Pisane krwią - Jørgen Jæger - ebook + audiobook

Pisane krwią ebook i audiobook

Jørgen Jæger

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W spokojnym norweskim miasteczku Fjellberghavn w drodze do pracy zostaje zastrzelony miejscowy dentysta. Kilka godzin później w siedzibie policji wybucha pożar, w którym ginie jedna osoba. Lensman Ole Vik ma mnóstwo problemów. Organizuje prowizoryczne biuro w lokalnym pensjonacie, prowadzonym przez szefową miejskiego oddziału Partii Postępu. Stąd lensman kieruje śledztwem, nie wiedząc, czy ma do rozwiązania jedną sprawę, czy dwie. Okazuje się, że dentysta, a także inni mieszkańcy Fjellberghavn otrzymali listy z pogróżkami od tajemniczego nadawcy. W już i tak trudnej sytuacji pojawia się kolejne zagrożenie: gdzieś w centrum miasteczka ktoś podłożył bombę…

Jørgen Jæger to chwalony przez krytyków norweski autor kryminałów. „Pisane krwią” to czwarty tom serii powieści kryminalnych, w których śledztwo prowadzi lensman Ole Vik. Akcja powieści opiera się na prawdziwych wydarzeniach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 401

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 18 min

Oceny
3,9 (29 ocen)
12
9
3
2
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kontodlaMamy

Całkiem niezła

urywa się na 17stym rozdziale. książka bez zakończenia
00
Apatheia1

Całkiem niezła

Lektor, jak do koncertu życzeń, a nie kryminału i spokojna akcja w stylu skandynawskim. Podobno nie ma też całości. Problem z wgrywaniem synchrobooku audio, to ostatnio problem na Legimi, trzeba czekać kilka dni, nim zostanie wgrany.
00
riterra11

Z braku laku…

W małym norweskim miasteczku w drodze do pracy zostaje zastrzelony dentysta, a kilka godzin później w siedzibie policji wybucha pożar. Ginie jedna osoba. Kilka osób z miasteczka dostało listy z pogróżkami wśród nich Ole Vik, który prowadzi śledztwo w sprawie morderstwa. Na dodatek podłożył bombę... Do tego dochodzi przemoc domowa i molestowanie dziecka... Po takim opisie można pomyśleć, że książka będzie wciągająca i pełna zwrotów akcji. Jednak tak nie jest. Spokojnie można przeczytać 200 pierwszych stron potem pominąć kolejne 200, aby przeczytać ostatnie 18 i czytelnik nic nie straci. W pierwszej części coś się dzieje, ale druga połowa to nudne, żmudne śledztwo. Czytanie tej pozycji było męczące. Styl autora jest toporny, a dialogi sztuczne. Pomysł na książkę dobry, ale wykonanie złe.
00
Oooja

Nie oderwiesz się od lektury

Książka interesująca, niestety audiobook tylko 17 rozdziałów z 43.
00
Cozac

Nie polecam

Audiobook niepełny. 17 rozdziałów z 43. Zgłoszone, nierozwiązane
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Blod­skrift

Prze­kład z ję­zyka nor­we­skiego: Iwona Zim­nicka

Co­py­ri­ght © Jør­gen Jæger, 2023

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S,

Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Im­pe­riet

Re­dak­cja: Wi­told Ko­wal­czyk

Ko­rekta: Jo­anna Kłos

ISBN 978-87-0234-964-1

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Ser­deczne po­dzię­ko­wa­nia dla in­spek­tora po­li­cji Ha­ralda An­der­sena z Urzędu Len­smana w Lak­se­våg oraz by­łego śled­czego Edvina Me­linga Han­sena z Po­ste­runku Po­li­cji w Fana, mo­ich peł­nych en­tu­zja­zmu kon­sul­tan­tów kwe­stii po­li­cyj­nych.

Bar­dzo dzię­kuję rów­nież sze­fo­wej Wy­działu ds. Prze­mocy i Oby­czaj­no­ści Po­ste­runku Po­li­cji Ber­gen Cen­trum, nad­ko­mi­sarz Tove Lian Ma­thie­sen, za do­bre po­my­sły do roz­działu 32 tej książki. Dzię­kuję rów­nież star­szemu ognio­mi­strzowi Ja­nowi Ovemu Brak­sta­dowi ze Straży Po­żar­nej w Ber­gen za nie­oce­nione rady.

Przedmowa

Pi­sane krwią to moja czwarta książka, któ­rej bo­ha­te­rem jest len­sman Ole Vik. W od­róż­nie­niu od po­przed­nich po­wie­ści in­spi­ra­cją do tej ostat­niej było praw­dziwe zda­rze­nie, dla­tego też de­dy­kuję ją moim ro­dzi­com, Kir­sten i Rol­fowi Jæge­rom. Matka zmarła w roku 1984 w wieku za­le­d­wie sześć­dzie­się­ciu trzech lat, oj­ciec w roku 1995 w wieku osiem­dzie­się­ciu czte­rech lat. To po nim odzie­dzi­czy­łem za­in­te­re­so­wa­nie pi­sa­niem.

Oj­ciec do 1983 roku pro­wa­dził prak­tykę den­ty­styczną w Ber­gen. W la­tach sześć­dzie­sią­tych do­stał cztery li­sty z po­gróż­kami, które po­sta­wiły na gło­wie ży­cie ca­łej na­szej ro­dziny. Z wy­jąt­kiem in­for­ma­cji do­ty­czą­cych fak­tów, dat i na­zwisk li­sty za­miesz­czone w roz­dziale 6 ni­niej­szej książki są do­kład­nym od­pi­sem tam­tych li­stów, za­cho­wa­nych przez moją matkę. Wciąż pa­mię­tam at­mos­ferę grozy, która za­pa­no­wała wów­czas w na­szej ro­dzi­nie, i od dawna mia­łem ochotę na kan­wie tam­tej hi­sto­rii utkać opo­wieść o tym, co mo­głoby się wy­da­rzyć, gdyby świat za­trząsł się w po­sa­dach moc­niej, niż to się stało w rze­czy­wi­sto­ści.

Chcę pod­kre­ślić, że z wy­jąt­kiem li­stów cy­to­wa­nych w roz­dziale 6 wszystko inne w książce zo­stało wy­my­ślone. Fik­cyjne są osoby i miej­sca. O tym, jak za­koń­czyła się sprawa praw­dzi­wych li­stów z po­gróż­kami, czy­tel­nik do­wie się z po­sło­wia, w któ­rym przed­sta­wiam roz­wią­za­nie pry­wat­nego dra­matu mo­ich ro­dzi­ców.

Ber­gen, wrze­sień 2006 roku

Jør­gen Jæger

Rozdział 1

Roz­legł się od­głos, który sły­szał w ży­ciu mnó­stwo razy. W ki­nie. Prze­ni­kliwy świst za­koń­czony głu­chym wes­tchnie­niem spra­wił, że przez chwilę po­czuł się jak w sta­rym we­ster­nie, w któ­rym trwa strze­la­nina mię­dzy złymi i do­brymi bo­ha­te­rami. Den­ty­sta Jo­akim Søren­sen mimo wszystko nie­prze­rwa­nie kon­ty­nu­ował swój co­dzienny spa­cer do ga­bi­netu. Mu­siał się prze­sły­szeć. Prze­cież w spo­koj­nym Fjel­l­ber­ghavn nikt do ni­kogo nie strzela.

Wy­szedł z domu pięć mi­nut wcze­śniej. Wy­godny dom, w któ­rym miesz­kał z żoną i dwoma sy­nami, był skromny i w ża­den spo­sób nie rzu­cał się w oczy. Ze­wnętrzne oznaki sta­tusu nie miały żad­nego zna­cze­nia dla Jo­akima Ząbka, jak go po­wszech­nie na­zy­wano. Prze­zwi­sko nadano mu, kiedy w oknie ga­bi­netu po­wie­sił re­klamę. Po otwar­ciu okna pod­czas wie­trze­nia na jed­nym skrzy­dle wid­niał na­pis „Jo­akim Zdrowe Ząbki” a na dru­gim „Søren­sen den­ty­sta”. Miesz­kańcy Fjel­l­ber­ghavn uznali to za za­bawny przy­pa­dek. A den­ty­sta, który nie trak­to­wał sa­mego sie­bie zbyt po­waż­nie, uśmie­chał się wraz z nimi.

Nie za­re­ago­wał na dźwięk rów­nież za dru­gim ra­zem. Wła­ści­wie dla­tego, że nie miał na to szans. Kula tra­fiła go w tył głowy, od razu ru­nął do przodu. Jo­akim Zą­bek nie żył, jesz­cze za­nim upadł na chod­nik.

***

Nad­cią­ga­jąca od mo­rza lekka po­ranna mgiełka two­rzyła w mia­steczku cza­ro­dziej­ską at­mos­ferę, gdy w ze­tknię­ciu z lą­dem roz­ry­wała się na ulotne frag­menty i zni­kała. Na placu tar­go­wym koło portu sprze­dawcy szy­ko­wali już swoje stra­gany, a nieco da­lej na Ho­ved­gata skle­pi­ka­rze czy­nili ostat­nie przy­go­to­wa­nia do otwar­cia drzwi o dzie­wią­tej. Ja­kiś fo­to­graf prze­cha­dzał się, pró­bu­jąc uchwy­cić na zdję­ciach na­strój po­ranka. Lu­dzie spie­szyli do­kądś lub po­spiesz­nie skądś wra­cali. Był po­nie­dzia­łek dwu­dzie­stego dnia sierp­nia, po­zor­nie zwy­czajny po­ra­nek u schyłku lata we Fjel­l­ber­ghavn. Ale gdy ze­gar wska­zał za pięć dzie­wiątą, wszystko się od­mie­niło.

W urzę­dzie len­smana przy Ha­vne­gata 1 do­bie­gała wła­śnie końca po­ranna od­prawa, gdy do po­koju kon­fe­ren­cyj­nego wpa­ro­wała Eva Lien, se­kre­tarka, a za­ra­zem nie­za­stą­piona ko­bieta od wszyst­kiego.

– Na Utsik­ten ter­rasse za­strze­lono męż­czy­znę! – oznaj­miła tak ostro, że obecni na­tych­miast zro­zu­mieli po­wagę sy­tu­acji.

W od­pra­wie uczest­ni­czyło trzech męż­czyzn i jedna ko­bieta, wszy­scy w obo­wiąz­ko­wych mun­du­rach po­li­cyj­nych: so­lid­nych sznu­ro­wa­nych bu­tach, spodniach z be­aver ny­lonu z od­bla­skami w sza­chow­nicę u dołu no­ga­wek oraz nie­bie­skich let­nich ko­szu­lach z krót­kimi rę­ka­wami.

Sły­sząc in­for­ma­cję Evy, po­li­cjanci sze­roko otwo­rzyli oczy. We Fjel­l­ber­ghavn strzały nie roz­le­gały się co­dzien­nie.

– Znasz już ja­kieś szcze­góły? – Len­sman, po­tężny męż­czy­zna z wielką brodą i krę­co­nymi wło­sami, wy­pro­sto­wał się na krze­śle, wy­cze­ku­jąco pa­trząc na Evę.

Se­kre­tarka stała w drzwiach, go­towa w każ­dej chwili wró­cić do re­cep­cji, po­liczki miała czer­wone.

– Czło­wiek, który dzwo­nił, zo­ba­czył męż­czy­znę pa­da­ją­cego na zie­mię – od­parła naj­spo­koj­niej, jak po­tra­fiła. – Nie ru­szał się, a wo­kół utwo­rzyła się ka­łuża krwi.

– Czy za­wia­da­mia­jący wi­dział, kto strze­lał?

– Nie.

– A wiemy, kim jest ofiara?

– Nie.

– Okej. – Len­sman gwał­tow­nie się po­de­rwał. – Dzwoń do ko­men­danta okrę­go­wego i proś o ze­zwo­le­nie na po­bra­nie broni z ma­ga­zynu. Ce­ci­lie, ty po­je­dziesz ze mną. A ty, Arne, z Mor­te­nem.

Pół mi­nuty póź­niej sier­żant po­li­cji Ce­ci­lie Ho­pen i len­sman Ole Vik już sie­dzieli w służ­bo­wym vo­lvie kombi, a sta­ży­sta Arne Thor­sen i sier­żant Mor­ten Gun­der­sen w sub­aru. W vo­lvie za kratką czuj­nie strzygł uszami Birk, czarno-biały bor­der col­lie Olego. Tam, gdzie był Ole Vik, tam był też Birk. Jego asy­stent.

Miesz­kańcy na ich wi­dok re­ago­wali nie­po­ko­jem, wy­mie­niali uwagi. Jed­no­cze­sny wy­jazd obu sa­mo­cho­dów po­li­cyj­nych był czymś nie­zwy­kłym. Mu­siało się stać coś po­waż­nego. Oby tylko nic złego nie przy­da­rzyło się ko­muś zna­jo­memu.

Ale tak wła­śnie było. We Fjel­l­ber­ghavn wszy­scy się znali.

Rozdział 2

W chwili, gdy Ce­ci­lie Ho­pen skrę­ciła vo­lvem w Ha­vne­gata, w po­li­cyj­nym ra­diu roz­legł się głos Evy:

– Fox do wszyst­kich jed­no­stek. Mamy świadka, który twier­dzi, że strzał mu­siał paść gdzieś od strony szpi­tala. Przy­pusz­czal­nie z punktu wi­do­ko­wego na­zy­wa­nego Skarpą. Świa­dek wi­dział coś, co mo­gło być dy­mem z lufy. – Usły­szeli klik­nię­cie, po­tem na­stą­piła chwila ci­szy i znów dał się sły­szeć głos Evy: – De­nat leży na chod­niku, tam, gdzie Utsik­ten ter­rasse do­cho­dzi do Sy­ke­hus­gata. Mamy już po­twier­dzoną iden­ty­fi­ka­cję.

Ole na­tych­miast się­gnął po ko­mórkę i wy­brał nu­mer Evy.

– Kto to jest?

– To Jo­akim, Ole. Jo­akim Søren­sen. – Jej głos wy­peł­nił wnę­trze sa­mo­chodu. – Nie chcia­łam po­da­wać na­zwi­ska przez ra­dio. – Len­sman sły­szał, że Eva mówi z tru­dem.

– Jo­akim Zą­bek? – Zszo­ko­wany len­sman po­pra­wił nie­wy­godną ka­mi­zelkę ku­lo­od­porną, jed­no­cze­śnie pa­trząc na Ce­ci­lie. Ga­bi­net den­ty­sty mie­ścił się w tym sa­mym bu­dynku co urząd len­smana, tylko pię­tro wy­żej. Jo­akim przy­jaź­nił się z nimi wszyst­kimi. – Nasz den­ty­sta? – spy­tał jesz­cze, uważ­nie do­bie­ra­jąc słowa, ale za­raz się opa­no­wał. – Znasz wię­cej szcze­gó­łów?

– Tak – od­parła. – Świad­ko­wie mó­wią, że ja­kiś le­karz już stwier­dził zgon. To rów­nież on go zi­den­ty­fi­ko­wał. Nikt nie sły­szał strzału ani nie wi­dział sprawcy. Lu­dzie za­ob­ser­wo­wali tylko, jak Jo­akim prze­wraca się do przodu, a wo­kół niego roz­lewa się krew.

– Co to za le­karz?

– Tego jesz­cze nie wiem.

– Do­brze, Evo. – Ole czuł szyb­kie bi­cie serca pod zbyt ob­ci­słą ka­mi­zelką. – Skon­tak­tuj się z ko­mendą w Borg i po­proś o wspar­cie tech­ni­ków, pa­to­loga i dwa uzbro­jone pa­trole. Sami so­bie z tym nie po­ra­dzimy. Po­wia­dom len­sma­nów w Ro i Hal­l­berg, niech będą w go­to­wo­ści. Skon­tak­tuj się z pa­sto­rem Mi­kal­se­nem i przy­go­tuj go na to, że bę­dzie mu­siał po­in­for­mo­wać krew­nych ofiary.

– W po­rządku, zajmę się tym. – Na chwilę umil­kła. – Bądź ostrożny, Ole – do­dała z lę­kiem. – Sprawca może gdzieś się czaić.

Utsik­ten ter­rasse, nie­wielka boczna uliczka od­cho­dząca od Sy­ke­hus­gata, bie­gła przez wzgó­rze po­nad Fjel­l­ber­ghavn, pra­wie tuż przy szpi­talu, i pro­wa­dziła w głąb dziel­nicy wil­lo­wej, z któ­rej roz­ta­czał się pa­no­ra­miczny wi­dok na mia­steczko, przy­brzeżne wy­spy i mo­rze.

Ce­ci­lie i Ole wciąż byli na Ha­vne­gata, od miej­sca zda­rze­nia dzie­liło ich kilka mi­nut jazdy. Po­li­cjantka sku­piła się na pro­wa­dze­niu sa­mo­chodu, na­to­miast sie­dzący obok len­sman in­ten­syw­nie wy­pa­try­wał osób, któ­rych za­cho­wa­nie od­bie­ga­łoby od normy. Jed­no­cze­śnie pró­bo­wał so­bie przy­po­mnieć, jak wy­gląda te­ren, ku któ­remu się kie­ro­wali, żeby jak naj­le­piej się przy­go­to­wać.

Nie za­uwa­żył nic wy­jąt­ko­wego. Sub­aru z Ar­nem i Mor­te­nem skrę­ciło w lewo i po­je­chało da­lej w stronę Skarpy, a Ce­ci­lie skie­ro­wała się w prawo, w Ho­ved­gata, han­dlową ulicę Fjel­l­ber­ghavn. Białe i czer­wone drew­niane domy stały tu je­den przy dru­gim, pra­wie się na­wza­jem pod­pie­ra­jąc, jakby miały się za­raz za­wa­lić. Ta­kiego za­gro­że­nia oczy­wi­ście nie było, po­nie­waż więk­szość z nich nie­dawno od­re­stau­ro­wano.

Vo­lvo na sy­gnale prze­dzie­rało się przez za­tło­czoną ulicę han­dlową, a Ole za­sta­na­wiał się nad sło­wami Evy. Bez wąt­pie­nia miała ra­cję. Ist­niało ry­zyko, że wjadą wprost w za­sadzkę snaj­pera. Len­sman mu­siał prze­wi­dzieć taką sy­tu­ację.

Kiedy skrę­cili w lewo w Sy­ke­hus­gata, po­le­cił Ce­ci­lie za­trzy­mać sa­mo­chód i wy­łą­czyć sy­renę.

– Blo­ku­jemy ulicę w tym miej­scu. Włóż ka­mi­zelkę.

Nie­bie­skie bły­ska­jące świa­tło zo­sta­wili włą­czone. Pod­czas gdy Ce­ci­lie wkła­dała ka­mi­zelkę ku­lo­od­porną i wyj­mo­wała z ba­gaż­nika rolkę czer­wono-bia­łej ta­śmy, Ole się­gnął po mi­kro­fon i we­zwał ko­le­gów.

W gło­śniku po se­rii trza­sków roz­legł się głos Mor­tena Gun­der­sena.

– Tu Fox trzy-zero.

– Je­ste­śmy na sa­mym końcu Sy­ke­hus­gata. Skarpę trzeba za­bez­pie­czyć, za­nim tam wej­dziemy.

– Przy­ją­łem. Zgło­simy się, jak to za­ła­twimy.

Ole też wy­siadł z sa­mo­chodu. Ce­ci­lie zdą­żyła już umie­ścić na środku jezdni po­ma­rań­czowy pla­sti­kowy ko­zioł ze zna­kiem za­kazu wjazdu i roz­cią­gała ta­śmę.

Do po­li­cjan­tów po­de­szła ja­kaś star­sza para, a po­tem w jed­nej chwili oto­czyli ich za­cie­ka­wieni lu­dzie.

– Co się dzieje? – spy­tał ktoś.

– Nie wolno tędy cho­dzić? – do­py­ty­wał się ktoś inny.

– Nie mo­że­cie so­bie, ot tak, blo­ko­wać drogi! Idę do pracy, spóź­nię się! – oświad­czyła młoda ko­bieta z wy­rzu­tem w oczach.

Ole uniósł obie ręce w uci­sza­ją­cym ge­ście.

– Pro­szę o spo­kój – po­wie­dział. – Przy Utsik­ten ter­rasse do­szło do prze­stęp­stwa. Po­nie­waż sprawca jesz­cze nie zo­stał ujęty i nie mamy kon­troli nad sy­tu­acją, Sy­ke­hus­gata ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa przez pe­wien czas bę­dzie za­mknięta.

Ob­ser­wu­jąc zmar­twione twa­rze, wszel­kie dal­sze py­ta­nia uciął krót­kim stwier­dze­niem:

– Wy­damy ko­mu­ni­kat pra­sowy.

Sy­tu­acja była trudna. Gdyby po­wie­dział za dużo, mógłby wy­wo­łać pa­nikę. Ale mó­wiąc za mało, mógł na­ra­zić na śmierć ko­lejne osoby.

W rze­czy­wi­sto­ści czuł na­ra­sta­jący nie­po­kój. Stał w ob­li­czu nie­moż­li­wego. W tak nie­przej­rzy­stej i nie­bez­piecz­nej sy­tu­acji miał do dys­po­zy­cji tylko dwa pa­trole. Co ro­bić? Je­chać na miej­sce zda­rze­nia? Czy to słuszne? A je­śli na Skar­pie czeka na nich snaj­per, to czy on, len­sman, bę­dzie w sta­nie za­pew­nić bez­pie­czeń­stwo Ce­ci­lie? No i so­bie sa­memu? A co z przy­pad­ko­wymi prze­chod­niami? Co z ich bez­pie­czeń­stwem? Czy mógł je za­gwa­ran­to­wać? Znał od­po­wiedź. Nie mógł za­gwa­ran­to­wać ab­so­lut­nie ni­czego. Przy­naj­mniej do­póki drugi pa­trol nie za­bez­pie­czy te­renu.

Wró­cił do sa­mo­chodu, się­gnął po mi­kro­fon i znów wy­wo­łał Mor­tena.

– Gdzie je­ste­ście? – spy­tał znie­cier­pli­wiony.

W od­po­wie­dzi usły­szał nieco zdy­szany głos:

– Po­ru­szamy się pie­szo w stronę po­da­nego celu. Ścieżka jest nie­do­stępna dla po­jaz­dów.

– Ile czasu po­trze­bu­je­cie?

– Kilku mi­nut.

– Przy­ją­łem. Stand by.

Ole nie­cier­pli­wie za­bęb­nił pal­cami o mi­kro­fon i za­klął w du­chu. Mło­dzi po­li­cjanci po do­tar­ciu na miej­sce mu­sieli się zo­rien­to­wać w oko­licy, a na­stęp­nie ją za­bez­pie­czyć. Ile czasu może to za­jąć? W my­ślach ob­li­czył, że co naj­mniej pięć mi­nut. Czyli pew­nie mniej wię­cej sie­dem.

Je­śli on i Ce­ci­lie po­zo­staną tu tak długo, mogą zo­stać oskar­żeni o opie­sza­łość, może na­wet o za­nie­dba­nie. Wie­dział, że w in­nych re­jo­nach kraju w po­dob­nych sy­tu­acjach ko­le­dzy na za­bez­pie­cze­nie te­renu po­tra­fili po­świę­cić na­wet pół go­dziny, za­nim od­wa­żyli się wkro­czyć. On nie za­mie­rzał z tego za­sły­nąć. Jesz­cze chwilę roz­wa­żał wszyst­kie za i prze­ciw, przez mo­ment się wa­hał, po czym pod­jął de­cy­zję:

– Fox zero-je­den do Fox trzy-zero alfa. Nie mo­żemy dłu­żej cze­kać, je­dziemy na miej­sce zda­rze­nia. Po­spiesz­cie się! – A od­wra­ca­jąc się do Ce­ci­lie, rzu­cił zde­cy­do­wa­nie: – Jedź!

Rozdział 3

Zgod­nie z in­struk­cjami Olego Ce­ci­lie usta­wiła vo­lvo w po­przek jezdni, tak by sa­mo­chód sta­no­wił tar­czę od­gra­dza­jącą de­nata od te­renu po­wy­żej. To z Ce­ci­lie Ole naj­chęt­niej współ­pra­co­wał w skom­pli­ko­wa­nych spra­wach. Była wy­soką, szczu­płą i zgrabną pra­wie trzy­dzie­sto­latką, miała pro­mienne spoj­rze­nie i kasz­ta­no­wo­brą­zowe krę­cone włosy, które swo­bod­nie opa­dały jej na plecy. Wy­glą­dała ślicz­nie. Ole trak­to­wał to jako do­dat­kowy bo­nus i uwa­żał, że ni­komu nie sta­nie się z tego po­wodu krzywda, cho­ciaż wła­ści­wie w kon­tek­ście pracy uroda mło­dej funk­cjo­na­riuszki nie miała żad­nego zna­cze­nia. Olego zresztą naj­bar­dziej in­te­re­so­wało to, co Ce­ci­lie może dać z sie­bie jako po­li­cjantka, i pod tym wzglę­dem nie­jed­no­krot­nie zdą­żyła mu za­im­po­no­wać. Była jed­nak uparta i nie za­wsze ła­two da­wała się do cze­goś prze­ko­nać. Ostat­nio dys­kret­nie ją ob­ser­wo­wał. Uwa­żał, że jest dla sie­bie zbyt su­rowa. Twarde drzewo po­trafi się zła­mać jak za­pałka, gdy wiatr dmuch­nie na­prawdę mocno, a gięt­kie prze­chyla się i pro­stuje, kiedy wi­chura mi­nie. Od bru­tal­nego gwałtu mi­nęły za­le­d­wie dwa mie­siące, a Ce­ci­lie za­cho­wy­wała się tak, jakby do tego strasz­nego zda­rze­nia w ogóle nie do­szło, jakby wszystko było nor­mal­nie. A prze­cież zo­stała po­trak­to­wana bru­tal­nie, i na pewno miało to prze­możny wpływ na jej psy­chikę. Zgło­siła jed­nak gwałt i po­tra­fiła się zmie­rzyć z na­past­ni­kiem, twardo i nie­złom­nie. W my­ślach na­to­miast mu­siała to prze­ży­wać wciąż od nowa. Na ra­zie od­nio­sła zwy­cię­stwo, lecz sprawa nie tra­fiła jesz­cze do sądu, a za­tem nie zo­stała de­fi­ni­tyw­nie za­koń­czona. To ozna­czało, że wspo­mnie­nie tam­tego kosz­maru cią­gle mo­gło to­wa­rzy­szyć Ce­ci­lie. Dla­tego Ole te­raz się wa­hał. Moż­liwe, że będą się mu­sieli zmie­rzyć z wy­jąt­kowo nie­bez­pieczną sy­tu­acją. Czy Ce­ci­lie jest psy­chicz­nie go­towa, by so­bie z tym po­ra­dzić?

Len­sman po­pro­sił ją, by za­cze­kała, a sam ostroż­nie wy­siadł. Ukrył się za sa­mo­cho­dem i obej­rzał oto­cze­nie. Na Sy­ke­hus­gata nie było ni­kogo. Nic dziw­nego: sto­jący w jed­nej z bram męż­czy­zna krzy­czał, że lu­dzie mają się nie zbli­żać, a nieco wy­żej ktoś usta­wił auto w po­przek ulicy. Ole spoj­rze­niem omiótł stromą Skarpę i punkt wi­do­kowy na gó­rze, usi­łu­jąc się du­chowo przy­go­to­wać na kulę, która w każ­dej chwili mo­gła prze­szyć jego ciało. Miał wra­że­nie, że już czuje ude­rze­nie po­ci­sku, ostry ból i brak sił, który spra­wia, że ciało od­ma­wia po­słu­szeń­stwa. Po­dobny lęk od­czu­wał nie­je­den raz w trak­cie wie­lo­let­niej służby i wie­dział, że ni­gdy się do niego nie przy­zwy­czai, bez względu na to, jak za­har­to­wało go do­świad­cze­nie. Te­raz mu­siał za­ufać swo­jemu zmy­słowi ob­ser­wa­cji, ka­mi­zelce ku­lo­od­por­nej i po­li­cyj­nemu pi­sto­le­towi ma­szy­no­wemu MP5, który trzy­mał w go­to­wo­ści przed sobą. Poza tym kuc­nął za sa­mo­cho­dem, żeby zmi­ni­ma­li­zo­wać ry­zyko od­nie­sie­nia ran. Oczy miał przy­kle­jone do Skarpy, ale nic tam nie do­strze­gał.

– Fox do wszyst­kich jed­no­stek – z sa­mo­chodu do­biegł głos Evy. – Nowy świa­dek za­ob­ser­wo­wał po­stać bie­gnącą od strony Skarpy tuż po strzale.

Ole zaj­rzał do sa­mo­chodu i się­gnął po mi­kro­fon.

– Czy świa­dek mó­wił, w którą stronę po­biegł tam­ten czło­wiek?

– Nie.

Ole i tak ode­tchnął z ulgą. Świa­dek z du­żym praw­do­po­do­bień­stwem za­ob­ser­wo­wał snaj­pera. In­nymi słowy, ry­zyko, że prze­stępca mógłby chcieć strze­lać do nich, w istotny spo­sób się zmniej­szyło. Ole stał te­raz w ob­li­czu wkal­ku­lo­wa­nego w tę pracę ry­zyka, nie zaś w sy­tu­acji bez­po­śred­niego za­gro­że­nia. Wy­ma­gało to no­wej oceny.

Pod ob­ci­słą ka­mi­zelką serce wciąż nie chciało się uspo­koić. Ry­zy­kanc­two. Od­waga. Tchó­rzo­stwo. Któ­rędy prze­biega gra­nica? Za­wa­hał się se­kundę czy dwie, w końcu ski­nął ręką na Ce­ci­lie i wy­szedł na­przód. Zbyt skłonny do ry­zyka po­li­cjant to po­li­cjant do ni­czego. Tak samo jak glina tchórz­liwy. Wkal­ku­lo­wane ry­zyko. Od­waga. Dwie strony me­dalu. Oczy­wi­stość dla funk­cjo­na­riu­sza po­li­cji.

Ra­zem po­de­szli do de­nata, lecz Ole przez cały czas zer­kał na Skarpę. Od­po­wie­dzial­ność. To rów­nież część tej ca­ło­ści. Od­po­wie­dzial­ność za Ce­ci­lie. Za sie­bie sa­mego. Za oto­cze­nie. Pul­so­wa­nie pod ka­mi­zelką.

Den­ty­sta le­żał twa­rzą do as­faltu. Ręce i nogi miał roz­rzu­cone na boki, ciało ukła­dało się w kształt li­tery X. Przy gło­wie utwo­rzyła się czer­wona ka­łuża krwi, z któ­rej mały wą­ski stru­myk spły­wał w stronę rynsz­toka.

Uklę­kli przy zmar­łym. Ole ru­ty­nowo przy­ło­żył dłoń do jego szyi, szu­ka­jąc pulsu, ale go nie zna­lazł.

– Kula tra­fiła w tył głowy – stwier­dziła Ce­ci­lie, po­chy­la­jąc się. – I prze­szła na wy­lot. – Skrzy­wiła się i pod­nio­sła. – Spójrz, jak strasz­nie jest zmal­tre­to­wana, Ole – do­dała, wzdry­ga­jąc się. – I to ten miły, ko­chany Jo­akim Zą­bek!

Ole mruk­nął coś w od­po­wie­dzi. Nie znaj­do­wał słów. Na­wet on, który prze­żył tyle dra­ma­tycz­nych sy­tu­acji, był wstrzą­śnięty. Nie z po­wodu wi­doku zmar­łego, lecz ze względu na kon­trast mię­dzy tak bru­tal­nym dzia­ła­niem a nie­mal dzie­wi­czym oto­cze­niem. Spo­kojne, nie­winne Fjel­l­ber­ghavn, mia­steczko, w któ­rym czas zda­wał się stać w miej­scu, gdzie o prze­mocy i za­bój­stwach czy­tało się je­dy­nie w ga­ze­tach. Wi­dok Jo­akima Ząbka był szo­ku­jąco nie­rze­czy­wi­sty. Nie przy­sta­wał do tego miej­sca, może mógłby pa­so­wać do Oslo albo do ja­kie­goś wiel­kiego eu­ro­pej­skiego czy ame­ry­kań­skiego mia­sta, ale nie tu­taj.

W ra­diu za­trzesz­czało.

– Mel­duję, że Skarpa za­bez­pie­czona – roz­legł się głos Mor­tena. – Zna­leź­li­śmy nie­duży na­miot, ro­bo­czy czy my­śliw­ski, czę­ściowo za­ka­mu­flo­wany ga­łę­ziami w roz­pa­dli­nie po­ni­żej punktu wi­do­ko­wego, na sa­mym skraju urwi­ska. Na­miot nie ma jed­nej ściany, roz­ciąga się z niego swo­bodny wi­dok na Sy­ke­hus­gata. Bez wąt­pie­nia wła­śnie tu prze­by­wał mor­derca.

Ole na­chy­lił się do mi­kro­fonu przy­pię­tego do sze­lek na broń.

– Tu Fox zero-je­den alfa. Ja­kieś oznaki czy­jejś obec­no­ści?

– Nie, ni­kogo nie za­ob­ser­wo­wa­li­śmy.

– A co z bro­nią?

– Broni też nie ma.

– Łu­ski po ku­lach?

– Nie ma.

– Ogrodź­cie te­ren. Je­den z was niech zo­sta­nie na miej­scu i pil­nuje wszyst­kiego do przy­jazdu tech­ni­ków i po­sił­ków z Borg, drugi niech wraca do sa­mo­chodu i przy­jeż­dża tu­taj.

Prze­rwał po­łą­cze­nie i zwró­cił się do Ce­ci­lie:

– My też się bie­rzemy do ro­boty. Skocz do sa­mo­chodu po sprzęt. I ja­kiś koc, żeby okryć Jo­akima. Za dużo tu lu­dzi. Nie chcę, żeby tak le­żał na oczach wszyst­kich.

Prze­rwał im mel­du­nek Evy do­bie­ga­jący z ra­dia:

– Fox do wszyst­kich jed­no­stek! – Jej głos brzmiał te­raz ina­czej niż zwy­kle. Ole wie­dział dla­czego: była bar­dzo skon­cen­tro­wana. Przez mo­ment wy­obra­ził ją so­bie, jak stoi i w sku­pie­niu obry­zga dłu­go­pis, a drobne kro­pelki potu po­woli wy­stę­pują jej na czoło. Wcale nie z ner­wów, po pro­stu cały jej or­ga­nizm dzia­łał na naj­wyż­szych ob­ro­tach, po­nie­waż chciała mieć pełny ob­raz. Zbie­rać in­for­ma­cje, wy­ła­py­wać to, co naj­waż­niej­sze, sor­to­wać i prze­ka­zy­wać da­lej wła­ści­wym oso­bom, aby w ogóle móc sko­or­dy­no­wać tak in­ten­sywną ak­cję. Jej głos le­d­wie za­uwa­żal­nie drżał, gdy kon­ty­nu­owała skła­da­nie mel­dunku: – Tak­sów­karz za­uwa­żył ko­goś wcho­dzą­cego po scho­dach od strony Skarpy i wbie­ga­ją­cego na par­king przy szpi­talu. Czło­wiek ten wsiadł do ciem­no­zie­lo­nego sa­mo­chodu i bar­dzo szybko od­je­chał.

Ole chwy­cił mi­kro­fon.

– Czy świa­dek po­trafi po­dać ry­so­pis?

– Nie. Po­stój tak­só­wek jest za da­leko.

– A marka sa­mo­chodu?

– To było ja­kieś star­sze auto, przy­pusz­czal­nie ja­poń­skie.

– Czy świa­dek wi­dział, w którą stronę od­je­chało?

– Nie. Tylko to, że sa­mo­chód ru­szył z par­kingu z pi­skiem opon.

Ce­ci­lie wró­ciła z ko­cem, któ­rym okryła ciało Jo­akima Ząbka. Ole jej w tym po­mógł, jakby w ostat­nim ge­ście dla czło­wieka, któ­rego wy­soko ce­nił.

– Fox do wszyst­kich jed­no­stek! – Znów roz­legł się głos Evy. – Kie­rowca au­to­busu zgła­sza, że wi­dział ciem­no­zie­loną to­yotę star­szego rocz­nika, przy­pusz­czal­nie co­rollę, wy­jeż­dża­jącą ze znaczną pręd­ko­ścią na au­to­stradę w kie­runku Ro. Świa­dek mu­siał gwał­tow­nie ha­mo­wać, żeby unik­nąć ko­li­zji. To było mniej wię­cej w tym cza­sie, gdy do­szło do za­bój­stwa.

– Ry­so­pis kie­rowcy? – Ole po­czuł ła­sko­ta­nie na ciele ozna­cza­jące, że za­czy­nał się po­cić. Mi­mo­cho­dem otarł czoło.

– Nie.

Roz­łą­czył się. Miał go­ni­twę my­śli. Usi­ło­wał się skon­cen­tro­wać, ale za­dzwo­niła ko­mórka. We­nche Sunde, red re­dak­tor na­czelna „Ku­riera Fjel­l­ber­skiego”, po­pu­lar­nej lo­kal­nej ga­zety. Nie mógł z nią te­raz roz­ma­wiać, bę­dzie mu­siała po­cze­kać. Bur­cząc pod no­sem, od­rzu­cił roz­mowę ner­wo­wym ge­stem. Po­tem znów spró­bo­wał się sku­pić i my­śleć ja­sno: ile czasu mi­nęło od tej ob­ser­wa­cji po­czy­nio­nej przez świadka? Około dzie­się­ciu mi­nut? Kwa­drans? Naj­praw­do­po­dob­niej. O Boże, musi po­wia­do­mić ko­le­gów w Ro!

Wci­snął przy­cisk nada­wa­nia:

– Fox zero-je­den do Fox z waż­nym mel­dun­kiem: po­szu­ki­wany sa­mo­chód zmie­rza w stronę Ro. Lu­dzie z tam­tej­szego okręgu len­smana na­tych­miast mu­szą za­blo­ko­wać au­to­stradę. Po­proś, żeby się prze­łą­czyli na na­szą czę­sto­tli­wość. Ka­nał dwa­dzie­ścia trzy.

– Za­ła­twione. – Głos Evy brzmiał spo­koj­nie, był wy­wa­żony, ale dało się w nim wy­chwy­cić cień urazy. Ole świet­nie znał Evę i wie­dział, co ozna­cza ten ton. Rów­nie do­brze mo­gła po­wie­dzieć: „Nie mu­sisz mi mó­wić wszyst­kiego, Ole. Sama po­tra­fię my­śleć”.

Skwi­to­wał to peł­nym za­do­wo­le­nia „do­bra ro­bota” i szybko się roz­łą­czył.

Ale na spo­kój nie mógł li­czyć. Dzien­ni­karka nie ustę­po­wała. Ole chwilę się wa­hał, aż w końcu zde­cy­do­wał się ode­brać te­le­fon, choćby po to, by po­wie­dzieć, żeby wię­cej nie dzwo­niła.

– We­nche, nie mam czasu te­raz roz­ma­wiać! – krzyk­nął do ko­mórki, za­nim pani red re­dak­tor miała szansę po­wie­dzieć choćby słowo. – Na skrzy­żo­wa­niu Utsik­ten ter­rasse z Sy­ke­hus­gata za­strze­lono męż­czy­znę. Bierz apa­rat, no­tes, ołó­wek i przy­jeż­dżaj tu­taj. Do­sta­niesz całą hi­sto­rię na tacy. Je­śli mnie nie bę­dzie, zwróć się do ko­goś in­nego.

Przed oczami sta­nęła mu twarz cie­kaw­skiej red re­dak­torki: ostre rysy, nieco za długi nos i oczy zmru­żone za gru­bymi szkłami oku­la­rów. Zna­ko­mita dzien­ni­karka. Jedna z waż­niej­szych osób, z któ­rymi współ­pra­co­wał.

Za­koń­czył roz­mowę. Świad­ko­wie za­częli wy­ła­niać się z kry­jó­wek. Oto­czyli po­li­cjan­tów, nie­któ­rzy tru­pio bla­dzi, po­ważni, inni czer­woni na twa­rzach z pod­nie­ce­nia, jesz­cze inni trzę­sący się ze stra­chu. Dwie młode ko­biety wtu­liły się w sie­bie i ci­cho pła­kały. Ja­kiś star­szy pan za­chwiał się i mu­siał oprzeć o znak dro­gowy, żeby się nie prze­wró­cić. Ce­ci­lie i Ole ni­kogo nie od­pę­dzali, pró­bo­wali wszyst­kich uspo­koić, za­pew­niali, że za­bójcy już tu nie ma. Po­tem za­częli zbie­rać krót­kie ze­zna­nia, no­to­wać na­zwi­ska i dane kon­tak­towe.

Gdy Ole spy­tał, czy ktoś wi­dział strze­la­ją­cego, od­po­wiedź roz­brzmiała nie­mal jed­no­gło­śnie: nikt ni­kogo nie wi­dział. Za­uwa­żono je­dy­nie, że den­ty­sta zwa­lił się do przodu jak wo­rek.

Znów za­dzwo­niła ko­mórka. Ole się­gnął po nią i po­czuł, że drżą mu dło­nie. Sy­tu­acja gęst­niała, na­bie­rała in­ten­syw­no­ści. I to ona na­rzu­cała tempo, rzą­dziła nim, a nie od­wrot­nie. W któ­rymś mo­men­cie bę­dzie mu­siał przejść do ofen­sywy. Prze­jąć kon­trolę. Pró­bu­jąc za­pa­no­wać nad stre­sem, spoj­rzał na wy­świe­tlacz. Dzwo­nił Van­gen, len­sman z Ro. Ole sta­nął z boku i ode­brał.

– Cześć, An­ders.

– Mówi len­sman Van­gen. – Głos ko­legi był głę­boki i spo­kojny.

– Tak, tak, wy­świe­tliło mi się – od­parł na­tych­miast Ole. – Mo­żesz nas wspo­móc?

W słu­chawce za­pa­dła ci­sza. Ole w du­chu po­li­czył do dzie­się­ciu. An­ders był bar­dzo so­lid­nym czło­wie­kiem, ale fleg­ma­tycz­nym i dro­bia­zgo­wym, czym wy­sta­wiał Olego na praw­dziwą próbę.

– Tak, wy­jeż­dżamy w tej chwili – od­parł w końcu. – Po­mo­żesz mi się zo­rien­to­wać w sy­tu­acji?

Ole wy­ja­śnił, co się dzieje.

– Wo­bec tego usta­wimy punkt kon­tro­lny na au­to­stra­dzie, po­tem we­zmę któ­re­goś z chło­pa­ków i wy­je­dziemy temu sa­mo­cho­dowi na spo­tka­nie – po­wie­dział ko­lega. – Ni­gdy nie wia­domo, czy nie za­trzyma się gdzieś po dro­dze.

– Zna­ko­mi­cie – rzu­cił Ole. – A my ru­szymy za nim. – Spoj­rzał na Ce­ci­lie. – Je­dziemy!

Rozdział 4

Ce­ci­lie i Ole je­chali w mil­cze­niu. Vo­lvo ko­ły­sało się na słabo wi­docz­nych nie­rów­no­ściach as­faltu. Wska­zówka szyb­ko­ścio­mie­rza po­ka­zy­wała sto pięć­dzie­siąt na go­dzinę. Sy­rena roz­dzie­rała ci­szę da­leko w głąb po­ro­śnię­tych la­sem wzgórz cią­gną­cych się wzdłuż drogi. Ole ści­skał kie­row­nicę tak mocno, że aż po­bie­lały mu knyk­cie. Nie od­ry­wał wzroku od jezdni. Tak szybka jazda na tym od­cinku, na któ­rym ło­sie i je­le­nie miały zwy­czaj wy­ła­niać się na­gle z lasu, nie była za­bawą.

– Za­sta­na­wiam się, kogo ści­gamy... – Ce­ci­lie mu­siała pod­nieść głos, żeby Ole ją usły­szał. Na jej twa­rzy ma­lo­wało się na­pię­cie.

– Kata! – od­parł Ole. – Ko­goś, kto chce wy­wró­cić ży­cie na­szego mia­sta do góry no­gami!

– My­ślisz, że to ktoś z Fjel­l­ber­ghavn? – Ce­ci­lie spoj­rzała na niego py­ta­jąco.

Ole wzru­szył ra­mio­nami.

– Nie mam po­ję­cia. Ale wkrótce się tego do­wiemy. Nie wy­mknie się nam. Prze­cież do­słow­nie czuje nasz od­dech na karku.

Znów umil­kli. Ce­ci­lie mocno trzy­mała się uchwytu nad drzwiami. Je­chali na­prawdę szybko. Spoj­rzała na szyb­ko­ścio­mierz. Sto sześć­dzie­siąt. Sa­mo­chód le­d­wie mie­ścił się w swoim pa­sie, po­ko­nu­jąc ła­godne za­kręty. Wizg opon mie­szał się z prze­ni­kli­wym wy­ciem sy­reny. Ole i Ce­ci­lie wpa­try­wali się w drogę. Czy na po­bo­czu nie stoi cza­sem je­leń? Albo ja­kieś inne zwie­rzę? A może czło­wiek?

Ra­dio za­szu­miało i wnę­trze sa­mo­chodu wy­peł­nił fleg­ma­tyczny głos len­smana Van­gena:

– Ro­meo zero-je­den do wszyst­kich jed­no­stek. Mel­duję, że na­tknę­li­śmy się na ciem­no­zie­loną to­yotę co­rollę, nu­mer re­je­stra­cyjny Stanisław-Stanisław-dwa-dwa-dzie­więć-dwa-dzie­więć. Po­rzu­cona na przy­droż­nym par­kingu koło Osbergu. Sa­mo­chód się pali, trzeba we­zwać straż po­żarną.

– Tu Fox – roz­legł się głos Evy. – Zaj­miemy się tym. Za­raz spraw­dzimy nu­mer re­je­stra­cyjny Stanisław-Stanisław-dwa-dwa-dzie­więć-dwa-dzie­więć.

Ole po­sta­no­wił się nie wtrą­cać. Już i tak był do­sta­tecz­nie za­jęty pro­wa­dze­niem sa­mo­chodu. Poza tym to rze­czy­wi­ście na­le­żało do Evy, która prze­cież umiała my­śleć sa­mo­dziel­nie.

Wkrótce znów się ode­zwała:

– Sa­mo­chód jest za­re­je­stro­wany na Håkona Han­sena z Lunde. Dwa dni temu zgło­szono jego kra­dzież.

Ce­ci­lie ode­rwała wzrok od drogi i spoj­rzała na Olego.

– Lunde – po­wtó­rzyła. – No to mamy ja­kiś trop. Może ktoś był świad­kiem kra­dzieży?

Ole po­ki­wał głową.

– Może i tak – od­parł tylko Ole, wciąż sku­piony na pro­wa­dze­niu auta.

– Do Lunde jest da­leko – do­dała Ce­ci­lie w za­my­śle­niu. – Po co je­chać aż tam, żeby ukraść sa­mo­chód, nie można tego zro­bić we Fjel­l­ber­ghavn?

Ole na chwilę ode­rwał wzrok od drogi.

– Może praw­do­po­do­bień­stwo na­tknię­cia się na wła­ści­ciela w ko­lej­nym dniu było mniej­sze?

– Auto z Lunde, ale wy­ko­rzy­stane we Fjel­l­ber­ghavn… – my­ślała gło­śno Ce­ci­lie. – Brzmi roz­sąd­nie. Ak­cja wy­gląda na prze­ra­ża­jąco sta­ran­nie za­pla­no­waną.

– Rze­czy­wi­ście, tak się może wy­da­wać – przy­znał Ole, zer­ka­jąc na nią.

Po­tem znów sie­dzieli wpa­trzeni w drogę, roz­wa­ża­jąc w my­ślach nowe in­for­ma­cje. Wy­je­chali już z gę­sto za­le­sio­nych te­re­nów, oko­lica stop­niowo sta­wała się co­raz bar­dziej pła­ska. Od czasu do czasu po­ja­wiało się ja­kieś go­spo­dar­stwo i zni­kało rów­nie szybko. Ce­ci­lie zer­k­nęła na pręd­ko­ścio­mierz. Strzałka wska­zy­wała sto osiem­dzie­siąt.

Na­gle wnę­trze auta wy­peł­nił spo­kojny głos len­smana Van­gena:

– Świad­ko­wie za­ob­ser­wo­wali ja­kąś osobę opusz­cza­jącą pło­nący sa­mo­chód i ucie­ka­jącą do lasu – zgło­sił. – Wiek mię­dzy trzy­dzie­ści a pięć­dzie­siąt lat. Nor­malna bu­dowa ciała. Osoba ta miała na so­bie ciemną czapkę z dasz­kiem i dżin­sową kurtkę.

Ole na­chy­lił się do mi­kro­fonu.

– Tu Fox zero-je­den – po­wie­dział. – Mamy ze sobą psa. Mo­żemy spró­bo­wać iść po śla­dach. W Osbergu bę­dziemy za pięć mi­nut!

Przy­je­chali tuż za strażą po­żarną.

Len­sman Van­gen ra­zem ze swoim funk­cjo­na­riu­szem pa­trzył, jak stra­żacy koń­czą ga­sze­nie roz­po­częte przez po­li­cjan­tów za po­mocą ga­śnic prosz­ko­wych. Na au­to­stra­dzie za­trzy­mało się jesz­cze kilka sa­mo­cho­dów, lu­dzie ob­ser­wo­wali dra­ma­tyczną sy­tu­ację.

Co­rollę po­rzu­cono na przy­droż­nym par­kingu, na któ­rym znaj­do­wały się stoły z ła­wami i to­a­leta. Obaj len­smani po­spiesz­nie się przy­wi­tali. Opa­no­wany za­zwy­czaj An­ders Van­gen wy­jąt­kowo wy­glą­dał na wy­trą­co­nego z rów­no­wagi.

– Co u li­cha – po­wie­dział, jakby przez chwilę zdez­o­rien­to­wany, ob­ser­wu­jąc do­pa­la­jący się sa­mo­chód. – Te auta strasz­nie szybko się palą – do­dał na­gle. – Mia­łem na­dzieję, że unie­moż­li­wię temu czło­wie­kowi za­tar­cie śla­dów, ale nie­stety.

Ole przyj­rzał się autu, a wła­ści­wie brą­zo­wej wy­pa­lo­nej sko­ru­pie, czę­ściowo po­kry­tej war­stwą bia­łej piany.

– Są­dzisz, że zo­sta­wił broń? – spy­tał.

An­ders Van­gen wzru­szył ra­mio­nami.

– No cóż, sam nie wiem, czego się spo­dzie­wać.

Ole spró­bo­wał po­dejść bli­żej, aby spraw­dzić, czy w środku jest ja­kaś broń, ale mu­siał się wy­co­fać. Ka­ro­se­ria była go­rąca jak płyta ku­chenki.

– Mó­wi­łeś, że masz ze sobą psa tro­pią­cego. – An­ders Van­gen zaj­rzał do vo­lva i do­strzegł Birka, który czuj­nie ob­ser­wo­wał wszystko przez szybę. – To pies pa­ster­ski? – spy­tał zdzi­wiony.

– Mój asy­stent. – Ole otwo­rzył tylną klapę i wy­pu­ścił Birka. – Ten pies jest nie­za­stą­piony we wszyst­kim z wy­jąt­kiem ataku – oznaj­mił z dumą. Birk nie miał li­cen­cji psa po­li­cyj­nego, lecz jego fe­no­me­nalny węch już po­mógł w roz­wią­za­niu nie­jed­nej sprawy. Ole mógłby o tym opo­wia­dać go­dzi­nami, ale to nie była do­bra pora.

– Ach, tak. – Van­gen wy­raź­nie nie do­wie­rzał. – Skoro tak mó­wisz...

Nic już nie do­dał, tylko uniósł brew.

Uzbro­ili się i Ole przy­wo­łał Birka. Z pu­dła w ba­gaż­niku wy­jął długą czer­woną linkę i szelki. Tego, co te­raz ro­bił, na­uczyła go Hilde, jego part­nerka.

– Wiesz, w któ­rym miej­scu ten czło­wiek wszedł do lasu? – spy­tał Ole ko­legę len­smana. – Czy świa­dek mó­wił coś o broni?

– Za­raz go za­py­tamy – od­parł Van­gen. Od­wró­cił się w stronę zgro­ma­dzo­nych lu­dzi, ge­stem przy­wo­łał męż­czy­znę w śred­nim wieku, który na­tych­miast do nich pod­szedł. Za­py­tany spo­koj­nie wska­zał kie­ru­nek i po­wie­dział, że po­szu­ki­wany nie niósł żad­nej broni. W każ­dym ra­zie nie miał ka­ra­binu. Ole uprzej­mie mu po­dzię­ko­wał i przy­piął linkę do sze­lek Birka.

– Ce­ci­lie, ty zo­sta­niesz tu­taj na straży – po­le­cił. – Mu­simy zlo­ka­li­zo­wać broń. Je­śli nie leży w sa­mo­cho­dzie, to naj­praw­do­po­dob­niej zo­stała gdzieś na Skar­pie. Zaj­mij się tym. I za­dbaj o za­bra­nie wraku do Borg na ba­da­nia tech­niczne.

Rzu­cił Bir­kowi krótką ko­mendę „noga”, a pies na­tych­miast usta­wił się przy jego le­wym ko­la­nie. Ru­szyli w stronę miej­sca wska­za­nego przez świadka. Ko­le­dzy po­szli za nim.

Na skraju lasu Ole się za­trzy­mał, a pies usiadł i spoj­rzał na niego. Len­sman wska­zał kie­ru­nek i wy­dał ko­mendę:

– Szu­kaj, Birk!

Kiedy Birk mógł pra­co­wać, był naj­szczę­śliw­szym psem na świe­cie. Miał to w ge­nach. W ży­ciu Olego zna­lazł swoje miej­sce po wy­padku sa­mo­cho­do­wym, do któ­rego do­szło tuż pod Fjel­l­ber­ghavn pierw­szego grud­nia po­przed­niego roku. Zgi­nęli w nim wła­ści­ciele psa. Zwie­rzak krę­cił się prze­ra­żony po jezdni, więc Ole i jego sztab się nim za­jęli. Birk od pierw­szej chwili przy­wią­zał się do Olego, jakby in­stynk­tow­nie ro­zu­mie­jąc, że to on stał się no­wym prze­wod­ni­kiem stada. Od tam­tej pory byli nie­roz­łączni.

Pod­czas po­rząd­ko­wa­nia miej­sca wy­padku we wraku sa­mo­chodu zna­le­ziono do­ku­menty, z któ­rych wy­ni­kało, że Birk – tak wła­śnie miał na imię – ra­zem ze swoją pa­nią i swoim pa­nem wra­cał z za­wo­dów po­słu­szeń­stwa psów, na któ­rych zdo­był pierw­szą na­grodę w naj­wyż­szej kla­sie. Wła­śnie wtedy Ole zro­zu­miał, że nie może tego zlek­ce­wa­żyć, a po­nie­waż z za­sady uwa­żał, że wszystko, co robi, po­winno mieć od­po­wied­nią ja­kość, aby osią­gnąć po­dobną spraw­ność, jaką zdo­był jego pies, sam za­pi­sał się na od­po­wiedni kurs. W opi­nii wielu lu­dzi był to dość ory­gi­nalny punkt wi­dze­nia.

W taki wła­śnie spo­sób Ole po­znał in­struk­torkę szko­le­nia psów Hilde, która skra­dła jego serce. Ale to już inna hi­sto­ria.

Birk szarp­nął za smycz i za­czął ob­wą­chi­wać zie­mię. Ole zwol­nił blo­kadę i ru­szył za psem w za­ro­śla. Len­sman Van­gen i jego funk­cjo­na­riusz po­dą­żali za nim. Wszy­scy trzy­mali w go­to­wo­ści pi­sto­lety ma­szy­nowe MP5.

Ole był te­raz bar­dzo spięty. Mo­gło dojść do wielu nie­po­ro­zu­mień. Birk nie był prze­cież pro­fe­sjo­nal­nym psem po­li­cyj­nym i mógł na przy­kład źle zro­zu­mieć ko­mendę, uznać, że ma szu­kać ja­kie­goś przed­miotu, a nie zna­la­zł­szy go, po pro­stu się za­trzy­mać. Mógł też nie pod­jąć tropu, bo nie było moż­li­wo­ści prze­ka­za­nia mu, za czym wła­ści­wie ma iść. Birk jed­nak za­głę­biał się w las z ta­kim en­tu­zja­zmem, że Ole mu­siał go po­wstrzy­my­wać, żeby się nie prze­wró­cić. Pies szedł z no­sem przy­kle­jo­nym do ziemi, a na nie­rów­nym te­re­nie nie­ła­two było do­trzy­my­wać mu kroku.

Van­gen i jego funk­cjo­na­riusz szli w arier­gar­dzie, wzro­kiem prze­cze­su­jąc oto­cze­nie, aby unik­nąć za­sadzki od tyłu, Ole z Bir­kiem kro­czyli przo­dem. Len­sman okrzy­kami stale za­chę­cał psa do dal­szej pracy, jed­no­cze­śnie wy­pa­tru­jąc śla­dów na mięk­kiej ziemi. Po mniej wię­cej pię­ciu mi­nu­tach za­uwa­żył coś w błot­ni­stej ka­łuży. Ka­zał psu się za­trzy­mać, a po­li­cjanci sta­nęli, przy­glą­da­jąc się od­ci­skowi buta. Birk się po­ło­żył i pa­trzył wy­cze­ku­jąco.

– Gun­nar, wróć do sa­mo­chodu po sprzęt – po­le­cił len­sman Van­gen swo­jemu funk­cjo­na­riu­szowi. – Sfo­to­gra­fuj ten ślad, ob­mierz go i zrób gip­sowy od­lew.

Funk­cjo­na­riusz za­wró­cił, a oni pod­jęli po­szu­ki­wa­nia. Birk stop­niowo skrę­cał w prawo i pro­wa­dził ich rów­no­le­gle do au­to­strady, którą da­wało się do­strzec mię­dzy drze­wami w od­dali. Cały czas z ta­kim sa­mym za­pa­łem cią­gnął za linkę. Ole szedł za nim, po­sa­pu­jąc, a An­ders Van­gen dep­tał mu po pię­tach. Wę­dro­wali tak przez bli­sko dzie­sięć mi­nut. Ole po­rząd­nie się za­sa­pał, był to dla niego spory wy­si­łek.

Po pew­nym cza­sie pies znów skrę­cił w prawo, a oni ku swemu za­sko­cze­niu uj­rzeli przed sobą au­to­stradę. Za­nim zdą­żyli się zo­rien­to­wać, już wy­szli z lasu na inny przy­drożny par­king. Birk się za­trzy­mał, przez chwilę ob­wą­chi­wał zie­mię, ob­szedł par­king, aż w końcu usiadł i ostro szczek­nął. Ole po­gła­skał go i po­chwa­lił.

Po­tem od­wró­cił się do ko­legi.

– Ślad się urywa – stwier­dził, roz­glą­da­jąc się. – Ten czło­wiek mu­siał mieć tu inny sa­mo­chód.

– Wszystko na to wska­zuje – przy­znał Van­gen i wska­zał pal­cem. Ole spoj­rzał tam. Rze­czy­wi­ście, ktoś ru­szał stąd z pi­skiem opon. Na ziemi po­zo­stały wy­raźne ślady.

Dwaj len­smani nie kryli roz­cza­ro­wa­nia. Obaj wie­dzieli to tak samo do­brze. Da­lej nie mieli już jak się po­ru­szać.

Mor­derca zgar­nął pierw­szą lewę.

Rozdział 5

Ole ode­zwał się do Evy, opo­wie­dział o nie­uda­nej pró­bie pój­ścia śla­dem za­bójcy i po­le­cił jej ogło­sze­nie po­szu­ki­wań przez ra­dio. Póź­niej za­te­le­fo­no­wał po Ce­ci­lie i po­pro­sił, by po niego przy­je­chała.

Cze­ka­jąc na nią, za­dzwo­nił do peł­nią­cego obo­wiązki ko­men­danta po­li­cji Ar­nego Bård­sena, żeby przed­sta­wić mu naj­now­szą sy­tu­ację.

Bård­sen słu­chał w mil­cze­niu.

– Czy len­sman Van­gen jest ra­zem z tobą? – spy­tał.

– Ow­szem.

– To do­brze. – Bård­sen przez chwilę się za­sta­na­wiał. – Za­re­zer­wuj­cie miej­sce w pen­sjo­na­cie Fjel­l­berg na kon­fe­ren­cję pra­sową o go­dzi­nie osiem­na­stej. Obaj bę­dzie­cie mi na niej to­wa­rzy­szyć.

I znów umilkł.

– Być może to nie­zbyt for­tunny mo­ment, żeby cię o tym po­in­for­mo­wać – pod­jął w końcu – ale wła­śnie się do­wie­dzia­łem, że ko­men­dant Berge nie żyje. Za go­dzinę wy­da­jemy ko­mu­ni­kat.

Ole mil­czał. Znie­na­wi­dzony ko­men­dant po­li­cji w czerwcu na­gle za­słabł, a krótko po tym do­wie­dzieli się, że wy­kryto u niego zło­śli­wego guza mó­zgu. Le­d­wie prze­żył ope­ra­cję i od tam­tej pory po­zo­sta­wał w śpiączce. W ca­łym okręgu nie było chyba funk­cjo­na­riu­sza po­li­cji, który by pra­gnął jego po­wrotu. Ole przy­pusz­czał, że wielu po­czuje pewną ulgę. On w każ­dym ra­zie ją czuł, mu­siał to przy­znać. Choć oczy­wi­ście nie ży­czył ko­men­dan­towi śmierci.

– To był po­dobno bar­dzo zło­śliwy no­wo­twór – cią­gnął Bård­sen. – Le­ka­rze nic nie mo­gli zro­bić. Przy­pusz­czam, że w naj­bliż­szych dniach od­bę­dzie się w ko­men­dzie ce­re­mo­nia upa­mięt­nia­jąca Ber­gego. Chciał­bym za­pew­nić mu godne odej­ście. Po­in­for­muj Van­gena, do­brze?

– Za­raz to zro­bię. A po­grzeb?

– Pew­nie mniej wię­cej za ty­dzień. Na ra­zie jesz­cze za wcze­śnie na kon­kretny ter­min.

– I co bę­dzie da­lej?

– Ogło­simy wa­kat – od­parł Bård­sen. – To pro­ces, który po­trwa. Ja nie chcę cze­kać na wy­niki i będę pro­sił o zwol­nie­nie mnie z funk­cji. Już mi wy­star­czy.

– Nie bę­dziesz się ubie­gał o to sta­no­wi­sko?

– Nie. – Bård­sen nie wy­da­wał się szcze­gól­nie roz­mowny. – Nie na­daję się do funk­cji re­pre­zen­ta­cyj­nych. Le­piej się czuję na sta­no­wi­sku, na któ­rym mogę ro­bić coś kon­kret­nego, i chcę wró­cić do swo­jej po­przed­niej funk­cji pro­ku­ra­tura po­li­cyj­nego.

– In­nymi słowy, bę­dziemy mieć no­wego peł­nią­cego obo­wiązki ko­men­danta do czasu, aż sta­no­wi­sko zo­sta­nie ob­sa­dzone?

– Tak, na to wy­gląda. Ale to aku­rat po­winno na­stą­pić dość szybko.

– Ro­zu­miem… – Ole prze­łknął ślinę. To, co mó­wił Bård­sen, ozna­czało, że wkrótce bę­dzie się mu­siał do­sto­so­wać do no­wego szefa. Wią­zało się to z pew­nym stre­sem, zwłasz­cza te­raz, gdy le­d­wie zdą­żył ode­tchnąć po odej­ściu po­przed­niego.

– Prze­każ in­for­ma­cję Van­ge­nowi, tak jak mó­wi­łem, no i je­ste­śmy w kon­tak­cie – za­koń­czył Bård­sen.

Nie­długo po­tem za­te­le­fo­no­wano z Ra­dia 1. Ole zgo­dził się udzie­lić wy­wiadu przez te­le­fon. Pod­kre­ślił w nim, że je­śli ktoś ma coś do po­wie­dze­nia w tej spra­wie, może bez wa­ha­nia dzwo­nić do Urzędu Len­smana Gminy Fjel­l­berg, i za­zna­czył, jak ważne w ta­kich spra­wach jest za­an­ga­żo­wa­nie lud­no­ści. Re­dak­cja lo­kal­nego ra­dia obie­cała przy­go­to­wać wy­stą­pie­nie i nadać je w ciągu dzie­się­ciu mi­nut.

Za­raz też zgło­siły się sta­cje NRK, P4 i Ka­nał 24, Ole więc znów udzie­lał wy­wia­dów. Ogól­no­kra­jowe ra­dio­sta­cje z po­wagą po­de­szły do jego apelu i obie­cały wy­emi­to­wać roz­mowę z nim tak szybko, jak bę­dzie to moż­liwe.

Po­li­cjanci za­bez­pie­czyli ślady opon, sfo­to­gra­fo­wali je i te­le­fo­nicz­nie prze­ka­zali Evie, a ona przy oka­zji po­in­for­mo­wała, że te­le­fon w urzę­dzie len­smana do­słow­nie się urywa, lecz ża­den nie do­pro­wa­dził do prze­łomu. Wiele osób wi­działo za­bójcę, ale nikt z bli­ska. Je­den ze świad­ków rów­nież za­ob­ser­wo­wał na przy­droż­nym par­kingu nie­bie­ski sa­mo­chód do­staw­czy, nic jed­nak wię­cej na te­mat tego auta po­wie­dzieć nie po­tra­fił.

Go­dzinę póź­niej Ce­ci­lie i Ole wsie­dli do służ­bo­wego sa­mo­chodu, aby wró­cić do Fjel­l­ber­ghavn. Miej­sce z tyłu zaj­mo­wał Birk, wciąż czujny i go­towy do dal­szego dzia­ła­nia. Obok niego le­żał świeży gip­sowy od­cisk buta za­bójcy. Oprócz śla­dów opon był na ra­zie je­dy­nym kon­kret­nym punk­tem, któ­rego mo­gli się trzy­mać.

Rozdział 6

Wró­cili do Fjel­l­ber­ghavn, aku­rat gdy tech­nicy i pa­to­log koń­czyli pracę w miej­scu za­bój­stwa. Ciało Jo­akima Ząbka wło­żono już do worka na zwłoki. Wkrótce po­tem za­brała je ka­retka i za­wio­zła do szpi­tala, gdzie pla­no­wano prze­pro­wa­dzić sek­cję. Na­stęp­nie oczysz­czono i spłu­kano wodą chod­nik i rynsz­tok, usu­nięto ta­śmy i Sy­ke­hus­gata znów była otwarta. Miesz­kańcy Fjel­l­ber­ghavn za­częli po­woli wra­cać do cze­goś w ro­dzaju nor­mal­no­ści.

Na mo­krym chod­niku ktoś po­ło­żył bu­kiet kwia­tów. Wkrótce po­ja­wił się na­stępny, a po pew­nym cza­sie chod­ni­kiem pra­wie nie dało się już przejść. Lu­dzi gro­ma­dziło się co­raz wię­cej, wśród kwia­tów usta­wiano za­pa­lone zni­cze. Roz­mowy to­czyły się po ci­chu, gniew i roz­pacz na­ra­stały.

Ole ze­brał swój sztab i omó­wił sprawę punkt po punk­cie. Tech­nicy za­brali gip­sowy od­lew, kli­szę i wy­miary śla­dów opon do la­bo­ra­to­rium w Borg w celu prze­pro­wa­dze­nia grun­tow­nej ana­lizy. Od­po­wiedź mieli przed­sta­wić naj­wcze­śniej na­stęp­nego dnia.

Na zbo­czu po­ni­żej Skarpy rów­nież oni zna­leźli ka­ra­bin my­śliw­ski marki Win­che­ster. Broń też za­brano do Borg do zba­da­nia. Trwało jesz­cze dro­bia­zgowe prze­szu­ki­wa­nie oko­licy na­miotu, które miało się prze­cią­gnąć do póź­nych go­dzin wie­czor­nych. Tym sa­mym śledz­two wkro­czyło w ko­lejną fazę – zbie­ra­nia ele­men­tów ukła­danki, o któ­rej w za­sa­dzie na ra­zie nic nie wie­dzieli. Mo­gło się oka­zać, że to praca wy­ma­ga­jąca wiele cier­pli­wo­ści.

Sztab Olego wziął się do sys­te­ma­tycz­nego spraw­dza­nia wszyst­kich zgło­szeń te­le­fo­nicz­nych. Ole ka­zał ob­dzwa­niać świad­ków, któ­rzy mo­gli udzie­lić uzu­peł­nia­ją­cych in­for­ma­cji. Spoj­rzał na ze­ga­rek. Za pięć pierw­sza. Od za­bój­stwa mi­nęły cztery go­dziny. Naj­wyż­sza pora oka­zać ro­dzi­nie Jo­akima Ząbka na­leżny sza­cu­nek.

Wstał.

– Ce­ci­lie – po­wie­dział. – Po­je­dziesz ze mną do pani Søren­sen.

Dom ro­dziny den­ty­sty przy Utsik­ten ter­rasse był no­wo­cze­sny. Biały z czte­ro­spa­do­wym da­chem po­kry­tym ciem­no­czer­woną gla­zu­ro­waną da­chówką, sta­no­wiącą je­dyny prze­jaw luk­susu, przy­naj­mniej wi­doczny z ze­wnątrz. Usy­tu­owano go na sa­mym skraju Skarpy, a mię­dzy krze­wami i drze­wami roz­ta­czał się z niego nie­zwy­kły wi­dok. Pod ką­tem pro­stym w sto­sunku do domu stał ga­raż, za­my­ka­jący nie­duże, wy­sy­pane żwi­rem po­dwórko.

Za­par­ko­wali przy ulicy i prze­szli przez otwartą bramę, prze­cięli pla­cyk i za­dzwo­nili do drzwi.

Ze środka do­bie­gło pod­nie­cone szcze­ka­nie. Po chwili drzwi ostroż­nie się uchy­liły i uka­zała się w nich czter­dzie­sto­kil­ku­let­nia blon­dynka. Gdy zo­ba­czyła, że to len­sman, otwo­rzyła drzwi na oścież. Zza jej ple­ców wy­biegł biały pu­de­lek, nie prze­sta­jąc hi­ste­rycz­nie szcze­kać. Z za­par­ko­wa­nego na ulicy sa­mo­chodu do­bie­gły od­głosy świad­czące o tym, że Birk od­płaca mu tą samą mo­netą.

– Ci­cho bądź, Di­xie! – po­wie­działa ko­bieta z re­zy­gna­cją. – Prze­cież nic się nie dzieje. – Wzięła suczkę na ręce i za­częła ją gła­skać. – Pew­nie prze­stra­szyła się mun­duru. – Uśmiech­nęła się prze­pra­sza­jąco. – Pro­szę wejść, len­sma­nie.

Od­su­nęła się na bok i uprzej­mym ge­stem wska­zała im drogę. Ole, mi­ja­jąc ją, de­li­kat­nie po­gła­skał psa, a kiedy pu­del za­mer­dał ogo­nem, ko­bieta po­sta­wiła go na ziemi. Przez chwilę przy­glą­dał się go­ściom scep­tycz­nie, ale w końcu po­drep­tał do kąta i z sap­nię­ciem uło­żył się w ko­szyku.

Ole przed­sta­wił Ce­ci­lie. Go­spo­dyni mocno uści­snęła jej dłoń i sama też się przed­sta­wiła:

– Ma­rianne Søren­sen.

Ole uśmiech­nął się współ­czu­jąco i także po­dał jej rękę. Pani Søren­sen była ele­gancką ko­bietą. Miała ja­sne, pół­dłu­gie, mod­nie ostrzy­żone włosy. Ubrana była w długi ro­biony na dru­tach kar­di­gan, dżinsy i białą bluzkę roz­piętą pod szyją. Twarz miała po­sza­rzałą i ścią­gniętą. Ujęła rękę len­smana i tylko lekko ski­nęła mu głową.

– Sie­dzimy w sa­lo­nie, moi sy­no­wie i ja – po­wie­działa ci­cho. – Za­pra­szam.

Sa­lon był duży i ob­szerny, do­mi­no­wał w nim ko­mi­nek z na­tu­ral­nego ka­mie­nia. Z dwóch wiel­kich okien roz­ta­czał się roz­le­gły wi­dok wprost na oko­licę portu, przy­brzeżne wy­spy i otwarte mo­rze po­kryte białą pianą. Przy jed­nym z fo­teli stała lu­neta na sta­ty­wie.

Kiedy go­ście we­szli, ze swo­ich miejsc wstało dwóch chłop­ców, je­den dwu­na­sto-, drugi mniej wię­cej czter­na­sto­letni. Tak przy­naj­mniej oce­nił ich wiek Ole.

– To jest Mads. – Pani Søren­sen ge­stem wska­zała młod­szego. – A to Bir­ger.

Wy­mie­nili uści­ski dłoni, młod­szy z chłop­ców miał czer­wone za­puch­nięte oczy, star­szy wy­glą­dał na bar­dziej opa­no­wa­nego.

– Zła­pa­li­ście już tego dra­nia? – spy­tał Mads drżą­cym gło­sem.

Ole po­krę­cił głową i opo­wie­dział, co się wy­da­rzyło.

– Po­wi­nie­nem był przyjść wcze­śniej – do­dał ostroż­nie. – Ale jak za­pewne ro­zu­mie­cie, mu­sia­łem przy­jąć, że pierw­szeń­stwo ma po­ścig za sprawcą tego czynu.

– Oczy­wi­ście. – Pani Søren­sen kiw­nęła głową. – Był u mnie pa­stor ra­zem z po­li­cjan­tem, chyba Gun­der­se­nem. To było dla nas duże wspar­cie.

– Tak, sier­żant Mor­ten Gun­der­sen. – To do­brze. – Ole przez chwilę wa­żył słowa. – Są­dzę, że mogę w imie­niu miesz­kań­ców Fjel­l­ber­ghavn wy­ra­zić naj­głęb­sze współ­czu­cie. Wszyst­kich nas bar­dzo to po­ru­szyło.

Opo­wie­dział o sto­sie kwia­tów w miej­scu zda­rze­nia i o za­an­ga­żo­wa­niu lu­dzi, któ­rzy się tam ze­brali. Ma­rianne Søren­sen zwil­got­niały oczy. Pró­bo­wała coś po­wie­dzieć, ale nie była w sta­nie wy­du­sić z sie­bie słowa. W końcu za­częła ci­cho pła­kać. Star­szy z sy­nów ją przy­tu­lił.

Ole za­cze­kał, aż ko­bieta za­pa­nuje nad emo­cjami.

– Nie chcemy was nie­po­trzeb­nie drę­czyć – ode­zwał się w końcu, wyj­mu­jąc wi­zy­tówkę z kie­szonki na piersi. – Ale chciał­bym mieć pew­ność, że jest wam na tyle do­brze, na ile może być w tej sy­tu­acji, a przede wszyst­kim, że czu­je­cie się bez­pieczni. Po­nie­waż na ra­zie nie udało nam się ni­kogo za­trzy­mać, to przed do­mem zo­sta­nie pa­trol. – Wrę­czył wi­zy­tówkę pani Søren­sen. – A ja je­stem do wa­szej dys­po­zy­cji bez względu na porę. Je­śli ktoś z was bę­dzie miał po­trzebę choćby po­roz­ma­wiać, dzwoń­cie, na­wet w środku nocy. Będę się też sta­rał na bie­żąco o wszyst­kim was in­for­mo­wać.

Ma­rianne Søren­sen prze­czy­tała wi­zy­tówkę i odło­żyła ja na sto­lik. Uśmiech­nęła się z przy­mu­sem.

– Bar­dzo miło z pań­skiej strony – po­wie­działa udrę­czona. – Dzię­kuję za tro­skę, len­sma­nie.

Ole od­po­wie­dział uśmie­chem i chwilę się za­sta­na­wiał.

– Za­nim so­bie pój­dziemy, chciał­bym za­dać kilka nie­for­mal­nych py­tań – za­czął ostroż­nie. – Czy mogę?

– Tak, oczy­wi­ście. – Pani Søren­sen kiw­nęła głową.

– Szu­kamy osoby, męż­czy­zny lub ko­biety, w wieku mię­dzy trzy­dzie­ści a pięć­dzie­siąt lat, ubra­nej w…

Spoj­rze­niem po­pro­sił Ce­ci­lie o po­moc.

– …ciemną czapkę z dasz­kiem i kurtkę dżin­sową – do­koń­czyła Ce­ci­lie. – Moż­liwe, że da się tę osobę po­wią­zać z nie­bie­skim sa­mo­cho­dem do­staw­czym nie­zna­nej marki i z ka­ra­bi­nem my­śliw­skim marki Win­che­ster.

– Otóż to. – Ole kiw­nął głową. – Nie mu­si­cie te­raz od­po­wia­dać na to py­ta­nie, ale spró­buj­cie się za­sta­no­wić, prze­dys­ku­tuj­cie, czy może to być ktoś, kogo zna­cie.

Matka i sy­no­wie spoj­rzeli na sie­bie.

– Na ra­zie nikt taki nie przy­cho­dzi mi do głowy – oświad­czyła Ma­rianne. – Po­wie­działa pani „ka­ra­bin my­śliw­ski”?

Ce­ci­lie po­twier­dziła.

– Czy to zna­czy, że za­bójca jest my­śli­wym? – spy­tał Bir­ger, star­szy z chłop­ców.

– Nie­ko­niecz­nie – od­parł Ole. – Mu­simy to spraw­dzić.

– A czy coś jesz­cze przy­cho­dzi wam do głowy? – wtrą­ciła się Ce­ci­lie. – Może na przy­kład ktoś wam gro­ził?

Matka i sy­no­wie znów po­pa­trzyli na sie­bie, w końcu Ma­rianne lekko się uśmiech­nęła.

– Nie mamy wro­gów na tym świe­cie – po­wie­działa. – Ale kiedy się za­sta­no­wię, to… Jo­akim do­stał kilka li­stów. – Wstała. – Parę razy wspo­mi­nał, że ja­kiś wa­riat przy­słał mu li­sty z po­gróż­kami – do­dała, kie­ru­jąc się do du­żego biurka. – Ob­ró­cił całą sprawę w żart i ka­zał mi się tym nie przej­mo­wać. Ale mó­wił, że dla za­bawy je za­chowa. Na pewno leżą tu, w szu­fla­dzie.

Ole po­szedł za nią.

– Czy­tała je pani?

– Nie. Mó­wił, że nie trzeba się nimi przej­mo­wać, więc usłu­cha­łam. W ogóle się nad tym nie za­sta­na­wia­łam. Do­piero te­raz, kiedy pan spy­tał…

Otwo­rzyła szu­fladę, prze­szu­kała ją i w końcu wy­jęła dużą białą ko­pertę.

– Są­dzę, że to jest to. Jo­akim na ko­per­cie na­pi­sał „Li­sty od Hansa Han­sena”. Tak, to one. – Po­dała ko­pertę Olemu.

– Mu­simy to obej­rzeć. – Ole wró­cił na swoje miej­sce. Otwo­rzył ko­pertę i wy­trzą­snął jej za­war­tość na stół. Cztery ręcz­nie na­pi­sane li­sty i cztery osobne ko­perty.

– Czy tylko pani mąż ich do­ty­kał? – spy­tał.

Pani Søren­sen po­twier­dziła ski­nie­niem głowy.

– Py­tam z uwagi na ewen­tu­alne od­ci­ski pal­ców – wy­ja­śnił i ostroż­nie przy­su­nął do sie­bie le­żącą na wierz­chu kartkę, de­li­kat­nie po­py­cha­jąc jej brzegi. Treść od­czy­tał na głos:

Do den­ty­sty Jo­akima Søren­sena

Sły­sza­łem, że je­steś mor­dercą. Od jak dawna to ro­bisz? Pró­bo­wa­łeś za­bić czło­wieka 21 lipca 1999 roku, ale Ci się nie udało. Du­reń z Cie­bie, nie ma co do tego wąt­pli­wo­ści. Spró­buj to zro­bić jesz­cze raz, a po­sma­ku­jesz noża.

Hans Han­sen

Ole pod­niósł głowę. Wszy­scy słu­chali go z uwagą. De­li­kat­nie od­su­nął pierw­szy list, od­sła­nia­jąc drugi:

Do den­ty­sty Jo­akima Søren­sena

Je­steś mor­dercą, wiesz o tym? Spró­buj jesz­cze raz, a po­nie­siesz karę. Od jak dawna zaj­mu­jesz się mor­do­wa­niem? Du­reń z Cie­bie. Du­pek. Pró­bo­wa­łeś za­bić w 1998 roku. A po­tem jesz­cze raz 21 lipca 1999 roku. Ale spró­buj jesz­cze raz, to do­sta­niesz za swoje. Tak, miesz­kasz na Utsik­ten ter­rasse, więc nie mo­żesz czuć się bez­pieczny. Ga­bi­net masz na Ha­vne­gata. W obu tych miej­scach mogą paść strzały, ostra amu­ni­cja.

Hans Han­sen

– Strzały, ostra amu­ni­cja? – Ma­rianne Søren­sen wy­raź­nie po­bla­dła. – Jo­akim ni­gdy o tym nie wspo­mi­nał. Dla­czego? – Prze­ra­żona po­pa­trzyła na sy­nów. – Czy wy coś o tym sły­sze­li­ście?

Obaj po­krę­cili gło­wami.

Ole od­sło­nił trzeci list. Ten był krótki i zwię­zły. Bez żad­nych na­zwisk czy wstę­pów.

Wy­bie­ram się wkrótce na Ha­vne­gata, żeby Ci roz­wa­lić łeb.

JO­AKIM ZĄ­BEK TO PE­DAŁ.

– Hm – mruk­nął za­my­ślony Ole. – Wkra­cza na nowe tory. To ma być obe­lga.

– Pe­dał? Tata? – Mads na chwilę za­po­mniał o po­wa­dze sy­tu­acji i ro­ze­śmiał się prze­ni­kli­wie. – Prze­cież tata nie jest pe­da­łem, prawda?

– Ależ oczy­wi­ście, że nie! – za­pew­niła prze­ra­żona matka.

Ole prze­czy­tał ostatni list:

Jo­akim Zą­bek to pe­dał!

Na­stęp­nym ra­zem za­gramy w otwarte karty!

Roz­prawa bę­dzie krótka!

Mu­sisz mieć źle w gło­wie, skoro za­bi­jasz lu­dzi, a sam chcesz żyć. To ty za­bi­łeś Pera Ber­ge­sena w 1998 roku. Po­tem znów pró­bo­wa­łeś za­bić 21 lipca 1999 roku. Den­ty­sta mor­derca i do tego jesz­cze pe­dał!

Na­stęp­nym ra­zem gramy w otwarte karty! Krótka roz­prawa!

Pe­de­ra­sta!

Ole de­li­kat­nie obej­rzał ko­perty. Na dwóch były przy­kle­jone znaczki, na­zwi­sko i ad­res wy­pi­sane w zwy­kły spo­sób oraz stem­ple pocz­towe. Daty trudno było od­czy­tać, li­czył jed­nak, że tech­nicy so­bie z tym po­ra­dzą. Na dwóch ostat­nich przed na­zwi­skiem i ad­re­sem wid­niało słowo „Pe­dał”, oprócz tego wszystko było ta­kie jak na tych pierw­szych.

Ole wsu­nął li­sty z ko­per­tami do du­żej ko­perty.

– Za­raz prze­ka­żemy je do ba­da­nia, może uda się zna­leźć od­ci­ski pal­ców – wy­ja­śnił. – Pro­szę mi po­wie­dzieć, dla­czego, na mi­łość bo­ską, mąż nie zgło­sił się z tym do nas?

Blada Ma­rianne Søren­sen wzru­szyła ra­mio­nami.

– No wła­śnie… – Pa­trzyła na len­smana z roz­pa­czą. – On to ob­ró­cił w żart… Mó­wił, że nie ma się czym przej­mo­wać. Jo­akim my­ślał o wszyst­kich z życz­li­wo­ścią. Może nie wy­czuł po­wagi sy­tu­acji, nie wiem. Nie za­wsze po­tra­fi­łam go zro­zu­mieć.

– W li­stach stale po­wta­rza się ta jedna data.

– Dwu­dzie­sty pierw­szy lipca ty­siąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tego dzie­wią­tego roku – wtrą­ciła Ce­ci­lie. – Czy mo­że­cie so­bie spró­bo­wać przy­po­mnieć, co się wy­da­rzyło w wa­szym ży­ciu tego dnia?

– To może być bar­dzo ważne – uzu­peł­nił Ole.

Ma­rianne po­bla­dła jesz­cze bar­dziej.

– To prze­cież tak dawno temu – po­wie­działa. – Jak można coś ta­kiego pa­mię­tać?

Ole się za­sta­no­wił.

– Hm. Może na przy­kład ktoś z was pro­wa­dzi dzien­nik?

– Nie – od­parła Ma­rianne. – Nikt z nas nie robi ta­kich za­pi­sków.

– Zdo­bę­dziemy stary ka­len­darz i po­sta­ramy się o ga­zety z tam­tego dnia, może coś wam się wtedy sko­ja­rzy – cią­gnął Ole. – Spró­buj­cie się też sami nad tym za­sta­no­wić. Skon­tak­tu­jemy się także z re­cep­cjo­nistką Jo­akima, po­pro­simy, żeby zaj­rzała do sta­rych re­je­strów wi­zyt. Aha, i jesz­cze jedno. Dzien­ni­ka­rze po­tra­fią być na­trętni na­wet wo­bec naj­bliż­szych krew­nych zmar­łego. To ważne, że­by­ście ani sło­wem nie ko­men­to­wali tej sprawy. Po pro­stu od­sy­łaj­cie ich do nas. Pa­mię­taj­cie, że na wol­no­ści prze­bywa za­bójca, który bacz­nie wszystko śle­dzi. Ze wzglę­dów tak­tycz­nych po­li­cja musi kon­tro­lo­wać, o czym on może wie­dzieć, a o czym nie.

Ma­rianne Søren­sen od­pro­wa­dziła ich do drzwi.

– Dzię­kuję – po­wie­działa ci­cho. – Będę mil­czeć.

Kiedy wró­cili do sa­mo­chodu, za­dzwo­niła ko­mórka. To była Eva.

– Po­słu­chaj, Ole – po­wie­działa. – Jest u mnie dok­tor Lun­de­kvam z dru­giego pię­tra. Twier­dzi, że ostat­nio do­stał kilka nie­przy­jem­nych li­stów, i pyta, jak ma się za­cho­wać. – Chwilę mil­czała, po czym do­dała: – Mówi, że pod­pi­sał je nie­jaki Hans Han­sen. Znasz ta­kie na­zwi­sko?

Rozdział 7

– Ow­szem, znam to na­zwi­sko. – Ole prze­łknął ślinę i spoj­rzał na Ce­ci­lie. – Niech ktoś zdej­mie z tych li­stów od­ci­ski pal­ców. Ile ich do­stał?

– Trzy.

– Aha. – Skrę­ca­jąc w lewo w Sy­ke­hus­gata, Ole się za­sta­na­wiał. Czyli nie tylko den­ty­sta do­stał li­sty z po­gróż­kami. To wiele w tej sy­tu­acji zmie­niało. Czyżby rów­nież dok­tor Lun­de­kvam miał zgi­nąć? Taką ewen­tu­al­ność na­le­żało brać pod uwagę.

Przy miej­scu zda­rze­nia na Sy­ke­hus­gata zo­ba­czył dużą grupę lu­dzi roz­ma­wia­ją­cych po ci­chu wśród kwia­tów i pło­ną­cych świec.

– Evo – po­wie­dział. – Jo­akim Zą­bek też do­sta­wał ta­kie li­sty. To ozna­cza, że Lun­de­kvam może być w nie­bez­pie­czeń­stwie. Za­pro­wadź go do mo­jego ga­bi­netu i każ mu tam cze­kać. Zrób ko­pie tych li­stów, za­nim je od­dasz. Chcę je prze­czy­tać.

Po­dob­nie jak den­ty­sta Søren­sen, dok­tor Lun­de­kvam miał czter­dzie­ści kilka lat i wy­naj­mo­wał ga­bi­net pię­tro nad urzę­dem len­smana przy Ha­vne­gata je­den, w bia­łym drew­nia­nym domu, który len­sman ku­pił kilka lat wcze­śniej. Na tym sa­mym pię­trze swoje po­miesz­cze­nia miało rów­nież biuro ra­chun­kowe. Ob­szerne miesz­ka­nie na ostat­niej kon­dy­gna­cji, z wi­do­kiem na port i wy­spy, zaj­mo­wał Ole. Miał stam­tąd nie­da­leko do pracy na pierw­szym pię­trze, co uwa­żał za wielką za­letę, zwłasz­cza w sy­tu­acjach na­głych. Na par­te­rze mie­ścił się sklep.

Ole przez kilka lat po­świę­cał temu do­mowi każdą wolną chwilę, dla­tego miał oso­bi­sty sto­su­nek do naj­mniej­szej de­seczki. Po­nie­waż dom był stary, wła­ści­wie za­byt­kowy, Ole wło­żył całą du­szę w od­re­mon­to­wa­nie go w daw­nym stylu i był dumny jak paw z re­zul­tatu. W mie­ście bu­dy­nek na­zy­wano po­tocz­nie Do­mem Len­smana.

Kiedy Ole i Ce­ci­lie we­szli do ga­bi­netu, le­karz wstał.

– Cześć, Si­gurd. – Ole wy­cią­gnął rękę na po­wi­ta­nie. Ce­ci­lie za­raz też to zro­biła.

– Siądźmy przy stole kon­fe­ren­cyj­nym – za­pro­po­no­wał Ole. – Na­pi­jesz się kawy? Her­baty?

Le­karz lekko po­krę­cił głową. Był nie­wy­soki, krępy, miał ciemne, gę­ste włosy. Pod roz­pię­tym far­tu­chem no­sił białe spodnie i ja­sno­nie­bie­ski T-shirt.

– Nie mogę tu długo zo­stać – od­parł głę­bo­kim gło­sem, nie­mal prze­cią­ga­jąc sy­laby, co pod­kre­śliło to, o czym wszy­scy wie­dzieli: że jest spo­koj­nym, zrów­no­wa­żo­nym czło­wie­kiem. – Pa­cjenci cze­kają.

– Wo­bec tego mu­simy się po­spie­szyć. – Ole usiadł. Ce­ci­lie i le­karz po­szli w jego ślady.

– Wiem, że to nie­od­po­wied­nia pora wo­bec tego, co spo­tkało Jo­akima – za­czął le­karz. – Na­gle jed­nak uświa­do­mi­łem so­bie, że mi gro­żono, więc po­wi­nie­nem ko­goś o tym po­in­for­mo­wać. Zer­k­nij na to, Ole, i oceń, czy jest się czym przej­mo­wać czy nie.

Eva przy­nio­sła ko­pie li­stów. Len­sman roz­ło­żył je na stole i za­czął od­czy­ty­wać na głos:

Do dok­tora Si­gurda Lun­de­kvama

Je­steś dra­niem mor­dercą, wiesz o tym? Ile razy pró­bo­wa­łeś za­bić? Wielki z cie­bie du­reń. Je­steś dup­kiem. Usi­ło­wa­łeś za­bić 12 lu­tego 1999 roku, ale to się nie udało. Spró­buj jesz­cze raz, a po­sma­ku­jesz noża.

Hans Han­sen

– Hm. Mamy nową datę – sko­men­to­wała Ce­ci­lie.

Ole po­ki­wał głową.

– Tekst jest po­dobny, a pi­smo iden­tyczne – uzu­peł­nił. – Tak, tak, to na­pi­sała ta sama osoba.

Lun­de­kvam spoj­rzał zdzi­wiony.

– Póź­niej ci to wy­ja­śnię, Si­gurd. – Ole już się­gał po na­stępny list.

Do dok­tora Si­gurda Lun­de­kvama

Chyba zwa­rio­wa­łeś, skoro cho­dzisz i za­bi­jasz lu­dzi. Je­steś le­ka­rzem mor­dercą, wiesz o tym? Jak mo­żesz są­dzić, że bę­dziesz żył, skoro inni mają umrzeć? Je­steś wiel­kim idiotą. Pró­bo­wa­łeś za­bić 12 lu­tego 1999 roku, ale te­raz już z tym ko­niec. Miesz­kasz na Vil­la­ve­ien, a ga­bi­net masz na Ha­vne­gata. W tych oko­li­cach może się zro­bić na­prawdę go­rąco. Mogą paść strzały, ostra amu­ni­cja.

Hans Han­sen

Ole się­gnął po trzeci, ostatni list i nie ro­biąc żad­nej pauzy, prze­czy­tał rów­nież ten:

Dok­tor Lun­de­kvam to pe­do­fil.

SKUR­WY­SYN PE­DO­FIL!

Na­stęp­nym ra­zem za­gramy w otwarte karty. Pró­bo­wa­łeś za­bić 12 lu­tego 1999 roku. Dok­tor mor­derca. By­dlak pe­do­fil. Nie­długo przyjdę na Ha­vne­gata i na­zna­czę cię ogniem!

Skur­wy­syn pe­do­fil! Na­stęp­nym ra­zem gra w otwarte karty!

Hans Han­sen

Ole od­su­nął od sie­bie ko­pie.

– Kiedy do­sta­łeś te li­sty?

Lun­de­kvam zmarsz­czył czoło.

– Hm. Pierw­szy przy­szedł ja­kieś dwa ty­go­dnie temu, na­stępne póź­niej. Ten ostatni w so­botę.

Ole za­pi­sał to w no­te­sie.

– Już ci tłu­ma­czę, Si­gurd – za­czął. – Jo­akim też do­stał ta­kie li­sty. Jego żona po­in­for­mo­wała nas o tym przed chwilą.

Le­karz nie krył zdu­mie­nia.

– Od tej sa­mej osoby, która na­pi­sała to?

– Ow­szem, na to wy­gląda.

– Chcesz więc po­wie­dzieć… – Dok­tor Lun­de­kvam przez dłuż­szą chwilę mil­czał. – Że te li­sty są od za­bójcy Jo­akima? – Uświa­da­mia­jąc so­bie kon­se­kwen­cje, po­tarł twarz, która lekko mu po­sza­rzała. – Są­dzisz, że mogę… że je­stem…

– My nic nie są­dzimy – od­parł Ole. – Nie mamy po­ję­cia, czy au­tor tych li­stów ma co­kol­wiek wspól­nego ze sprawą. Ale mu­simy za­ło­żyć, że tak. Dla­czego nie przy­sze­dłeś z tym do mnie wcze­śniej?

– Są­dzi­łem, że to ja­kieś dzie­ciaki się ze mną draż­nią. – Lun­de­kvam wstrzą­śnięty wpa­try­wał się w Olego. – Na­prawdę nie przy­szło mi do głowy nic in­nego… Do­piero te­raz. Mój Boże, Ole, prze­cież my miesz­kamy we Fjel­l­ber­ghavn! Na­wet drzwi do domu nie za­my­kamy na klucz! W ogóle nie my­ślimy w ta­kich ka­te­go­riach!

– Nie­stety naj­wy­raź­niej bę­dziemy mu­sieli za­cząć. – Ole się za­my­ślił. Je­żeli au­tor li­stów rze­czy­wi­ście miał coś wspól­nego ze sprawą, to ży­cie Si­gurda Lun­de­kvama było za­gro­żone. Być może rów­nież ży­cie człon­ków jego ro­dziny. Mu­siał się do tego usto­sun­ko­wać. Nie miał prawa po­stą­pić ina­czej, cho­ciaż mo­gło to ozna­czać ko­niecz­ność pod­ję­cia dra­stycz­nych dzia­łań. Dok­to­rowi Lun­de­kva­mowi i jego ro­dzi­nie na­le­żało na­tych­miast za­pew­nić ochronę po­li­cyjną. Jak ma to roz­wią­zać? W za­my­śle­niu po­gła­dził brodę i już po chwili znał od­po­wiedź.

– Urzą­dzi­łem u sie­bie w miesz­ka­niu na trze­cim pię­trze część dla go­ści – oświad­czył. – Na­tych­miast się tam prze­pro­wa­dzisz ra­zem z ro­dziną.

Lun­de­kvam spoj­rzał na niego zdu­miony i chciał pro­te­sto­wać, Ole jed­nak prze­rwał mu zde­cy­do­wa­nym ge­stem.

– Nie­stety nie ma miej­sca na żadne dys­ku­sje, Si­gurd – oświad­czył twardo, ale się uśmiech­nął. – Od­po­wia­dam za twoje bez­pie­czeń­stwo, a jed­no­cze­śnie mu­szę pro­wa­dzić śledz­two. Nie mo­żemy każ­dej oso­bie z two­jej ro­dziny za­pew­nić osob­nej ochrony po­li­cyj­nej. Czy twoja żona pra­cuje?

– Nie. Zaj­muje się do­mem.

– Ma­cie dzieci?

– Tak, syna.

– Ile ma lat?

– Dzie­sięć.

– No to trzeba go tu na­tych­miast spro­wa­dzić.

– Tak, tak, oczy­wi­ście. – Lun­de­kvam przez chwilę się za­wa­hał. – Ale on chwi­lowo jest bez­pieczny. Żona też. Szkoła za­czyna się do­piero w przy­szłym ty­go­dniu, a Pe­ter spę­dza ten czas u mo­ich te­ściów w Borg. Do­rte jest w domu.

– Mo­żesz się z nią skon­tak­to­wać te­le­fo­nicz­nie?

– Tak, ma ko­mórkę.

– No to za­dzwoń do niej i wy­ja­śnij wszystko. Wy­ślę po nią pa­trol. Pod­kreśl po­wagę sy­tu­acji, ale po­sta­raj się nie­po­trzeb­nie jej nie nie­po­koić, do­brze? – Ole znów się uśmiech­nął, pró­bu­jąc nieco zła­go­dzić swój ton i nie wy­stra­szyć le­ka­rza do sza­leń­stwa.

Dok­tor Lun­de­kvam po­ki­wał głową, pa­trząc na Olego tak, jakby nic nie ro­zu­miał.

– Nie poj­muję, co ta­kiego mo­głem zro­bić, żeby... żeby dać ko­muś mo­tyw do za­bi­cia mnie.

– Miejmy na­dzieję, że uda nam się szybko za­koń­czyć ten dra­mat. – Ole scho­wał ko­pie li­stów do kie­szeni. – A na ra­zie mo­żesz po­móc sa­memu so­bie i nam, pró­bu­jąc my­ślami cof­nąć się w cza­sie. Au­tor tych li­stów wspo­mina na przy­kład datę dwu­na­stego lu­tego dzie­więć­dzie­sią­tego dzie­wią­tego roku. Pro­szę, że­byś so­bie przy­po­mniał, co ro­bi­łeś tego dnia pry­wat­nie. Po­mów o tym rów­nież z żoną.

Le­karz wzru­szył ra­mio­nami.

– A ty byś so­bie przy­po­mniał, co się działo tak dawno temu?

– Gdyby moje ży­cie było za­gro­żone, to ow­szem.

Do czę­ści go­ścin­nej wcho­dziło się z ob­szer­nego sa­lonu Olego. Drzwi z so­lid­nego dębu były za­opa­trzone w za­mek i do­dat­kowo łań­cuch. Miesz­ka­nie skła­dało się z ume­blo­wa­nego dość skrom­nie sa­lonu wiel­ko­ści trzy­dzie­stu me­trów kwa­dra­to­wych, w któ­rym stały ra­dio i te­le­wi­zor, były też dwie sy­pial­nie z pię­tro­wymi łóż­kami, ła­zienka i nie­wielka kuch­nia. Re­gał w sa­lo­nie wy­peł­niały książki i cza­so­pi­sma. Ża­den luk­sus, ale dało się tam spę­dzić tro­chę czasu.

Miesz­ka­nie nie było wy­ko­rzy­sty­wane zbyt czę­sto. Z re­guły za­trzy­my­wali się tam człon­ko­wie ro­dziny lub przy­ja­ciele Olego, a cza­sami ko­biety ucie­ka­jące przed skłon­nymi do sto­so­wa­nia prze­mocy mę­żami.

Ole opro­wa­dził le­ka­rza, po­ka­zał mu, gdzie znaj­dzie po­ściel, żyw­ność w pusz­kach, kawę i inne nie­zbędne rze­czy. Po­tem ka­zał mu przy­go­to­wać li­stę za­ku­pów i prze­ka­zać ją Evie. Na­stęp­nie wrę­czył mu ko­mórkę.

– Ko­rzy­staj z tego te­le­fonu – po­wie­dział. – Mo­żesz się z niego ko­mu­ni­ko­wać bez ry­zyka, że ktoś cię pod­słu­cha. Przede wszyst­kim za­dzwoń do swo­jej re­cep­cjo­nistki. Masz kar­to­tekę pa­cjen­tów?

– Tak, na kom­pu­te­rze.

– To do­brze. Po­proś, żeby spraw­dziła datę dwu­na­stego lu­tego ty­siąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tego dzie­wią­tego roku. Po­trze­buję na­zwisk wszyst­kich osób, które były u cie­bie w ga­bi­ne­cie tego dnia.

– Na­zwi­ska mo­ich pa­cjen­tów? – Na twa­rzy Lun­de­kvama od­ma­lo­wał się gniew. – To wy­klu­czone! – oświad­czył zde­cy­do­wa­nie. – Obo­wią­zuje mnie ta­jem­nica. Nie mogę na­ra­żać pa­cjen­tów na coś ta­kiego. To kom­plet­nie wbrew moim za­sa­dom etycz­nym!

Ole nie miał czasu na żadne dys­ku­sje.

– Albo po­dasz mi te na­zwi­ska już te­raz, albo będę mu­siał za­ła­twiać na­kaz są­dowy – huk­nął. – Pro­szę cię, Si­gurd, nie mar­nuj mo­jego czasu! To nas może do­pro­wa­dzić wprost do za­bójcy. Mo­żemy go po­wstrzy­mać, za­nim wy­rzą­dzi wię­cej krzywdy. Za­sta­nów się!

Le­karz długo sie­dział w mil­cze­niu, ryt­micz­nie na­pi­na­jąc mię­śnie szczęki.

– Bę­dziesz mu­siał przyjść z tym na­ka­zem – oświad­czył w końcu. – Przy­kro mi, Ole, ale mu­szę mieć so­lidną pod­stawę, ażeby móc w ten spo­sób na­ru­szać prawa pa­cjen­tów.

Zroz­pa­czony Ole roz­ło­żył ręce.

– Jak so­bie chcesz. W ta­kim ra­zie po­proś re­cep­cjo­nistkę, żeby od­wo­łała wszyst­kie dzi­siej­sze i ju­trzej­sze wi­zyty, za­mknęła ga­bi­net i po­szła do domu. Musi opu­ścić bu­dy­nek. Je­śli bę­dzie py­tać, to po­wiedz, że je­steś w bez­piecz­nym miej­scu, bli­żej nie­okre­ślo­nym, a gdzie to jest, nie po­winno ob­cho­dzić ani jej, ani ni­kogo in­nego, ja­sne?

Si­gurd Lun­de­kvam po­ki­wał głową z sze­roko otwar­tymi oczami.

– Ja­sne. Ale je­steś pe­wien, że nie prze­sa­dzasz, Ole?

Len­sman uśmiech­nął się cierpko i od­parł:

– Spy­taj Ma­rianne Søren­sen.

Scho­dząc po scho­dach, Ole za­dzwo­nił do Bård­sena z prośbą, żeby za­jął się za­ła­twie­niem na­kazu są­do­wego. W urzę­dzie za­trzy­mał się i prze­ka­zał Evie nowe in­for­ma­cje.

– Zwo­łu­jemy nowe ro­bo­cze ze­bra­nie. Skon­tak­tuj się z re­cep­cjo­nistką Jo­akima, do­brze?

Eva kiw­nęła głową.

– Chcemy znać na­zwi­ska wszyst­kich pa­cjen­tów, któ­rzy byli w ga­bi­ne­cie Jo­akima dwu­dzie­stego pierw­szego lipca ty­siąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tego dzie­wią­tego roku. Po­proś, niech spraw­dzi wszyst­kie stare re­je­stry czy ar­chi­wum kom­pu­te­rowe.

Cały sztab ze­brał się wo­kół stołu kon­fe­ren­cyj­nego w ga­bi­ne­cie Olego. Omó­wili wszyst­kie nowe in­for­ma­cje, uzu­peł­nia­jąc się na­wza­jem, ale za bar­dzo się nie po­su­nęli. Ole przed­sta­wił plan dal­szej pracy i roz­dzie­lił za­da­nia.

Już koń­czyli ze­bra­nie, gdy na­gle Birk po­de­rwał się ze swo­jego dy­wa­nika i za­czął ner­wowo krą­żyć po po­koju. Uszy po­ło­żył po so­bie i pra­wie się czoł­gał. W końcu szczek­nął tak gło­śno, że wszy­scy aż pod­sko­czyli na krze­słach. Szczek­nął drugi raz. Mo­ment póź­niej za­wył alarm prze­ciw­po­ża­rowy.

Ole pod­niósł głowę. Jesz­cze tego bra­ko­wało! Chwilę na­słu­chi­wał, w końcu wstał.

– Okej, ewa­ku­ujemy bu­dy­nek – oświad­czył. – Je­śli to fał­szywy alarm, wra­camy póź­niej tu­taj. Wszy­scy wy­cho­dzą.

W drzwiach zde­rzyli się z Evą.

– Spod drzwi wej­ścio­wych są­czy się dym! – Eva mu­siała krzy­czeć, żeby prze­bić się przez ryt­miczne wy­cie alarmu. – Pali się!

Ole gło­śno za­klął.

– Dzwoń do straży po­żar­nej i po­twierdź alarm! – po­le­cił. Wy­mi­nął ją, wy­biegł do re­cep­cji i otwo­rzył drzwi wej­ściowe. Ude­rzył go za­pach roz­grza­nej ben­zyny, do środka buch­nął gę­sty dym. Sza­le­jące pło­mie­nie z ry­kiem wspi­nały się po scho­dach, trza­skało stu­let­nie, wy­schnięte na wiór drewno, jakby całe schody miały za­raz wy­buch­nąć.

Ole nic nie mógł zro­bić. Z hu­kiem za­trza­snął drzwi i za­ta­cza­jąc się, wró­cił do re­cep­cji.

Rozdział 8

Ole za­trzy­mał się, by oce­nić sy­tu­ację. Naj­do­god­niej­sza droga ucieczki, wio­dąca przez schody, była za­blo­ko­wana. Na szczę­ście mieli za sobą nie­jedne ćwi­cze­nia prze­ciw­po­ża­rowe, więc od­po­wied­nie za­cho­wa­nie zo­stało wy­ćwi­czone, za­równo przez per­so­nel urzędu len­smana, jak i przez na­jem­ców. Po­winni sko­rzy­stać z dra­binki prze­ciw­po­ża­ro­wej na ty­łach bu­dynku.

Przy­wo­łał swój sztab.

– Schody są od­cięte. Mu­simy sko­rzy­stać z drogi ewa­ku­acyj­nej! – za­wo­łał. – Na­tych­miast! Po­żar może się roz­prze­strze­nić.

– Mamy coś ze sobą za­brać? – spy­tał Mor­ten.

– Nie! – Ole spoj­rzał na drzwi wej­ściowe do urzędu, przez szparę wciąż prze­do­sta­wał się dym. – Bu­dy­nek praw­do­po­dob­nie ob­lano ben­zyną. Za kilka mi­nut mo­żemy się zna­leźć w śmier­tel­nym nie­bez­pie­czeń­stwie. Eva i Ce­ci­lie idą pierw­sze, reszta za nimi. Jak tylko wyj­dzie­cie, za­czy­na­cie ewa­ku­ację są­sied­nich do­mów i blo­ku­je­cie oko­licę. Ru­szaj­cie!

Wy­szli. Ole wy­jął te­le­fon i wy­brał nu­mer ko­mórki dok­tora Lun­de­kvama. Do­piero po dłuż­szej chwili roz­le­gło się pod­nie­cone „halo”.

– Si­gurd, wy­chodź na ulicę! – za­wo­łał Ole. – Dom się pali! Klatka scho­dowa jest już za­blo­ko­wana. Sko­rzy­staj z dra­binki prze­ciw­po­ża­ro­wej. Pro­wa­dzi do niej wyj­ście z sy­pialni w moim miesz­ka­niu.

Lun­de­kvam za­niósł się kasz­lem.

– Już pró­bo­wa­łem! – krzyk­nął. – Tamta droga też jest od­cięta, Ole! Pło­mie­nie liżą ze­wnętrzną ścianę. Je­stem w pu­łapce, Ole! W pu­łapce! – Znów za­ka­słał, aż do od­ru­chu wy­miot­nego. – W ca­łym miesz­ka­niu jest pełno dymu! Co­raz wię­cej! Tu się już nie da wy­trzy­mać!

– Prze­czoł­gaj się po pod­ło­dze i wyjdź na ta­ras na da­chu! – Ole ką­tem oka zo­ba­czył, że jego lu­dzie bie­giem opusz­czają po­miesz­cze­nia po­ło­żone na ty­łach. – Po­wia­do­mię stra­ża­ków, że tam je­steś!

Roz­łą­czył się i od­wró­cił. Ryk pło­mieni na klatce scho­do­wej za­czął już za­głu­szać wy­cie alarmu.

– Tam­tędy też nie dało się wyjść! – krzyk­nęła Eva. – Je­ste­śmy od­cięci!

Ole się ro­zej­rzał. Re­cep­cję po­woli wy­peł­niał gę­sty dym, prze­ci­ska­jący się przez nie­zli­czone nie­wi­doczne szpary i otwory, kła­dący się pod su­fi­tem ni­czym dy­wan. Sy­tu­acja sta­wała się kry­tyczna.

– Słu­chaj­cie mnie wszy­scy! Wy­co­fu­jemy się do mo­jego ga­bi­netu! – krzyk­nął. – Tam zbie­ramy się przy oknach i cze­kamy na straż po­żarną!

Sku­leni prze­bie­gli do du­żego ga­bi­netu len­smana i za­mknęli za sobą drzwi. Tam też gę­sty dym wci­skał się szcze­li­nami, o któ­rych ist­nie­niu nie mieli po­ję­cia. Za­kry­wa­jąc usta i nos tym, co im wpa­dło pod rękę, prze­czoł­gali się po pod­ło­dze do okien. Ole za­czął kasz­leć.

– Nie otwie­raj­cie okien, do­póki ab­so­lut­nie nie bę­dzie ta­kiej ko­niecz­no­ści, bo to tylko zwięk­szy do­pływ tlenu do ognia! Każde niech za­dzwoni do jed­nego z biur na dru­gim pię­trze i po­in­stru­uje lu­dzi, któ­rzy tam zo­stali. Zo­rien­tuj­cie się, ile osób tu utknęło i w ja­kim są sta­nie. Niech li­nie te­le­fo­niczne będą otwarte, że­by­śmy mo­gli się stale po­ro­zu­mie­wać. Ko­rzy­staj­cie z ko­mó­rek. Te­le­fony sta­cjo­narne za­raz prze­staną dzia­łać.

Sam wy­brał w swo­jej ko­mórce nu­mer alar­mowy sto dzie­sięć i od razu po­łą­czył się z sze­fem straży po­żar­nej. W tle sły­chać było wy­cie sy­reny. Mógł więc ode­tchnąć z ulgą, stra­żacy już je­chali.

– Tu len­sman, da­leko je­ste­ście?

– Za­raz bę­dziemy na miej­scu. Jak sy­tu­acja?

– Kry­tyczna. Po­żar bły­ska­wicz­nie się roz­prze­strze­nia. Bu­dy­nek za kilka mi­nut cały sta­nie w ogniu. Wszyst­kie drogi ewa­ku­acji są od­cięte. Z tego co wiem, nikt nie zdą­żył się wy­do­stać, może z wy­jąt­kiem per­so­nelu sklepu na par­te­rze.

– Ro­zu­miem – od­parł szef stra­ża­ków. – Zo­rien­tuj mnie w sy­tu­acji. Ile osób jest w bu­dynku i gdzie je znaj­dziemy?