświęcił, zanim zrozumiał, co znaczy zobaczyć swój tekst w druku. Do tej pory jedynie nielicznym czytelnikom, i bardzo rzadko, dane było rzucić okiem na to wiecznie wysychające źródło, warte dlań każdej ofiary, chociaż sam nie potrafił powiedzieć, co mu z tego „wychodzi”. Pisał, ale nie „tworzył”, więcej skreślał i niszczył, niż zachowywał. Z gęstej pajęczyny notatek wyłoniło się zaledwie kilka próz, ale ani próbki, które ukazały się w „Hyperionie”, ani zabawny Opis walki nie spotkały się nawet z najsłabszym odzewem. Przygotowań do ślubu na wsi [w oryg. „wesela”], kolejnego opowiadania, które po kilku podejściach wyschło w środku zdania, nie dałoby się „spożytkować” choćby fragmentarycznie, nie mówiąc o świeższym niepowodzeniu, czyli rozpoczętej wiosną 1911 roku i przerwanej po kilku stronach prozie Świat miejski, gdzie występuje hałaśliwy ojciec, którego postać zasłania całe okno, a syn, lekkoduch prowadzący „łajdackie życie”, od dziesięciu lat próbuje obronić doktorat... nie, pogrążanie się w fantazjach o klęsce byłoby trudne do zniesienia akurat teraz, w samym środku kłótni o fabrykę azbestu.
To była „praca” Kafki, to były „rzeczy” znaczące dla niego o wiele więcej niż wszystko, co żywe. „Tu muszę się zahaczyć”, zaklinał sam siebie, i owo „muszę” miało się powtarzać w jego życiu nieskończenie wiele razy. Pisać listy do redaktorów, czytać „szczotki”, pomstować na błędy w druku, dziękować za parę koron honorarium, recenzować i być recenzowanym – wszystko to była gra z regułami, raz obowiązującymi, a innym razem nie, gra z twarzami, które pojawiały się i znikały. Ten przymus był dla niego wzmocnieniem, wielką pociechą, zarazem jednak niesamowitym, bezimiennym prawem, tworzącym się z wolna w jeszcze niejasnej postaci i grożącym, że wszystko pogrzebie. „Ustawicznie mam w uszach wołanie”, zanotował ledwie trzy dni później. „Gdybyś przybył tu, niewidzialny sądzie!” Wołanie to niebawem zostało wysłuchane.
...niekiedy najtrudniejsze jest życie,
które nie traktuje o niczym.
KIERKEGAARD, STADIER PAA LIVETS VEI
Franz Kafka, stary kawaler literatury światowej. Nikt, nawet najbardziej oświecony czytelnik, nie umie go sobie wyobrazić u boku „pani doktorowej Kafkowej”, a obrazu siwowłosej głowy rodziny, u której stóp bawią się wnuczęta, nie da się pogodzić z tą szczupłą, uśmiechającą się z zakłopotaniem, wcześnie rozkwitłą i wcześnie gasnącą postacią o nazwisku Kafka. Kafka jako oficer, jako radca dworu, jako laureat Nagrody Nobla – nawet takie fantazje wydają się bardziej prawdopodobne.
Są ku temu prawdziwe i fałszywe powody. Do fałszywych zalicza się z pewnością projekcja wygórowanych wymagań estetycznych i moralnych Kafki na rzeczywiste, przeżywane życie – wymagań podciąganych raz po raz pod wieloznaczne pojęcie „czystości”. Choć Kafka nie był znowu taki niewinny, czysty, pozbawiony pragnień cielesnych ani też neutralny seksualnie. Gdy studiował na uniwersytecie, miał nie mniej przygód erotycznych niż inni mężczyźni w jego wieku, świetnie znany był mu też półświatek praskich winiarni i burdeli kryjących się często pod ich szyldem. Fakt, że odwiedzał tego rodzaju przybytki, zaskoczyłby może jego siostry, ale nie rodziców, którym „normalny” syn byłby milszy niż asceta. „Zetrzeć sobie rogi”, jak brzmiał popularny eufemizm, stanowiło czynność przyjmowaną wzruszeniem ramion, a nawet społecznie pożądaną w określonej fazie życia mężczyzny. Dzięki temu można było uniknąć – a przynajmniej mieć na to nadzieję – nadmiernego udziału żądzy w odpowiedzialnym biznesie, jakim było zawarcie małżeństwa. To, że Kafka zrezygnował ze sprawdzonych strategii życiowych i chciał poślubić upragnioną kobietę, zamiast studzić pożądanie „u dziwki”, ojciec zarzucał mu w późniejszych latach, i to w obecności matki.
Wizyty w burdelach nie uchodziły wśród przyjaciół za coś zdrożnego. W czasach, kiedy nawet najbardziej przelotny związek seksualny groził zaręczynami albo skandalem, żaden młody kawaler nie musiał się tłumaczyć, że woli korzystać z usług prostytutek. Sam Kafka, u którego łatwo było wywołać poczucie wstydu, nie widział nic złego w odwiedzaniu wraz z Maxem Brodem domów uciech w Pradze, Mediolanie czy Paryżu. Było to bardziej ekscytujące, a moralnie nie bardziej naganne niż jakikolwiek inny rodzaj „taniej” rozrywki.
Oczywiście zasada „wszystko w swoim czasie” obowiązywała również w zliberalizowanym otoczeniu Kafki. Ale choć jego przyjaciele nie tracili czasu na tego rodzaju refleksje, wszyscy mieli bolesną świadomość, że to stan przejściowy i że przyjdzie moment, kiedy będą musieli podjąć inny rodzaj kontaktów seksualnych. Nawet Max Brod, otwarcie promiskuityczny, nie potrafiłby sobie wyobrazić, że w wieku czterdziestu czy pięćdziesięciu lat nadal spędza noce w winiarniach, mając na kolanach opłaconą „dziewczynkę”, a przy sąsiednim stoliku widząc kilku roześmianych gimnazjalistów. Nie było przykro patrzeć na właściciela domu uciech; przykro było patrzeć na starzejącego się kawalera, który potrzebował wizyty w tym domu. I chociaż Brod obawiał się erotycznych ograniczeń w małżeństwie, to jednak zamierzał pewnego dnia powściągnąć swoje żądze.
Podobnie wyglądały perspektywy innego bliskiego przyjaciela, bibliotekarza Felixa Weltscha, który często spotykał się z Brodem, aby czytać teksty filozoficzne (w czym niekiedy uczestniczył Kafka, rzadko jednak dzielił się swoimi przemyśleniami). Weltsch, o rok młodszy od Franza, dwukrotnie doktoryzowany, był starym kawalerem, choć z neurotyczną zapalczywością usiłował zmienić ten stan rzeczy. Od lat cierpiał wskutek pewnego związku, którego wzloty i upadki skrupulatnie protokołował i którego zakończenia obawiał się bardziej jako klęski moralnej niż emocjonalnej. „Trzeba chcieć niemożliwego”, odpowiadał na – trafne skądinąd – uwagi przyjaciół, że wybrał ścieżkę życiową, która nieuchronnie prowadzi do upiornie konfliktowego małżeństwa. Weltsch zbierał listy miłosne, kopie listów oraz stenograficzne notatki z rozmów, porządkował je i wiązał niczym akta sądowe, a nawet czytał Kafce i Brodowi. I chociaż nie znamy zakończenia tej nieszczęsnej historii, nietrudno się domyślić, że z powodu obsesyjności Weltscha sens tego przedsięwzięcia zniknął mu z pola widzenia. Otrzymywał jedynie chudą pensję, nie miał szans na awans i nigdy nie zdołałby wyżyć z publikowania swoich pism filozoficznych – już na pierwszy rzut oka widać było, że wpadł w pułapkę. Jednak sarkastyczne poczucie humoru Weltscha skutecznie odwracało uwagę od jego trudnej sytuacji. Dopiero kiedy Weltsch podjął decyzję o ożenku, Kafka z przerażeniem przejrzał się w tym lustrze.
Brod z kolei miał chaotyczne życie miłosne, które obfitowało w większe rozkosze, ale w gruncie rzeczy i on trwał w zawieszeniu. Z łatwością mógłby się ożenić, lecz wzdragał się przed ową koniecznością. Próbował zagłuszyć te myśli, oddając się życiowym i zawodowym aktywnościom. Do tego był niepoprawnym kobieciarzem, przy którym nawet służące nie mogły się czuć bezpieczne. Raz po raz przynosiło to teatralne wręcz komplikacje. Nie tylko dlatego, że – mimo licznych romansów – Brod był chorobliwie zazdrosny, lecz także ze względu na małomiasteczkową przejrzystość życia w Pradze, gdzie nie dało się uniknąć niepożądanych spotkań. Brod, podobnie jak Kafka, mieszkał jeszcze z rodzicami, ale na potrzeby podbojów seksualnych miał wynajęty pokój (chętnie z niego korzystał także jego brat Otto), a zatem, w przeciwieństwie do Kafki, dysponował prywatnym kącikiem, gdzie nie sięgał wzrok rodziny. W zapiskach jawi się jako człowiek rozdarty między rozkoszą, nienawiścią, sentymentalną drażliwością i pobudzeniem, które to uczucia mogły rozgorzeć zarówno wskutek odmowy pocałunku, jak i oporu wobec dalej idącej propozycji. Nie wolno też zapominać o nieustannym lęku przed ciążą, który każde „przeżycie” czynił grą o wysokim ryzyku, jednocześnie wzmagając podniecenie.
A jednak i Brod pośród wszystkich tych zawirowań miał – nie inaczej niż nieszczęsny Weltsch – sprecyzowany plan na życie erotyczne: romans z głodną wiedzy i młodą Elsą Taussig, która chodziła na koncerty muzyki klasycznej, uczyła się języków obcych, marzyła o studiach uniwersyteckich, a nawet podejmowała własne próby literackie. Jedynie w odniesieniu do Taussig Brod wypowiada raz po raz słowo „ślub”, chociaż nie wiadomo, czemu akurat ona miałaby zasługiwać na ten przywilej. Uczucia, jakie do niej żywił, były tak samo chwiejne jak wobec wszystkich innych kobiet: śledził ją zazdrośnie, ale dawał się przejednać, gdy Elsa włożyła dla niego nową wiosenną sukienkę, spędzał z nią szczęśliwe godziny „w pokoju”, a nazajutrz uważał ją za nudną, bladą i wychudzoną. Raz zachwycały go jej sceniczne pomysły – jego humorystyczne opowiadanie Aus einer Nähschule (Z życia szkoły krawieckiej) oparte jest na przeżyciach Taussig – innym razem złościły go jej nawracające stany melancholii. Kiedy wygłaszała uwagi na temat jego utworów, twierdził, że są całkiem bez sensu, a gdy pewnego dnia przyznała się, że nie potrafi nawiązać „naturalnej rozmowy” z Kafką, uznał to za dziecinadę. Miał jednak na względzie projekt o nazwie małżeństwo, który narzucała powszechna logika. A zatem i Brod, twórca lirycznych erotyków, uważał za oczywisty obowiązek, by przedłożyć w domu oświadczenie o finansowej sytuacji wybranki oraz jej zdjęcie.
Kafka śledził te poczynania jako życzliwy widz i doradca, nie poszedł jednak w ślady Weltscha ani Broda. Zrozumiał, że swobody będące przywilejem stanu kawalerskiego podlegają stałej samokontroli – jak w przypadku studentów prawa, którym nawet w chwili najdzikszych pijackich ekscesów nie przyszłoby do głowy kwestionować sensu egzaminu państwowego. Wszystko w swoim czasie. Niemniej Kafkę dręczyły wątpliwości. Oczywiście, z punktu widzenia społeczeństwa i rodziny małżeństwo to „egzamin”, i kiedyś trzeba będzie go zdać. Z drugiej strony małżeństwo wymagało określonych zasobów psychicznych. Czy zdałby ten egzamin? Doświadczenia minionych lat wskazywały, że nie w tym leży jego siła. Jeszcze nigdy nie udał mu się dłuższy związek z kobietą. Mógł tylko podziwiać erotyczne dokonania Broda, choć do końca ich nie rozumiał. Nie znał jeszcze męki zazdrośnika, która popycha do niegodnych pomówień i sprawia, że do człowieka nie docierają żadne argumenty. Czy była to wrodzona niemożność? Niewykluczone. Ale kiedy próbował sam to sobie wyjaśnić, czuł, że wcale go do tego nie ciągnie. Inni poruszali się po wytyczonym wcześniej łuku. On patrzył w jeden punkt.
Można we mnie stwierdzić zupełnie wyraźnie koncentrację w kierunku pisania. Skoro tylko ustrój mój uświadomił sobie, że pisanie jest najpłodniejszą dążnością mojej istoty, wszystko skoncentrowało swój napór w tym kierunku, zostawiając odłogiem wszelkie zdolności zwrócone ku rozkoszom płci, jedzenia, picia, filozoficznych rozważań, a w pierwszej mierze muzyki. Wychudłem w dziedzinie tych wszystkich popędów. Było to potrzebne, gdyż wszystkie moje siły razem były tak nikłe, że tylko skupione mogły jako tako służyć pisaniu. Celu tego nie odkryłem oczywiście w sposób samodzielny i świadomy; znalazł się sam i obecnie napotyka przeszkody tylko ze strony biura, w tym jednak wypadku zasadnicze. W każdym bądź razie nie wolno mi opłakiwać faktu, że nie mogę znieść żadnej kochanki, że na miłości znam się dokładnie tyle co na muzyce i muszę zadowalać się najbardziej powierzchownymi, przelotnymi wrażeniami [...]1.
Kafka zanotował to na początku 1912 roku – typowy dla niego bilans sporządzany zawsze na przełomie lat. Nie ma mowy o małżeństwie, seksualność jawi się tu jako jeden z wielu popędów. To jego program życiowy, po raz pierwszy sformułowany tak precyzyjnie, zarazem zalążek wewnętrznego mitu, który będzie stanowił jego ostoję i który Kafka będzie konsekwentnie rozwijał. To nie on sam podejmuje decyzję, to jego „ustrój”, a więc konstytucja, coś niezmiennego. Decyzja zapadła już wcześniej, Kafka tylko ją tu powtarza, niejako odczytuje, wyraźnie dumny z postanowienia, by bez skargi ponosić wymagane ofiary.