Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W spokojnym norweskim miasteczku Fjellberghavn w drodze do pracy zostaje zastrzelony miejscowy dentysta. Kilka godzin później w siedzibie policji wybucha pożar, w którym ginie jedna osoba. Lensman Ole Vik ma mnóstwo problemów. Organizuje prowizoryczne biuro w lokalnym pensjonacie, prowadzonym przez szefową miejskiego oddziału Partii Postępu. Stąd lensman kieruje śledztwem, nie wiedząc, czy ma do rozwiązania jedną sprawę, czy dwie. Okazuje się, że dentysta, a także inni mieszkańcy Fjellberghavn otrzymali listy z pogróżkami od tajemniczego nadawcy. W już i tak trudnej sytuacji pojawia się kolejne zagrożenie: gdzieś w centrum miasteczka ktoś podłożył bombę…
Jørgen Jæger to chwalony przez krytyków norweski autor kryminałów. „Pisane krwią” to czwarty tom serii powieści kryminalnych, w których śledztwo prowadzi lensman Ole Vik. Akcja powieści opiera się na prawdziwych wydarzeniach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 401
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 3 godz. 18 min
Tytuł oryginału: Blodskrift
Przekład z języka norweskiego: Iwona Zimnicka
Copyright © Jørgen Jæger, 2023
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S,
Copenhagen 2023
Projekt graficzny okładki: Imperiet
Redakcja: Witold Kowalczyk
Korekta: Joanna Kłos
ISBN 978-87-0234-964-1
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Serdeczne podziękowania dla inspektora policji Haralda Andersena z Urzędu Lensmana w Laksevåg oraz byłego śledczego Edvina Melinga Hansena z Posterunku Policji w Fana, moich pełnych entuzjazmu konsultantów kwestii policyjnych.
Bardzo dziękuję również szefowej Wydziału ds. Przemocy i Obyczajności Posterunku Policji Bergen Centrum, nadkomisarz Tove Lian Mathiesen, za dobre pomysły do rozdziału 32 tej książki. Dziękuję również starszemu ogniomistrzowi Janowi Ovemu Brakstadowi ze Straży Pożarnej w Bergen za nieocenione rady.
Pisane krwią to moja czwarta książka, której bohaterem jest lensman Ole Vik. W odróżnieniu od poprzednich powieści inspiracją do tej ostatniej było prawdziwe zdarzenie, dlatego też dedykuję ją moim rodzicom, Kirsten i Rolfowi Jægerom. Matka zmarła w roku 1984 w wieku zaledwie sześćdziesięciu trzech lat, ojciec w roku 1995 w wieku osiemdziesięciu czterech lat. To po nim odziedziczyłem zainteresowanie pisaniem.
Ojciec do 1983 roku prowadził praktykę dentystyczną w Bergen. W latach sześćdziesiątych dostał cztery listy z pogróżkami, które postawiły na głowie życie całej naszej rodziny. Z wyjątkiem informacji dotyczących faktów, dat i nazwisk listy zamieszczone w rozdziale 6 niniejszej książki są dokładnym odpisem tamtych listów, zachowanych przez moją matkę. Wciąż pamiętam atmosferę grozy, która zapanowała wówczas w naszej rodzinie, i od dawna miałem ochotę na kanwie tamtej historii utkać opowieść o tym, co mogłoby się wydarzyć, gdyby świat zatrząsł się w posadach mocniej, niż to się stało w rzeczywistości.
Chcę podkreślić, że z wyjątkiem listów cytowanych w rozdziale 6 wszystko inne w książce zostało wymyślone. Fikcyjne są osoby i miejsca. O tym, jak zakończyła się sprawa prawdziwych listów z pogróżkami, czytelnik dowie się z posłowia, w którym przedstawiam rozwiązanie prywatnego dramatu moich rodziców.
Bergen, wrzesień 2006 roku
Jørgen Jæger
Rozległ się odgłos, który słyszał w życiu mnóstwo razy. W kinie. Przenikliwy świst zakończony głuchym westchnieniem sprawił, że przez chwilę poczuł się jak w starym westernie, w którym trwa strzelanina między złymi i dobrymi bohaterami. Dentysta Joakim Sørensen mimo wszystko nieprzerwanie kontynuował swój codzienny spacer do gabinetu. Musiał się przesłyszeć. Przecież w spokojnym Fjellberghavn nikt do nikogo nie strzela.
Wyszedł z domu pięć minut wcześniej. Wygodny dom, w którym mieszkał z żoną i dwoma synami, był skromny i w żaden sposób nie rzucał się w oczy. Zewnętrzne oznaki statusu nie miały żadnego znaczenia dla Joakima Ząbka, jak go powszechnie nazywano. Przezwisko nadano mu, kiedy w oknie gabinetu powiesił reklamę. Po otwarciu okna podczas wietrzenia na jednym skrzydle widniał napis „Joakim Zdrowe Ząbki” a na drugim „Sørensen dentysta”. Mieszkańcy Fjellberghavn uznali to za zabawny przypadek. A dentysta, który nie traktował samego siebie zbyt poważnie, uśmiechał się wraz z nimi.
Nie zareagował na dźwięk również za drugim razem. Właściwie dlatego, że nie miał na to szans. Kula trafiła go w tył głowy, od razu runął do przodu. Joakim Ząbek nie żył, jeszcze zanim upadł na chodnik.
***
Nadciągająca od morza lekka poranna mgiełka tworzyła w miasteczku czarodziejską atmosferę, gdy w zetknięciu z lądem rozrywała się na ulotne fragmenty i znikała. Na placu targowym koło portu sprzedawcy szykowali już swoje stragany, a nieco dalej na Hovedgata sklepikarze czynili ostatnie przygotowania do otwarcia drzwi o dziewiątej. Jakiś fotograf przechadzał się, próbując uchwycić na zdjęciach nastrój poranka. Ludzie spieszyli dokądś lub pospiesznie skądś wracali. Był poniedziałek dwudziestego dnia sierpnia, pozornie zwyczajny poranek u schyłku lata we Fjellberghavn. Ale gdy zegar wskazał za pięć dziewiątą, wszystko się odmieniło.
W urzędzie lensmana przy Havnegata 1 dobiegała właśnie końca poranna odprawa, gdy do pokoju konferencyjnego wparowała Eva Lien, sekretarka, a zarazem niezastąpiona kobieta od wszystkiego.
– Na Utsikten terrasse zastrzelono mężczyznę! – oznajmiła tak ostro, że obecni natychmiast zrozumieli powagę sytuacji.
W odprawie uczestniczyło trzech mężczyzn i jedna kobieta, wszyscy w obowiązkowych mundurach policyjnych: solidnych sznurowanych butach, spodniach z beaver nylonu z odblaskami w szachownicę u dołu nogawek oraz niebieskich letnich koszulach z krótkimi rękawami.
Słysząc informację Evy, policjanci szeroko otworzyli oczy. We Fjellberghavn strzały nie rozlegały się codziennie.
– Znasz już jakieś szczegóły? – Lensman, potężny mężczyzna z wielką brodą i kręconymi włosami, wyprostował się na krześle, wyczekująco patrząc na Evę.
Sekretarka stała w drzwiach, gotowa w każdej chwili wrócić do recepcji, policzki miała czerwone.
– Człowiek, który dzwonił, zobaczył mężczyznę padającego na ziemię – odparła najspokojniej, jak potrafiła. – Nie ruszał się, a wokół utworzyła się kałuża krwi.
– Czy zawiadamiający widział, kto strzelał?
– Nie.
– A wiemy, kim jest ofiara?
– Nie.
– Okej. – Lensman gwałtownie się poderwał. – Dzwoń do komendanta okręgowego i proś o zezwolenie na pobranie broni z magazynu. Cecilie, ty pojedziesz ze mną. A ty, Arne, z Mortenem.
Pół minuty później sierżant policji Cecilie Hopen i lensman Ole Vik już siedzieli w służbowym volvie kombi, a stażysta Arne Thorsen i sierżant Morten Gundersen w subaru. W volvie za kratką czujnie strzygł uszami Birk, czarno-biały border collie Olego. Tam, gdzie był Ole Vik, tam był też Birk. Jego asystent.
Mieszkańcy na ich widok reagowali niepokojem, wymieniali uwagi. Jednoczesny wyjazd obu samochodów policyjnych był czymś niezwykłym. Musiało się stać coś poważnego. Oby tylko nic złego nie przydarzyło się komuś znajomemu.
Ale tak właśnie było. We Fjellberghavn wszyscy się znali.
W chwili, gdy Cecilie Hopen skręciła volvem w Havnegata, w policyjnym radiu rozległ się głos Evy:
– Fox do wszystkich jednostek. Mamy świadka, który twierdzi, że strzał musiał paść gdzieś od strony szpitala. Przypuszczalnie z punktu widokowego nazywanego Skarpą. Świadek widział coś, co mogło być dymem z lufy. – Usłyszeli kliknięcie, potem nastąpiła chwila ciszy i znów dał się słyszeć głos Evy: – Denat leży na chodniku, tam, gdzie Utsikten terrasse dochodzi do Sykehusgata. Mamy już potwierdzoną identyfikację.
Ole natychmiast sięgnął po komórkę i wybrał numer Evy.
– Kto to jest?
– To Joakim, Ole. Joakim Sørensen. – Jej głos wypełnił wnętrze samochodu. – Nie chciałam podawać nazwiska przez radio. – Lensman słyszał, że Eva mówi z trudem.
– Joakim Ząbek? – Zszokowany lensman poprawił niewygodną kamizelkę kuloodporną, jednocześnie patrząc na Cecilie. Gabinet dentysty mieścił się w tym samym budynku co urząd lensmana, tylko piętro wyżej. Joakim przyjaźnił się z nimi wszystkimi. – Nasz dentysta? – spytał jeszcze, uważnie dobierając słowa, ale zaraz się opanował. – Znasz więcej szczegółów?
– Tak – odparła. – Świadkowie mówią, że jakiś lekarz już stwierdził zgon. To również on go zidentyfikował. Nikt nie słyszał strzału ani nie widział sprawcy. Ludzie zaobserwowali tylko, jak Joakim przewraca się do przodu, a wokół niego rozlewa się krew.
– Co to za lekarz?
– Tego jeszcze nie wiem.
– Dobrze, Evo. – Ole czuł szybkie bicie serca pod zbyt obcisłą kamizelką. – Skontaktuj się z komendą w Borg i poproś o wsparcie techników, patologa i dwa uzbrojone patrole. Sami sobie z tym nie poradzimy. Powiadom lensmanów w Ro i Hallberg, niech będą w gotowości. Skontaktuj się z pastorem Mikalsenem i przygotuj go na to, że będzie musiał poinformować krewnych ofiary.
– W porządku, zajmę się tym. – Na chwilę umilkła. – Bądź ostrożny, Ole – dodała z lękiem. – Sprawca może gdzieś się czaić.
Utsikten terrasse, niewielka boczna uliczka odchodząca od Sykehusgata, biegła przez wzgórze ponad Fjellberghavn, prawie tuż przy szpitalu, i prowadziła w głąb dzielnicy willowej, z której roztaczał się panoramiczny widok na miasteczko, przybrzeżne wyspy i morze.
Cecilie i Ole wciąż byli na Havnegata, od miejsca zdarzenia dzieliło ich kilka minut jazdy. Policjantka skupiła się na prowadzeniu samochodu, natomiast siedzący obok lensman intensywnie wypatrywał osób, których zachowanie odbiegałoby od normy. Jednocześnie próbował sobie przypomnieć, jak wygląda teren, ku któremu się kierowali, żeby jak najlepiej się przygotować.
Nie zauważył nic wyjątkowego. Subaru z Arnem i Mortenem skręciło w lewo i pojechało dalej w stronę Skarpy, a Cecilie skierowała się w prawo, w Hovedgata, handlową ulicę Fjellberghavn. Białe i czerwone drewniane domy stały tu jeden przy drugim, prawie się nawzajem podpierając, jakby miały się zaraz zawalić. Takiego zagrożenia oczywiście nie było, ponieważ większość z nich niedawno odrestaurowano.
Volvo na sygnale przedzierało się przez zatłoczoną ulicę handlową, a Ole zastanawiał się nad słowami Evy. Bez wątpienia miała rację. Istniało ryzyko, że wjadą wprost w zasadzkę snajpera. Lensman musiał przewidzieć taką sytuację.
Kiedy skręcili w lewo w Sykehusgata, polecił Cecilie zatrzymać samochód i wyłączyć syrenę.
– Blokujemy ulicę w tym miejscu. Włóż kamizelkę.
Niebieskie błyskające światło zostawili włączone. Podczas gdy Cecilie wkładała kamizelkę kuloodporną i wyjmowała z bagażnika rolkę czerwono-białej taśmy, Ole sięgnął po mikrofon i wezwał kolegów.
W głośniku po serii trzasków rozległ się głos Mortena Gundersena.
– Tu Fox trzy-zero.
– Jesteśmy na samym końcu Sykehusgata. Skarpę trzeba zabezpieczyć, zanim tam wejdziemy.
– Przyjąłem. Zgłosimy się, jak to załatwimy.
Ole też wysiadł z samochodu. Cecilie zdążyła już umieścić na środku jezdni pomarańczowy plastikowy kozioł ze znakiem zakazu wjazdu i rozciągała taśmę.
Do policjantów podeszła jakaś starsza para, a potem w jednej chwili otoczyli ich zaciekawieni ludzie.
– Co się dzieje? – spytał ktoś.
– Nie wolno tędy chodzić? – dopytywał się ktoś inny.
– Nie możecie sobie, ot tak, blokować drogi! Idę do pracy, spóźnię się! – oświadczyła młoda kobieta z wyrzutem w oczach.
Ole uniósł obie ręce w uciszającym geście.
– Proszę o spokój – powiedział. – Przy Utsikten terrasse doszło do przestępstwa. Ponieważ sprawca jeszcze nie został ujęty i nie mamy kontroli nad sytuacją, Sykehusgata ze względów bezpieczeństwa przez pewien czas będzie zamknięta.
Obserwując zmartwione twarze, wszelkie dalsze pytania uciął krótkim stwierdzeniem:
– Wydamy komunikat prasowy.
Sytuacja była trudna. Gdyby powiedział za dużo, mógłby wywołać panikę. Ale mówiąc za mało, mógł narazić na śmierć kolejne osoby.
W rzeczywistości czuł narastający niepokój. Stał w obliczu niemożliwego. W tak nieprzejrzystej i niebezpiecznej sytuacji miał do dyspozycji tylko dwa patrole. Co robić? Jechać na miejsce zdarzenia? Czy to słuszne? A jeśli na Skarpie czeka na nich snajper, to czy on, lensman, będzie w stanie zapewnić bezpieczeństwo Cecilie? No i sobie samemu? A co z przypadkowymi przechodniami? Co z ich bezpieczeństwem? Czy mógł je zagwarantować? Znał odpowiedź. Nie mógł zagwarantować absolutnie niczego. Przynajmniej dopóki drugi patrol nie zabezpieczy terenu.
Wrócił do samochodu, sięgnął po mikrofon i znów wywołał Mortena.
– Gdzie jesteście? – spytał zniecierpliwiony.
W odpowiedzi usłyszał nieco zdyszany głos:
– Poruszamy się pieszo w stronę podanego celu. Ścieżka jest niedostępna dla pojazdów.
– Ile czasu potrzebujecie?
– Kilku minut.
– Przyjąłem. Stand by.
Ole niecierpliwie zabębnił palcami o mikrofon i zaklął w duchu. Młodzi policjanci po dotarciu na miejsce musieli się zorientować w okolicy, a następnie ją zabezpieczyć. Ile czasu może to zająć? W myślach obliczył, że co najmniej pięć minut. Czyli pewnie mniej więcej siedem.
Jeśli on i Cecilie pozostaną tu tak długo, mogą zostać oskarżeni o opieszałość, może nawet o zaniedbanie. Wiedział, że w innych rejonach kraju w podobnych sytuacjach koledzy na zabezpieczenie terenu potrafili poświęcić nawet pół godziny, zanim odważyli się wkroczyć. On nie zamierzał z tego zasłynąć. Jeszcze chwilę rozważał wszystkie za i przeciw, przez moment się wahał, po czym podjął decyzję:
– Fox zero-jeden do Fox trzy-zero alfa. Nie możemy dłużej czekać, jedziemy na miejsce zdarzenia. Pospieszcie się! – A odwracając się do Cecilie, rzucił zdecydowanie: – Jedź!
Zgodnie z instrukcjami Olego Cecilie ustawiła volvo w poprzek jezdni, tak by samochód stanowił tarczę odgradzającą denata od terenu powyżej. To z Cecilie Ole najchętniej współpracował w skomplikowanych sprawach. Była wysoką, szczupłą i zgrabną prawie trzydziestolatką, miała promienne spojrzenie i kasztanowobrązowe kręcone włosy, które swobodnie opadały jej na plecy. Wyglądała ślicznie. Ole traktował to jako dodatkowy bonus i uważał, że nikomu nie stanie się z tego powodu krzywda, chociaż właściwie w kontekście pracy uroda młodej funkcjonariuszki nie miała żadnego znaczenia. Olego zresztą najbardziej interesowało to, co Cecilie może dać z siebie jako policjantka, i pod tym względem niejednokrotnie zdążyła mu zaimponować. Była jednak uparta i nie zawsze łatwo dawała się do czegoś przekonać. Ostatnio dyskretnie ją obserwował. Uważał, że jest dla siebie zbyt surowa. Twarde drzewo potrafi się złamać jak zapałka, gdy wiatr dmuchnie naprawdę mocno, a giętkie przechyla się i prostuje, kiedy wichura minie. Od brutalnego gwałtu minęły zaledwie dwa miesiące, a Cecilie zachowywała się tak, jakby do tego strasznego zdarzenia w ogóle nie doszło, jakby wszystko było normalnie. A przecież została potraktowana brutalnie, i na pewno miało to przemożny wpływ na jej psychikę. Zgłosiła jednak gwałt i potrafiła się zmierzyć z napastnikiem, twardo i niezłomnie. W myślach natomiast musiała to przeżywać wciąż od nowa. Na razie odniosła zwycięstwo, lecz sprawa nie trafiła jeszcze do sądu, a zatem nie została definitywnie zakończona. To oznaczało, że wspomnienie tamtego koszmaru ciągle mogło towarzyszyć Cecilie. Dlatego Ole teraz się wahał. Możliwe, że będą się musieli zmierzyć z wyjątkowo niebezpieczną sytuacją. Czy Cecilie jest psychicznie gotowa, by sobie z tym poradzić?
Lensman poprosił ją, by zaczekała, a sam ostrożnie wysiadł. Ukrył się za samochodem i obejrzał otoczenie. Na Sykehusgata nie było nikogo. Nic dziwnego: stojący w jednej z bram mężczyzna krzyczał, że ludzie mają się nie zbliżać, a nieco wyżej ktoś ustawił auto w poprzek ulicy. Ole spojrzeniem omiótł stromą Skarpę i punkt widokowy na górze, usiłując się duchowo przygotować na kulę, która w każdej chwili mogła przeszyć jego ciało. Miał wrażenie, że już czuje uderzenie pocisku, ostry ból i brak sił, który sprawia, że ciało odmawia posłuszeństwa. Podobny lęk odczuwał niejeden raz w trakcie wieloletniej służby i wiedział, że nigdy się do niego nie przyzwyczai, bez względu na to, jak zahartowało go doświadczenie. Teraz musiał zaufać swojemu zmysłowi obserwacji, kamizelce kuloodpornej i policyjnemu pistoletowi maszynowemu MP5, który trzymał w gotowości przed sobą. Poza tym kucnął za samochodem, żeby zminimalizować ryzyko odniesienia ran. Oczy miał przyklejone do Skarpy, ale nic tam nie dostrzegał.
– Fox do wszystkich jednostek – z samochodu dobiegł głos Evy. – Nowy świadek zaobserwował postać biegnącą od strony Skarpy tuż po strzale.
Ole zajrzał do samochodu i sięgnął po mikrofon.
– Czy świadek mówił, w którą stronę pobiegł tamten człowiek?
– Nie.
Ole i tak odetchnął z ulgą. Świadek z dużym prawdopodobieństwem zaobserwował snajpera. Innymi słowy, ryzyko, że przestępca mógłby chcieć strzelać do nich, w istotny sposób się zmniejszyło. Ole stał teraz w obliczu wkalkulowanego w tę pracę ryzyka, nie zaś w sytuacji bezpośredniego zagrożenia. Wymagało to nowej oceny.
Pod obcisłą kamizelką serce wciąż nie chciało się uspokoić. Ryzykanctwo. Odwaga. Tchórzostwo. Którędy przebiega granica? Zawahał się sekundę czy dwie, w końcu skinął ręką na Cecilie i wyszedł naprzód. Zbyt skłonny do ryzyka policjant to policjant do niczego. Tak samo jak glina tchórzliwy. Wkalkulowane ryzyko. Odwaga. Dwie strony medalu. Oczywistość dla funkcjonariusza policji.
Razem podeszli do denata, lecz Ole przez cały czas zerkał na Skarpę. Odpowiedzialność. To również część tej całości. Odpowiedzialność za Cecilie. Za siebie samego. Za otoczenie. Pulsowanie pod kamizelką.
Dentysta leżał twarzą do asfaltu. Ręce i nogi miał rozrzucone na boki, ciało układało się w kształt litery X. Przy głowie utworzyła się czerwona kałuża krwi, z której mały wąski strumyk spływał w stronę rynsztoka.
Uklękli przy zmarłym. Ole rutynowo przyłożył dłoń do jego szyi, szukając pulsu, ale go nie znalazł.
– Kula trafiła w tył głowy – stwierdziła Cecilie, pochylając się. – I przeszła na wylot. – Skrzywiła się i podniosła. – Spójrz, jak strasznie jest zmaltretowana, Ole – dodała, wzdrygając się. – I to ten miły, kochany Joakim Ząbek!
Ole mruknął coś w odpowiedzi. Nie znajdował słów. Nawet on, który przeżył tyle dramatycznych sytuacji, był wstrząśnięty. Nie z powodu widoku zmarłego, lecz ze względu na kontrast między tak brutalnym działaniem a niemal dziewiczym otoczeniem. Spokojne, niewinne Fjellberghavn, miasteczko, w którym czas zdawał się stać w miejscu, gdzie o przemocy i zabójstwach czytało się jedynie w gazetach. Widok Joakima Ząbka był szokująco nierzeczywisty. Nie przystawał do tego miejsca, może mógłby pasować do Oslo albo do jakiegoś wielkiego europejskiego czy amerykańskiego miasta, ale nie tutaj.
W radiu zatrzeszczało.
– Melduję, że Skarpa zabezpieczona – rozległ się głos Mortena. – Znaleźliśmy nieduży namiot, roboczy czy myśliwski, częściowo zakamuflowany gałęziami w rozpadlinie poniżej punktu widokowego, na samym skraju urwiska. Namiot nie ma jednej ściany, rozciąga się z niego swobodny widok na Sykehusgata. Bez wątpienia właśnie tu przebywał morderca.
Ole nachylił się do mikrofonu przypiętego do szelek na broń.
– Tu Fox zero-jeden alfa. Jakieś oznaki czyjejś obecności?
– Nie, nikogo nie zaobserwowaliśmy.
– A co z bronią?
– Broni też nie ma.
– Łuski po kulach?
– Nie ma.
– Ogrodźcie teren. Jeden z was niech zostanie na miejscu i pilnuje wszystkiego do przyjazdu techników i posiłków z Borg, drugi niech wraca do samochodu i przyjeżdża tutaj.
Przerwał połączenie i zwrócił się do Cecilie:
– My też się bierzemy do roboty. Skocz do samochodu po sprzęt. I jakiś koc, żeby okryć Joakima. Za dużo tu ludzi. Nie chcę, żeby tak leżał na oczach wszystkich.
Przerwał im meldunek Evy dobiegający z radia:
– Fox do wszystkich jednostek! – Jej głos brzmiał teraz inaczej niż zwykle. Ole wiedział dlaczego: była bardzo skoncentrowana. Przez moment wyobraził ją sobie, jak stoi i w skupieniu obryzga długopis, a drobne kropelki potu powoli występują jej na czoło. Wcale nie z nerwów, po prostu cały jej organizm działał na najwyższych obrotach, ponieważ chciała mieć pełny obraz. Zbierać informacje, wyłapywać to, co najważniejsze, sortować i przekazywać dalej właściwym osobom, aby w ogóle móc skoordynować tak intensywną akcję. Jej głos ledwie zauważalnie drżał, gdy kontynuowała składanie meldunku: – Taksówkarz zauważył kogoś wchodzącego po schodach od strony Skarpy i wbiegającego na parking przy szpitalu. Człowiek ten wsiadł do ciemnozielonego samochodu i bardzo szybko odjechał.
Ole chwycił mikrofon.
– Czy świadek potrafi podać rysopis?
– Nie. Postój taksówek jest za daleko.
– A marka samochodu?
– To było jakieś starsze auto, przypuszczalnie japońskie.
– Czy świadek widział, w którą stronę odjechało?
– Nie. Tylko to, że samochód ruszył z parkingu z piskiem opon.
Cecilie wróciła z kocem, którym okryła ciało Joakima Ząbka. Ole jej w tym pomógł, jakby w ostatnim geście dla człowieka, którego wysoko cenił.
– Fox do wszystkich jednostek! – Znów rozległ się głos Evy. – Kierowca autobusu zgłasza, że widział ciemnozieloną toyotę starszego rocznika, przypuszczalnie corollę, wyjeżdżającą ze znaczną prędkością na autostradę w kierunku Ro. Świadek musiał gwałtownie hamować, żeby uniknąć kolizji. To było mniej więcej w tym czasie, gdy doszło do zabójstwa.
– Rysopis kierowcy? – Ole poczuł łaskotanie na ciele oznaczające, że zaczynał się pocić. Mimochodem otarł czoło.
– Nie.
Rozłączył się. Miał gonitwę myśli. Usiłował się skoncentrować, ale zadzwoniła komórka. Wenche Sunde, red redaktor naczelna „Kuriera Fjellberskiego”, popularnej lokalnej gazety. Nie mógł z nią teraz rozmawiać, będzie musiała poczekać. Burcząc pod nosem, odrzucił rozmowę nerwowym gestem. Potem znów spróbował się skupić i myśleć jasno: ile czasu minęło od tej obserwacji poczynionej przez świadka? Około dziesięciu minut? Kwadrans? Najprawdopodobniej. O Boże, musi powiadomić kolegów w Ro!
Wcisnął przycisk nadawania:
– Fox zero-jeden do Fox z ważnym meldunkiem: poszukiwany samochód zmierza w stronę Ro. Ludzie z tamtejszego okręgu lensmana natychmiast muszą zablokować autostradę. Poproś, żeby się przełączyli na naszą częstotliwość. Kanał dwadzieścia trzy.
– Załatwione. – Głos Evy brzmiał spokojnie, był wyważony, ale dało się w nim wychwycić cień urazy. Ole świetnie znał Evę i wiedział, co oznacza ten ton. Równie dobrze mogła powiedzieć: „Nie musisz mi mówić wszystkiego, Ole. Sama potrafię myśleć”.
Skwitował to pełnym zadowolenia „dobra robota” i szybko się rozłączył.
Ale na spokój nie mógł liczyć. Dziennikarka nie ustępowała. Ole chwilę się wahał, aż w końcu zdecydował się odebrać telefon, choćby po to, by powiedzieć, żeby więcej nie dzwoniła.
– Wenche, nie mam czasu teraz rozmawiać! – krzyknął do komórki, zanim pani red redaktor miała szansę powiedzieć choćby słowo. – Na skrzyżowaniu Utsikten terrasse z Sykehusgata zastrzelono mężczyznę. Bierz aparat, notes, ołówek i przyjeżdżaj tutaj. Dostaniesz całą historię na tacy. Jeśli mnie nie będzie, zwróć się do kogoś innego.
Przed oczami stanęła mu twarz ciekawskiej red redaktorki: ostre rysy, nieco za długi nos i oczy zmrużone za grubymi szkłami okularów. Znakomita dziennikarka. Jedna z ważniejszych osób, z którymi współpracował.
Zakończył rozmowę. Świadkowie zaczęli wyłaniać się z kryjówek. Otoczyli policjantów, niektórzy trupio bladzi, poważni, inni czerwoni na twarzach z podniecenia, jeszcze inni trzęsący się ze strachu. Dwie młode kobiety wtuliły się w siebie i cicho płakały. Jakiś starszy pan zachwiał się i musiał oprzeć o znak drogowy, żeby się nie przewrócić. Cecilie i Ole nikogo nie odpędzali, próbowali wszystkich uspokoić, zapewniali, że zabójcy już tu nie ma. Potem zaczęli zbierać krótkie zeznania, notować nazwiska i dane kontaktowe.
Gdy Ole spytał, czy ktoś widział strzelającego, odpowiedź rozbrzmiała niemal jednogłośnie: nikt nikogo nie widział. Zauważono jedynie, że dentysta zwalił się do przodu jak worek.
Znów zadzwoniła komórka. Ole sięgnął po nią i poczuł, że drżą mu dłonie. Sytuacja gęstniała, nabierała intensywności. I to ona narzucała tempo, rządziła nim, a nie odwrotnie. W którymś momencie będzie musiał przejść do ofensywy. Przejąć kontrolę. Próbując zapanować nad stresem, spojrzał na wyświetlacz. Dzwonił Vangen, lensman z Ro. Ole stanął z boku i odebrał.
– Cześć, Anders.
– Mówi lensman Vangen. – Głos kolegi był głęboki i spokojny.
– Tak, tak, wyświetliło mi się – odparł natychmiast Ole. – Możesz nas wspomóc?
W słuchawce zapadła cisza. Ole w duchu policzył do dziesięciu. Anders był bardzo solidnym człowiekiem, ale flegmatycznym i drobiazgowym, czym wystawiał Olego na prawdziwą próbę.
– Tak, wyjeżdżamy w tej chwili – odparł w końcu. – Pomożesz mi się zorientować w sytuacji?
Ole wyjaśnił, co się dzieje.
– Wobec tego ustawimy punkt kontrolny na autostradzie, potem wezmę któregoś z chłopaków i wyjedziemy temu samochodowi na spotkanie – powiedział kolega. – Nigdy nie wiadomo, czy nie zatrzyma się gdzieś po drodze.
– Znakomicie – rzucił Ole. – A my ruszymy za nim. – Spojrzał na Cecilie. – Jedziemy!
Cecilie i Ole jechali w milczeniu. Volvo kołysało się na słabo widocznych nierównościach asfaltu. Wskazówka szybkościomierza pokazywała sto pięćdziesiąt na godzinę. Syrena rozdzierała ciszę daleko w głąb porośniętych lasem wzgórz ciągnących się wzdłuż drogi. Ole ściskał kierownicę tak mocno, że aż pobielały mu knykcie. Nie odrywał wzroku od jezdni. Tak szybka jazda na tym odcinku, na którym łosie i jelenie miały zwyczaj wyłaniać się nagle z lasu, nie była zabawą.
– Zastanawiam się, kogo ścigamy... – Cecilie musiała podnieść głos, żeby Ole ją usłyszał. Na jej twarzy malowało się napięcie.
– Kata! – odparł Ole. – Kogoś, kto chce wywrócić życie naszego miasta do góry nogami!
– Myślisz, że to ktoś z Fjellberghavn? – Cecilie spojrzała na niego pytająco.
Ole wzruszył ramionami.
– Nie mam pojęcia. Ale wkrótce się tego dowiemy. Nie wymknie się nam. Przecież dosłownie czuje nasz oddech na karku.
Znów umilkli. Cecilie mocno trzymała się uchwytu nad drzwiami. Jechali naprawdę szybko. Spojrzała na szybkościomierz. Sto sześćdziesiąt. Samochód ledwie mieścił się w swoim pasie, pokonując łagodne zakręty. Wizg opon mieszał się z przenikliwym wyciem syreny. Ole i Cecilie wpatrywali się w drogę. Czy na poboczu nie stoi czasem jeleń? Albo jakieś inne zwierzę? A może człowiek?
Radio zaszumiało i wnętrze samochodu wypełnił flegmatyczny głos lensmana Vangena:
– Romeo zero-jeden do wszystkich jednostek. Melduję, że natknęliśmy się na ciemnozieloną toyotę corollę, numer rejestracyjny Stanisław-Stanisław-dwa-dwa-dziewięć-dwa-dziewięć. Porzucona na przydrożnym parkingu koło Osbergu. Samochód się pali, trzeba wezwać straż pożarną.
– Tu Fox – rozległ się głos Evy. – Zajmiemy się tym. Zaraz sprawdzimy numer rejestracyjny Stanisław-Stanisław-dwa-dwa-dziewięć-dwa-dziewięć.
Ole postanowił się nie wtrącać. Już i tak był dostatecznie zajęty prowadzeniem samochodu. Poza tym to rzeczywiście należało do Evy, która przecież umiała myśleć samodzielnie.
Wkrótce znów się odezwała:
– Samochód jest zarejestrowany na Håkona Hansena z Lunde. Dwa dni temu zgłoszono jego kradzież.
Cecilie oderwała wzrok od drogi i spojrzała na Olego.
– Lunde – powtórzyła. – No to mamy jakiś trop. Może ktoś był świadkiem kradzieży?
Ole pokiwał głową.
– Może i tak – odparł tylko Ole, wciąż skupiony na prowadzeniu auta.
– Do Lunde jest daleko – dodała Cecilie w zamyśleniu. – Po co jechać aż tam, żeby ukraść samochód, nie można tego zrobić we Fjellberghavn?
Ole na chwilę oderwał wzrok od drogi.
– Może prawdopodobieństwo natknięcia się na właściciela w kolejnym dniu było mniejsze?
– Auto z Lunde, ale wykorzystane we Fjellberghavn… – myślała głośno Cecilie. – Brzmi rozsądnie. Akcja wygląda na przerażająco starannie zaplanowaną.
– Rzeczywiście, tak się może wydawać – przyznał Ole, zerkając na nią.
Potem znów siedzieli wpatrzeni w drogę, rozważając w myślach nowe informacje. Wyjechali już z gęsto zalesionych terenów, okolica stopniowo stawała się coraz bardziej płaska. Od czasu do czasu pojawiało się jakieś gospodarstwo i znikało równie szybko. Cecilie zerknęła na prędkościomierz. Strzałka wskazywała sto osiemdziesiąt.
Nagle wnętrze auta wypełnił spokojny głos lensmana Vangena:
– Świadkowie zaobserwowali jakąś osobę opuszczającą płonący samochód i uciekającą do lasu – zgłosił. – Wiek między trzydzieści a pięćdziesiąt lat. Normalna budowa ciała. Osoba ta miała na sobie ciemną czapkę z daszkiem i dżinsową kurtkę.
Ole nachylił się do mikrofonu.
– Tu Fox zero-jeden – powiedział. – Mamy ze sobą psa. Możemy spróbować iść po śladach. W Osbergu będziemy za pięć minut!
Przyjechali tuż za strażą pożarną.
Lensman Vangen razem ze swoim funkcjonariuszem patrzył, jak strażacy kończą gaszenie rozpoczęte przez policjantów za pomocą gaśnic proszkowych. Na autostradzie zatrzymało się jeszcze kilka samochodów, ludzie obserwowali dramatyczną sytuację.
Corollę porzucono na przydrożnym parkingu, na którym znajdowały się stoły z ławami i toaleta. Obaj lensmani pospiesznie się przywitali. Opanowany zazwyczaj Anders Vangen wyjątkowo wyglądał na wytrąconego z równowagi.
– Co u licha – powiedział, jakby przez chwilę zdezorientowany, obserwując dopalający się samochód. – Te auta strasznie szybko się palą – dodał nagle. – Miałem nadzieję, że uniemożliwię temu człowiekowi zatarcie śladów, ale niestety.
Ole przyjrzał się autu, a właściwie brązowej wypalonej skorupie, częściowo pokrytej warstwą białej piany.
– Sądzisz, że zostawił broń? – spytał.
Anders Vangen wzruszył ramionami.
– No cóż, sam nie wiem, czego się spodziewać.
Ole spróbował podejść bliżej, aby sprawdzić, czy w środku jest jakaś broń, ale musiał się wycofać. Karoseria była gorąca jak płyta kuchenki.
– Mówiłeś, że masz ze sobą psa tropiącego. – Anders Vangen zajrzał do volva i dostrzegł Birka, który czujnie obserwował wszystko przez szybę. – To pies pasterski? – spytał zdziwiony.
– Mój asystent. – Ole otworzył tylną klapę i wypuścił Birka. – Ten pies jest niezastąpiony we wszystkim z wyjątkiem ataku – oznajmił z dumą. Birk nie miał licencji psa policyjnego, lecz jego fenomenalny węch już pomógł w rozwiązaniu niejednej sprawy. Ole mógłby o tym opowiadać godzinami, ale to nie była dobra pora.
– Ach, tak. – Vangen wyraźnie nie dowierzał. – Skoro tak mówisz...
Nic już nie dodał, tylko uniósł brew.
Uzbroili się i Ole przywołał Birka. Z pudła w bagażniku wyjął długą czerwoną linkę i szelki. Tego, co teraz robił, nauczyła go Hilde, jego partnerka.
– Wiesz, w którym miejscu ten człowiek wszedł do lasu? – spytał Ole kolegę lensmana. – Czy świadek mówił coś o broni?
– Zaraz go zapytamy – odparł Vangen. Odwrócił się w stronę zgromadzonych ludzi, gestem przywołał mężczyznę w średnim wieku, który natychmiast do nich podszedł. Zapytany spokojnie wskazał kierunek i powiedział, że poszukiwany nie niósł żadnej broni. W każdym razie nie miał karabinu. Ole uprzejmie mu podziękował i przypiął linkę do szelek Birka.
– Cecilie, ty zostaniesz tutaj na straży – polecił. – Musimy zlokalizować broń. Jeśli nie leży w samochodzie, to najprawdopodobniej została gdzieś na Skarpie. Zajmij się tym. I zadbaj o zabranie wraku do Borg na badania techniczne.
Rzucił Birkowi krótką komendę „noga”, a pies natychmiast ustawił się przy jego lewym kolanie. Ruszyli w stronę miejsca wskazanego przez świadka. Koledzy poszli za nim.
Na skraju lasu Ole się zatrzymał, a pies usiadł i spojrzał na niego. Lensman wskazał kierunek i wydał komendę:
– Szukaj, Birk!
Kiedy Birk mógł pracować, był najszczęśliwszym psem na świecie. Miał to w genach. W życiu Olego znalazł swoje miejsce po wypadku samochodowym, do którego doszło tuż pod Fjellberghavn pierwszego grudnia poprzedniego roku. Zginęli w nim właściciele psa. Zwierzak kręcił się przerażony po jezdni, więc Ole i jego sztab się nim zajęli. Birk od pierwszej chwili przywiązał się do Olego, jakby instynktownie rozumiejąc, że to on stał się nowym przewodnikiem stada. Od tamtej pory byli nierozłączni.
Podczas porządkowania miejsca wypadku we wraku samochodu znaleziono dokumenty, z których wynikało, że Birk – tak właśnie miał na imię – razem ze swoją panią i swoim panem wracał z zawodów posłuszeństwa psów, na których zdobył pierwszą nagrodę w najwyższej klasie. Właśnie wtedy Ole zrozumiał, że nie może tego zlekceważyć, a ponieważ z zasady uważał, że wszystko, co robi, powinno mieć odpowiednią jakość, aby osiągnąć podobną sprawność, jaką zdobył jego pies, sam zapisał się na odpowiedni kurs. W opinii wielu ludzi był to dość oryginalny punkt widzenia.
W taki właśnie sposób Ole poznał instruktorkę szkolenia psów Hilde, która skradła jego serce. Ale to już inna historia.
Birk szarpnął za smycz i zaczął obwąchiwać ziemię. Ole zwolnił blokadę i ruszył za psem w zarośla. Lensman Vangen i jego funkcjonariusz podążali za nim. Wszyscy trzymali w gotowości pistolety maszynowe MP5.
Ole był teraz bardzo spięty. Mogło dojść do wielu nieporozumień. Birk nie był przecież profesjonalnym psem policyjnym i mógł na przykład źle zrozumieć komendę, uznać, że ma szukać jakiegoś przedmiotu, a nie znalazłszy go, po prostu się zatrzymać. Mógł też nie podjąć tropu, bo nie było możliwości przekazania mu, za czym właściwie ma iść. Birk jednak zagłębiał się w las z takim entuzjazmem, że Ole musiał go powstrzymywać, żeby się nie przewrócić. Pies szedł z nosem przyklejonym do ziemi, a na nierównym terenie niełatwo było dotrzymywać mu kroku.
Vangen i jego funkcjonariusz szli w ariergardzie, wzrokiem przeczesując otoczenie, aby uniknąć zasadzki od tyłu, Ole z Birkiem kroczyli przodem. Lensman okrzykami stale zachęcał psa do dalszej pracy, jednocześnie wypatrując śladów na miękkiej ziemi. Po mniej więcej pięciu minutach zauważył coś w błotnistej kałuży. Kazał psu się zatrzymać, a policjanci stanęli, przyglądając się odciskowi buta. Birk się położył i patrzył wyczekująco.
– Gunnar, wróć do samochodu po sprzęt – polecił lensman Vangen swojemu funkcjonariuszowi. – Sfotografuj ten ślad, obmierz go i zrób gipsowy odlew.
Funkcjonariusz zawrócił, a oni podjęli poszukiwania. Birk stopniowo skręcał w prawo i prowadził ich równolegle do autostrady, którą dawało się dostrzec między drzewami w oddali. Cały czas z takim samym zapałem ciągnął za linkę. Ole szedł za nim, posapując, a Anders Vangen deptał mu po piętach. Wędrowali tak przez blisko dziesięć minut. Ole porządnie się zasapał, był to dla niego spory wysiłek.
Po pewnym czasie pies znów skręcił w prawo, a oni ku swemu zaskoczeniu ujrzeli przed sobą autostradę. Zanim zdążyli się zorientować, już wyszli z lasu na inny przydrożny parking. Birk się zatrzymał, przez chwilę obwąchiwał ziemię, obszedł parking, aż w końcu usiadł i ostro szczeknął. Ole pogłaskał go i pochwalił.
Potem odwrócił się do kolegi.
– Ślad się urywa – stwierdził, rozglądając się. – Ten człowiek musiał mieć tu inny samochód.
– Wszystko na to wskazuje – przyznał Vangen i wskazał palcem. Ole spojrzał tam. Rzeczywiście, ktoś ruszał stąd z piskiem opon. Na ziemi pozostały wyraźne ślady.
Dwaj lensmani nie kryli rozczarowania. Obaj wiedzieli to tak samo dobrze. Dalej nie mieli już jak się poruszać.
Morderca zgarnął pierwszą lewę.
Ole odezwał się do Evy, opowiedział o nieudanej próbie pójścia śladem zabójcy i polecił jej ogłoszenie poszukiwań przez radio. Później zatelefonował po Cecilie i poprosił, by po niego przyjechała.
Czekając na nią, zadzwonił do pełniącego obowiązki komendanta policji Arnego Bårdsena, żeby przedstawić mu najnowszą sytuację.
Bårdsen słuchał w milczeniu.
– Czy lensman Vangen jest razem z tobą? – spytał.
– Owszem.
– To dobrze. – Bårdsen przez chwilę się zastanawiał. – Zarezerwujcie miejsce w pensjonacie Fjellberg na konferencję prasową o godzinie osiemnastej. Obaj będziecie mi na niej towarzyszyć.
I znów umilkł.
– Być może to niezbyt fortunny moment, żeby cię o tym poinformować – podjął w końcu – ale właśnie się dowiedziałem, że komendant Berge nie żyje. Za godzinę wydajemy komunikat.
Ole milczał. Znienawidzony komendant policji w czerwcu nagle zasłabł, a krótko po tym dowiedzieli się, że wykryto u niego złośliwego guza mózgu. Ledwie przeżył operację i od tamtej pory pozostawał w śpiączce. W całym okręgu nie było chyba funkcjonariusza policji, który by pragnął jego powrotu. Ole przypuszczał, że wielu poczuje pewną ulgę. On w każdym razie ją czuł, musiał to przyznać. Choć oczywiście nie życzył komendantowi śmierci.
– To był podobno bardzo złośliwy nowotwór – ciągnął Bårdsen. – Lekarze nic nie mogli zrobić. Przypuszczam, że w najbliższych dniach odbędzie się w komendzie ceremonia upamiętniająca Bergego. Chciałbym zapewnić mu godne odejście. Poinformuj Vangena, dobrze?
– Zaraz to zrobię. A pogrzeb?
– Pewnie mniej więcej za tydzień. Na razie jeszcze za wcześnie na konkretny termin.
– I co będzie dalej?
– Ogłosimy wakat – odparł Bårdsen. – To proces, który potrwa. Ja nie chcę czekać na wyniki i będę prosił o zwolnienie mnie z funkcji. Już mi wystarczy.
– Nie będziesz się ubiegał o to stanowisko?
– Nie. – Bårdsen nie wydawał się szczególnie rozmowny. – Nie nadaję się do funkcji reprezentacyjnych. Lepiej się czuję na stanowisku, na którym mogę robić coś konkretnego, i chcę wrócić do swojej poprzedniej funkcji prokuratura policyjnego.
– Innymi słowy, będziemy mieć nowego pełniącego obowiązki komendanta do czasu, aż stanowisko zostanie obsadzone?
– Tak, na to wygląda. Ale to akurat powinno nastąpić dość szybko.
– Rozumiem… – Ole przełknął ślinę. To, co mówił Bårdsen, oznaczało, że wkrótce będzie się musiał dostosować do nowego szefa. Wiązało się to z pewnym stresem, zwłaszcza teraz, gdy ledwie zdążył odetchnąć po odejściu poprzedniego.
– Przekaż informację Vangenowi, tak jak mówiłem, no i jesteśmy w kontakcie – zakończył Bårdsen.
Niedługo potem zatelefonowano z Radia 1. Ole zgodził się udzielić wywiadu przez telefon. Podkreślił w nim, że jeśli ktoś ma coś do powiedzenia w tej sprawie, może bez wahania dzwonić do Urzędu Lensmana Gminy Fjellberg, i zaznaczył, jak ważne w takich sprawach jest zaangażowanie ludności. Redakcja lokalnego radia obiecała przygotować wystąpienie i nadać je w ciągu dziesięciu minut.
Zaraz też zgłosiły się stacje NRK, P4 i Kanał 24, Ole więc znów udzielał wywiadów. Ogólnokrajowe radiostacje z powagą podeszły do jego apelu i obiecały wyemitować rozmowę z nim tak szybko, jak będzie to możliwe.
Policjanci zabezpieczyli ślady opon, sfotografowali je i telefonicznie przekazali Evie, a ona przy okazji poinformowała, że telefon w urzędzie lensmana dosłownie się urywa, lecz żaden nie doprowadził do przełomu. Wiele osób widziało zabójcę, ale nikt z bliska. Jeden ze świadków również zaobserwował na przydrożnym parkingu niebieski samochód dostawczy, nic jednak więcej na temat tego auta powiedzieć nie potrafił.
Godzinę później Cecilie i Ole wsiedli do służbowego samochodu, aby wrócić do Fjellberghavn. Miejsce z tyłu zajmował Birk, wciąż czujny i gotowy do dalszego działania. Obok niego leżał świeży gipsowy odcisk buta zabójcy. Oprócz śladów opon był na razie jedynym konkretnym punktem, którego mogli się trzymać.
Wrócili do Fjellberghavn, akurat gdy technicy i patolog kończyli pracę w miejscu zabójstwa. Ciało Joakima Ząbka włożono już do worka na zwłoki. Wkrótce potem zabrała je karetka i zawiozła do szpitala, gdzie planowano przeprowadzić sekcję. Następnie oczyszczono i spłukano wodą chodnik i rynsztok, usunięto taśmy i Sykehusgata znów była otwarta. Mieszkańcy Fjellberghavn zaczęli powoli wracać do czegoś w rodzaju normalności.
Na mokrym chodniku ktoś położył bukiet kwiatów. Wkrótce pojawił się następny, a po pewnym czasie chodnikiem prawie nie dało się już przejść. Ludzi gromadziło się coraz więcej, wśród kwiatów ustawiano zapalone znicze. Rozmowy toczyły się po cichu, gniew i rozpacz narastały.
Ole zebrał swój sztab i omówił sprawę punkt po punkcie. Technicy zabrali gipsowy odlew, kliszę i wymiary śladów opon do laboratorium w Borg w celu przeprowadzenia gruntownej analizy. Odpowiedź mieli przedstawić najwcześniej następnego dnia.
Na zboczu poniżej Skarpy również oni znaleźli karabin myśliwski marki Winchester. Broń też zabrano do Borg do zbadania. Trwało jeszcze drobiazgowe przeszukiwanie okolicy namiotu, które miało się przeciągnąć do późnych godzin wieczornych. Tym samym śledztwo wkroczyło w kolejną fazę – zbierania elementów układanki, o której w zasadzie na razie nic nie wiedzieli. Mogło się okazać, że to praca wymagająca wiele cierpliwości.
Sztab Olego wziął się do systematycznego sprawdzania wszystkich zgłoszeń telefonicznych. Ole kazał obdzwaniać świadków, którzy mogli udzielić uzupełniających informacji. Spojrzał na zegarek. Za pięć pierwsza. Od zabójstwa minęły cztery godziny. Najwyższa pora okazać rodzinie Joakima Ząbka należny szacunek.
Wstał.
– Cecilie – powiedział. – Pojedziesz ze mną do pani Sørensen.
Dom rodziny dentysty przy Utsikten terrasse był nowoczesny. Biały z czterospadowym dachem pokrytym ciemnoczerwoną glazurowaną dachówką, stanowiącą jedyny przejaw luksusu, przynajmniej widoczny z zewnątrz. Usytuowano go na samym skraju Skarpy, a między krzewami i drzewami roztaczał się z niego niezwykły widok. Pod kątem prostym w stosunku do domu stał garaż, zamykający nieduże, wysypane żwirem podwórko.
Zaparkowali przy ulicy i przeszli przez otwartą bramę, przecięli placyk i zadzwonili do drzwi.
Ze środka dobiegło podniecone szczekanie. Po chwili drzwi ostrożnie się uchyliły i ukazała się w nich czterdziestokilkuletnia blondynka. Gdy zobaczyła, że to lensman, otworzyła drzwi na oścież. Zza jej pleców wybiegł biały pudelek, nie przestając histerycznie szczekać. Z zaparkowanego na ulicy samochodu dobiegły odgłosy świadczące o tym, że Birk odpłaca mu tą samą monetą.
– Cicho bądź, Dixie! – powiedziała kobieta z rezygnacją. – Przecież nic się nie dzieje. – Wzięła suczkę na ręce i zaczęła ją głaskać. – Pewnie przestraszyła się munduru. – Uśmiechnęła się przepraszająco. – Proszę wejść, lensmanie.
Odsunęła się na bok i uprzejmym gestem wskazała im drogę. Ole, mijając ją, delikatnie pogłaskał psa, a kiedy pudel zamerdał ogonem, kobieta postawiła go na ziemi. Przez chwilę przyglądał się gościom sceptycznie, ale w końcu podreptał do kąta i z sapnięciem ułożył się w koszyku.
Ole przedstawił Cecilie. Gospodyni mocno uścisnęła jej dłoń i sama też się przedstawiła:
– Marianne Sørensen.
Ole uśmiechnął się współczująco i także podał jej rękę. Pani Sørensen była elegancką kobietą. Miała jasne, półdługie, modnie ostrzyżone włosy. Ubrana była w długi robiony na drutach kardigan, dżinsy i białą bluzkę rozpiętą pod szyją. Twarz miała poszarzałą i ściągniętą. Ujęła rękę lensmana i tylko lekko skinęła mu głową.
– Siedzimy w salonie, moi synowie i ja – powiedziała cicho. – Zapraszam.
Salon był duży i obszerny, dominował w nim kominek z naturalnego kamienia. Z dwóch wielkich okien roztaczał się rozległy widok wprost na okolicę portu, przybrzeżne wyspy i otwarte morze pokryte białą pianą. Przy jednym z foteli stała luneta na statywie.
Kiedy goście weszli, ze swoich miejsc wstało dwóch chłopców, jeden dwunasto-, drugi mniej więcej czternastoletni. Tak przynajmniej ocenił ich wiek Ole.
– To jest Mads. – Pani Sørensen gestem wskazała młodszego. – A to Birger.
Wymienili uściski dłoni, młodszy z chłopców miał czerwone zapuchnięte oczy, starszy wyglądał na bardziej opanowanego.
– Złapaliście już tego drania? – spytał Mads drżącym głosem.
Ole pokręcił głową i opowiedział, co się wydarzyło.
– Powinienem był przyjść wcześniej – dodał ostrożnie. – Ale jak zapewne rozumiecie, musiałem przyjąć, że pierwszeństwo ma pościg za sprawcą tego czynu.
– Oczywiście. – Pani Sørensen kiwnęła głową. – Był u mnie pastor razem z policjantem, chyba Gundersenem. To było dla nas duże wsparcie.
– Tak, sierżant Morten Gundersen. – To dobrze. – Ole przez chwilę ważył słowa. – Sądzę, że mogę w imieniu mieszkańców Fjellberghavn wyrazić najgłębsze współczucie. Wszystkich nas bardzo to poruszyło.
Opowiedział o stosie kwiatów w miejscu zdarzenia i o zaangażowaniu ludzi, którzy się tam zebrali. Marianne Sørensen zwilgotniały oczy. Próbowała coś powiedzieć, ale nie była w stanie wydusić z siebie słowa. W końcu zaczęła cicho płakać. Starszy z synów ją przytulił.
Ole zaczekał, aż kobieta zapanuje nad emocjami.
– Nie chcemy was niepotrzebnie dręczyć – odezwał się w końcu, wyjmując wizytówkę z kieszonki na piersi. – Ale chciałbym mieć pewność, że jest wam na tyle dobrze, na ile może być w tej sytuacji, a przede wszystkim, że czujecie się bezpieczni. Ponieważ na razie nie udało nam się nikogo zatrzymać, to przed domem zostanie patrol. – Wręczył wizytówkę pani Sørensen. – A ja jestem do waszej dyspozycji bez względu na porę. Jeśli ktoś z was będzie miał potrzebę choćby porozmawiać, dzwońcie, nawet w środku nocy. Będę się też starał na bieżąco o wszystkim was informować.
Marianne Sørensen przeczytała wizytówkę i odłożyła ja na stolik. Uśmiechnęła się z przymusem.
– Bardzo miło z pańskiej strony – powiedziała udręczona. – Dziękuję za troskę, lensmanie.
Ole odpowiedział uśmiechem i chwilę się zastanawiał.
– Zanim sobie pójdziemy, chciałbym zadać kilka nieformalnych pytań – zaczął ostrożnie. – Czy mogę?
– Tak, oczywiście. – Pani Sørensen kiwnęła głową.
– Szukamy osoby, mężczyzny lub kobiety, w wieku między trzydzieści a pięćdziesiąt lat, ubranej w…
Spojrzeniem poprosił Cecilie o pomoc.
– …ciemną czapkę z daszkiem i kurtkę dżinsową – dokończyła Cecilie. – Możliwe, że da się tę osobę powiązać z niebieskim samochodem dostawczym nieznanej marki i z karabinem myśliwskim marki Winchester.
– Otóż to. – Ole kiwnął głową. – Nie musicie teraz odpowiadać na to pytanie, ale spróbujcie się zastanowić, przedyskutujcie, czy może to być ktoś, kogo znacie.
Matka i synowie spojrzeli na siebie.
– Na razie nikt taki nie przychodzi mi do głowy – oświadczyła Marianne. – Powiedziała pani „karabin myśliwski”?
Cecilie potwierdziła.
– Czy to znaczy, że zabójca jest myśliwym? – spytał Birger, starszy z chłopców.
– Niekoniecznie – odparł Ole. – Musimy to sprawdzić.
– A czy coś jeszcze przychodzi wam do głowy? – wtrąciła się Cecilie. – Może na przykład ktoś wam groził?
Matka i synowie znów popatrzyli na siebie, w końcu Marianne lekko się uśmiechnęła.
– Nie mamy wrogów na tym świecie – powiedziała. – Ale kiedy się zastanowię, to… Joakim dostał kilka listów. – Wstała. – Parę razy wspominał, że jakiś wariat przysłał mu listy z pogróżkami – dodała, kierując się do dużego biurka. – Obrócił całą sprawę w żart i kazał mi się tym nie przejmować. Ale mówił, że dla zabawy je zachowa. Na pewno leżą tu, w szufladzie.
Ole poszedł za nią.
– Czytała je pani?
– Nie. Mówił, że nie trzeba się nimi przejmować, więc usłuchałam. W ogóle się nad tym nie zastanawiałam. Dopiero teraz, kiedy pan spytał…
Otworzyła szufladę, przeszukała ją i w końcu wyjęła dużą białą kopertę.
– Sądzę, że to jest to. Joakim na kopercie napisał „Listy od Hansa Hansena”. Tak, to one. – Podała kopertę Olemu.
– Musimy to obejrzeć. – Ole wrócił na swoje miejsce. Otworzył kopertę i wytrząsnął jej zawartość na stół. Cztery ręcznie napisane listy i cztery osobne koperty.
– Czy tylko pani mąż ich dotykał? – spytał.
Pani Sørensen potwierdziła skinieniem głowy.
– Pytam z uwagi na ewentualne odciski palców – wyjaśnił i ostrożnie przysunął do siebie leżącą na wierzchu kartkę, delikatnie popychając jej brzegi. Treść odczytał na głos:
Do dentysty Joakima Sørensena
Słyszałem, że jesteś mordercą. Od jak dawna to robisz? Próbowałeś zabić człowieka 21 lipca 1999 roku, ale Ci się nie udało. Dureń z Ciebie, nie ma co do tego wątpliwości. Spróbuj to zrobić jeszcze raz, a posmakujesz noża.
Hans Hansen
Ole podniósł głowę. Wszyscy słuchali go z uwagą. Delikatnie odsunął pierwszy list, odsłaniając drugi:
Do dentysty Joakima Sørensena
Jesteś mordercą, wiesz o tym? Spróbuj jeszcze raz, a poniesiesz karę. Od jak dawna zajmujesz się mordowaniem? Dureń z Ciebie. Dupek. Próbowałeś zabić w 1998 roku. A potem jeszcze raz 21 lipca 1999 roku. Ale spróbuj jeszcze raz, to dostaniesz za swoje. Tak, mieszkasz na Utsikten terrasse, więc nie możesz czuć się bezpieczny. Gabinet masz na Havnegata. W obu tych miejscach mogą paść strzały, ostra amunicja.
Hans Hansen
– Strzały, ostra amunicja? – Marianne Sørensen wyraźnie pobladła. – Joakim nigdy o tym nie wspominał. Dlaczego? – Przerażona popatrzyła na synów. – Czy wy coś o tym słyszeliście?
Obaj pokręcili głowami.
Ole odsłonił trzeci list. Ten był krótki i zwięzły. Bez żadnych nazwisk czy wstępów.
Wybieram się wkrótce na Havnegata, żeby Ci rozwalić łeb.
JOAKIM ZĄBEK TO PEDAŁ.
– Hm – mruknął zamyślony Ole. – Wkracza na nowe tory. To ma być obelga.
– Pedał? Tata? – Mads na chwilę zapomniał o powadze sytuacji i roześmiał się przenikliwie. – Przecież tata nie jest pedałem, prawda?
– Ależ oczywiście, że nie! – zapewniła przerażona matka.
Ole przeczytał ostatni list:
Joakim Ząbek to pedał!
Następnym razem zagramy w otwarte karty!
Rozprawa będzie krótka!
Musisz mieć źle w głowie, skoro zabijasz ludzi, a sam chcesz żyć. To ty zabiłeś Pera Bergesena w 1998 roku. Potem znów próbowałeś zabić 21 lipca 1999 roku. Dentysta morderca i do tego jeszcze pedał!
Następnym razem gramy w otwarte karty! Krótka rozprawa!
Pederasta!
Ole delikatnie obejrzał koperty. Na dwóch były przyklejone znaczki, nazwisko i adres wypisane w zwykły sposób oraz stemple pocztowe. Daty trudno było odczytać, liczył jednak, że technicy sobie z tym poradzą. Na dwóch ostatnich przed nazwiskiem i adresem widniało słowo „Pedał”, oprócz tego wszystko było takie jak na tych pierwszych.
Ole wsunął listy z kopertami do dużej koperty.
– Zaraz przekażemy je do badania, może uda się znaleźć odciski palców – wyjaśnił. – Proszę mi powiedzieć, dlaczego, na miłość boską, mąż nie zgłosił się z tym do nas?
Blada Marianne Sørensen wzruszyła ramionami.
– No właśnie… – Patrzyła na lensmana z rozpaczą. – On to obrócił w żart… Mówił, że nie ma się czym przejmować. Joakim myślał o wszystkich z życzliwością. Może nie wyczuł powagi sytuacji, nie wiem. Nie zawsze potrafiłam go zrozumieć.
– W listach stale powtarza się ta jedna data.
– Dwudziesty pierwszy lipca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku – wtrąciła Cecilie. – Czy możecie sobie spróbować przypomnieć, co się wydarzyło w waszym życiu tego dnia?
– To może być bardzo ważne – uzupełnił Ole.
Marianne pobladła jeszcze bardziej.
– To przecież tak dawno temu – powiedziała. – Jak można coś takiego pamiętać?
Ole się zastanowił.
– Hm. Może na przykład ktoś z was prowadzi dziennik?
– Nie – odparła Marianne. – Nikt z nas nie robi takich zapisków.
– Zdobędziemy stary kalendarz i postaramy się o gazety z tamtego dnia, może coś wam się wtedy skojarzy – ciągnął Ole. – Spróbujcie się też sami nad tym zastanowić. Skontaktujemy się także z recepcjonistką Joakima, poprosimy, żeby zajrzała do starych rejestrów wizyt. Aha, i jeszcze jedno. Dziennikarze potrafią być natrętni nawet wobec najbliższych krewnych zmarłego. To ważne, żebyście ani słowem nie komentowali tej sprawy. Po prostu odsyłajcie ich do nas. Pamiętajcie, że na wolności przebywa zabójca, który bacznie wszystko śledzi. Ze względów taktycznych policja musi kontrolować, o czym on może wiedzieć, a o czym nie.
Marianne Sørensen odprowadziła ich do drzwi.
– Dziękuję – powiedziała cicho. – Będę milczeć.
Kiedy wrócili do samochodu, zadzwoniła komórka. To była Eva.
– Posłuchaj, Ole – powiedziała. – Jest u mnie doktor Lundekvam z drugiego piętra. Twierdzi, że ostatnio dostał kilka nieprzyjemnych listów, i pyta, jak ma się zachować. – Chwilę milczała, po czym dodała: – Mówi, że podpisał je niejaki Hans Hansen. Znasz takie nazwisko?
– Owszem, znam to nazwisko. – Ole przełknął ślinę i spojrzał na Cecilie. – Niech ktoś zdejmie z tych listów odciski palców. Ile ich dostał?
– Trzy.
– Aha. – Skręcając w lewo w Sykehusgata, Ole się zastanawiał. Czyli nie tylko dentysta dostał listy z pogróżkami. To wiele w tej sytuacji zmieniało. Czyżby również doktor Lundekvam miał zginąć? Taką ewentualność należało brać pod uwagę.
Przy miejscu zdarzenia na Sykehusgata zobaczył dużą grupę ludzi rozmawiających po cichu wśród kwiatów i płonących świec.
– Evo – powiedział. – Joakim Ząbek też dostawał takie listy. To oznacza, że Lundekvam może być w niebezpieczeństwie. Zaprowadź go do mojego gabinetu i każ mu tam czekać. Zrób kopie tych listów, zanim je oddasz. Chcę je przeczytać.
Podobnie jak dentysta Sørensen, doktor Lundekvam miał czterdzieści kilka lat i wynajmował gabinet piętro nad urzędem lensmana przy Havnegata jeden, w białym drewnianym domu, który lensman kupił kilka lat wcześniej. Na tym samym piętrze swoje pomieszczenia miało również biuro rachunkowe. Obszerne mieszkanie na ostatniej kondygnacji, z widokiem na port i wyspy, zajmował Ole. Miał stamtąd niedaleko do pracy na pierwszym piętrze, co uważał za wielką zaletę, zwłaszcza w sytuacjach nagłych. Na parterze mieścił się sklep.
Ole przez kilka lat poświęcał temu domowi każdą wolną chwilę, dlatego miał osobisty stosunek do najmniejszej deseczki. Ponieważ dom był stary, właściwie zabytkowy, Ole włożył całą duszę w odremontowanie go w dawnym stylu i był dumny jak paw z rezultatu. W mieście budynek nazywano potocznie Domem Lensmana.
Kiedy Ole i Cecilie weszli do gabinetu, lekarz wstał.
– Cześć, Sigurd. – Ole wyciągnął rękę na powitanie. Cecilie zaraz też to zrobiła.
– Siądźmy przy stole konferencyjnym – zaproponował Ole. – Napijesz się kawy? Herbaty?
Lekarz lekko pokręcił głową. Był niewysoki, krępy, miał ciemne, gęste włosy. Pod rozpiętym fartuchem nosił białe spodnie i jasnoniebieski T-shirt.
– Nie mogę tu długo zostać – odparł głębokim głosem, niemal przeciągając sylaby, co podkreśliło to, o czym wszyscy wiedzieli: że jest spokojnym, zrównoważonym człowiekiem. – Pacjenci czekają.
– Wobec tego musimy się pospieszyć. – Ole usiadł. Cecilie i lekarz poszli w jego ślady.
– Wiem, że to nieodpowiednia pora wobec tego, co spotkało Joakima – zaczął lekarz. – Nagle jednak uświadomiłem sobie, że mi grożono, więc powinienem kogoś o tym poinformować. Zerknij na to, Ole, i oceń, czy jest się czym przejmować czy nie.
Eva przyniosła kopie listów. Lensman rozłożył je na stole i zaczął odczytywać na głos:
Do doktora Sigurda Lundekvama
Jesteś draniem mordercą, wiesz o tym? Ile razy próbowałeś zabić? Wielki z ciebie dureń. Jesteś dupkiem. Usiłowałeś zabić 12 lutego 1999 roku, ale to się nie udało. Spróbuj jeszcze raz, a posmakujesz noża.
Hans Hansen
– Hm. Mamy nową datę – skomentowała Cecilie.
Ole pokiwał głową.
– Tekst jest podobny, a pismo identyczne – uzupełnił. – Tak, tak, to napisała ta sama osoba.
Lundekvam spojrzał zdziwiony.
– Później ci to wyjaśnię, Sigurd. – Ole już sięgał po następny list.
Do doktora Sigurda Lundekvama
Chyba zwariowałeś, skoro chodzisz i zabijasz ludzi. Jesteś lekarzem mordercą, wiesz o tym? Jak możesz sądzić, że będziesz żył, skoro inni mają umrzeć? Jesteś wielkim idiotą. Próbowałeś zabić 12 lutego 1999 roku, ale teraz już z tym koniec. Mieszkasz na Villaveien, a gabinet masz na Havnegata. W tych okolicach może się zrobić naprawdę gorąco. Mogą paść strzały, ostra amunicja.
Hans Hansen
Ole sięgnął po trzeci, ostatni list i nie robiąc żadnej pauzy, przeczytał również ten:
Doktor Lundekvam to pedofil.
SKURWYSYN PEDOFIL!
Następnym razem zagramy w otwarte karty. Próbowałeś zabić 12 lutego 1999 roku. Doktor morderca. Bydlak pedofil. Niedługo przyjdę na Havnegata i naznaczę cię ogniem!
Skurwysyn pedofil! Następnym razem gra w otwarte karty!
Hans Hansen
Ole odsunął od siebie kopie.
– Kiedy dostałeś te listy?
Lundekvam zmarszczył czoło.
– Hm. Pierwszy przyszedł jakieś dwa tygodnie temu, następne później. Ten ostatni w sobotę.
Ole zapisał to w notesie.
– Już ci tłumaczę, Sigurd – zaczął. – Joakim też dostał takie listy. Jego żona poinformowała nas o tym przed chwilą.
Lekarz nie krył zdumienia.
– Od tej samej osoby, która napisała to?
– Owszem, na to wygląda.
– Chcesz więc powiedzieć… – Doktor Lundekvam przez dłuższą chwilę milczał. – Że te listy są od zabójcy Joakima? – Uświadamiając sobie konsekwencje, potarł twarz, która lekko mu poszarzała. – Sądzisz, że mogę… że jestem…
– My nic nie sądzimy – odparł Ole. – Nie mamy pojęcia, czy autor tych listów ma cokolwiek wspólnego ze sprawą. Ale musimy założyć, że tak. Dlaczego nie przyszedłeś z tym do mnie wcześniej?
– Sądziłem, że to jakieś dzieciaki się ze mną drażnią. – Lundekvam wstrząśnięty wpatrywał się w Olego. – Naprawdę nie przyszło mi do głowy nic innego… Dopiero teraz. Mój Boże, Ole, przecież my mieszkamy we Fjellberghavn! Nawet drzwi do domu nie zamykamy na klucz! W ogóle nie myślimy w takich kategoriach!
– Niestety najwyraźniej będziemy musieli zacząć. – Ole się zamyślił. Jeżeli autor listów rzeczywiście miał coś wspólnego ze sprawą, to życie Sigurda Lundekvama było zagrożone. Być może również życie członków jego rodziny. Musiał się do tego ustosunkować. Nie miał prawa postąpić inaczej, chociaż mogło to oznaczać konieczność podjęcia drastycznych działań. Doktorowi Lundekvamowi i jego rodzinie należało natychmiast zapewnić ochronę policyjną. Jak ma to rozwiązać? W zamyśleniu pogładził brodę i już po chwili znał odpowiedź.
– Urządziłem u siebie w mieszkaniu na trzecim piętrze część dla gości – oświadczył. – Natychmiast się tam przeprowadzisz razem z rodziną.
Lundekvam spojrzał na niego zdumiony i chciał protestować, Ole jednak przerwał mu zdecydowanym gestem.
– Niestety nie ma miejsca na żadne dyskusje, Sigurd – oświadczył twardo, ale się uśmiechnął. – Odpowiadam za twoje bezpieczeństwo, a jednocześnie muszę prowadzić śledztwo. Nie możemy każdej osobie z twojej rodziny zapewnić osobnej ochrony policyjnej. Czy twoja żona pracuje?
– Nie. Zajmuje się domem.
– Macie dzieci?
– Tak, syna.
– Ile ma lat?
– Dziesięć.
– No to trzeba go tu natychmiast sprowadzić.
– Tak, tak, oczywiście. – Lundekvam przez chwilę się zawahał. – Ale on chwilowo jest bezpieczny. Żona też. Szkoła zaczyna się dopiero w przyszłym tygodniu, a Peter spędza ten czas u moich teściów w Borg. Dorte jest w domu.
– Możesz się z nią skontaktować telefonicznie?
– Tak, ma komórkę.
– No to zadzwoń do niej i wyjaśnij wszystko. Wyślę po nią patrol. Podkreśl powagę sytuacji, ale postaraj się niepotrzebnie jej nie niepokoić, dobrze? – Ole znów się uśmiechnął, próbując nieco złagodzić swój ton i nie wystraszyć lekarza do szaleństwa.
Doktor Lundekvam pokiwał głową, patrząc na Olego tak, jakby nic nie rozumiał.
– Nie pojmuję, co takiego mogłem zrobić, żeby... żeby dać komuś motyw do zabicia mnie.
– Miejmy nadzieję, że uda nam się szybko zakończyć ten dramat. – Ole schował kopie listów do kieszeni. – A na razie możesz pomóc samemu sobie i nam, próbując myślami cofnąć się w czasie. Autor tych listów wspomina na przykład datę dwunastego lutego dziewięćdziesiątego dziewiątego roku. Proszę, żebyś sobie przypomniał, co robiłeś tego dnia prywatnie. Pomów o tym również z żoną.
Lekarz wzruszył ramionami.
– A ty byś sobie przypomniał, co się działo tak dawno temu?
– Gdyby moje życie było zagrożone, to owszem.
Do części gościnnej wchodziło się z obszernego salonu Olego. Drzwi z solidnego dębu były zaopatrzone w zamek i dodatkowo łańcuch. Mieszkanie składało się z umeblowanego dość skromnie salonu wielkości trzydziestu metrów kwadratowych, w którym stały radio i telewizor, były też dwie sypialnie z piętrowymi łóżkami, łazienka i niewielka kuchnia. Regał w salonie wypełniały książki i czasopisma. Żaden luksus, ale dało się tam spędzić trochę czasu.
Mieszkanie nie było wykorzystywane zbyt często. Z reguły zatrzymywali się tam członkowie rodziny lub przyjaciele Olego, a czasami kobiety uciekające przed skłonnymi do stosowania przemocy mężami.
Ole oprowadził lekarza, pokazał mu, gdzie znajdzie pościel, żywność w puszkach, kawę i inne niezbędne rzeczy. Potem kazał mu przygotować listę zakupów i przekazać ją Evie. Następnie wręczył mu komórkę.
– Korzystaj z tego telefonu – powiedział. – Możesz się z niego komunikować bez ryzyka, że ktoś cię podsłucha. Przede wszystkim zadzwoń do swojej recepcjonistki. Masz kartotekę pacjentów?
– Tak, na komputerze.
– To dobrze. Poproś, żeby sprawdziła datę dwunastego lutego tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku. Potrzebuję nazwisk wszystkich osób, które były u ciebie w gabinecie tego dnia.
– Nazwiska moich pacjentów? – Na twarzy Lundekvama odmalował się gniew. – To wykluczone! – oświadczył zdecydowanie. – Obowiązuje mnie tajemnica. Nie mogę narażać pacjentów na coś takiego. To kompletnie wbrew moim zasadom etycznym!
Ole nie miał czasu na żadne dyskusje.
– Albo podasz mi te nazwiska już teraz, albo będę musiał załatwiać nakaz sądowy – huknął. – Proszę cię, Sigurd, nie marnuj mojego czasu! To nas może doprowadzić wprost do zabójcy. Możemy go powstrzymać, zanim wyrządzi więcej krzywdy. Zastanów się!
Lekarz długo siedział w milczeniu, rytmicznie napinając mięśnie szczęki.
– Będziesz musiał przyjść z tym nakazem – oświadczył w końcu. – Przykro mi, Ole, ale muszę mieć solidną podstawę, ażeby móc w ten sposób naruszać prawa pacjentów.
Zrozpaczony Ole rozłożył ręce.
– Jak sobie chcesz. W takim razie poproś recepcjonistkę, żeby odwołała wszystkie dzisiejsze i jutrzejsze wizyty, zamknęła gabinet i poszła do domu. Musi opuścić budynek. Jeśli będzie pytać, to powiedz, że jesteś w bezpiecznym miejscu, bliżej nieokreślonym, a gdzie to jest, nie powinno obchodzić ani jej, ani nikogo innego, jasne?
Sigurd Lundekvam pokiwał głową z szeroko otwartymi oczami.
– Jasne. Ale jesteś pewien, że nie przesadzasz, Ole?
Lensman uśmiechnął się cierpko i odparł:
– Spytaj Marianne Sørensen.
Schodząc po schodach, Ole zadzwonił do Bårdsena z prośbą, żeby zajął się załatwieniem nakazu sądowego. W urzędzie zatrzymał się i przekazał Evie nowe informacje.
– Zwołujemy nowe robocze zebranie. Skontaktuj się z recepcjonistką Joakima, dobrze?
Eva kiwnęła głową.
– Chcemy znać nazwiska wszystkich pacjentów, którzy byli w gabinecie Joakima dwudziestego pierwszego lipca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku. Poproś, niech sprawdzi wszystkie stare rejestry czy archiwum komputerowe.
Cały sztab zebrał się wokół stołu konferencyjnego w gabinecie Olego. Omówili wszystkie nowe informacje, uzupełniając się nawzajem, ale za bardzo się nie posunęli. Ole przedstawił plan dalszej pracy i rozdzielił zadania.
Już kończyli zebranie, gdy nagle Birk poderwał się ze swojego dywanika i zaczął nerwowo krążyć po pokoju. Uszy położył po sobie i prawie się czołgał. W końcu szczeknął tak głośno, że wszyscy aż podskoczyli na krzesłach. Szczeknął drugi raz. Moment później zawył alarm przeciwpożarowy.
Ole podniósł głowę. Jeszcze tego brakowało! Chwilę nasłuchiwał, w końcu wstał.
– Okej, ewakuujemy budynek – oświadczył. – Jeśli to fałszywy alarm, wracamy później tutaj. Wszyscy wychodzą.
W drzwiach zderzyli się z Evą.
– Spod drzwi wejściowych sączy się dym! – Eva musiała krzyczeć, żeby przebić się przez rytmiczne wycie alarmu. – Pali się!
Ole głośno zaklął.
– Dzwoń do straży pożarnej i potwierdź alarm! – polecił. Wyminął ją, wybiegł do recepcji i otworzył drzwi wejściowe. Uderzył go zapach rozgrzanej benzyny, do środka buchnął gęsty dym. Szalejące płomienie z rykiem wspinały się po schodach, trzaskało stuletnie, wyschnięte na wiór drewno, jakby całe schody miały zaraz wybuchnąć.
Ole nic nie mógł zrobić. Z hukiem zatrzasnął drzwi i zataczając się, wrócił do recepcji.
Ole zatrzymał się, by ocenić sytuację. Najdogodniejsza droga ucieczki, wiodąca przez schody, była zablokowana. Na szczęście mieli za sobą niejedne ćwiczenia przeciwpożarowe, więc odpowiednie zachowanie zostało wyćwiczone, zarówno przez personel urzędu lensmana, jak i przez najemców. Powinni skorzystać z drabinki przeciwpożarowej na tyłach budynku.
Przywołał swój sztab.
– Schody są odcięte. Musimy skorzystać z drogi ewakuacyjnej! – zawołał. – Natychmiast! Pożar może się rozprzestrzenić.
– Mamy coś ze sobą zabrać? – spytał Morten.
– Nie! – Ole spojrzał na drzwi wejściowe do urzędu, przez szparę wciąż przedostawał się dym. – Budynek prawdopodobnie oblano benzyną. Za kilka minut możemy się znaleźć w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Eva i Cecilie idą pierwsze, reszta za nimi. Jak tylko wyjdziecie, zaczynacie ewakuację sąsiednich domów i blokujecie okolicę. Ruszajcie!
Wyszli. Ole wyjął telefon i wybrał numer komórki doktora Lundekvama. Dopiero po dłuższej chwili rozległo się podniecone „halo”.
– Sigurd, wychodź na ulicę! – zawołał Ole. – Dom się pali! Klatka schodowa jest już zablokowana. Skorzystaj z drabinki przeciwpożarowej. Prowadzi do niej wyjście z sypialni w moim mieszkaniu.
Lundekvam zaniósł się kaszlem.
– Już próbowałem! – krzyknął. – Tamta droga też jest odcięta, Ole! Płomienie liżą zewnętrzną ścianę. Jestem w pułapce, Ole! W pułapce! – Znów zakasłał, aż do odruchu wymiotnego. – W całym mieszkaniu jest pełno dymu! Coraz więcej! Tu się już nie da wytrzymać!
– Przeczołgaj się po podłodze i wyjdź na taras na dachu! – Ole kątem oka zobaczył, że jego ludzie biegiem opuszczają pomieszczenia położone na tyłach. – Powiadomię strażaków, że tam jesteś!
Rozłączył się i odwrócił. Ryk płomieni na klatce schodowej zaczął już zagłuszać wycie alarmu.
– Tamtędy też nie dało się wyjść! – krzyknęła Eva. – Jesteśmy odcięci!
Ole się rozejrzał. Recepcję powoli wypełniał gęsty dym, przeciskający się przez niezliczone niewidoczne szpary i otwory, kładący się pod sufitem niczym dywan. Sytuacja stawała się krytyczna.
– Słuchajcie mnie wszyscy! Wycofujemy się do mojego gabinetu! – krzyknął. – Tam zbieramy się przy oknach i czekamy na straż pożarną!
Skuleni przebiegli do dużego gabinetu lensmana i zamknęli za sobą drzwi. Tam też gęsty dym wciskał się szczelinami, o których istnieniu nie mieli pojęcia. Zakrywając usta i nos tym, co im wpadło pod rękę, przeczołgali się po podłodze do okien. Ole zaczął kaszleć.
– Nie otwierajcie okien, dopóki absolutnie nie będzie takiej konieczności, bo to tylko zwiększy dopływ tlenu do ognia! Każde niech zadzwoni do jednego z biur na drugim piętrze i poinstruuje ludzi, którzy tam zostali. Zorientujcie się, ile osób tu utknęło i w jakim są stanie. Niech linie telefoniczne będą otwarte, żebyśmy mogli się stale porozumiewać. Korzystajcie z komórek. Telefony stacjonarne zaraz przestaną działać.
Sam wybrał w swojej komórce numer alarmowy sto dziesięć i od razu połączył się z szefem straży pożarnej. W tle słychać było wycie syreny. Mógł więc odetchnąć z ulgą, strażacy już jechali.
– Tu lensman, daleko jesteście?
– Zaraz będziemy na miejscu. Jak sytuacja?
– Krytyczna. Pożar błyskawicznie się rozprzestrzenia. Budynek za kilka minut cały stanie w ogniu. Wszystkie drogi ewakuacji są odcięte. Z tego co wiem, nikt nie zdążył się wydostać, może z wyjątkiem personelu sklepu na parterze.
– Rozumiem – odparł szef strażaków. – Zorientuj mnie w sytuacji. Ile osób jest w budynku i gdzie je znajdziemy?