Kameleony - Jørgen Jæger - ebook + audiobook

Kameleony ebook i audiobook

Jørgen Jæger

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ole Vik i Hilde Ramnes jadą właśnie na lotnisko na swoje pierwsze wspólne wakacje. Docierają zaledwie do Borg, gdzie stają się świadkami napadu na bank. Wszystko się wali. Złodziej zmusza Hilde, by razem z nim opuściła miejsce zdarzenia. W całym tym zamieszaniu policja traci cenny czas, zanim odkryje, że dokonano również porwania. W końcu zabierają się za poszukiwania, ale na próżno. Okolicą wstrząsa fala kolejnych napadów na banki, aż w końcu dochodzi do brutalnego zabójstwa dwóch osób. 

W tym czasie Ole musi się zmagać z wewnętrznymi problemami w policji. Nie wie już, komu można zaufać. A za kulisami czai się cyniczny przestępca, który pociąga za sznurki – prawdziwy kameleon.

Jørgen Jæger to chwalony przez krytyków norweski autor kryminałów. „Kameleony” są drugim tomem serii powieści kryminalnych, w których śledztwo prowadzi lensman Ole Vik.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 322

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 34 min

Oceny
4,0 (47 ocen)
15
22
6
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: Kameleonene

Przekład z języka norweskiego: Iwona Zimnicka

Copyright © Jørgen Jæger, 2022

This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022

Projekt graficzny okładki: Imperiet

Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska

Korekta: Joanna Kłos

ISBN 978-87-0234-967-2

Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.

Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S | Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K

www.gyldendal.dk

www.wordaudio.se

Serdeczne podziękowania dla lensmana1 Haralda Andersena z Urzędu Lensmana w Laksevåg i śledczego Edvina Melinga Hansena z Posterunku Policji w Fana, moich pełnych entuzjazmu konsultantów kwestii policyjnych.

 

 

_______________

1 Lensman – do roku 2021 w Norwegii szef okręgu policyjnego pierwszego szczebla, pełniący obowiązki szefa policji i wykonujący pewne zadania administracyjne (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

ROZDZIAŁ 1

W jeden z pierwszych marcowych dni pewien mężczyzna i pewna kobieta umówili się na randkę w pokoju 207 w motelu U Daga. Nie przejmowali się rytmicznym skrzypieniem łóżka ani tym, że ich miłosne jęki słychać w sąsiednich pokojach i w korytarzu. Gdy wreszcie orgazm zalał ich niczym fale ciepłego morza, wczepili się w siebie, jakby błagali, aby ta chwila trwała wiecznie.

W zasłoniętej wnęce za lustrem weneckim z cichym szumem pracowała cyfrowa kamera wideo. Na dole recepcjonista – łysy, gruby mężczyzna – wygłodniałym wzrokiem wpatrywał się w obraz widoczny na monitorze komputera.

***

W piątek 20 kwietnia o godzinie 14.25 doszło do napadu na szacowny Bank Oszczędnościowy w Borgu przy Skogveien.

Jedynie kasjerka wiedziała, co się dzieje. Wiekowa sala obsługi z marmurową posadzką, wykończona ciemnym szlachetnym drewnem, budziła respekt duchem dawnych czasów, lecz nie wywarła wielkiego wrażenia na bandycie, niechlujnie ubranym mężczyźnie o znękanej twarzy, z gęstą brodą i rozwichrzonymi włosami, który bez słowa podsunął kasjerce kartkę po mahoniowym kontuarze i czekał.

Kobieta w okienku chwyciła kartkę, życzliwie spojrzała na mężczyznę i uśmiechnęła się przyjaźnie, jak do każdego klienta. Uśmiech jednak zamarł jej na ustach, gdy popatrzyła prosto w śmiertelnie poważną twarz i oczy o malusieńkich źrenicach.

Niepewnie spuściła wzrok i przeczytała:

„To napad! Mam pistolet i będę strzelał, jeśli uruchomisz alarm. Połóż wszystkie banknoty na ladzie. NATYCHMIAST!”

Kasjerka podniosła wzrok, jakby chciała się upewnić, czy wiadomość na kartce jest serio. Od spojrzenia rabusia przeniknął ją dreszcz, spostrzegła też, że mężczyźnie występuje pot na czoło. Wciąż się nie odzywając, gwałtownym ruchem położył na kontuarze sakwę rowerową, nieustannie wpatrując się w kasjerkę. Wyraźnie znać było po nim zdenerwowanie.

Przez głowę kobiety przebiegało tysiąc myśli naraz. Przecież stale jej powtarzano: „Zdenerwowani bandyci mogą być śmiertelnie niebezpieczni! Należy zachować spokój – słuchać poleceń, nie prowokować, nie silić się na bohaterstwo, nie używać przycisku alarmowego, jeżeli jest choćby cień zagrożenia, że bandyta to zauważy. Należy obserwować, starać się zapamiętać rysopis…”

Kasjerka postąpiła więc tak, jak ją uczono. Spokojnymi ruchami zaczęła wyjmować paczki banknotów, które kładła na kontuarze i podsuwała bandycie. On zgarniał je drżącymi rękami i chował do sakwy. Potem się wyprostował, zabrał wcześniej podaną kasjerce kartkę i schował ją do kieszeni. Z torbą pod pachą szybko przeszedł po marmurowej posadzce i zniknął za wielkimi obrotowymi drzwiami.

W momencie, gdy kasjerka wcisnęła przycisk alarmowy i podniosła krzyk, jeszcze przez moment mignął jej w oknie rabuś wskakujący na rower i błyskawicznie znikający za rogiem.

Całe zdarzenie nie trwało nawet dwóch minut.

W tym samym momencie lensman Ole Vik w wyjątkowo dobrym nastroju, nucąc pod nosem, wszedł na przejście dla pieszych, biorąc kurs na obrabowany właśnie bank. Radość i energia lensmana nie były niczym dziwnym, ponieważ właśnie wybierał się na tygodniowy urlop na południe Europy, w dodatku z najwspanialszą na świecie towarzyszką podróży, Hilde – trenerką psów, zarazem właścicielką niewielkiego gospodarstwa, gdzie również hodowała psy. On miał ponad pięćdziesiąt lat, ona około czterdziestu, Ole był więc dumny, że zdobył serce tej atrakcyjnej, wysportowanej kobiety, chociaż trzeba przyznać, że przez pewien czas różnica wieku między nimi przyprawiała go o wyrzuty sumienia. Ale wyrzuty sumienia z takiego czy innego powodu miał w zasadzie stale, były w pewnym sensie nieodłącznym elementem natury tego potężnie zbudowanego mężczyzny, z czego sam boleśnie zdawał sobie sprawę. A ponieważ uznał to za jeden z punktów na swojej liście zachowań do poprawy, to po okresie namysłu stwierdził, że piętnaście lat różnicy wieku jest akurat w sam raz.

Z Hilde znali się już cztery miesiące. Zaiskrzyło między nimi od pierwszej chwili, ale nie mieli zbyt wiele czasu dla siebie, ponieważ Ole pracował niemal przez całą dobę na okrągło. Miał wyrzuty sumienia również z tego powodu i zrozumiał, że musi coś z tym zrobić, aby ten związek nie przepadł. Teraz oboje cieszyli się z perspektywy pielęgnowania wschodzącej miłości w idyllicznym otoczeniu greckiego miasteczka Parga, jak najdalej od pochłaniających siły i czas obowiązków lensmana.

Zaparkowali samochód koło banku niemal pod wpływem impulsu, zobaczywszy go przy ulicy, a nie przyszło im do głowy, że przecież mogą wymienić korony na euro na lotnisku Gardermoen. Decyzja jednak już zapadła. Zapewne wielkie nadzieje wiązane z wyjazdem wprawiły Olego w roztargnienie, bo w chwili gdy z krzaczastą brodą i rozwichrzonymi na wietrze włosami szybkim krokiem przechodził przez ulicę, uświadomił sobie, że zostawił portfel w samochodzie.

Zatrzymał się i spojrzał na zegarek: 14.27. Samolot na Gardermoen odlatywał z lotniska w Borgu o 16.10. „Do licha, nie mam na to czasu”, pomyślał. Gwałtownym ruchem obrócił się na pięcie i… wszedł wprost na pas, którym jechał rabuś, z całej siły naciskając na pedały. Rower uderzył potężnego lensmana w bok, przewracając go, a rowerzysta przeleciał przez kierownicę i upadł na ziemię, w dodatku przygnieciony rowerem.

Dopiero po chwili obaj otrząsnęli się z szoku. Rowerzysta uwolnił się od roweru i wstał pierwszy. Sakwa leżała na chodniku, a część jej zawartości się rozsypała. Mężczyzna zaczął gorączkowo zgarniać pieniądze do torby.

– Cholerny idiota! – warknął na Olego, który dźwigał się na nogi.

– Przepraszam, naprawdę przepraszam. – Lensmanowi było szczerze przykro. – Potłukł się pan? – Wyprostował się i zaczął otrzepywać się z kurzu.

– Gówno cię to obchodzi! Spadaj!

Zaskoczony tak gwałtowną reakcją Ole przyjrzał się rowerzyście uważniej i już chciał mu pomóc, kiedy zorientował się, że tym, co ów mężczyzna usiłuje pozbierać, są banknoty. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Olemu kłębiły się w głowie szczegóły: nienaturalnie małe źrenice – broda – rozczochrane włosy – banknoty…

Wreszcie uświadomił sobie powagę sytuacji. Oto najprawdopodobniej stanął twarzą w twarz z „rabusiem rowerzystą”, człowiekiem, którego ścigała policja z całego okręgu, lecz nikt nie potrafił go zidentyfikować, mimo nagrań z monitoringu. Z mężczyzną, który dwa tygodnie wcześniej obrabował filię Banku Oszczędnościowego w Borgu przy Elvebakken, a następnie zniknął bez śladu, odjeżdżając na rowerze. Najwyraźniej znów zaatakował, tym razem tutaj, w filii banku przy Skogveien.

Rabuś musiał czytać mu w myślach. Niezdarnym ruchem sięgnął do kieszeni po pistolet i wycelował w Olego. Ręce trzęsły mu się niekontrolowanie.

– Ogłuchłeś?

– Ależ nie, nie! – Ole uniósł ręce, aby zasygnalizować, że nie zamierza się sprzeciwiać. „Co mam robić?” – przemknęło mu przez głowę. „Muszę wracać do Hilde”. Rozejrzał się szybko. „Nie, do diabła, to się nie uda! Facet zagradza mi drogę, najwyraźniej jest pod wpływem narkotyków, może zachować się nieobliczalnie. Nie wolno mi go prowokować”.

Szybko cofnął się o kilka kroków, przebiegł przez ulicę i schował się za wiatą przystankową.

Ostrożnie zza niej wyjrzał. Ulica nagle się wyludniła, ale rabuś ciągle znajdował się na środku jezdni. Stał pochylony nad rowerem, ewidentnie uszkodzonym, i miotał wiązanki przekleństw. W tej samej chwili Ole usłyszał podniesione głosy dochodzące od strony banku. Zza węgła wybiegł mężczyzna, który wymachując rękami, wołał:

– Zatrzymać go! Łapać złodzieja!

„O Boże, jak można być takim głupim!” Ole wyskoczył ze swojej kryjówki.

– Proszę odejść! – krzyknął. – On ma broń!

Ale ostrzeżenie padło za późno.

Rabuś najpierw się wyprostował i przez chwilę jak sparaliżowany wpatrywał się w mężczyznę, jakby się zastanawiał, czy ten człowiek jest prawdziwy, czy też tylko mu się przywidział. W końcu uniósł pistolet i wycelował.

– Spadaj! – zawył falsetem.

Dłonie drżały mu tak, że broń musiał trzymać w obu rękach.

Potem rozległ się huk.

Mężczyzna rozłożył ręce i runął na ziemię, jakby w ciągu setnej części sekundy ktoś odciął mu dopływ prądu. Ole kątem oka dostrzegł, że bandyta kieruje pistolet w jego stronę, więc czym prędzej ukrył się za wiatą.

„Ten gość jest prawie nieprzytomny”, pomyślał. „Niemożliwe, żeby miał tyle szczęścia i celnie strzelił jeszcze raz”.

Ledwie dokończył tę myśl, a już ponownie rozległ się huk wystrzału i okazało się, że Ole miał rację. Kula trafiła w wiatę, mijając go o metr, i odbiła się rykoszetem. Potem zapadła cisza.

Ole wyjrzał ostrożnie. Rabuś znów pogrzebał przy rowerze, ale zaraz się poddał. Rzucił go na ziemię i zaczął się rozglądać. Ewidentnie podjął jakąś decyzję. Z sakwą w jednej ręce i pistoletem w drugiej ruszył truchtem po chodniku – prosto do toyoty hiace należącej do Hilde.

Olemu zamarło serce w piersi. Zerwał się i chwiejnie wyszedł na jezdnię akurat w porę, by zobaczyć, jak złodziej szarpnięciem otwiera drzwiczki po stronie pasażera i siada obok Hilde. Ole czuł pulsowanie krwi w uszach. Nie mógł zatrzymać bandyty. Ten człowiek miał broń i był czymś odurzony, najpewniej amfetaminą, a zatem był nieobliczalny i stanowił śmiertelne zagrożenie.

Minęło kilka sekund, potem rozległ się odgłos uruchamianego silnika toyoty i moment później auto nierównymi szarpnięciami wyjechało z parkingu.

Gdy mijało Olego, przed oczami mignęła mu wykrzywiona twarz Hilde, której bandyta przyciskał pistolet do skroni tak mocno, że aż musiała przechylić głowę.

Ole Vik był doświadczonym policjantem, który wiele potrafił wytrzymać, ale ta sprawa miała charakter osobisty. Hilde wybudziła go z zimowego snu, dzięki niej znów poczuł radość życia. Teraz widok jej wystraszonych oczu wypalił mu się na siatkówce.

Jeszcze nigdy nie czuł się tak bezsilny.

ROZDZIAŁ 2

Kiedy otworzyły się drzwiczki samochodu, Hilde drgnęła przestraszona. Początkowo sądziła, że to Ole wraca, ale bardzo się rozczarowała. Z odtwarzacza CD głośno grała muzyka, dlatego Hilde wcześniej nie zauważyła nic niezwykłego, a kiedy usłyszała huk, pomyślała, że to pewnie jakaś uszkodzona rura wydechowa. Teraz jej zdumione spojrzenie przesunęło się z wyrażającej desperację twarzy bandyty na broń, którą trzymał w ręku.

„Pistolet? Nie może być prawdziwy”, pomyślała. „To oczywiście tylko zabawka, dziwaczny żart”. Uśmiechnęła się niepewnie.

Chwilę później uśmiech zmienił się w grymas. Rabuś wskoczył na siedzenie obok niej i przycisnął jej pistolet do skroni.

– Wyłącz tę pieprzoną muzykę! – Bez powodzenia sam próbował ściszyć odtwarzacz, desperacko rozglądając się dokoła. – Jedź! Jedź! – wrzasnął. – Cholera, wyłącz to gówno, mówiłem!

„Boże, ten facet to jakiś szaleniec!” Przez głowę Hilde przeleciało tysiąc myśli, kiedy ostrożnie sięgnęła do włącznika odtwarzacza. Bandyta obrócił się w jej stronę i jeszcze wcisnął pistolet w jej skroń.

– Głucha jesteś, babo?! – wrzasnął. – Jedź, powiedziałem! Ruszaj, do jasnej cholery!

Hilde wykonała polecenie, ale w piersi poczuła ukłucie strachu. Kiedy wyjechali na ulicę, zauważyła rower na przejściu dla pieszych i mężczyznę leżącego nieruchomo na chodniku. Nieco dalej dostrzegła Olego z rozwianymi włosami, wpatrującego się w nią i w jej samochód. Odczytała rozpacz malującą się na jego twarzy, ale nic nie mogła pojąć. „Co się stało? Dlaczego ten człowiek tam leży? Czyżby nie żył? Czy ten szaleniec go zastrzelił?” Powoli docierała do niej powaga sytuacji. „Boże, w takim razie może zastrzelić i mnie. Wygląda przecież na kompletnego wariata!” To był prawdziwy szok, nieznośny kontrast. W jednej chwili tyle radości i nadziei, a w następnej ten dramat.

Płacz ścisnął ją za gardło.

„Muszę robić to, co mi każe”, pomyślała. „Ulegać mu we wszystkim. Może wtedy mnie nie zabije”. Zrozpaczona starała się panować nad samochodem. Nie miała odwagi otworzyć ust, za nic na świecie.

Kiedy toyota Hilde zniknęła Olemu z oczu, podbiegł do człowieka, do którego strzelił rabuś. Mężczyzna leżał na plecach z rękami rozrzuconymi na boki, oczy miał szeroko otwarte, nieruchome, twarz stężałą. Spod ciała wypływał wąski strumyczek krwi i zbierał się w kałużę na chodniku. Ten człowiek nie żył, nie dało się już mu pomóc.

Ulicą powoli nadjechał szary samochód dostawczy. Ole zareagował odruchowo, zdecydowanym krokiem wyszedł na jezdnię. Stanął na drodze nadjeżdżającego samochodu i zamachał rękami.

Kierowca zatrzymał się niepewnie i z wahaniem opuścił szybę w oknie.

– Wypadek? – Ruchem głowy wskazał na chodnik i leżącego mężczyznę. Wokół już zaczęli gromadzić się ludzie.

– Nie, napad – odparł Ole swoim mocnym głosem. – Jestem policjantem i potrzebuję pańskiego samochodu. To sytuacja wyższej konieczności, więc bardzo proszę opuścić pojazd.

– Policja? – Kierowca przyjrzał mu się z niedowierzaniem. – A może się pan… hm… wylegitymować?

– Nie. – Ole nie miał czasu na wyjaśnienia. Myślał jedynie o tym, że musi jechać za Hilde. Dogonić ją. Zapewnić jej bezpieczeństwo. Szybkim ruchem otworzył drzwiczki, obiema rękami chwycił kierowcę i wyciągnął go ze środka. – Przykro mi – powiedział, wciskając się za kierownicę. – Później wszystko wyjaśnię.

Zamknął drzwi, wrzucił bieg i wystawił głowę przez okno.

– Kiedy przyjedzie policja, niech pan przekaże, że lensman Ole Vik podjął pościg! – zawołał, dodając gazu i puszczając sprzęgło.

Odjechał.

Po kilku ryzykownych manewrach wyprzedzenia w gęstniejącym popołudniowym ruchu Ole kilka minut później dogonił toyotę Hilde. Początkowo zdecydował, że będzie się trzymał za nią. Hilde, skoncentrowana na prowadzeniu samochodu, w ogóle go nie zauważyła, natomiast bandyta prędko się zorientował, że ktoś za nimi jedzie. Długo przyglądał się szarej furgonetce, w końcu drgnął, zaklął siarczyście i gorączkowymi ruchami zaczął opuszczać szybę. Kiedy się wychylił, mierząc z pistoletu do tyłu, Hilde dostrzegła Olego w lusterku i nagle zrozumiała, co się zaraz stanie. Zareagowała odruchowo: zjechała samochodem na bok i gwałtownie zahamowała.

W momencie gdy Ole także gwałtownie hamował, aby uniknąć zderzenia, huknął strzał. Kula – z całą pewnością przeznaczona dla lensmana – wbiła się w przednie prawe koło. Zapiszczały opony, furgonetką zarzuciło, odbiła się od jakiegoś zaparkowanego samochodu, wpadła na chodnik i uderzyła w mur. Odrzuciło ją z powrotem na drogę, zaczęła się obracać, aż w końcu dachowała na środku jezdni.

Hilde poczuła, że coś w niej pęka. Pochyliła się nad kierownicą, ręce położyła na głowie i zaczęła krzyczeć. Bandyta już moment później znów mierzył do niej z pistoletu.

– Jedź dalej! – wypluł z siebie. Zgniły oddech napastnika przyprawiał ją o mdłości.

– Nie dam rady! Wypuść mnie, proszę, nic nikomu nie powiem! – Szlochała gwałtownie. Odwróciła się, żeby zobaczyć, co z Olem, ale bandyta jej w tym przeszkodził, gwałtownie uderzając ją pistoletem w twarz.

– Jedź, powiedziałem! – Z ust toczyła mu się piana. Hilde poczuła ciepło krwi wypływającej na wargi.

Szalona jazda trwała. Hilde nie wiedziała, czy jedzie po lewej stronie drogi czy po prawej, czy przejeżdża na zielonym czy na czerwonym świetle.

„To nie może być prawda. Dobry Boże, dopomóż nam! Tak Cię proszę, pomóż!”

Przed oczami ciągle przesuwał jej się jak film obraz pokazujący, jak samochód z Olem za kierownicą uderza w mur, odbija się z powrotem na ulicę i rozbity zatrzymuje się na dachu. Z takiego wypadku nie da się wyjść cało.

ROZDZIAŁ 3

Druga połowa kwietnia była niezwykle słoneczna i ciepła, więc okolica zaczęła już się okrywać delikatnym zielonym woalem.

Borg, siedziba władz okręgu oraz komendy policji, był ze swoimi dwudziestoma tysiącami mieszkańców miastem średniej wielkości jak na warunki norweskie, a od Fjellberghavn, gdzie mieszkał i pracował lensman Ole Vik, dzieliła go mniej więcej godzina jazdy samochodem. Dominowały tu kominy fabryczne, dym i hałas z huty żelaza, ciągnące się niczym brudna ziejąca blizna w miejscu uważanym niegdyś za perłę natury.

Skogveien, przy której doszło do napadu, znajdowała się na skraju miasta, prawie przy samym lotnisku. Komisarz policji Petter Engh z Wydziału Kryminalnego przybył na miejsce zdarzenia za piętnaście trzecia, wraz ze swoim śledczym, sierżantem Thorem Hellemem. Czekający na wsparcie z komendy sierżant Yngve Holm powitał ich szybkim uniesieniem dłoni do czapki, któremu towarzyszyło uprzejme „dzień dobry”. Miejsce zdarzenia zostało już zabezpieczone przez Holma i jego ludzi, odgrodzone charakterystycznymi czerwono-białymi taśmami. Patrol z psem i trzy zespoły z Wydziału Porządkowego starały się nie dopuścić ciekawskich.

– Co mamy? – spytał krótko komisarz Engh.

Ci, którzy go dobrze znali, wiedzieli, że komisarz Engh potrafi być czarujący. Ale nie na służbie. W pracy zachowywał się jak typowy wytwór nowej polityki personalnej młodego autorytarnego komendanta Bergego, który w swoim zapale zreformowania okręgu wyznaczył surowe ramy zachowania funkcjonariuszom i funkcjonariuszkom na kierowniczych stanowiskach.

Holm uśmiechnął się przyjaźnie i zajrzał do notatnika.

– Taki sam schemat jak poprzednio. Mężczyzna z brodą i zaniedbanymi włosami napada na bank i ucieka na rowerze.

– Który leży tam – uzupełnił Thor Hellem. Był o parę lat starszym od szefa, niewysokim, pyzatym mężczyzną o rzedniejących włosach, z kilkoma kilogramami nadwagi zgromadzonymi zwłaszcza w pasie. Był w cywilu, podobnie jak komisarz – to przywilej zastrzeżony dla śledczych. Element wspólny dla wszystkich stanowiły słuchawka w uchu i cienki kabel prowadzący do kieszeni – łączność radiowa.

– Z jakiegoś powodu się przewrócił – wyjaśnił Holm. – Prawdopodobnie spanikowany strzelił i zabił klienta banku. – Badawczo powiódł wzrokiem po okolicy, jakby chciał się upewnić, że nic mu nie umknęło. – Na razie nie wszystko jest jasne, ale wygląda na to, że następnie rabuś ukradł szarą furgonetkę hyundai i nią uciekł. Już wszczęliśmy poszukiwania przez radio.

– No tak, słyszeliśmy po drodze.

– Właściciel tego samochodu stoi tam – wskazał Holm. – Bardzo zdenerwowany.

Engh popatrzył w tę samą stronę, w którą kierowało się spojrzenie kolegi. Kierowca furgonetki stał nieco dalej i rozmawiał z jednym z funkcjonariuszy, gwałtownie gestykulując.

Komisarz wyjął z kieszonki na piersi wykałaczkę i w zamyśleniu wsunął ją między zęby.

– Będę chciał z nim później porozmawiać. Jacyś inni świadkowie?

Wyczekująco spojrzał na kolegę, który przewracał kartki w notatniku. Engh nie znał zbyt dobrze sierżanta Holma, ale wiedział, że w komendzie nadano mu przezwisko Tyczka, co bardzo do niego pasowało. Był chudy i wysoki, musiał mieć blisko dwa metry wzrostu. Nikt nie wiedział o nim nic szczególnego, jedynie, że jest kawalerem i na imprezy towarzyskie policji zawsze przychodzi z jakąś nową panią. Ku zazdrości jednych i złości drugich.

Tyczka przerzucił strony do końca.

– Tylko dwóch, z tego co tu widzę. Na miejscu było sporo osób, ale zniknęły, gdy zaczęła się strzelanina.

– Trzeba będzie ich szukać za pośrednictwem mediów, prosić, żeby się zgłosili. A tych dwóch świadków chcę mieć na komendzie na formalnym przesłuchaniu jak najszybciej. Zanotowaliście ich nazwiska?

– Owszem.

– Co powiedzieli do tej pory?

Tyczka znów zajrzał do swoich notatek.

– Pierwszy świadek to mężczyzna. Widział, jak brodacz z rozczochranymi włosami wychodzi na jezdnię i zatrzymuje furgonetkę. Wyciągnął kierowcę z samochodu i błyskawicznie odjechał. Kierowca furgonetki poświadcza jego słowa.

– A ten drugi świadek?

– Starsza kobieta. Sprawiała wrażenie zdezorientowanej, ale ona też widziała rozczochranego brodacza, który biegł w stronę furgonetki, a następnie nią odjechał. Chociaż ona twierdzi, że ten samochód znajdował się po drugiej stronie drogi.

– Hm. Innymi słowy rozbieżne zeznania?

– No… – Tyczka znów przeszukiwał otoczenie wzrokiem.

„On ma przynajmniej dobry widok z góry” – pomyślał Engh. Mam nadzieję, że niedługo przestanie się rozglądać.

W końcu niecierpliwość zwyciężyła.

– No więc tak czy nie?

– No cóż… – Holm uśmiechnął się przepraszająco. – Trochę się nad tym zastanawiam. Oboje widzieli szary samochód dostawczy. Kierowca twierdzi, że skradziono mu hyundaia. Kobieta nie potrafiła rozpoznać marki, jak już mówiłem, jest stara i zdezorientowana. – Znów się zamyślił. – Wydaje mi się, że powinniśmy trzymać się raczej tego, co twierdzą ten mężczyzna i kierowca. Ich zeznania są zbieżne.

– Aha. Innymi słowy, jeden samochód, szary hyundai. – Engh przez chwilę pożuł wykałaczkę i w roztargnieniu przesunął ją z jednego kącika ust w drugi. – Czy jacyś świadkowie widzieli, jak to się stało, że rower się przewrócił?

Holm pokręcił głową.

– A sam moment zabójstwa?

– Tylko kobieta. Ale nie zauważyła niczego, dopóki nie padły strzały.

– Jest już patolog?

– Jedzie.

– A co z technikami?

– Też są w drodze.

– Dobrze, nie należy ich poganiać. Musimy powstrzymać tego szaleńca.

W radiu zaczęło szumieć i w słuchawkach, które policjanci mieli w uszach, rozległ się głos:

– Brawo trzy-dwa wzywa brawo trzy-pięć. W sprawie poszukiwanego szarego hyundaia dostawczego o numerze rejestracyjnym sierra dziewięć osiem siedem sześć: jesteśmy przy samochodzie. Leży na dachu na samym końcu Baneveien. Rozbił się mniej więcej kwadrans temu. Uznaliśmy to za zwykły wypadek drogowy, dopóki nie usłyszeliśmy komunikatu, że ten pojazd jest poszukiwany.

Engh wcisnął guzik nadawania.

– Brawo trzy-dwa, tu brawo dwa-jeden alfa. Znaleźliście pieniądze i broń?

– Brawo trzy-dwa odpowiada przecząco na oba pytania.

– Jaki jest stan kierowcy? – Engh zwolnił przycisk, żeby słuchać.

– Nieprzytomny i prawdopodobnie ciężko ranny. Karetka zawiozła go na izbę przyjęć szpitala w Borgu.

Engh zaklął w duchu.

– Został zidentyfikowany?

– Nie. Nie miał przy sobie żadnych dokumentów.

– Czy jest przy nim ktoś oprócz personelu medycznego?

– Nie.

Engh zakończył rozmowę i odwrócił się do Tyczki, w stresie przeczesując palcami włosy. Nagle uświadomił sobie, że zabójca prawdopodobnie leży w szpitalu przez nikogo niepilnowany. Ze zdenerwowania pot wystąpił mu na czoło.

– Natychmiast wysłać kogoś do pilnowania na izbę przyjęć! – nakazał gniewnie. – Na sygnale! Natychmiast! Personel szpitala może być zagrożony! – Grzbietem dłoni otarł pot z czoła i zorientował się, że ręka mu drży.

– Zajmę się tym. – Tyczka odszedł, a Engh odwrócił się do swojego kolegi śledczego.

– O rany, Thor, pomyśl, a jeśli ten gość się ocknie… – jęknął, próbując odsunąć od siebie obraz zdesperowanego uzbrojonego bandyty, atakującego bezbronnych lekarzy i pielęgniarki. – Okej – powiedział, jeszcze raz wycierając pot z czoła. – Działamy dalej. Spójrzmy na ofiarę.

Szybkim krokiem ruszył chodnikiem z sierżantem depczącym mu po piętach. Zatrzymał się przy denacie. Doświadczonemu śledczemu wystarczył jeden rzut oka – tak jak Olemu nieco ponad kwadrans wcześniej.

– Strzał prosto w serce – stwierdził. – Niech patolog się nim zajmie. – Stanął, rozglądając się, jakby szukał czegoś konkretnego, do czego mógłby się odnieść. – Nie podoba mi się, że sytuacja jest tak cholernie nieprzejrzysta – powiedział do sierżanta. – Złap Tyczkę. Niech przejmie dowodzenie na Baneveien. Jeśli pieniędzy i broni nie ma w samochodzie, to mogły zostać wyrzucone gdzieś po drodze. Niech zorganizuje poszukiwanie. I niech wszystkie lokalne rozgłośnie radiowe poinformują, że szukamy świadków. Musiało być więcej ludzi, którzy widzieli, co się stało, nie tylko te dwie osoby.

Thor Hellem kiwnął głową i odszedł.

Engh wypluł wykałaczkę, skrzywił się, wyjął nową i w zamyśleniu wsunął ją w zęby. Nagle na jego twarzy ukazał się wyraz zawstydzenia, gdy sobie uświadomił, co zrobił na obszarze, który czekał na skrupulatne badanie techników kryminalistycznych. Nachylił się, podniósł wykałaczkę i schował ją do kieszeni.

Wrócił Thor.

– Wiesz, czy ktoś już rozmawiał z ludźmi z banku? – spytał Petter.

– Tak, ale nikt oprócz kasjerki niczego nie widział.

– No a ten zastrzelony?

– Klient. Pobiegł za napastnikiem, przypuszczalnie z własnej inicjatywy.

Engh z rezygnacją pokręcił głową.

– Potrafisz pojąć, dlaczego ludzie nie używają mózgu? – Skrzywiony postukał się palcem wskazującym w skroń. – Jak można się w ten sposób bawić w bohatera…

– Masz rację – odparł Thor tak służalczo, że zapewne spodobałoby się to komendantowi Bergemu, gdyby to słyszał.

– No dobrze – ciągnął komisarz. – Z całą pewnością mamy do czynienia z seryjnym rabusiem, który wyspecjalizował się w napadach błyskawicznych. Zanim ktokolwiek zdąży zareagować, jest po wszystkim. Z tego co wiemy, gość może być Chińczykiem. Albo Jugosłowianinem. To… kameleon! – Rozłożył ręce i przewrócił oczami.

– Na pewno go zobaczymy na nagraniach z monitoringu – odparł sierżant.

– Właśnie tego nie zobaczymy. – Petter Engh posłał koledze karcące spojrzenie, jakby myślał: „Powinieneś lepiej kojarzyć”. Zaraz jednak uprzytomnił sobie, że Thor Hellem nie brał udziału w śledztwie dotyczącym poprzedniego napadu, i odsłonił białe jak kreda zęby w uśmiechu, po czym wyjaśnił: – Liczę się z tym, że nagrania nie mają żadnej wartości, bo gość przypuszczalnie jest zamaskowany. Tak było ostatnio i zapewne teraz też się tak okaże. Wspomnisz moje słowa.

Odwrócił się, wypatrując kierowcy samochodu dostawczego. Zauważył go nieco dalej.

– No i jeszcze ten tam. Pogadam z nim teraz.

Kierowca był otyłym mężczyzną z długimi wystrzępionymi włosami, podwiniętymi do góry wąsami i gorączkowymi rumieńcami na okrągłych policzkach. Engh przedstawił się, podając mu rękę.

– Jensen – odwzajemnił się kierowca, potrząsając dłonią komisarza. – Olav Jensen. Olav Preben Jensen.

Petter Engh wyjaśnił, że kieruje śledztwem, po czym rozpoczął rozmowę, upewniwszy się najpierw, czy kierowca dobrze się czuje.

– Pan już rozmawiał z naszymi ludźmi i podał dane osobowe?

– Tak, tak, pewnie.

– Bardzo dobrze. – Petter Engh uśmiechnął się uprzejmie, tak jak oczekiwano od policjanta zwracającego się do ludności. – Muszę panu zadać teraz kilka pytań, czy nie ma pan nic przeciwko temu?

– Nie, jeśli w ogóle cokolwiek pamiętam, bo właściwie jestem kompletnie skołowany.

– No cóż, przynajmniej spróbujemy. – Engh wyjął notes. – Czy może mi pan opisać tę osobę?

– Osobę? Tego gościa, który mnie wyciągnął z samochodu?

– Tak.

Kierowca wzruszył ramionami.

– To był wielki facet, brodaty i straszny. Z oczu strzelały mu błyskawice. Wyglądał jak sam diabeł. Kompletny dzikus.

– W jakim był wieku?

– W wieku? – Kierowca się zastanowił. – No, chyba po pięćdziesiątce.

– Po pięćdziesiątce? – zdziwił się komisarz. – Jest pan tego pewien? To znaczy, że miał aż tyle lat?

– Jasne. No i wie pan, powiedział, że jest lensmanem. – Kierowca się uśmiechnął. – Niezłe, co? – Roześmiał się, aż wąsy mu podskoczyły. – Lensman, dobre sobie, taki ktoś? Na pewno nie był lensmanem, co to, to nie, to pewne jak jasna cholera. Wiem, co mówię, bo niejednego lensmana w życiu widziałem. – Znów się zaśmiał, a potem zrobił taką minę, jakby się nad czymś zastanawiał.– Chyba nawet powiedział, jak się nazywa, ale ni cholery nie pamiętam – dodał. – Byłem sztywny ze strachu. Tam przecież leżał trup, załatwiony, a ten wielkolud szaleniec rzucił się na mnie. Kiedy patrzyłem w te jego jarzące się oczy, to byłem pewien, że patrzę w oczy diabła. No i kompletnie mnie sparaliżowało.

– Rozumiem. – Komisarz gorączkowo żuł wykałaczkę. – Sądzi pan, że jeśli się pan uspokoi i zastanowi, przypomni pan sobie to nazwisko?

– Nie, za diabła. Nigdy.

– Mówił coś jeszcze?

Kierowca zmarszczył czoło.

– Tak, chyba tak. – Zerknął na komisarza z nieszczęśliwą miną. – Ale nic do mnie nie dotarło. Byłem śmiertelnie przerażony. Mówił coś o… Nie, nie wiem.

Komisarz uśmiechnął się, żeby go uspokoić.

– Niech pan się nie spieszy. Może jak pan pomyśli, to coś więcej się panu przypomni. A na razie dziękuję za pomoc.

Śledczy zerknął na zegarek. Chwilę się zastanawiał, potem odwrócił się do Thora Hellema.

– My dwaj wracamy teraz do komendy. Będziemy koordynować śledztwo stamtąd – zapowiedział. – Obawiam się, że czeka nas mnóstwo roboty. W tej układance na razie brakuje zbyt wielu klocków.

ROZDZIAŁ 4

Lensman Ole Vik nie wiedział, jak się nazywa ani gdzie jest. Przed jego oczami, które właśnie ledwie uchylił, zmaterializował się okrągły zegar ścienny – wydawał się unosić w powietrzu tuż przed jego twarzą, częściowo przesłonięty mgłą. Ta mgła powoli zaczęła się rozwiewać, ale Ole na moment znów odpłynął. Kiedy ponownie otworzył oczy, zegar wciąż tam był. Tym razem mgła prawie całkiem się rozeszła, a zegar wisiał dość wysoko na ścianie i pokazywał siedemnaście minut po trzeciej.

I znów wszystko zniknęło, a potem lensman po raz kolejny oprzytomniał. Zegar ciągle pokazywał siedemnaście minut po trzeciej.

„Co się dzieje? Jak to możliwe, żeby czas stał w miejscu?” Myśli Olego były gęste jak owsianka. Powoli jego pole widzenia się poszerzało i nagle ściana ukazała się w całości. Biała. Oprócz zegara nic na niej nie dostrzegł.

„Leżę w łóżku i patrzę w ścianę”, stwierdził, czując, jak ostry ból narasta i rozlewa się po ciele. „Dlaczego, na miłość boską?” – zadał sobie następne pytanie. A potem: „Co mnie tak cholernie boli?”

Spojrzał po sobie i dostrzegł plastikową rurkę wetkniętą w wenflon, który miał wbity w grzbiet dłoni. Obok na podłodze przy łóżku stał błyszczący stojak, a na nim zawieszony był przezroczysty worek z płynem. Widoczne na nim litery układały się w napis „Glukoza”. „Aha, to znaczy, że jestem w szpitalu”. W głowie zaczęło mu się rozjaśniać i nagle wiedział już, kim jest, ale nic poza tym.

Bóle się wzmogły i Ole zdusił jęk, kiedy próbował się rozejrzeć. Przede wszystkim zauważył młodego chłopaka w policyjnym mundurze, który siedział przy jego łóżku i czytał gazetę. Ole próbował zebrać myśli. Nic z tego nie wyszło. Ciągle był zagubiony.

– Gdzie ja jestem? – udało mu się wyszeptać.

Młody człowiek odłożył gazetę i gwałtownie się poderwał.

– Jest pan w szpitalu w Borgu.

Pojawiła się pielęgniarka i nachyliła się nad Olem.

– Musi pan leżeć spokojnie, bo strasznie jest pan poobijany – powiedziała, delikatnie go badając.

Chciał spytać: „Dlaczego jestem poobijany?”, ale nie miał siły. Leżał więc w milczeniu, próbując dojść do siebie, a pamięć z wolna mu wracała. „Pozwoliłem sobie na tygodniowy urlop”, przypomniał sobie. „Przez całą zimę pracowałem w zasadzie na okrągło, a w ciągu ostatnich miesięcy nad tą bulwersującą sprawą zabójstwa, nad sprawą Holgersena. Jestem w drodze do Pargi w Grecji. Hilde i ja będziemy umacniać nasz związek. Spróbujemy się lepiej poznać”. Odwrócił się, żeby poszukać Hilde, ale nie dostrzegł nikogo oprócz młodego policjanta i pielęgniarki.

– Kim jesteś? – spytał niewyraźnie.

– Pilnuję pana. – Młody człowiek spojrzał na niego z niepewnie.

Odpowiedź zdziwiła Olego. Była kompletnie pozbawiona logiki. Dlaczego ktoś miałby go pilnować? Próbował się skupić, cokolwiek sobie przypomnieć. „Jechałem razem z Hilde i coś się z nią stało. Ale co?” Poczuł narastającą panikę, kiedy fragmenty zdarzeń zaczęły powracać, przelotne jak urywki filmu.

– Gdzie jest Hilde?

– Nic o tym nie wiem.

Ole poczuł, że ściska go w żołądku.

– Porwał ją bandyta, który napadł na bank – powiedział ochryple. – Znaleźliście ją? Dobrze się czuje?

– Niech pan leży spokojnie i odpoczywa – odparł młody policjant. – Miał pan poważny wypadek drogowy, więc niech pan zachowuje spokój.

– Mam zachować spokój? – Ole o mało nie wybuchnął śmiechem. – Pytam, czy ona się dobrze czuje.

– Nie mam pojęcia, o czym pan mówi. I niech pan niczego nie próbuje, nie jestem aż taki naiwny. Proszę leżeć spokojnie.

Ole spojrzał na dystynkcje swojego strażnika: czarne pagony z rzymską dwójką. Czyli to student drugiego roku – na ogół poświęcanego na praktykę – trzyletniej szkoły policyjnej. Najniżej w policyjnej hierarchii.

Pielęgniarka poprawiła Olemu poduszkę i spróbowała pomóc mu wygodniej ułożyć się w łóżku.

– Dziękuję, wystarczy. – Głos Olego odzyskał już pełną moc.

Pielęgniarka pospiesznie się cofnęła. Oczy miała szeroko otwarte i wystraszone. Ole spojrzał na nią zdziwiony.

„Dlaczego ona, na miłość boską, tak się boi?”

– Dam znać lekarzowi dyżurnemu, że pan się obudził – powiedziała i wyszła, jakby sam diabeł ją gonił.

Ole zaskoczony odprowadził ją wzrokiem i zwrócił się do dyżurującego chłopaka:

– Powtarzam, że moja przyjaciółka Hilde Ramnes została porwana przez uzbrojonego bandytę, który wcześniej napadł na bank. Podjęliście pościg za nimi?

– Niech pan da spokój, ja jestem tylko od pilnowania. Mam polecenie pana nie wypuścić i nic więcej.

– Dlaczego?

– Sam pan dobrze wie – odparł młody człowiek i znów sięgnął po gazetę. Demonstracyjnie zaczął czytać.

Ole próbował się pozbierać, ale słyszał jedynie galopujące pulsowanie w uszach. Powoli narastała w nim wściekłość. „Coś tu się nie zgadza”, pomyślał. „Musiało zajść jakieś straszne nieporozumienie”.

Usiłował podnieść się w łóżku, ale ciężko opadł na nie z powrotem.

– Nic nie rozumiem – jęknął. – Wytłumacz mi to.

Strażnik znów odłożył gazetę, towarzyszyło temu westchnienie i mina pełna rezygnacji.

– Niech pan nie odgrywa niewiniątka – powiedział. – I tak nie dam się wykiwać.

– Co ty wygadujesz?

– Mówię, że nie damy się oszukać. – Wrócił do gazety.

– Naprawdę nie wiesz, kim jestem?

– Nie – odparł młody policjant znad gazety. – A co, może bogatym celebrytą? – uśmiechnął się ironicznie. – Spodziewa się pan szczególnego traktowania?

Ole puścił jego słowa mimo uszu.

– Nazywam się Ole Vik. Jestem lensmanem w gminie Fjellberg – wyjaśnił. – Wiedziałbyś o tym, gdyby zechciało ci się trochę lepiej poznać nasz okręg policyjny. – Ostatnim słowom towarzyszył jęk.

Strażnik odłożył gazetę.

– Doprawdy? No to gdzie pańska legitymacja?

Ole opadł na łóżko, mając przed oczami wykrzywioną twarz Hilde i pistolet przyciśnięty do jej skroni. Nie mógł tego znieść.

„Gdzie ona teraz jest?” – pomyślał. „Co się z nią stało? Znaleźli ją? Czy w ogóle ją szukali? I co, na miłość boską, zrobić z tym żółtodziobem?”

– Moja legitymacja policyjna została w samochodzie mojej przyjaciółki – odparł i natychmiast się zorientował, że nie zabrzmiało to zbyt wiarygodnie.

– Naprawdę? – Odpowiedzi towarzyszył chichot.

Ole z całej siły starał się powściągnąć swój temperament.

– Wyglądasz mi na bystrego i czujnego. Czy możesz mnie wysłuchać? – zaczął najbardziej władczym głosem, na jaki było go stać. – Spoczywa na tobie odpowiedzialność, rozumiesz?

– Owszem i stosuję się do rozkazów. Kropka. – Strażnik spojrzał na niego sceptycznie. – Jeśli pan jest tym lensmanem Olem… Jakie to było nazwisko?

– Vik.

– Aha, lensmanem Olem… hm… Vikiem, to ja jestem król Salomon. – Roześmiał się. – Niestety będzie pan musiał zaczekać, aż przyjdą śledczy.

– Nie mamy na to czasu!

Wzrok młodego człowieka powędrował gdzieś dalej. Chłopak otrzymał wyraźne instrukcje: „Nie odstępuj nawet na krok tego człowieka, bez względu na to, co będzie mówił czy robił”. To jasno oznaczało: nie daj mu się oszukać. Poza tym boleśnie dobrze pamiętał, co się stało nie tak dawno, kiedy samodzielnie podjął decyzję w podobnej sytuacji: zrugano go na czym świat stoi. Nie zamierzał drugi raz podejmować takiego ryzyka.

– Przykro mi – odpowiedział. – Tak jak mówiłem, musi pan czekać, aż śledczy przyjdą pana przesłuchać. A teraz niech pan leży spokojnie.

Ole zamknął oczy. „Jak mam leżeć spokojnie? Oni prawdopodobnie nawet jej nie szukają”. Zatrzymał wzrok na ściennym zegarze: wpół do czwartej. Od napadu na bank minęła zaledwie nieco ponad godzina, a miał wrażenie, że przeszedł rok. No ale jednak godzina… „Boże, co ten desperat mógł zdążyć zrobić z Hilde przez tyle czasu! A jeśli… jeśli…”

Przez myśl przemknęło mu, że nie zdążą na samolot, że cały wyjazd do Pargi mogą wybić sobie z głowy. Tym jednak postanowił się teraz nie martwić. Musiał działać.

Zrób coś! Myśli się plątały. Z trudem łapał oddech. Ten student nie miał żadnego doświadczenia. Ole czuł, że nie powinien być wobec niego twardy, ale może zdoła go jakoś urobić. Chłopak był bezradnym klockiem w autorytarnym systemie.

– Widzę, że jesteś studentem – zaczął. – Przydzielono cię na praktykę do Komendy Okręgowej Policji w Borgu?

– Zgadza się.

– No to mam propozycję. Skontaktujmy się z kimś, kto stoi wyżej w hierarchii.

Student popatrzył na niego z wahaniem.

– Zorganizuj mi telefon – zaproponował Ole. – Możemy zadzwonić do komendanta Bergego, on mnie pozna po głosie.

– Zadzwonić do… do… niego! – W głosie chłopaka dał się słyszeć szacunek pomieszany z lękiem. – Nie, to niemożliwe. Nie możemy tego zrobić.

– Ja mogę – oświadczył Ole. – Jako lensman podlegam bezpośrednio komendantowi, jak wiesz. Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi.

Było to kłamstwo w czystej postaci. Ole Vik pozostawał w bardzo trudnych relacjach z komendantem Bergem, no ale jednak ze sobą rozmawiali.

Przerwał im lekarz, który przyszedł zbadać pacjenta i kazał mu leżeć spokojnie. Ole dowiedział się, ile miał szczęścia, że z tak poważnego wypadku wyszedł jedynie poobijany i podrapany, to cud, że w ogóle przeżył. Lekarz wyszedł, kiedy Ole odmówił przyjęcia środków przeciwbólowych i uspokajających.

Wrócił do urabiania studenta.

– Nie masz się czego bać, sam wykonam ten telefon. – Z poduszki posłał młodemu najserdeczniejszy ze swoich uśmiechów. – Jak się nazywasz?

– Grung.

– Masz też jakieś imię?

– A po co?

– Potrzebne mi do raportu, który zamierzam napisać – skłamał, powtarzając jednocześnie w duchu: „Muszę go sprowokować do samodzielnego myślenia”.

Z wielkim wysiłkiem uniósł się na łóżku.

– Dobrze się czujesz w policji, Grung?

– Jasne. – Chłopak niepewnie zerknął na Olego. – Raport?

– Tak, raport, który zamierzam napisać dla twoich przełożonych – odparł Ole z ulgą, bo chyba udało mu się zarzucić haczyk. – Wiesz, jesteś studentem i twoje cechy charakteru są oceniane na bieżąco. Ci, którzy nie potrafią podejmować właściwych decyzji w sytuacjach kryzysowych, są odsiewani, zanim dostaną pierwszą gwiazdkę. Tak jest i tak być musi. Praca policjanta to odpowiedzialność. Chyba nie zamierzasz trafić do tej grupy.

Student obrzucił go pełnym rezerwy spojrzeniem.

– Zastanów się. – Ole z powrotem opadł na poduszkę. Myśli nie dawały mu spokoju. „Nie masz na to czasu. Nie masz na to czasu. Nie masz na to czasu”. Czuł się rozdarty. Bo jednak musiał poświęcić na to czas. Niedoświadczony student powinien spokojnie przetrawić jego słowa.

Na szczęście nie trwało to bardzo długo. W końcu Grung zabębnił palcami o krzesło i wstał.

– Zobaczę, co się da zrobić. – Podszedł do drzwi, zawahał się przez chwilę, jeszcze raz niepewnie obrzucił Olego wzrokiem, aż w końcu wyszedł, przekręcając klucz w zamku.

Kilka minut później wrócił, prowadząc pielęgniarkę. Siostra przyniosła aparat telefoniczny, który podłączyła do gniazdka nad łóżkiem, po czym postawiła na kołdrze.

– Żeby wyjść na miasto, trzeba wykręcić zero – pouczyła Olego i czym prędzej opuściła pokój.

Ole podniósł słuchawkę i wybrał numer. Wkrótce miał na linii komendanta Jonasa Bergego.

Ole ze szczegółami opowiedział całą historię, a komendant słuchał, nie przerywając mu.

– Daj mi tego studenta – niemal warknął.

Ole oddał młodemu słuchawkę i ze zdziwieniem obserwował, jak chłopak kiwa głową i kłania się do telefonu. Cały czerwony odpowiadał tylko: „Tak, tak”, „Dobrze”, „W porządku”. Olemu opadły ręce. Mody funkcjonariusz był do szaleństwa wystraszony.

W końcu przekazał słuchawkę Olemu.

– Vik, osobiście się tym zajmę – rozległ się głos Bergego. Ole nie zdołał zapanować nad dreszczem, który przebiegł mu po plecach, gdy usłyszał ten ton. – A ty słuchaj zaleceń lekarzy i zostań tam, gdzie jesteś. Broń Boże nie ulegaj pokusie, żeby osobiście podejmować jakieś działania.

Komendant się rozłączył, Ole odłożył słuchawkę i głęboko odetchnął. Student patrzył na niego skonfundowany.

– Bardzo mi przykro – wybąkał przepraszającym tonem. – Ale…

Ole przerwał mu machnięciem ręki.

– To bez znaczenia, Grung. Zdałeś egzamin.

Ole poczuł, że się rozluźnia. To znaczy próbował, ale myśli nie dawały mu spokoju: „Zrób coś. Nie możesz tak tu leżeć. Komendantowi nie możesz ufać, on jest niekompetentny”. Wiedział, że posuwa się trochę za daleko, ale z każdą upływającą minutą narastał w nim niepokój. Zaczął więc poruszać nogami, najpierw jedną, potem drugą, na koniec rękami. I doszedł do wniosku, że nadają się do użytku. Owszem, czuł ból przy ruchu, ale nie taki, którego nie potrafiłby wytrzymać. Zdobył się na wysiłek i usiadł w łóżku. Pokój wokół niego zawirował, lecz Ole zacisnął powieki, nabrał powietrza i starał się skupić. Potem spuścił nogi na podłogę i delikatnie wyciągnął wenflon z dłoni. Wstał.

Student patrzył na niego zdumiony.

– Dokąd pan idzie?

– Wychodzę. Jeśli chcesz mnie zatrzymać, to będziesz musiał mnie zastrzelić.

Kulejąc, podszedł do szafy, tam zakręciło mu się w głowie tak, że musiał się o nią oprzeć, ale w końcu odzyskał równowagę. Potem wyjął swoje ubranie, przeszedł do łazienki i powoli się ubrał.

Przez moment widział w lustrze swoją twarz: jeden policzek miał fioletowy i spuchnięty, oko na wpół zalepione, dookoła niego zakrzepła krew. Przyszło mu do głowy, że wygląda mniej więcej tak jak te nieszczęsne kobiety, które od czasu do czasu przychodziły do niego pobite przez mężów. Przez krótką chwilę wczuwał się w ich cierpienia, ale zaraz wrócił do swojego świata i do swoich problemów.

„Znajdź ją. Musisz ją znaleźć”.

Dwie minuty później już wychodził w brudnym, podartym ubraniu przez główne drzwi szpitala, a zaraz potem opadł na tylne siedzenie taksówki.

ROZDZIAŁ 5

Rabuś coraz bardziej złościł się na Hilde za to, jak prowadzi samochód, i po kilkuset metrach zaczął wymachiwać pistoletem.

– Kurwa, zatrzymaj się! – warknął. – Cholerne babsko!

Hilde posłusznie zjechała na bok. Właściwie poczuła ulgę, bo rzeczywiście miała problemy z panowaniem nad samochodem. Ledwie zdołała zaparkować, tak jak napastnik tego zażądał.

Rabuś przez chwilę rozglądał się wokół siebie nerwowym spojrzeniem.

– Zamieniamy się – oświadczył. – Ty się nie ruszaj!

Schował pistolet do kieszeni i wyskoczył z auta. Zgięty wpół obiegł samochód i mocnym szarpnięciem otworzył drzwiczki od strony kierowcy. Potem złapał Hilde za ramię, wyciągnął ją z auta i przeprowadził na drugą stronę.

– Wsiadaj! – nakazał i wepchnął ją na siedzenie pasażera. – Klęknij na podłodze! Głowa i obie ręce na fotelu! Rusz się! Wsiadaj, powiedziałem!

Złapał ją za włosy i przycisnął jej głowę do siedzenia, żeby pokazać, o co mu chodzi, a Hilde z jękiem przyjęła taką pozycję, jakiej żądał.

– Siedź spokojnie! – Zamknął drzwiczki, jak cień obiegł samochód i usiadł za kierownicą. Potem nachylił się nad Hilde i szturchnął ją w kark pistoletem.

– Trzymam spluwę w pogotowiu, babo! – warknął. – Więc nic nie próbuj. Rozumiesz, co do ciebie mówię?! Rozmażę twój mózg po całym aucie. – Hilde czuła jego zgniły oddech, smród brudnego ubrania i starego potu.

Wyszlochała ledwie słyszalne „tak” i dalej siedziała już cicho jak mysz pod miotłą. Usłyszała, że napastnik uruchamia samochód, i poczuła, że ruszają.

Z jednym policzkiem przyciśniętym do siedzenia i sercem tłukącym się w piersi jak silnik diesla, starała się zachować przytomność umysłu. Zrozpaczona zmusiła się do zaobserwowania jakichś znaków szczególnych tego człowieka: „Adidasy marki Axxon. Granatowe dżinsy. Biały T-shirt z czerwonymi paskami. Pożółkła cera. Broda, prawdopodobnie sztuczna. Rozwichrzone włosy, najpewniej peruka. Znękana twarz. Spojrzenie spod oka. Malusieńkie źrenice”.

Zamknęła oczy i w duchu próbowała powtórzyć rysopis. Jak się nazywają te jego buty? Lexi? Plexi? Ajax? „O Boże, nie dam rady”, pomyślała. „Nie jestem w stanie niczego zapamiętać”.

Zerknęła. No tak, oczywiście Axxon. Po cichu powtórzyła sobie tę nazwę kilka razy. Axxon, Axxon, Axxon. Teraz spodnie: Granatowe dżinsy. I T-shirt. Czerwony z białymi paskami, nie, nie, niebieski z czerwonymi paskami. A może…

Znów zerknęła.

Aha, no tak, biały z czerwonymi paskami. Biały, biały.

A buty nazywają się Exxon. Nie, Axxon, Axxon.

Rabuś zwolnił, wyczuła, że skręcają w lewo. Nie znała tej okolicy Borgu i już dawno przestała się orientować, gdzie się znajdują. Znów więc skupiła się na rysopisie, powtarzając po cichu. Niebieskie dżinsy. Biały T-shirt, czerwone paski. Białe sportowe buty marki… Axxon. Nareszcie. Axxon. Axxon.

Jechali dalej. Długo. Hilde postanowiła w ogóle się nie ruszać, a porywacz regularnie na nią zerkał, prawdopodobnie sprawdzając, czy zachowuje się jak trzeba. A ponieważ tak było, zostawił ją w spokoju.

Napastnik koncentrował się na prowadzeniu samochodu, a Hilde po raz pierwszy miała czas na zebranie myśli. „Muszę uciec, zanim on mnie zabije”, stwierdziła. „To moja jedyna szansa. Ale jak?”

Ostrożnie się poruszyła i obróciła głowę. W pozycji, w jakiej leżała, z głową i rękami na siedzeniu, jej lewą dłoń od klamki dzieliło zaledwie piętnaście centymetrów. Hilde oceniła sytuację: „Drzwiczki. Jeśli uda mi się je otworzyć, mogę się rzucić i wypaść z samochodu. Okropnie się potłukę, może przejedzie mnie inne auto, ale wszystko jest lepsze niż to, co teraz”.

Wyczuła, że toyota zwalnia i wjeżdża w zakręt. „Muszę to zrobić w tym momencie. Następnej szansy mogę już nie mieć”. Nie było nad czym się zastanawiać. Przesunęła rękę do klamki, mocnym pchnięciem otworzyła drzwiczki i jednym gwałtownym ruchem wyskoczyła z samochodu.

Uderzyła o asfalt i przetoczyła się po drodze, aż wreszcie znieruchomiała na plecach, z trudem łapiąc powietrze. Zorientowała się mgliście, że furgonetka zahamowała z piskiem i rabuś czym prędzej wysiadł.

„O nie! On mi nie daruje”, przemknęło jej przez głowę. „Teraz mnie zastrzeli. Muszę uciekać!” Obróciła się i spróbowała wstać, ale oddychała z trudem. Piasek i żwir boleśnie wbiły jej się w kolana i dłonie. Znów upadła na asfalt. „Muszę uciekać! Dobry Boże, pomóż mi!” Bała się już do szaleństwa, ale z wielkim wysiłkiem zdołała w końcu stanąć na nogi. „On mnie teraz zastrzeli! Zastrzeli mnie!” W każdej chwili jej ciało mogła przeszyć kula. Potykając się, dopadła do najbliższej furtki prowadzącej do czyjegoś ogrodu. „Może kogoś tu zastanę, może ktoś mnie wpuści do środka i będę bezpieczna!”

– Ratunku! Ratunku! – krzyknęła.

Zanim jednak dotarła do drzwi domu, napastnik ją dogonił. Złapał ją i rzucił na rabatę. Z wrzaskiem podciągnął ją na nogi i zawlókł z powrotem do samochodu.

Już wkrótce znów skuliła się w tej samej pozycji, z twarzą i rękami na siedzeniu.

Jechali dalej. Po pewnym czasie napastnik zwolnił. Samochodem trochę potrzęsło, aż w końcu się zatrzymał. Rabuś nachylił się nad Hilde nie wiadomo już który raz.

– Posłuchaj mnie teraz – syknął jej do ucha, a ona znów poczuła ten jego cuchnący oddech. – Kiedy wysiądziemy, będziesz spokojnie szła obok mnie, zrozumiano? Dobrze wiesz, co się stanie, jeśli spróbujesz zrobić coś wbrew mnie. Masz zero szans. Teraz zaczekaj, aż obejdę auto i cię wyprowadzę.

Chwycił torbę i wysiadł drzwiami od strony kierowcy, a Hilde rozprostowała obolałe ciało do pozycji siedzącej i rękawem otarła krew z twarzy. Rozejrzała się. Zobaczyła, że znajdują się na wysypanym żwirem placu na tyłach jakichś baraków. Nie miała pojęcia, gdzie jest.

Rabuś mocnym ruchem otworzył drzwiczki.

– Chodź! – polecił, łapiąc ją za ramię.

Hilde ledwie trzymała się na nogach, więc musiał ją niemal ciągnąć w stronę jednego z baraków. Trzy razy zapukał do drzwi. Hilde usłyszała zgrzyt zamka otwierającego się od środka, po czym drzwi się uchyliły, a rabuś wepchnął ją przed sobą.

W baraku panował półmrok, rozświetlany jedynie brudną żarówką zwisającą z sufitu na kablu. Na środku stał mężczyzna w okularach w rogowej oprawie i wpatrywał się w nią z szerokim, pozornie miłym uśmiechem.

– Co do cholery? – krzyknął.

Rabuś pociągnął ją jeszcze dalej i pchnął na krzesło.

– Co jest, do cholery? – powtórzył mężczyzna w okularach. – Odbiło ci? Dlaczego ściągnąłeś tu tę babę?

– Ona mnie widziała, Andersen – pisnął rabuś. – Mogłaby mnie rozpoznać, co nie? I… i… – Błagalnie popatrzył na tamtego. – No to co miałem robić? Obiecałeś, że nie będzie żadnych problemów!

Buńczuczny ton rabusia nagle zniknął. Bandyta zamienił się w żałosnego uczniaka, który w gabinecie dyrektora szkoły musi się tłumaczyć z tego, co zrobił.

Mężczyzna w rogowych okularach dalej się uśmiechał. Hilde przeleciało przez głowę, że to może wcale nie jest uśmiech, tylko nerwowy tik.

– Bez nazwisk, durniu! – syknął, nie podnosząc głosu. – Teraz masz podwójny problem albo jeszcze gorzej. Co zamierzasz dalej?

Ciężko usiadł na krześle i wpatrywał się w Hilde strasznym wzrokiem.

„Boże, usłyszałam jego nazwisko”, uświadomiła sobie, czując ołowiany ciężar w żołądku. Teraz naprawdę jestem dla nich problemem.

– No tak, ale co miałem robić? – Głos rabusia już całkiem przeszedł w falset. – Wszystko się spieprzyło. To się stało tak szybko i… Liczyłem, że mi pomożesz.

Mężczyzna w okularach powstrzymał go gestem.

– Spokojnie – powiedział. – Dostaniesz pomoc, jakiej potrzebujesz. – Głos miał prawie delikatny. – Wiem, co trzeba zrobić – dodał. – I sam się tym zajmę. A ty teraz usiądź i opowiedz mi, co się stało.

Hilde ze swego miejsca starała się wszystko obserwować, wstrząśnięta tym, co słyszała. Usiłowała się skulić, żeby być jak najmniejsza. W baraku panowała nieprzyjemna wilgoć. Od zapachu pleśni kręciło w nosie. W jedynym oknie wisiała zasłonka w kwiatki, niegdyś zapewne bardzo dekoracyjna, teraz jednak przypominająca zgniłą poplamioną szmatę. Kiedy Hilde się poruszyła, na włosach została jej pajęczyna, ale w ogóle się tym nie przejęła, chociaż tak bardzo bała się pająków. Widziała jedynie tych dwóch mężczyzn.

„Co to za ludzie?” – obracała w myślach pytanie, próbując usunąć pajęczynę z włosów.

Nie mogła zapomnieć o lodowatym spojrzeniu mężczyzny w okularach. „Ten człowiek jest niebezpieczny, może nawet groźniejszy niż ten pierwszy. Widzę to po jego oczach. A teraz znam już jego nazwisko. Bardzo niedobrze. Boże, powiedz, że to nieprawda…”

W całym ciele czuła pulsowanie. I znów podjęła próbę utrwalenia w pamięci rysopisów przestępców. „Być może nigdy mi się nie przydadzą”, pomyślała. „Ale muszę się na tym skupić. Muszę zająć czymś myśli, bo inaczej oszaleję”.

Jej oczy zaczęły się przyzwyczajać do marnego światła i w końcu mogła całkiem dobrze przyjrzeć się mężczyźnie w okularach. Zaczęła od góry, powtarzając w duchu: „Jasne, zaczesane do tyłu włosy. Pociągła twarz z lodowatymi, świdrującymi oczami. Mocne okulary w brązowych oprawkach. Ubrany w niebieski kombinezon roboczy. Wiek: ponad czterdzieści lat. Sztywny, straszny uśmiech. Nazwisko: Andersen”.

Próbowała to w duchu powtarzać, ale sprawa była beznadziejna. Nic nie mogła zapamiętać. Podjęła jeszcze jedną próbę, też bez powodzenia. Rysopis Andersena mniej lub bardziej zlewał jej się z opisem rabusia. Ale nazwisko zapamiętała. I ten straszny uśmiech. No i mocne okulary. Przynajmniej tyle. Panika ją sparaliżowała, mózgu zwyczajnie nie dało się zmusić do pracy. A przed oczami cały czas miała szarą furgonetkę z Olem za kierownicą, która obraca się na drodze, żeby w końcu rozbita wylądować na dachu.

Rozmowa przy stole toczyła się coraz bardziej podniesionymi głosami. To rabuś tak się denerwował.

– Wiem, że daliście mi instrukcje. Ale jak się umawialiśmy? Że zapewnicie mi dopływ towaru i gotówki, a ja od czasu do czasu wykonam dla was jakąś robotę. Że mnie ominie ten cholerny ciągły pościg za dragami.

Na twarzy mężczyzny w okularach pojawił się ten jego dziwny uśmiech.

– Spokojnie – powiedział. – Czy ja kiedykolwiek nie dotrzymałem umowy?

– No to daj mi działkę! Nie wytrzymam dłużej! Muszę się czymś uspokoić!

Andersen wstał, sięgnął po niewielki plecak i postawił go na stole. Znalazł w nim jednorazowe rękawiczki, które wciągnął na dłonie. Potem wyjął jednorazową strzykawkę, łyżkę, butelkę wody, szklaną fiolkę i świeczkę – tę ustawił na stole i zapalił.

„Oni tak to robią?” – zdziwiła się Hilde, patrząc, jak mężczyzna podgrzewa działkę narkotyku nad płomieniem świecy. „To w taki sposób niszczą sobie życie?”

– Przygotuj się! – usłyszała polecenie Andersena, który rzucił rabusiowi kawałek sznurka i naszykował strzykawkę. – Znalazłeś żyłę?

– Tak, tak, szybciej!

Andersen pstryknął w strzykawkę, żeby usunąć pęcherzyki powietrza, i sprawdził żyłę, którą pokazał mu rabuś. Potem jednym płynnym ruchem zaaplikował mu zawartość strzykawki.

– Już! – znów się uśmiechnął. Szmatką starł odciski palców ze strzykawki i położył ją na stole. – Dzięki za wszystko, kapuściany łbie! – warknął. – Właśnie przedawkowałeś heroinę, z dodatkiem cynamonu. I nasz problem jest już prawie rozwiązany.

Odwrócił się do Hilde, cały czas z tym samym uśmiechem, a jej serce zaczęło walić jak szalone.

– Chwileczkę, tobą się zaraz zajmę – powiedział, jakby był dentystą, uprzejmie przekazującym wiadomość pacjentowi w poczekalni.

Znów skierował swoją uwagę na rabusia, który już osuwał się na brudną podłogę. Jego ciałem wstrząsnęły gwałtowne drgawki, a potem skulił się, wydając z siebie chrapliwe odgłosy. Andersen nachylił się nad nim, wyjął mu z kieszeni pistolet i spokojnie go sprawdził. Potem znów odwrócił się do Hilde. Wyczytała w jego oczach, że jest skazana na śmierć.

– Wstawaj! Idziemy tam!

Nie była w stanie go usłuchać. Sam więc ją podniósł i pociągnął za sobą. Wskazane przez niego pomieszczenie w głębi baraku pełniło wcześniej funkcję biura. Oddzielały je drzwi zlewające się ze ścianą i prawie niewidoczne. Andersen brutalnie wepchnął Hilde do środka i rzucił na krzesło. W półmroku zobaczyła, że się cofnął i uniósł pistolet.

„Teraz umrę. Dobry Boże, teraz umrę, to już będzie koniec”. Trzęsła się jak galareta, straciła wszelką kontrolę nad ciałem. W ciągu jednej sekundy przez głowę przeleciały jej jak błyskawica małe i duże wydarzenia, jakby podsumowanie całego życia.

Na sam koniec ukazała jej się twarz Olego. Jego oczy, z których biły ciepło i miłość.

Rozległ się huk.

Andersen czym prędzej wyszedł do drugiego pomieszczenia i wytarł broń. Potem kucnął przy martwym rabusiu, włożył mu pistolet do ręki i zacisnął na nim jego palce, po czym ostrożnie odłożył broń na stół. Tak samo postąpił ze strzykawką, ale tę zostawił w dłoni rabusia.

Następnie zaczął systematycznie usuwać odciski palców ze stołu, krzeseł i klamek. W końcu zdjął jednorazowe rękawiczki, chwycił plecak oraz sakwę rowerową z pieniędzmi i skierował się do wyjścia.

Gdy chwilę później opuszczał barak, wyglądał jak zwykły robotnik budowlany, który po skończonej pracy wraca do domu. Wciąż z pozoru uprzejmie uśmiechnięty przeciął placyk przed barakiem, wsiadł do czerwonej toyoty corolli i odjechał.

ROZDZIAŁ 6

Ole opadł ciężko na tylne siedzenie taksówki. Czuł ból i mdłości. Kierowca, starszy grubawy mężczyzna z zaczesanymi do tyłu włosami, odwrócił się, przyglądając mu się z zaciekawieniem. Nie było w tym nic dziwnego, zważywszy na wygląd pasażera.

– Dokąd jedziemy? – spytał taksówkarz z taką miną, jakby miał wielką ochotę zacząć wypytywać i drążyć.

– Eee… Będę wskazywał drogę na bieżąco – odparł Ole z jękiem. – Proszę najpierw jechać na Skogveien.

Nie wiedział, dokąd chce dotrzeć. W głowie miał jedną myśl: znaleźć Hilde, wszystko jedno, gdzie jest. Ale jak? Nie miał pojęcia.

Na próżno usiłował przyjąć odpowiednią pozycję, w której mógłby siedzieć, nie odczuwając przy tym dotkliwego bólu. Kierowca obserwował go w lusterku.

– Jakieś ciężkie zwarcie? – Ostatecznie nie zdołał się powstrzymać.

Ole tylko burknął coś w odpowiedzi. Właściwie przebywał w zupełnie innym świecie, skoncentrowany na tym, by ciało i głowa jakoś funkcjonowały. Sprawa wydawała się beznadziejna. Rozumiał jednak, że musi odnaleźć toyotę Hilde, chociaż w zasadzie nie ma żadnych wskazówek.

Gdy kilka minut później zbliżyli się do miejsca wypadku, ruch nagle zwolnił i dalej przemieszczali się już w ślimaczym tempie.

– Tu niedawno był wypadek – wyjaśnił Olemu taksówkarz, gestem wskazując miejsce. – Słyszałem w radiu, że ten gość, który obrabował bank, się tu rozbił. Teraz droga jest częściowo zamknięta, i to w godzinach szczytu!

– Co też pan mówi? – Ole starał się być uprzejmy.

– Dawniej to miasto było niewinne i spokojne. Prawdziwa idylla – ciągnął taksówkarz. – Teraz zapanowało zdziczenie. Prawda, że to straszne?

Ole w roztargnieniu przytaknął, a kierowca wdał się w dłuższy wykład na temat drogi społeczeństwa ku nieuniknionej zagładzie. Ole przestał go słuchać. Siedział i rozglądając się, próbował prześledzić tok myślenia rabusia. Intuicja podpowiadała mu, że toyota Hilde musi znajdować się gdzieś niedaleko.

Wkrótce minęli miejsce, w którym doszło do wypadku. Ole zobaczył samochód dostawczy, ciągle leżący na dachu, i śledczych badających miejsce zdarzenia. Policjant kierujący ruchem gestem dał im znać, że mają się nie zatrzymywać.

– Niech pan jedzie tam – Ole wskazał kierunek.

Ruszyli dalej w dół długiej Skogveien biegnącej przez miasto. Ole postanowił najpierw sprawdzić główną drogę, a dopiero później obejrzeć wszystkie odchodzące od niej ulice. W gardle go ściskało. Tyle było możliwości, tyle bocznych uliczek i zaułków, że sprawa wydawała się beznadziejna. Musiał jednak wypróbować wszystko.

– Szukamy czegoś? – spytał taksówkarz, znów patrząc na niego w lusterku.

– Owszem. – Ole nie miał siły na dalsze uprzejmości. Po chwili doszedł jednak do wniosku, że kierowca być może będzie w stanie mu pomóc, dlatego uśmiechnął się przepraszająco. – Szukamy szarej toyoty hiace z napisem „Szkoła dla psów U Hilde”.

– Napis na boku?

– Tak. I z tyłu.

– Zastanawiam się… – zamyślił się kierowca. – Czy nad napisem jest zdjęcie jakichś psów?

Olemu na moment dech zaparło w piersiach.

– Widział pan ten samochód? – Podniecony nachylił się do przodu, zapominając o wszelkim bólu.

– Wydaje mi się, że tak. – Kierowca się uśmiechnął i machnął ręką. – My taksówkarze, wiemy wszystko – roześmiał się. – Widziałem go gdzieś tutaj, zauważyłem te psiaki. To labradory, prawda?

– Zgadza się! – ucieszył się Ole. – Czarne labradory.

– Ano właśnie. Widzi pan, sam mam labradora. To wspaniałe psy, spokojne i stabilne. Dlatego zwróciłem uwagę na to zdjęcie.

Ole czuł, jak mocno wali mu serce.

– Ten samochód stał zaparkowany?

– Nie, jechał.

– Niech pan mnie zawiezie tam, gdzie go pan widział.

Taksówkarz kiwnął głową i przyspieszył. Ole dalej się zastanawiał.

– Niech mi pan powie – odezwał się w końcu. – Dostrzegł pan jakichś ludzi w tym samochodzie?

– Nie, nikogo. Ale też się nie przypatrywałem.

– A o której pan go zobaczył?

– No, jakąś godzinę temu. Mijałem go po drodze do szpitala.

– I nie widział pan w tym samochodzie żadnej kobiety? I żadnego mężczyzny?

– Przecież już mówiłem, że nikogo nie zauważyłem.

Kilka minut później dotarli we właściwe miejsce, taksówkarz zjechał na bok i zatrzymał auto. Nigdzie nie było widać żadnej toyoty ani żadnych ludzi z wyjątkiem dwóch małych dziewczynek, które szły kawałek dalej, prowadząc wózek dla lalek.

„Muszę wysiąść i się rozejrzeć”, pomyślał Ole. „Poszukać śladów. Może ktoś ją widział?”

– Proszę zaczekać tutaj. – Ole wygramolił się z samochodu i niepewnie stanął na chodniku. Zaczął się rozglądać, jednocześnie zastanawiając się, czy nie powinien zadzwonić do drzwi któregoś domu i spytać, czy nie widziano tego samochodu. Z tego pomysłu jednak zrezygnował.

W końcu jego spojrzenie zatrzymało się na dziewczynkach. Podszedł do nich ostrożnie.

– Dzień dobry – przywitał się z tak dobrodusznym uśmiechem, na jaki było go stać, w pełni świadomy, jak się prezentuje.

Dziewczynki uważnie mu się przyglądały.

– Dzień dobry – odpowiedziała w końcu jedna. Włosy miała związane w kucyki po bokach głowy, a ubrana była w jasną letnią sukienkę na ramiączkach.

– Pan jest bezdomny? – spytała, przyglądając mu się niepewnie.

– I ktoś pana pobił? – dodała druga, piegowata, z zadartym nosem, przez który sprawiała wrażenie upartej.

Ole zaśmiał się ciepło.

– Nie, nie. Tylko akurat w tej chwili tak wyglądam. Widzicie, szukam czegoś i pomyślałem, że może byście mi pomogły.

– A czego?

– Samochodu, którym jechał pan z panią.

– Aha.

Dziewczynki zajęły się lalką w wózku.

– Szarego samochodu dostawczego ze zdjęciem dwóch psów na boku – ciągnął Ole, chociaż zrozumiał, że dziewczynki straciły już zainteresowanie. – Dwóch czarnych psów.

Małe popatrzyły na siebie i zawołały niemal chórem:

– Widziałyśmy go!

– Naprawdę?

– Tak. I ten pan był niedobry dla tej pani – powiedziała ta z kucykami.

– Ciągnął ją – uzupełniła ta z zadartym nosem.

Nagle zaczęły mówić z ożywieniem.

– Najpierw pociągnął ją naokoło samochodu – wyjaśniła pierwsza.

– Ciągnął za rękę – weszła jej w słowo druga. – A potem za włosy.

– I cały czas krzyczał, i był zły.

– A ona płakała.

Ole poczuł, że serce zamiera mu w piersi.

– Płakała?

– Tak, bo on był taki niedobry.

„O nie”, pomyślał. „Nie, nie!”

– Jak myślicie, dlaczego oni wysiedli z samochodu? – spytał. – Poszli do któregoś domu? – Wskazał budynki stojące przy drodze.

– Nie. – Dziewczynka z mysimi kucykami skrzywiła się, próbując się skupić.

– Przecież oni się tylko zmieniali – przemądrzałym tonem wyjaśniła ta druga.

– Zmieniali?

– No tak, bo najpierw prowadziła ta pani, a potem ten pan – dodała.

Mała z kucykami w pełni się z nią zgodziła.

– Więc zamienili się na miejsca.

– Tak.

– A gdzie to było?

– Na placu zabaw. – Pokazały kierunek.

– To znaczy, że widziałyście, w którą stronę potem pojechali? – Ole starał się uśmiechać jak najprzyjaźniej.

– Tam – odparły chórem, pokazując palcami.

Ole wyciągnął szyję.

– Czyli dalej tą drogą?

– Tak.

– Jesteście superdziewczynki – pochwalił je. – Właśnie pomogłyście policji złapać bandytę.

Wyprostował się, odwrócił i pospiesznie poszedł do taksówki.

– Trzymajcie się! – zawołał do dziewczynek na pożegnanie i wsiadł. – Niech pan dalej jedzie prosto – przekazał taksówkarzowi.

Pomachał dziewczynkom i kiedy zniknęły mu z oczu, opadł na siedzenie już całkowicie wykończony. Wiedział, że dużo dłużej nie da rady. W rzeczywistości nie posunął się daleko i tylko walił głową w mur.

„Hilde, gdzie jesteś… Gdzie jesteś?” – bez przerwy międlił w głowie. „Co ten facet ci zrobił?”

To nie pytanie doprowadzało go do obłędu, tylko ewentualna odpowiedź.