Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na wojnie spryt może być bronią groźniejszą niż karabiny
Początek II wojny światowej. Polscy kapitanowie z Korpusu Ochrony Pogranicza stają do obrony Grodna, strategicznego miasta, którego los wydaje się przesądzony. Żołnierze nie zgadzają się jednak z decyzjami tamtejszego dowództwa i, by powstrzymać nacierających wrogów, decydują się na desperacki krok – samodzielne przeprowadzenie akcji.
Ich inicjatywa kończy się niepowodzeniem, a rozdzieleni kapitanowie muszą teraz stawić czoła niebezpieczeństwom na własną rękę. Aby przetrwać i móc wpłynąć na bieg historii, mogą polegać wyłącznie na swoim sprycie. Wkrótce na własnej skórze odczują, jak ogromne spustoszenia niesie ze sobą wojna rozgrywająca się nie tylko na polach bitew…
Nawet nie zauważył, że od pewnego czasu biegł. Wciąż schylony, ale biegł. Wystraszył się, że mógł zostać przez kogoś zauważony lub usłyszany i natychmiast zatrzymał się i klęknął na jedno kolano.
Uspokój oddech – pomyślał.
Wydane sobie polecenie było potrzebne, bo oddychał stosunkowo głośno, a znajdował się już w miejscu, do którego zmierzał. Dotknął ręką tylnej części wiejskiej chaty, za którą po przeciwnej stronie stały pojazdy wyładowane beczkami z paliwem. Powoli powstał i przywarł plecami do ściany. Najostrożniej jak potrafił ruszył naprzód i zatrzymał się niemal przy samym narożniku budynku. Nie zdążył dokładnie rozejrzeć się dookoła, gdy usłyszał kroki zbliżającego się człowieka i cicho wygwizdywaną melodię, której nie rozpoznał…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 817
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Arkadiusz Wilczewski
Kapitanowie. Czerwony odwet
Małe okno zainstalowane tuż pod sufitem od wielu miesięcy całkowicie pokrywała cienka warstwa lodu. Jednak mimo to delikatne światło księżyca przebijało się przez wymyślne wzory tworzone przez mróz. Zewnętrzne lampy, których w okolicy było zaledwie kilka, w niewielkim stopniu podnosiły jasność wpadającego do środka blasku. Takich okien było dwadzieścia cztery, po dwanaście na każdej ze ścian, przy których ustawione były prycze.
Już dawno zauważył, co było oczywiste, że wzory na marnej jakości szkle okiennym co jakiś czas się zmieniają. Nie co godzinę, dwie czy nawet sześć, ale zawsze późnym wieczorem, gdy na nie patrzył, były inne i dziwniejsze niż poprzedniego dnia. To był stały element minirytuału, jaki towarzyszył mu tuż przed zaśnięciem. Najpierw próbował ustalić jakieś symetryczne i logiczne kształty uformowane przez naturę, potem wspominał nieżyjących synów i koniec. Zazwyczaj sen przychodził zaraz potem, natychmiast. Jednak nie dzisiaj i nie wczoraj.
Zdarzenie, do którego doszło kilka tygodni wcześniej, spowodowało chorobę. Gangrena bardzo się rozwinęła, a brak właściwego leczenia spowodował ogromne spustoszenie w jego organizmie. Doszło do tego, że nie był już w stanie samodzielnie funkcjonować. Nie miał apetytu, nie spał, co rusz tracił przytomność, a osłabienie całkowicie uniemożliwiało wykonanie jakiegokolwiek ruchu.
To wręcz niepojęte, jakie znaczenie mogą mieć dla życia człowieka decyzje nie do końca przemyślane, ale konieczne do podjęcia. Czy aby takie działanie można nazywać decyzją, czy tylko zwykłym impulsem, który sam w sobie nie musi być przecież racjonalny? Ale cóż miałem zrobić? Wtedy wydawało mi się, że tak trzeba. Ale czy to naprawdę było dobre rozwiązanie? Czy mając dzisiejszą wiedzę, zrobiłbym wtedy tak samo? Tak, na pewno tak, bez wątpienia, bo to było konieczne – często myślał o zdarzeniu, które doprowadziło jego ciało do dzisiejszego stanu.
Nie czuł już bólu, który przez ostatnie tygodnie towarzyszył mu każdego dnia i w każdej niemal chwili.
Chyba nieuchronnie zbliżam się do końca. Niestety, a może stety, lada dzień, lada chwila odłożę sztućce na stół – zdawał sobie sprawę, że to już nie potrwa długo.
Pogodził się z tym, że absolutnie nic nie może na to zaradzić. Ani on, ani żaden z jego przyjaciół, czy też zwykłych życzliwych mu znajomych.
– Wybaczam mu, wybaczam temu moskalowi to, co uczynił. W mojej sytuacji tak trzeba, ale wy mu nie wybaczcie. Ani jemu, ani żadnemu z nich – powiedział, gdy jeszcze mógł to robić swobodnie.
Jedno działanie, jeden konieczny do zrobienia krok i wszystko potem stało się całkiem inne. Nie takie, jakby się chciało, i nie takie, jakby się przewidziało. Ale nie można było przewidzieć, bo nie było chłodnej kalkulacji ani nawet chwilowego zastanowienia się i zapytania: czy warto? To jakby wsadzić rękę do strumienia i patrzeć, jak to, co do niej dopływa, kończy swój długi i ustabilizowany bieg. A to, co mamy z drugiej strony dłoni, to nowy początek wszystkiego. Ze mną było podobnie. Nie, nie podobnie, a identycznie. Nieznany i niepewny start ku nowemu, który nie skończy się dla mnie… – nie dokończył rozmyślań.
Nagle usłyszał nienaturalny odgłos, który towarzyszył otwieraniu drzwi od baraku. Nie było to skrzypnięcie, bo one takiego dźwięku nie wydawały, ale ciche i krótkie szurnięcie, które na moment wyraźnie zakłóciło nocną ciszę.
Wydawało mi się – pomyślał. – Przecież tu śpi kilka setek ludzi i prawie każdy co jakiś czas chrapnie.
Jednak usłyszany szelest nie dawał mu spokoju. Chciał, ale nie mógł podnieść głowy, by spojrzeć w stronę wejścia. Wytężył słuch i najbardziej intensywnie, jak tylko jego stan mu na to pozwalał, skupił się na dobiegających zewsząd cichych odgłosach.
Czyżbym majaczył? – zadał sobie w duchu pytanie. – To byłby najprostszy i najbardziej prawdopodobny powód przesłyszenia. Nie, na pewno nie, przecież dzisiaj czuję się wyjątkowo dobrze. Wstać nie mogę, to fakt, ale ogólne samopoczucie to chyba mam nawet doskonałe. Polepszyło mi się, to niesamowite. Tak, ktoś otworzył drzwi. Mimo że nie było to gwałtowne, można było wyczuć ruch powietrza.
Spróbował jeszcze raz. Używając niemal wszystkich sił, delikatnie, powoli przechylił głowę i skierował wzrok w prawo. Stojące obok trzypoziomowe prycze zasłaniały mu nie tylko widok na drzwi, ale i najbliższą ich okolicę. Mimo tego i mimo ciemności w przestrzeni pomiędzy łóżkami zauważył zarys skulonej ludzkiej sylwetki.
Co się dzieje? To nie jest żaden ze strażników. Oni nie chodzą po barakach w nocy i tak się nie czają. Nie mają takiej potrzeby. Są u siebie i nas się nie boją. Więc kto? – pytania kłębiły mu się w głowie.
Na chwilę rozbłysło światło latarki. Przybyły omiótł nim przestrzeń pomiędzy dwoma szeregami ustawionych naprzeciw siebie rzędów łóżek i ruszył naprzód.
Sprawdza, czy o coś się nie potknie i nie przewróci, robiąc przy okazji mnóstwo hałasu. Zaraz, zaraz. Wychodzi na to, że jest was dwóch i z tego, co widzę, to idziecie w moją stronę. Ciekawe – pomyślał.
Schylone sylwetki w kilka sekund dotarły bezpośrednio do niego.
– Panie majorze, to ja, Fabian – wyszeptał pierwszy z przybyłych.
– Gdzie jest Filip, to ten, co śpi piętro wyżej? – zapytał drugi.
To niemożliwe. Czyżbym teraz i na sam koniec stał się najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi? Fabian i Michał tutaj? – Żyznemu łzy napłynęły do oczu. – Ten drugi to na pewno Michał. Tych głosów nie sposób zapomnieć. Ale co się stało? Co działo się do tej pory? Przecież tak długo czekaliśmy, ponad pół roku. Już straciliśmy wszelką nadzieję. Szkoda, że tak późno i że nie mogę się już samodzielnie poruszać i pójść z nimi. Najwyraźniej nie mogli wcześniej, to jasne. A niech tam, niech ratują resztę. Ja tutaj już zostanę. Tak, zostanę… Kto by pomyślał, że spocznę na wieki w obcej ziemi, gdzieś koło jakiegoś… Ostaszkowa.
Piętnaście minut po godzinie szóstej spotkali się przy wyjściu z kamienicy, w której obaj mieszkali. Wczesna pora zdecydowanie nie sprzyjała podejmowaniu dyskusji i roztrząsaniu jakichkolwiek, nawet najmniejszych dylematów. Jak zwykle spojrzeli tylko na siebie i ruszyli w kierunku ulicy Rewolucji, prowadzącej do gmachu Łubianki.
Przy Prospekcie Jedności mieszkali już niemal od roku. NKWD dbało o swoich wiernych i przede wszystkim zasłużonych funkcjonariuszy. Tuż po zakończeniu sprawy związanej z ujawnieniem szpiegów w armii radzieckiej przyznano im dwa duże, dwupokojowe mieszkania w samym centrum Moskwy. Był to wyraz uznania szefostwa i jednocześnie nagroda dla nich „za wkład w utrwalanie władzy ludowej”. Ujawnienie w szeregach Armii Czerwonej najpierw jednego, a potem całej rzeszy obcych agentów tak właśnie zostało potraktowane przez rząd centralny młodego, ale już prężnie działającego państwa komunistycznego. Posiadanie własnego mieszkania, i to w takiej części miasta, było nie lada wyróżnieniem i przywilejem. Ich właściciele w pełni to doceniali.
Czteropiętrowa kamienica w niedalekiej przeszłości, w czasach panowania cara, bez wątpienia należała do ludzi zamożnych. Budynek był wyjątkowo okazały, z szeregiem różnych motywów zdobniczych prawie nigdzie indziej niespotykanych. Wewnętrzna winda, balustrady z kutego żelaza, marmurowe schody, witraże czy balkony przy co drugim oknie dopełniały wrażenia luksusu. Obecnie na każdej kondygnacji były po trzy mieszkania, jednak można było zauważyć, że kiedyś było inaczej. Jak czyniono w całej Moskwie, tak i tutaj – duże apartamenty podzielono na kilka mniejszych i przez to zakwaterowano w nich więcej osób. Potwierdzały to rozmieszczenie i wygląd nowych drzwi wejściowych do niektórych lokali. Były one mniej zdobione i wykonane całkiem inną techniką. Stolarze przy nich pracujący bez wątpienia dołożyli wszelkich starań, by ich wygląd znacząco nie odbiegał od pozostałych. Jednak starego i sczerniałego drewna nie potrafili odtworzyć. Nowe, dorobione wejścia świadczyły o tym, że bogaci mieszczanie mieli każde piętro dla siebie.
Do miejsca pracy, siedziby NKWD, mieli niewiele ponad pięćset metrów. Służbę rozpoczynali o godzinie siódmej, więc nie było potrzeby iść szczególnie szybko. W swoich gabinetach nie musieli stawić się o czasie, natomiast bezwzględnie punktualnie mieli dotrzeć piętnaście minut później do świetlicy na odprawę całego wydziału. Był to całkowicie nowy obowiązek, który został wprowadzony pod koniec sierpnia tego roku, tuż po podpisaniu przez ZSRR ważnego paktu z Niemcami. Od tego czasu zakazano też jakichkolwiek wyjazdów i to nie tylko służbowych. Wstrzymano urlopy, a kilkunastu agentom nakazano powrót zza granicy do kraju.
Jak wielu enkawudzistów nie korzystali z głównego wejścia do gmachu tej najpotężniejszej instytucji w kraju. Nie było oficjalnego zakazu, ale powszechnie uważano, że było ono zarezerwowane dla ścisłego szefostwa. Z oczywistych powodów nikt tej niepisanej umowy nie ważył się łamać. Nikomu nie było śpieszno do karcących spojrzeń różnej maści pułkowników czy generałów. Tym bardziej że do gmachu można było dostać się jeszcze czterema innymi bramami oraz trzema mniej oficjalnymi wejściami, tak zwanymi technicznymi. Nimi dostarczano między innymi zaopatrzenie do kasyn, barów i bufetów z przekąskami lub inne materiały potrzebne do codziennego funkcjonowania tej instytucji.
I właśnie z takiego wejścia najczęściej korzystali kapitanowie Szyszkowski i Giczuk. Mimo że strażnik pełniący służbę przed dużymi masywnymi drzwiami znał ich obu, oficerowie wyjęli legitymacje służbowe i bez słowa okazali je wartownikowi. Ten uśmiechnął się i zasalutował. Z pewnością dziwił się, dlaczego funkcjonariusze wchodzą do tego budynku kuchennymi drzwiami. Kapitanowie dawno postanowili, że tak będą robić, bo tak chcieli i nawet nie spojrzeli w stronę pełniącego wartę. Od razu skierowali się w głąb budynku.
Ich biura znajdowały się na czwartym piętrze, więc nie niepokojeni przez nikogo w ciszy wspinali się krętymi schodami w górę. Po dotarciu na właściwą kondygnację skręcili w prawo, do wyjścia z niedużej klatki schodowej, które znajdowało się tuż przy bufecie. Niewielki bar z przekąskami umiejscowiono na końcu długiego korytarza, który był szeroki na co najmniej osiem metrów. Po obu jego stronach był szereg pokoi służbowych całego stanu osobowego ich wydziału. Drzwi do poszczególnych biur były symetrycznie rozmieszczone wzdłuż obu ścian. Wyjątkiem była przestrzeń z wejściem do pomieszczeń użytkowanych przez naczelnika wydziału i szerokimi schodami prowadzącymi na inne piętra.
– Mam świeżutkie pierogi. – Usłyszeli głos sprzedawczyni, gdy tylko znaleźli się w zasięgu jej wzroku.
Michał nonszalancko machnął ręką, informując tym gestem usłużną kobietę, że nie jest jej propozycją zainteresowany. Zupełnie inaczej zareagował Myro. Spojrzał uważnie na ekspedientkę, a chwilę później złapał przyjaciela za rękaw marynarki.
– Siądźcie, towarzysze, i spróbujcie. Na pewno nie pożałujecie – dopowiedziała kobieta, wskazując ręką niewielki stoliczek za przepierzeniem wykonanym z desek.
Szyszkowski zatrzymał się i zdziwiony spojrzał z wyrzutem najpierw na Myra, a potem na kobietę.
– Jak pani tak grzecznie prosi i zachwala, to grzech byłoby nie spróbować. – Giczuk niemal siłą posadził Michała obok siebie.
– Co ty wyprawiasz? Nie chcę jeść. Nigdy nie jem o tej porze. Przecież wiesz. Widziałeś kiedyś…
– Tu chyba nie chodzi o jedzenie – przerwał mu Myro. – Zobacz, ona nawet nie podeszła do tych pierogów, żeby nam je przygotować. Posiedźmy tu trochę.
Szyszkowski spojrzał uważnie na sprzedawczynię. Chwilę później przeniósł wzrok na oszklone lady i widoczny przez nie długi korytarz.
– Rzeczywiście, jej zachowanie… Ona naprawdę nie ma zamiaru nam ich dać – powiedział niemal szeptem.
– Czerwoniutka na twarzy jak maki w zbożu. I tylko patrzy w głąb korytarza. Coś się dzieje – dodał cicho Giczuk, wyraźnie zdenerwowany.
Zza przepierzenia nie byli widoczni, mogli swobodnie obserwować interesującą ich część piętra. Nic szczególnego się nie działo, ale zauważyli, że ekspedientce tak trzęsą się ręce, że wyłożenie naleśników z dużego gara, w którym je dostarczono, sprawiało jej kłopot. Co chwilę któryś z nich wypadał na blat, a rozdygotane ręce niestrudzenie próbowały umieszczać je na właściwych miejscach.
Obaj znali tę kobietę od kilku lat. Zawsze gdy byli w Moskwie, korzystali z tego bufetu – nie tylko jedli na miejscu, ale i zamawiali różne wyroby na wynos, do domu. Wszystko było tu smaczne i przede wszystkim nieoszukane, jak to bywało w innych lokalach. Sprowokowani wszechobecną biedą inni sprzedawcy wyraźnie oszczędzali na składnikach, zaniżając jakość serwowanych produktów.
Myro szczególnie chętnie tutaj przychodził i zawsze potem mówił, że obsługa w tym akurat bufecie jest niezwykle miła. Widać było, że kobieta bardzo mu się podoba. Nie trzeba było być wyjątkowo spostrzegawczym, by zauważyć, że pani sprzedawczyni też traktowała go bardzo przyjaźnie i inaczej niż innych. Zawsze gdy tylko Ukrainiec pojawiał się w zasięgu jej wzroku, najpierw gładziła ręką włosy, poprawiając je przed niewielkim lusterkiem, a potem dostawała wyśmienitego humoru.
– Zagadałeś już do niej? – spytał niedawno Michał. – Wyraźnie widać, że czuje do ciebie miętę.
– Co czuje? Miętę? Jaką miętę? – zawstydzony Myro udawał, że nie wie, o co chodzi.
– Czyli nie zagadałeś. Nie trać czasu, przyjacielu, bo z tej mąki może być całkiem niezły chleb.
– Kulinarnie, Miszka, do mnie mówisz. Ale… chyba masz rację. Co prawda nie jadłem nigdy miętowego chleba, jednak myślę, że może być niezły i mógłby mi posmakować. Muszę coś z tym zrobić.
– Zrób, zrób. Byle szybko, bo niejeden tutaj do niej cholewki smali.
Tak rozmawiali nie dalej niż dwa tygodnie wcześniej, a teraz w dziwny sposób ostrzeżeni przez kobietę siedzieli na tyłach baru i bacznie obserwowali korytarz czwartego piętra Łubianki.
Dopiero po kilku minutach zauważyli ruch w okolicach gabinetu ich naczelnika. Z sekretariatu jego biura najpierw wyszedł jeden umundurowany funkcjonariusz, a zaraz po nim dwóch następnych. Wszyscy zatrzymali się tak, by umożliwić przejście kolejnym, którzy teraz wychodzili z tego samego pomieszczenia. Pierwszym był ich szef, major Skworcow, a za nim kolejnych dwóch mundurowych.
Michał zamarł, spojrzał na trupio bladego Myra, którego twarz niczego nie wyrażała, była biała jak prześcieradło.
– Ładny orszak, same pułkowniki i majory – wyszeptał Ukrainiec.
– Pięciu na jednego – dodał Michał.
Naczelnik Skworcow był w spodniach i samej koszuli, niechlujnie zapiętej. Wyglądało to tak, jakby pomylił guziki z dziurkami, pomijając niektóre z nich. Ręce trzymał z przodu i bez wątpienia miał założone kajdanki, jednak zasłaniała je przewieszona przez nie marynarka. Był rozczochrany i czerwony na twarzy, co było u niego oznaką olbrzymiego wzburzenia. Mimo to szedł żwawym żołnierskim krokiem z dumnie podniesioną głową.
Cała grupa skierowała się w stronę schodów, po których zaczęli przemieszczać się w dół, a chwilę później całkowicie zniknęli z oczu kapitanów.
– Co się dzieje, Miszka? – zapytał Myro z wyraźnie słyszalną obawą w głosie.
Michał nie odpowiedział, wymownie patrzył na kobietę za ladą.
Ona też nic nie wie. Lubi Myra, wydumała, że może coś mu zagrażać, bo widziała zamieszanie i zrobiła to, co zrobiła. To pewne. Odważna dziewczyna. Nie ma co – pomyślał.
– Coś się stało ważnego, przyjacielu – powiedział głośno. – Pytanie brzmi: jak bardzo nam się teraz oberwie?
– Jak bardzo nam się oberwie? Żartujesz? Przecież tutaj nie ma albo lekko, albo mocno… Tutaj albo jesteś, albo cię nie ma. Po prostu.
– Wiem, Myro, wiem. Nie mów, daj pomyśleć.
Dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu. Przesunęli się tak głęboko za ściankę z desek, że teraz nie byli w ogóle widoczni skądkolwiek i przez kogokolwiek. Wyjątkiem była sprzedawczyni, która wyraźnie spokojniejsza, nadal układała produkty na ladzie.
Podzieliła się swoimi obawami i przypuszczeniami z nami, a to dało jej spokój. Normalne, ludzkie zachowanie – myślał Michał.
– Spieprzajmy stąd – przerwał ciszę Giczuk.
– Nie – odparł krótko Michał.
– Zatłuką nas. Przecież wiesz, że jak będą chcieli, to przyznamy się do wszystkiego, a potem nam łby roztrzaskają w jakiejś mokrej i mrocznej celi.
– Nie.
– Co nie?
– Nie możemy.
– Nie możemy się ratować? – Na twarzy Ukraińca malowało się szczere zdziwienie.
– Nie możemy pozbawić się dopływu informacji. Zwłaszcza teraz, gdy lada dzień nasze wojska wkroczą do Polski.
Myro miał teraz minę, jakby nagle zrozumiał fundamentalne zasady funkcjonowania wszechświata. Bez wątpienia pojął złożoność sytuacji, a tysiące myśli i pomysłów przebiegały mu przez głowę.
Miszka ma rację, oj ma. Przecież ciągle współpracujemy z naszymi przyjaciółmi z Polski. Nie możemy ich teraz i później zostawić bez pomocy. Tak, Miszka ma rację – pomyślał z uznaniem.
Nachylił się w stronę Michała z nadzieją i pewnością, że zaraz usłyszy odpowiedzi na wszystkie dręczące go pytania.
– Istnieje ryzyko, że podzielimy los majora. Jednak nie jest to wcale takie pewne.
– Niby dlaczego?
– Bo jakby coś na nas mieli i coś od nas chcieli, to nie czekaliby, aż przyjdziemy do pracy – odparł spokojnie Szyszkowski. – On to co innego, przecież to sam naczelnik. Jeżeli chodzi o nas, to w nocy zapukaliby do drzwi i teraz dołączyłby do nas Skworcow. Dobrze kojarzę?
– Wydaje się, że jak zwykle idealnie – odpowiedział po namyśle Myro. – Ale jego też nie musieli wyciągać w biały dzień z biura. Wystarczyło, żeby zadzwonili i on sam zszedłby tam do nich.
– Rzeczywiście. Nie wiemy jednak wszystkiego. Może zaczął ich lekceważyć i odkładać wizytę na później? Zadzwonili na przykład wczoraj rano i zaprosili do siebie, a on nie skorzystał z zaproszenia. A może chciał ich zwodzić, żeby na przykład dać komuś sygnał i czas do namysłu?
– W takiej chwili takie… logiczne zachowanie? – Myro podrapał się po głowie.
– To cecha nie tylko wielkich dowódców, ale też i czasami zwykły instynkt samozachowawczy.
– Cecha, instynkt. Mówisz jak jakiś uczony. Spróbuj trochę prościej.
– Więc myślę – Michał przybliżył się do przyjaciela – że coś mają na naszego szefa, ale tylko na niego, i chyba nawet nie są pewni jego winy. Zauważyłeś, w jaki sposób założyli mu kajdanki?
– Ramy boskie, Miszka, co to ma z czymkolwiek wspólnego?
– Nie wiem, czy ma, ale może nam co nieco podpowiedzieć. Kiedyś major Woliński…
– Major Woliński? A kto to taki?
– Jan, Janek, z Warszawy. Przyjaciel Fabiana i Filipa…
– Kojarzę.
– No więc on na spotkaniu u tego drugiego majora, Zygmunta z Nowogródka, opowiedział mi o zasadach, jakie stosują Francuzi przy zakładaniu kajdanek. Słyszałeś to? Też tam wtedy byłeś.
– Wiem, że byłem, ale to mogło być w chwili, gdy już niczego nie słyszałem – odpowiedział spokojnie Myro.
– Tak, rzeczywiście, przypominam sobie, dość szybko trochę cię zgięło… ale to teraz nieważne. Słuchaj o Francuzach. Wyobraź sobie, że oni jak mają kogoś zatrzymać, to nawet ustalają wcześniej, jak mają założyć delikwentowi kajdanki.
– Żartujesz – bardziej stwierdził, niż spytał Giczuk.
– Oczywiście, że nie. Przy czym to, co mówił, nie dotyczy zwykłych przestępców i łobuzów. Jak mają do czynienia z niebezpiecznym raptusem, to nie ma wątpliwości, że kuje się go z tyłu, żeby uniemożliwić mu wierzganie grabiami. Sytuacja, o której mówił, dotyczy takich zatrzymań, jakie na przykład widzieliśmy przed chwilą. Francuzi wcześniej dokładnie wiedzą, jak to zrobią, bo to ustalają.
– A niby po co?
– Głównie po to, żeby pokazać otoczeniu, w którym mogą być jego kolesie i nie tylko, jak będzie traktowany.
– Dawaj dalej, bo póki co nic mi się nie rozjaśnia.
– No to zobacz: co pomyślisz, gdy zobaczysz zatrzymanego w kajdankach z przodu?
– No… na początek, że nie jest agresywny.
– Oczywiście, a druga część przekazu byłaby taka, że mamy na ciebie tyle, że nie ma najmniejszych wątpliwości co do twojej winy. Dodatkowo możemy cię wszystkim pokazać jako złoczyńcę.
– A tak jak miał Skworcow? Z przodu pod marynarką?
– Czekaj. Jeszcze jedna ważna rzecz. Francuzi to wymyślili i wiedzą, w czym rzecz, ale inne nacje robią to samo, tylko często nieświadomie, ale przekaz jest ten sam. Wracam do naszego naczelnika. Kajdanki założyli mu z przodu i przykryli marynarką. Nieważne, czy zrobiono to świadomie, czy nie. Ważne jest to, że nie chciano pokazywać wprost, że oto prowadzimy przestępcę, który się nie wywinie. Schowanie kajdanek wyraźnie sugeruje, że może być różnie i nie ma co oczerniać gościa i wskazywać wszystkim, że jest przestępcą.
– Poważnie tak jest?
– Tak, i zobacz, że ma to sens. Czasami przecież zatrzymuje się kogoś i w ogóle ich się nie zakłada. Idzie jedynie obok umundurowanych funkcjonariuszy…
– To znaczy, że niewinny?
– Oj Myro, nie żartuj. Taka sytuacja to szczególny przekaz dla innych i oznacza, że zatrzymanego się nie obawiamy i nawet darzymy go pewnym zaufaniem…
– Bo będzie na przykład współpracował i sypał – dokończył Ukrainiec.
– W rzeczy samej.
– Patrz, taka prosta rzecz, a jak wiele można się dowiedzieć. A co dalej ze Skworcowem?
– Dopiero jego przesłuchanie rozjaśni im sytuację i będą zatrzymywać dalej. A może nie, może skończy się tylko na nim.
– Gówno się skończy. Jeden zatrzymany to żaden wynik. Będą drążyć do skutku. Francuskie zwyczaje, nawet jeśli tylko podświadome, to nie nasze zasady. Reszta zostaje rosyjska.
– Dlatego musimy się dobrze przygotować do spotkania z nimi. Bo że będą chcieli gadać ze wszystkimi z wydziału, to chyba pewne.
– Jak amen w pacierzu. Tylko tak jakby mamy trochę mało czasu.
– Dlatego słuchaj mnie uważnie, bo nawet nie będzie czasu, żeby to, co wymyśliłem, powtórzyć.
To powiedziawszy, Michał jeszcze bardziej przybliżył się i pochylił w stronę Myra. Kilkadziesiąt sekund niemal szeptem przekazywał swój naprędce sklecony plan. Ukrainiec co jakiś czas kiwał głową na znak zrozumienia, nie wnosząc żadnych uwag. Gdy skończył, obaj wstali i rozeszli się w przeciwnych kierunkach. Spojrzeli jeszcze w stronę miłej sprzedawczyni i delikatnie się uśmiechnęli, dziękując tym samym za to, co dla nich dzisiaj zrobiła.
***
Porucznik z Wydziału Wewnętrznego dokładnie odliczył siedem kartek, które chwilę wcześniej wydarł z dużych rozmiarów zeszytu. Ponownie je przeliczył i położył na biurku przed Michałem, obok znajdującego się tam ołówka.
Teraz z pewnością każe mi pisać i nie sprecyzuje, co konkretnie – pomyślał Szyszkowski. – Stary numer, sam go wielokrotnie stosowałem. Kładziesz przed delikwentem, na przykład informatorem, kartki, robisz minę, jakbyś znał jego najskrytsze tajemnice, i mówisz: „Pisz”. On pyta: „Ale co?”. Odpowiedź wtedy brzmi: „Wszystko”. Potem przybiera się minę, która mówi: „To, co ja wiem lub czego się domyślam”. Dla dodania dramatyzmu i wpędzenia piszącego w większy dyskomfort najlepiej jest wówczas wyjść z pomieszczenia… Czyżby ten młody porucznik chciałby ze mną w to zagrać? Sam na to wpadł czy mu kazano? Ciekawe.
– Prosimy, byście, towarzyszu, opisali teraz to wszystko, co wiecie – powiedział porucznik po położeniu kartek przed Michałem.
– Ale co konkretnie mam wam tutaj napisać? – odpowiedział prawdopodobnie zgodnie z oczekiwaniem.
– Wiecie, towarzyszu kapitanie, co. Podpowiem jedynie, że mają to być wszystkie fakty, które interesują Wydział Wewnętrzny. – To powiedziawszy, skierował się w stronę drzwi.
Idealnie i zgodnie z zasadą – myślał Michał. – Jak wyjdziesz, to będziesz pewien, że postawiłeś mnie w niezręcznej sytuacji i przy okazji ogromnie wystraszyłeś. Oj młodzieńcze, nawet nie wiesz, ile razy major Skworcow trenował na mnie ten numer. A ty mu nawet do pięt nie dorastasz i wyżej nie urośniesz – zaczął się złościć. – Wobec mnie takie prostackie metody chcecie stosować? Wstydzilibyście się. Umiem się przed tym obronić. Nie możesz i nie wyjdziesz z tego pokoju, a wtedy przegrałeś.
– Nie jestem jasnowidzem. A z waszej miny nijak nie mogę wyczytać, co was interesuje – powiedział głośno i stanowczo.
Porucznik zatrzymał się, odwrócił i równie kategorycznie odpowiedział:
– To pomyślcie. Oleju w głowie wam nie brakuje, więc myślcie.
– Nie róbcie ze mnie durnia. – Michał udał ogromne wzburzenie. – Milionem informacji mogę was tutaj zasypać…
– To zasypcie, ale tylko tymi, które nas interesują.
Hardy jesteś. Może jednak będą z ciebie kiedyś ludzie. Zobaczymy dalej. Czas na ekspresję. Na początek delikatnie – przemknęło przez głowę Szyszkowskiemu.
Odsuwając się od niewielkiego biurka, mocno szurnął krzesłem, na którym siedział. Chwilę potem rzucił na blat ołówek, dotąd trzymany w ręce. Zrobił to tak umiejętnie, że nie spadł on na podłogę. Młody oficer Wydziału Wewnętrznego wydawał się zaskoczony taką reakcją.
Nie możesz wyjść z pokoju. Ja na twoim miejscu nic bym teraz nie zrobił, tylko po prostu szedł dalej. Ty się zatrzymałeś. Jesteś mój. Czas na atak. Byle nie przesadzić – rozważał kapitan.
– Nie pozwolę się tak traktować – rozpoczął. – Bierzecie mnie, towarzyszu, za jakiegoś durnia? Jestem przekonany, że na to nie zasłużyłem. Jeżeli nie wiecie, to…
– Znamy wasze osiągnięcia – przerwał porucznik Szyszkowskiemu. – Po prostu…
Michał, kuj żelazo, póki gorące. Dobrze go wyuczyli – pomyślał strategicznie Szyszkowski.
– Skoro tak, to traktujcie mnie z należytym szacunkiem. – Tym razem przerwał kapitan, podnosząc się z krzesła, co wyraźnie nie spodobało się młodzieńcowi. – Co robicie taką minę, jakbym wam ojca i matkę zabił? Nie żądam przecież wiele i nie proszę o gwiazdę z nieba. Nie odmawiam współpracy, nie wątpię w celowość waszych działań, choć absolutnie nie wiem, o co chodzi. Jednak nie pozwolę robić z siebie głupka, któremu nie można zaufać i wprost powiedzieć, w czym rzecz i jaki macie problem. Nie zdradzajcie tajemnicy służbowej. Tego nie chcę i nigdy bym o to nie prosił, ale nie zrównujcie mnie z jakimś pospolitym przestępcą. Mówisz człowieku: piszcie. Co, do kurwy nędzy, mam pisać? Co cię interesuje? Wiersze mam pisać, opowiadania, mój życiorys? List miłosny do ciebie? A może opisać moje działania poza granicami kraju? Wydać ci nazwiska moich informatorów? A gdzie masz jakiekolwiek upoważnienie do żądania tego ode mnie? Kim ty w ogóle jesteś poza tym, że pełnisz służbę w wewnętrznym? Działasz w imieniu narodu czy odstawiasz tu jakieś prywatne śledztwa? Czy to jest prowokacja, czy autentyczne, wymuszone działanie mające na celu osiągnięcie jakiegoś zgodnego z linią partii celu?
Porucznik stał jak wryty z rozdziawionymi ustami.
Nigdy nie spotkałeś się z taką reakcją na swoje działanie, młodzieńcze? Nie powiedzieli ci, że szczwany lis taki jak ja tak może zareagować? Ucz się. Może zapamiętasz, że najlepszą obroną jest atak i odwracanie kota ogonem – triumfował Michał.
– Jak to sobie wyobrażacie? – Michał wrócił do właściwej formy zwracania się do oficera. – Mam wam zdradzić tajemnicę służbową i państwową? A co wy z tą wiedzą zrobicie? Skąd ja mam wiedzieć, że nie pójdziecie z tym do jakiegoś imperialisty? A jakie będą z tego reperkusje dla naszej ojczyzny? Nie pomyśleliście o tym, że jakbym wam wskazał naszych informatorów i agentów, to najzwyczajniej byliby oni od teraz w niebezpieczeństwie? Kto wie, ja na pewno nie, co wy z tą wiedzą zrobicie…
W tym momencie drzwi do pomieszczenia się otworzyły i stanął w nich oficer w stopniu pułkownika.
Dobrze myślałem. Ktoś dokładnie słuchał, co dzieje się w tym pomieszczeniu – przyznał w duchu Szyszkowski.
Przybyły gestem głowy wskazał porucznikowi wyjście z pomieszczenia. Obaj nie mieli zadowolonych min. Młody oficer jedynie skinął głową i niemal biegiem wyskoczył na korytarz.
– Zapraszam do mnie, kapitanie. Proszę za mną – padło krótkie polecenie.
Po wyjściu skierowali się do biura znajdującego się tuż obok tego, w którym do tej pory przebywał Michał. Gdy usiedli na krzesłach, pierwszy zza biurka odezwał się pułkownik.
– Nikt nie chce od was informacji o agenturze, jakichkolwiek tajemnicach służbowych i państwowych ani żadnych innych godzących w dobro naszej ojczyzny. Nie chcę też tracić czasu na komplementowanie was w związku z zapędzeniem naszego oficera w kozi róg. Przerwałem to żenujące przedstawienie, bo młody za chwilę pewnie albo by się rozpłakał, albo zagregował w drugą stronę, a tego nie chcę. Chłopak się uczy i mam nadzieję, że z tej lekcji wyciągnie odpowiednie wnioski. To tyle o tym, co się do tej pory działo. Jestem pułkownik Czorow, zastępca szefa Wydziału Wewnętrznego. Jesteście, kapitanie, na pierwszym piętrze Łubianki, ja jestem umundurowany i żadnymi upoważnieniami nie będę się przed wami legitymował. Mam nadzieję, że powiedziałem to odpowiednio zrozumiale.
Mężczyzna o żelaznym spojrzeniu i grobowej mimice od początku swej wypowiedzi nawet na moment nie przestał patrzeć wprost w oczy Michała.
– Teraz powiem w skrócie, co przed nami. Nie będę z wami, na razie przynajmniej, całkiem szczery, ale wierzcie mi, że tak trzeba. Będę zadawał pytania i nawet nie próbujcie grać ze mną jak z tym młodym porucznikiem. Jestem starym wróblem, którego na plewy nie weźmiecie. Żadne rzucanie ołówkami, powoływanie się na dobro ojczyzny, podnoszenie głosu i inne wyuczone działania nic nie dadzą. Nie pomoże to w naszej rozmowie, a może wręcz odnieść odwrotny skutek, niż się spodziewacie i niż ja bym chciał. Póki co jestem wam życzliwy, więc nie oszukujcie mnie i odpowiadajcie zgodnie z prawdą. Czy jasno się wyraziłem?
Ho, ho, ho. To przeciwnik z górnej półki. Nawet jeden mięsień jego twarzy nie drgnął w czasie tej tyrady. A wzroku z moich oczu do tej pory nie spuścił. Muszę się pilnować – pomyślał Michał, a głośno odpowiedział.
– Jak najbardziej jasno. Jestem gotowy.
Niemal jak na sygnał otworzyły się drzwi i do gabinetu weszło dwóch majorów, w których Michał rozpoznał tych, którzy prowadzili Skworcowa dwie godziny wcześniej.
***
Co wam wiadomo o Finlandii? – zapytał całkiem łysy oficer, który usiadł na wprost Michała. – Nie chodzi mi o położenie geograficzne, ludność czy system monetarny, a o działania operacyjne, jakie tam prowadzimy. Odpowiedzcie, gdzie i kiedy w swojej pracy cokolwiek o tym słyszeliście.
Rany, to o to chodzi? Finlandia? Co się tam stało? – pomyślał szybko Michał.
– Przepraszam, towarzyszu, ale najpierw inne pytanie. Gdzie jest Giczuk? – rzucił drugi oficer, też major, siedzący tuż obok. Ten dla odmiany miał gęstą, siwą czuprynę zaczesaną do góry.
– Każdego dnia razem przychodzicie do pracy i praktycznie przez cały czas się nie rozstajecie. Dzisiaj nie ma go do tej pory. On jest waszym podwładnym, więc z pewnością wiecie, gdzie może teraz przebywać – dodał.
Odrobili lekcję. Albo nas obserwowali, albo ktoś im to życzliwie powiedział – pomyślał Szyszkowski.
– Macie, towarzyszu, rację. Podlega pode mnie i jako podwładny właśnie realizuje moje polecenia – powiedział Michał, spoglądając prawie do tyłu w stronę pułkownika. Ten nawet nie drgnął. – Mnie, towarzysze, zaprosiliście tutaj do siebie, a ja mu jeszcze wczoraj powierzyłem zadania do wykonania.
Źle się czuję, gdy on tak na mnie prawie zza pleców patrzy – przemknęło przez głowę kapitana.
– Czyli? – ponaglił jeden z majorów.
– Instruuje źródła. – Szyszkowski wiedział, że ci z wewnętrznego często nie mają pojęcia o właściwej pracy operacyjnej.
Nie pomylił się. W stronę zastępcy szefa wydziału nie odważył się odwrócić, ale miny dwóch majorów wyraźnie wskazywały, że nie wiedzą, co te słowa znaczą.
– Proszę jaśniej. – Towarzysz z siwymi włosami zaczął wiercić się w fotelu.
Pewnie się denerwujesz, pułkowniku, bo znowu twoi ludzie nie wiedzą, co mam na myśli, i kombinujesz, że zaczynam z wami grać. Ale nie masz racji, nie gram. Trochę się ciebie boję – myślał.
– Niedługo wyjeżdżamy, i to na długo. Nikt nie wie, ile nas tutaj nie będzie – zaczął spokojnie odpowiadać. – Nasi informatorzy w Moskwie nie mogą w tym czasie czuć się opuszczeni. Dlatego z każdym osobiście musimy się spotkać i wyjaśnić, że nasza dotychczasowa współpraca się zmieni. To właśnie teraz robi kapitan Giczuk.
– Macie swoich informatorów tutaj, w Moskwie? Czy aby wywiad nie powinien ich mieć poza naszymi granicami? Czy nie wkraczacie w działania kontrwywiadu? – Zza pleców usłyszał głos pułkownika.
– Ma towarzysz rację – odpowiedział natychmiast kapitan. – Tam mamy i informatorów, i agentów, którzy dostarczają nam cenne dane o imperialistach. Ci tutaj, których mamy w kraju, to, że tak powiem, informatorzy eksperci.
– Informatorzy eksperci?
– Tak ich nazywamy. Głównie dla rozróżnienia, bo nie zajmują się szpiegowaniem kogokolwiek. Najlepiej to zrozumieć na przykładzie. Mogę?
– Tak – padła krótka odpowiedź.
– Tak więc niech będzie przykład. Z Warszawy dowiadujemy się, że Polaki pozyskali od Francuzów nową formułę prochu do pocisków i jest on lepszy od tego, który stosują. Jeżeli mamy tylko napisany jego wzór chemiczny i jakieś tam proporcje, to jasne jest, że ani agent, który uzyskał tę wiedzę, ani ja nie znamy się na tym. Więc w odpowiedni sposób korzystam z wiedzy chemika z któregoś z naszych uniwersytetów, żeby mi to wytłumaczył. Dla niego to niewielki problem, bo się na tym zna, a dla nas wiedza, czy tematem prochu zajmować się dalej, czy też go porzucić. Nasi specjaliści z NKWD są oczywiście też bardzo dobrzy, jednak nie mają często dostępu do najnowszych badań, informacji czy wynalazków. Uniwersytety mają to szybciej. Dlatego z ich wiedzy korzystamy i nazywamy ich informatorami ekspertami. To taki właśnie przykład.
– Na czym te spotkania Giczuka polegają?
– Głównie to zmieniamy tylko częstotliwość spotkań i wypłaty gaży za to, że współpracują – odpowiedział Szyszkowski, nie odwracając się. – Zakończenie współpracy byłoby naszym błędnym działaniem, chociaż w wielu przypadkach właściwym…
– „Wypłata gaży za to, że współpracują”? – zapytał zdziwiony łysy major. – Co to właściwie znaczy?
Chyba już się przyzwyczaiłem, że absolutnie nie orientujecie się w naszej pracy – przemknęło przez głowę Michałowi.
– Chodzi o to, że z ich usług nie korzystamy ciągle i zawsze ani nawet systematycznie, ale raczej rzadko, nawet sporadycznie. Dlatego by zawsze byli gotowi do współpracy z nami, na każde nasze zawołanie i bez przerwy pogłębiali swoją wiedzę ekspercką, dostają niewielkie pieniądze. Jak to kiedyś trafnie ujął major Skworcow: „za gotowość”.
– Powiedzieliście, że być może właściwe byłoby zrezygnowanie ze współpracy z nimi. Czy to słuszne? – zapytał ponownie łysy major.
– Jeżeli chodzi o ekonomikę współpracy, to byłoby to najlepsze rozwiązanie. Przecież w najbliższym czasie nie będą otrzymywać od nas nowych zleceń, to naturalne i zrozumiałe. Więc teoretycznie szkoda dla nich państwowych pieniędzy. Jednak nie wiemy właściwie, kiedy ten stan ulegnie zmianie. A te parę rubli, które od nas dostają, zawsze mogą spożytkować na kupno jakiegoś czasopisma naukowego, materiału do badań czy czegoś podobnego. Dlatego moje zdanie jest takie, że należy ciągnąć to dalej, tak też uważa major Skworcow, ale są towarzysze, którzy twierdzą inaczej.
– Kiedy się tutaj zjawi? Giczuk. Jego mam na myśli. – Pułkownik przerwał rozważania o informatorach ekspertach.
– Informatorów nie ma wielu, raptem kilkunastu. Dzisiaj na pewno nie zdąży się ze wszystkimi spotkać, jutro też. Sądzę, że pojutrze z pewnością będzie już w pracy.
Chyba że mnie zamkniecie w jakiejś obskurnej celi, to wtedy nie zobaczycie go nigdy. Albo jedynie wtedy, gdy mnie będzie uwalniał – pomyślał Michał.
– Wróćmy zatem do Finlandii. W jakich okolicznościach i czy w ogóle słyszeliście o naszych działaniach w tym kraju.
– Pozwólcie, towarzysze, chwileczkę się zastanowić. – Szyszkowski wiedział, że w tej kwestii musi być wiarygodny. Przesłuchiwany Skworcow być może wskaże wszystkich, którym cokolwiek o tym mówił.
Kapitan dłuższą chwilę milczał, w tym czasie kilkakrotnie poprawił się na krześle.
– To było około dwóch miesięcy temu. Może nawet dalej. Dokładnie nie pamiętam, bo nie dostałem w związku z tym żadnego polecenia. Towarzysz major Skworcow wspomniał wtedy, że musi coś zaplanować.
– Konkretnie opowiedzcie. Całą waszą rozmowę, którą prowadziliście – polecił pułkownik.
– Z tego, co sobie przypominam, to było przy okazji naszego spotkania i omawiania przekazanych przez agentów z terenu meldunków. Dowódca wprowadził taką zasadę, że raz w tygodniu, czasami raz na dwa tygodnie, wspólnie analizujemy te informacje. To dobra zasada. On wie, co w trawie piszczy, a ja wiem, co mam dalej robić – informował Michał. – Wówczas nasze spotkanie było wyjątkowo krótkie. Zazwyczaj trwały one co najmniej godzinę. Ale wtedy po kilku dosłownie minutach polecił, żebym resztę ustaleń zrobił z jego zastępcą, bo on musi się zająć drugim wersalskim wypierdkiem. Tak właśnie powiedział: „wypierdkiem”. Widząc moją zdziwioną minę, powiedział ze śmiechem: „Ty masz w nadzorze jednego wersalskiego wypierdka, czyli Lachów i ich szabelki, a ja teraz muszę coś zbudować u drugiego, u Finów z ich nartami”. I to w zasadzie tyle. Nigdy później nic z jego ust na ten temat nie słyszałem.
– Na pewno? – zapytał łysy major.
– Tak. Wydaje mi się… nie, jestem pewien, że nigdy więcej nic o tym kraju od niego nie słyszałem.
– A jak wy byście to zorganizowali? – zapytał nieoczekiwanie pułkownik.
– Słucham? – Michał był zaskoczony.
– Załóżmy, że dostajecie zadanie, żeby jak najszybciej zebrać jak najwięcej informacji o Finlandii. Jak w związku z tym zabralibyście się do tego?
Zaskoczenie musiało wyraźnie malować się na twarzy Michała, bo majorowie nawet nie kryli rozbawienia.
– Ale… ja nie bardzo… rozumiem…
– Czego nie rozumiecie, towarzyszu kapitanie? Co się dziwicie? – kontynuował Czorow. – Przyjęliśmy wasze wyjaśnienia, a teraz chcemy wykorzystać waszą wiedzę i doświadczenie. Niemal jak informatora eksperta. Jeszcze raz zapytam: Co trzeba zrobić i co wy byście zrobili, żeby zbudować od zera dobrze działającą siatkę wywiadowczą w Finlandii?
Szyszkowski nie odpowiedział od razu.
Uważacie, że Skworcow coś spieprzył, i ma teraz problemy – myślał gorączkowo. – Ciekawe, w jakim stopniu to, co teraz powiem, pomoże mu albo zaszkodzi. I jaki wpływ będzie to miało na mnie. Czy naprawdę chodzi tylko o wiedzę, której nie macie? Czy może nadal krążymy wokół tematu, ile wiem o działaniach Skworcowa? Tak czy siak, odpowiedzieć trzeba, ale czy do końca mam wyjaśnić wszystko i powiedzieć prawdę? Raczej nie, na pewno nie.
– Na początek potrzebne są informacje ogólne o tym kraju. Liczba ludności, ustrój, struktura społeczna, nastroje wśród obywateli…
– Załóżmy dla potrzeb tej rozmowy, że wiemy niewiele. Ustalmy, że wszystko jest jak na przykład w Polsce.
Ty, tumanie, nie było, nie ma i nigdy nie będzie dwóch państw, które funkcjonują tak samo. A przyrównywać kogoś innego do Polski to kompletna głupota. No ale dobra, chcecie, to niech będzie – śmiał się w duchu Michał.
– Ja bym rozpoczął od wymiany personelu w naszych placówkach dyplomatycznych i na przykład w miejsce attaché handlowych wstawiłbym naszych ludzi… czyli agentów.
– Nie ma takiej możliwości. To dodatkowa trudność w waszym zadaniu – rzucił krótko Czorow.
– To faktycznie nie pomoże. – Michał nerwowo podrapał się po głowie. – W takim razie można naszych agentów przypiąć do jakichś istniejących i działających tam instytucji międzynarodowych…
– Kolejna trudność. Załóżmy, że Czerwonego Krzyża i tym podobnych tam nie ma. – Do rozważań dołączył łysy major.
Faktycznie, tak brzmiało zadanie. „Nie masz nic, a musisz stworzyć dobrze istniejącą komórkę”, mówił major Skworcow i był wtedy wściekły – przypomniał sobie kapitan.
– Pozostaje zatem handel. Każdy coś ma do sprzedania albo chce kupić. Tak jest wszędzie. Pozostaje więc powołać jakieś przedstawicielstwa handlowe i działać. – Szyszkowski dumnie spojrzał na majorów.
– Wymyślcie więcej szczegółów – dołączył siwy oficer. – Konkretnie, jakie wydalibyście polecenia, by wszystko miało ręce i nogi.
– Na początek, i to byłoby najlepsze, trzeba znaleźć coś, co Finowie chcą sprzedawać za granicę, i zgłosić chęć kupowania tego od nich. To byłaby przykrywka dla działań naszych agentów.
– Dalej. Nie przerywajcie. Jak będziemy mieli wątpliwości bądź pytania, to się wtrącimy – powiedział beznamiętnie pułkownik.
Wy faktycznie kompletnie nie rozumiecie pracy operacyjnej agentów. Ale pewnie jesteście dobrzy w czymś innym. Raczej nie chcę poznać waszych atutów i tego, na czym znacie się najlepiej. – Michał w momencie poczuł, że trochę obawia się tych ludzi.
– Z tego, co się orientuję – rozpoczął – oni tam mają mnóstwo lasów i jezior. O ich surowcach zagrzebanych w ziemi nic nie wiem. Sądzę, że ryb słodkowodnych pewnie nie eksportują, ale drewno raczej tak. I na tym bym się skupił. Jako ZSRR kupować od nich tego surowca raczej nie możemy, bo sami mamy go od cholery, oni to wiedzą i nikt nie uwierzy, że nam go brakuje. Od razu byłoby widać, że sprawa jest szyta grubymi nićmi.
Michał ponownie spojrzał na siedzących naprzeciwko oficerów, szukając w ich oczach zrozumienia swojego wywodu. Nic takiego nie ujrzał. Jeden patrzył na niego uważnie jak do tej pory, drugi zaś notował coś w dużym notatniku.
– Dlatego trzeba wystąpić jako na przykład Francuzi albo Italiańce. Oni tam mają ciepłe morza, to i budują dużo małych statków i żaglówek, a do tego drewno jest niezbędne. Taki handlarz, który chce kupować towar za dewizy, to dla każdego kraju skarb. No i może bez podejrzeń podróżować w poszukiwaniu dobrego drewna, a przy okazji wyłuskiwać niezadowolonych, którzy mogą coś wiedzieć. No i to chyba tyle. Jak na początek – zakończył kapitan, będąc przekonany, że będzie musiał jeszcze coś dopowiedzieć.
Skworcowowi doradziłem, żeby agenci rzeczywiście podawali się za przedstawicieli jakiejś stoczni. Kapryśni i wymagający, ale i bogaci, których interesuje tylko to, co najlepsze – przypomniał sobie Michał.
– Co to znaczy występować jako Francuz? W jaki sposób? – zapytał siwy major.
Rany. Co za tępota. Nieprawdopodobne. Kapitan przez moment bał się, że to jego odkrycie wymaluje mu się na twarzy. Postanowił nie przejmować się tym.
– Nie wiem, jak wygląda nasza siatka u żabojadów. Myślę jednak, że mamy tam co najmniej kilku ludzi, jak w Polsce. Jeżeli tam jest tak samo lub podobnie, to wystarczy wycofać część dublerów i im przydzielić to zadanie. Wystarczyłoby trzech. Więcej nie trzeba.
– Jakich dublerów? – zapytał siwy major, nie przestając notować.
Michał spodziewał się tego pytania.
– Każdy nasz człowiek, nasz agent za granicą, ma swojego dublera. Tworzą parę i obaj zajmują się tymi samymi informatorami oraz realizują te same zadania. Jednak tylko jeden z nich bezpośrednio spotyka się z ludźmi i przyjmuje ich meldunki, ale o wszystkim informuje tego drugiego. To dobry system, który się sprawdza. Stworzono go na wypadek sytuacji nadzwyczajnych i trudnych do przewidzenia, ale takich, które się zdarzają. Jeżeli byłby tylko jeden, to w przypadku jego dajmy na to śmierci, cała siatka przestałaby istnieć. Nie byłoby człowieka, który zlecałby informatorom zadania i odbierał od nich meldunki. Trudno sobie wyobrazić, jaka to byłaby strata, bo kto miałby do nich dotrzeć, gdzie ich znaleźć i tak dalej. I właśnie o takich dublerach myślę. Czasowo można by było ich delegować do Finlandii i niech kupują dla Francji drewno, a dla nas ustalają co ważne. Co istotne w tej sytuacji to fakt, że oni doskonale znają język francuski i nie byłoby podejrzeń, że są z jakiegoś innego kraju.
W gabinecie nastała cisza, którą po dłuższej chwili przerwał pułkownik Czorow.
– Z tego, co widzę, to jest z tym trochę roboty, ale jak się chce, to można to jakoś zorganizować. Domyślam się, że są jeszcze niezliczone ilości szczegółów, które należy w takim przypadku dopracować. Jak oceniacie, ile czasu potrzeba, żeby stosując ten wasz pomysł, liczyć na rzetelne dane o na przykład fińskich jednostkach wojskowych?
– Zainstalowanie się u nich, zorganizowanie tylko podstawowych rzeczy to pestka, myślę, że… kilka, kilkanaście tygodni wystarczy. Natomiast typowanie ludzi, Finów, do współpracy to już inna para kaloszy, to delikatna kwestia, bo szczególnie niebezpieczna. Tu trzeba być bardzo ostrożnym i dziesięć razy pomyśleć, niż zrobić coś pochopnie i popełnić błąd. Myślę, że może to potrwać dobre kilka miesięcy.
– Kilka miesięcy? – wykrzyknęli niemal jednocześnie majorowie.
A więc tak wygląda sprawa. Nawet nie wiecie, że daliście Skworcowowi za mało czasu. Wydany został rozkaz niemożliwy do zrealizowania. Ciekawe, co w tej Finlandii się stało? Pewnie się nie dowiem, ale się domyślam. Cała grupa nagle przestała istnieć. Pewnie straciliście z nimi kontakt i dziwicie się, co się stało. Winny musi się znaleźć, ktoś musi za to odpowiedzieć, a będzie nim lub już jest mój szef. Typowy kozioł ofiarny – myślał Szyszkowski z trwogą, a głośno dodał:
– Co najmniej. W Polsce, którą doskonale znaliśmy i gdzie mieliśmy mnóstwo przyjaciół, zajęło to nam ponad pół roku. Samo nauczenie się swobodnego poruszania po obcym kraju zajmuje wiele tygodni. Chociażby trzeba ustalić, czy chodzimy cały czas w garniturach, czy też się przebieramy, wtapiamy w tłum i co jest dla naszej misji lepsze. Zrozumienie zwyczajów, zagadnień związanych z zachowaniem się, by nie wyglądać na obcego, to nie tylko kwestia obserwacji, to trzeba zrozumieć i zacząć mieć we krwi. Rozpoznanie nastrojów społecznych, ustalenie, w którą grupę celować, typując informatorów, to kolejna skomplikowana sprawa. Czy mają to być tylko ludzie biedni, czy może niezadowoleni z jakichś niepopularnych decyzji czy innych nieznanych nam powodów? I z jakich powodów? Co powoduje ich niezadowolenie i na przykład frustrację? Kto z nich będzie lepszy i bardziej lojalny? To tylko niektóre pytania i zagadnienia, które przychodzą mi do głowy. Krótko mówiąc, w tej konkretnej sytuacji na dobre informacje można liczyć gdzieś po pół roku do roku. Przy czym muszę zaznaczyć, że tylko wówczas, gdy mielibyśmy tam mnóstwo szczęścia.
Chyba pomogłem Skworcowowi. Chociaż wątpię, on pewnie jest już naznaczony jako winowajca – smutno przyznał w myślach kapitan.
– Mamy jeszcze jakieś pytania? – zapytał swoich podwładnych Czorow.
Nie usłyszawszy żadnej odpowiedzi, a jedynie widząc przeczące kiwnięcia głowami, wstał zza biurka i podszedł do Michała. Ten natychmiast zerwał się na równe nogi.
– Na razie wam dziękujemy. Gdyby jeszcze potrzebne nam były jakieś dodatkowe dane, to znowu skorzystamy z waszej wiedzy. Możecie wracać do swoich obowiązków służbowych.
„Może… skorzystamy z waszej wiedzy”? Co to znaczy? Niestety, ale chyba wiem. To znaczy, że chyba jeszcze ze mną nie skończyli, a może jednak więcej się nie zobaczymy – myślał z obawą Szyszkowski, opuszczając gabinet zastępcy szefa wydziału wewnętrznego.
***
– Zawiesiłem do odwołania spotkania z Bazylim. To staje się coraz bardziej niebezpieczne, zwłaszcza dla niego. – Major Żyzny usiadł za biurkiem, otworzył szufladę i wyjął z niej fajkę i tytoń. – Już nawet w tej jego wioseczce, gdzie są raptem trzy domy na krzyż, jest pełno wojska. Jak mówi poczciwy Bazyli, jest ich sporo więcej niż naszych w Stołpcach.
– Chyba precyzyjniej by brzmiało: ilu naszych było w Stołpcach, bo teraz to została tam raptem garstka – odpowiedział Fabian wygodnie rozparty w fotelu.
– Michał w ostatnim meldunku z Moskwy też mi zasugerował, żeby skończyć na razie z meldunkami. Potwierdził, że inwazja moskala jest aktualna, a on i Myro prawdopodobnie będą w tym wszystkim uczestniczyć, ale na późniejszym etapie.
– Na późniejszym etapie? Co miał na myśli?
– Chyba to, że nie będą brali bezpośredniego udziału w agresji, w walkach, a dołączą później. To zresztą logiczne, bo wojnę prowadzi wojsko. Oni są w NKWD, a Armia Czerwona to jednak inna para kapci. – Żyzny zbyt mocno zaciągnął się dymem, bo aż się zakrztusił.
– Nie to żebym tęsknił czy pragnął tego, ale czy nie zastanawia pana, dlaczego ruskich tu jeszcze nie ma?
– Cały czas o tym myślę i do głowy przychodzi mi tylko jeden powód.
Fabian nie zapytał o ten powód. Wiedział, że major za chwilę wszystko mu wyjaśni.
– Fakty są takie, że jeszcze w sierpniu moskal dogadał się z Niemcem i zawarli jakiś tam pakt – zaczął po chwili Żyzny. – Z tego, co pisał Michał, chodzi w nim między innymi o rozbiór Polski. Niemiec weźmie jedną część, a komunista drugą. Niestety nie znamy szczegółów i tak jak nasze naczelne dowództwo nie mamy pojęcia, jak i kiedy do tego dojdzie.
– Oni to chyba nawet nie wierzą w prawdziwość tych informacji, bo jak w takim razie wytłumaczyć, że granicę zostawili całkowicie odkrytą? – Fabian wstał z fotela i ruszył w stronę okna, a gdy przed nim stanął, wskazał ręką na wschód. – Dzisiaj mamy czternasty września, lada dzień, lada chwila z tamtej strony wtargnie tu czerwona zaraza. Setki tysięcy bolszewików, pamiętających rok tysiąc dziewięćset dwudziesty, na setkach stalowych czołgowych mustangach. A stawi im czoła okrojona, dzielna załoga KOP w sile kilkudziesięciu ludzi, bez ciężkiego sprzętu, ale za to po zęby uzbrojona w odwagę i honor. Ani jednej jednostki wojska nie przerzucono ani tutaj, ani nigdzie indziej na granicę. Czapkami nas nakryją, panie majorze, czapkami.
– Dziwi cię to?
– Że nas czapkami nakryją?
– Nie drwij, młodzieńcze, ze starego wiarusa. Chodzi mi o reakcję naszego dowództwa na informacje od Michała i że oni raczej nie dają im wiary.
– Po części tak, i to chyba nawet bardzo. – Fabian po namyśle podtrzymał swoje stanowisko. – Przecież wiedzą doskonale, że wszystkie jego meldunki były jak najbardziej prawdziwe, i tak je traktowali. Nawet ten ostatni, o szpiegu w otoczeniu ministra Becka, bo przecież nim się zajęli.
Major, zanim odpowiedział, wyciągnął z szuflady zeszyt i przewróciwszy w nim kilka kartek, znalazł interesującą go stronę. Chwilę zajęło mu odczytanie zapisanych tam informacji.
– Pamięć już nie ta, a chcę być precyzyjny – zaczął, usprawiedliwiając się. – Do oceny tych informacji na pewno wzięto pod uwagę, że z moskalem mamy podpisany układ o nieagresji do tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku. Mówili mi to na jakiejś odprawie i jak się okazuje, dobrze, że sobie to zapisałem. To właśnie nakazuje, tak myślę, wątpienie w prawdziwość ustaleń Michała. To po pierwsze, a po drugie, Niemiec zbytnio angażuje nasze wojsko na zachodzie, by wysupłać choć trochę na ewentualne wspomożenie nas.
Fabian stojący przy oknie odwrócił się do niego plecami.
– Moskal nie wchodzi, naszych żołnierzy też tutaj nie ma, nie mówiąc o jakimkolwiek wsparciu, a my siedzimy w Nowogródku, nie wiadomo po co. Rozumie pan coś z tego?
– Rozumiem, mój młody przyjacielu. Doskonale to rozumiem, tak samo dobrze, jak i ty – odpowiedział Żyzny, uśmiechając się lekko i patrząc uważnie na Fabiana. – Zapomnij, że jesteś oficerem referatu wywiadowczego, zapomnij, że twoje główne zadania to zbieranie jak najbardziej wartościowych informacji o wrogach. Zapomnij o tym wszystkim i pomyśl jak żołnierz. Jak strateg i jak dowódca. Pomyśl i się zastanów. Jestem pewien, że znasz albo zaraz znajdziesz odpowiedzi na wszystkie pytania.
Fabian wrócił w okolice długiej ławy i ponownie usiadł w jednym z czterech głębokich foteli.
– I trudno się z tym nie zgodzić, panie majorze. – Westchnął. – Ma pan rację. A dlaczego moskal jeszcze nas nie zaatakował, chyba wiem i to rozumiem. Tak tylko gadam, żeby gadać.
– Więc słucham.
– Niech pan major ze mnie nie drwi. Ta sytuacja jest naprawdę prosta i nie trzeba tracić czasu, żeby to wałkować.
– A masz coś lepszego do roboty? Ruszyć się stąd nie możemy, napić też nie, więc chociaż pogadajmy, pospekulujmy.
Zapolski spojrzał uważnie na przełożonego, a zobaczywszy na jego twarzy jedynie zachętę do mówienia, rozpoczął:
– Początkowo myślałem, że informacje przesłane przez Michała to bolszewicka prowokacja. Naprawdę bałem się, że być może są celowo fałszywe, żeby NKWD wykryło u siebie kreta…
– Michał meldunek nam, my do Warszawy, a w Warszawie sowiecki agent potwierdzi, że informacja dotarła i mają naszych jak na tacy – przerwał Żyzny, dokończając myśl. – Też mi to przeszło przez głowę.
– W sumie to muszę przyznać, że krótko się tym martwiłem, bo Michał nie jest przecież w ciemię bity i nie dałby się złapać na tak prostacką prowokację. Gdyby tylko jemu przekazano informacje o pakcie Niemców z bolszewikami, nawet przez myśl by mu nie przeszło, przekazywać to dalej. To od razu bardzo by mu zaśmierdziało…
– Pomyślałem identycznie.
– No właśnie. A jakby Michał się nie zorientował, że jest wpuszczany w kanał i to faktycznie jest prowokacja?
– Niemożliwe. – Major wyraźnie był pewien tego, co mówi. – Nie jest jakimś tam pierwszym lepszym ogórkiem wyciągniętym z beczki z kapustą. Jestem pewien, że informacje o napadzie na Polskę otrzymali na jakiejś odprawie służbowej z udziałem przynajmniej kilkunastu osób. Potem uważnie obserwował, czy pozostałe osoby nie są w jakiś sposób izolowane od reszty…
– Bo to też można spreparować. – Tym razem szefowi przerwał Fabian. – Puścić bąka, czyli fałszywą informację przekazać określonej grupie, w tym osobom podstawionym. Oczywiście bez ich wiedzy. Potem tych podstawionych izolować, zatrzymać gdzieś i przez jakiś czas nie wypuszczać, a Michałowi pozwolić działać.
– I czekać, gdzie przekazane, prowokacyjne treści wypłyną i czy aby nie w Warszawie – dokończył Żyzny.
– W rzeczy samej.
– I ostatecznie odrzuciłeś tę wersję. Dlaczego?
– Z prostej przyczyny. Przy braku jakichkolwiek innych dodatkowych danych uznałem, że Michał i Myro nie daliby się na taki prosty chwyt nabrać. Przecież oni są doświadczonymi i inteligentnymi ludźmi, którzy bez przerwy, niestety, muszą się oglądać za siebie, i czynią to dobrze. Po prostu zaufałem ich rozumowi i inteligencji.
– Słusznie. Też tak sądzę. Zatem informacje z Moskwy uważamy za pewne i to chyba w przeciwieństwie do naszych przełożonych. Mów dalej.
– A dalej to już typowa wojskowa taktyka. Z naszej strony nie dostajemy wsparcia, bo Niemiec przerósł nasze możliwości i wszystko, co możliwe, rzucono na niego. Z kolei czerwony komunista stosuje elementy cwaniactwa. – Fabian przesiadł się z fotela na krzesło, stojące obok niego. – Krótko mówiąc, moskal cwaniaczy jak zawsze i czeka aż germaniec siebie i nas wykrwawi. Siebie, żeby po zdobyciu swojej części Polski Hitler nie pognał za daleko. A nas, żeby komuniście było łatwiej. Żeby żadna silna nasza jednostka nie stawiła im oporu. Żeby wszedł w nasz kraj jak nóż w masło.
– I właśnie to jest ten powód, o którym powiedziałem wcześniej, dlaczego nic jeszcze się nie dzieje. – Żyzny uśmiechnął się życzliwie, doceniając logiczne rozumowanie swojego podwładnego. – Rozumiem, że raczej nie liczysz na nasze zwycięstwo z Niemcami?
– Przecież słuchamy meldunków z frontu i czytamy szyfrogramy o tym, co się dzieje. Czy pan uważa, że mamy jakieś szanse? Przecież nawet nasz przyjaciel Jan Woliński, jak przedstawiał zestawienie sił naszych i Niemców, to tylko machnął ręką.
– Jednak odnosimy jakieś sukcesy. – Major nagle posmutniał. – Niewielkie, to fakt, jednak nie do końca wszystko idzie po ich myśli. Poza tym i Anglicy, i Francuzi wypowiedzieli Hitlerowi wojnę.
– I co? Panie majorze, i co w związku z tym?
– No… być może… drugi front…
– Naprawdę pan w to wierzy? – przerwał niegrzecznie Fabian. – Naprawdę pan sądzi, że za moment Niemcy dostaną od Anglików i Francuzów cios z tyłu? Będą narażać swoich młodych obywateli, synów matek, ojców dzieciom, przyszłość narodu, by stawać w naszej obronie? W obronie kraju leżącego niemal na rubieżach Europy, na krańcach cywilizowanego świata? Zadadzą cios buforowi, który być może w przyszłości będzie ich chronił przed czerwoną chorobą, komunistami? Osłabią swojego ewentualnego, najważniejszego przyszłego sojusznika? Sam pan mi kiedyś zwracał uwagę na przemówienia Hitlera, w których zaraz po Żydach jako najgorsze zło obecnego świata wskazywał komunizm.
– Ale jednak teraz germaniec z moskalem się dogadali.
– Chwilowo, panie majorze, chwilowo… – Fabian zrobił się nagle czerwony na twarzy. – Coś mi właśnie przyszło do głowy. Przypomina pan sobie dokładnie te analizy naszego wywiadu dotyczące Niemców? Myślę o tych danych pokazywanych przez majora Wolińskiego. Nie chodzi mi o ich dywizje pancerne, lotnictwo czy marynarkę wojenną i ich ilość. Na to wszyscy zwrócili uwagę i tylko o tym mówili. Ale tam był jeszcze jeden ciekawy fragment. – Kapitan mówił szybciej i nerwowo. – Niezbyt długi, ale niesamowicie wymowny, szkoda, że tego kierunku nie pogłębiono, szkoda, że nie poddano go dodatkowym, głębokim analizom.
– O który fragment chodzi? – Żyzny zdecydowanie się ożywił.
– Ten o stanie niemieckiej gospodarki. Pamięta pan?
Major dłuższą chwilę się zastanawiał. W tym czasie wyczyścił dokładnie cybuch fajki i nabił ją tytoniem z innego woreczka.
– Tak, ale to były jakieś bzdury. Przecież napisane w nim było, że Hitler nie ma pieniędzy, że ich gospodarka w niedługim czasie się załamie i inne brednie. Skąd zatem przygotowania i sama wojna, która generuje ogromne koszty?
– Teraz… przed chwilą na to wpadłem. Teraz dopiero zdałem sobie sprawę z tego, jakie to było ważne. Równie istotne, jak wszystko pozostałe. Rany, że też tego wcześniej nie zauważyłem.
– Aż rumieńców dostałeś.
– Bo to niesamowicie ciekawe i istotne. Niech pan zobaczy, że w tym całym opracowaniu powinniśmy zwrócić szczególną uwagę nie tylko na czołgi, samoloty i okręty. O tym wszyscy wiedzieli, ale też i na ten nieszczęsny akapit. Gdybym skojarzył to wcześniej…
– Do rzeczy, Fabian, do rzeczy, mów jaśniej, bo póki co, czuję, że coś ci dzwoni, świeci, a ja nijak nie nadążam, wyjaśnij.
Kapitan energicznie przemieścił się na inne krzesło. Teraz siedział idealnie na wprost majora.
– Rzucili wszystko, co mieli na nas, i prą do przodu jak lokomotywa przez zaspy. Nigdy wcześniej żadna armia tak szybko nie posuwała się naprzód. Przecież my, Polacy, i nasza armia nie jesteśmy jakimś tam mizernym przypadkiem, a jednak nie dajemy im rady. To zresztą było w zasadzie do przewidzenia, jednak nie powinno dziać się to w takiej skali i tak migiem. Jestem pewien, że granica Niemiec z Francją jest teraz tak samo obstawiona jak nasza z bolszewikami, bo wszystkich mają w Polsce. Te ich nadzwyczajne postępy świadczą o tym, że ich siły w zestawieniu z naszymi są niespotykanie przeważające, bo rzucili na nas wszystko, co mają. I tego żaden strateg nie przewidział, jestem pewien. Nikt nawet nie przypuszczał, że będzie to niemal sto procent, czym Hitler dysponuje. Tak myślę. No niech pan sam powie. Czy to możliwe, żeby tak zasuwać bez wszystkiego, co Adolf ma?
– No… wydaje się, że raczej… niemożliwe – mruknął major.
– Oczywiście, że tak. Rzucili na nas głębokie rezerwy, nawet spod swoich granic. Francuzi jakby chcieli, to już byliby w Berlinie, bo nikt by im nie przeszkadzał. I tak sobie myślę, że… to nie jest nowa, wymyślona taktyka prowadzenia wojny, panie majorze, to jest… wymuszona konieczność. Wszyscy mówią: nowa strategia, nowa jakość działań wojennych i inne tam bzdury. Ja jednak uważam inaczej. Właśnie teraz myślę, że robią tak właśnie przez kłopoty ze swoją własną gospodarką i zgodnie z tym, co było napisane w tym ostatnim akapicie opracowania, o którym mówiliśmy.
Żyzny ze zdziwieniem i uznaniem patrzył na młodszego kolegę. Zawsze podziwiał jego entuzjazm i trafność oceny sytuacji. Niezwykle rzadko nie zgadzał się z wnioskami przez niego wysuwanymi i wiedział, że to, co teraz słyszy, jest szczególnie ważne i istotne. Odłożył fajkę na stół i skrzyżowane ręce położył na brzuchu. To zachowanie oznaczało, że będzie bardzo uważnie słuchał dalszego ciągu wypowiedzi. Wiedzieli o tym wszyscy, którzy znali majora.
– Muszą jak najszybciej zdobyć nasz kraj i zagrabić wszystko to, co mamy tu najcenniejsze, bo ich skarbiec jest pusty – wyrzucił jednym tchem młody kapitan.
– Zajęcie Austrii i przejęcie ich złota – powiedział bez zastanowienia, również podekscytowany Żyzny – to za mało na takie zbrojenie się…
– Dlatego Czechosłowacja i kolejny ładunek złota oraz innych dóbr. A teraz my…
– W tym meldunku, o którym mówisz, przypominam sobie, była też wyliczanka kosztów przeznaczanych na armię. Tak, widzę to, jakby leżało teraz na tym biurku… Te wskazane kwoty na zbrojenia stanowiły ponad pięćdziesiąt procent ich budżetu. Ty masz rację. Przecież jasne jest… żeby nie zaczął się krach na ich rynku, kolejna potężna inflacja i bezrobocie, to należało zrobić coś…
– Coś takiego, co właśnie robią. Kolejny kraj, kolejny podbój, kolejne dobra i kolejne spodziewane zyski. Wrócę jeszcze na chwilę do tego opracowania, które czytaliśmy. Niech pan zwróci uwagę na prostą zależność. Taką życiową i ludzką. Zobaczmy… jeżeli ma się setki czołgów, czy nawet tysiące, to wcale nie jest powiedziane, że chce się wojny. One mogą służyć do ewentualnej obrony. Z kolei jak na horyzoncie pojawia się kolejny potężny kryzys gospodarczy, to też nie koniecznie wszczyna się wojnę…
– Ale jak się ma i jedno, i drugie… – przerwał major.
– I Hitlera u władzy, to jest tak, jak jest, i nie może być inaczej.
– Szkoda, że nasze dowództwo i rząd nie zwrócili na to należytej uwagi. Na tę jedną prostą zależność – powiedział smutno Żyzny. – Sporo wcześniej wiedzielibyśmy o nieuniknionym.
– I tylko tyle.
– Co powiedziałeś?
– Powiedziałem „i tylko tyle”, bo wciąż uważam, że mimo takich wniosków jedyną naszą reakcją byłoby przyjęcie do wiadomości, że to nastąpi. Nic innego by nie zrobiono.
– Może znalazłby się ktoś, kto chociaż spróbowałby zmienić odrobinę strategię naszej obrony? – zapytał Żyzny bez przekonania.
– Z meldunków, które otrzymujemy, jasno wynika, że nikogo takiego niestety nie było, a szkoda.
Przez kilka minut obaj milczeli. Major ponownie sięgnął po fajkę. Rozpalił ją i pykał, wypuszczając kłęby dymu uformowane w regularne kółka, a Fabian wymownie patrzył w okno wychodzące na wschód.
– Przypomina pan sobie, jaką wiarygodność przypisano temu opracowaniu?
– Nie pamiętam, mój młody przyjacielu. Byłem zszokowany tymi wszystkimi wojskowymi wyliczankami. Czołgi, armaty, samoloty i tak do przodu. Teraz dopiero oczy mi się otworzyły i widzę to inaczej. Masz rację, prawie w ogóle nie zwróciłem uwagi na te dane ekonomiczne… I powiem ci, Fabianie, że im dłużej o tym myślę, tym bardziej przyznaję ci rację. Hitler tak się rozpędził w ratowaniu Niemiec z recesji, że z jego punktu widzenia to nie miał wyjścia. Doszedł do momentu, z którego nie ma już odwrotu. Musiał zaatakować i musi też tę wojnę zakończyć jak najszybciej…
– Bo go na nią nie stać – ponownie dokończył myśl Fabian.
Obaj oficerowie znów pogrążyli się w zadumie. Zygmunt Żyzny odłożył fajkę na niewielki talerzyk i patrzył przed siebie w bliżej nieokreślony punkt. Fabian Zapolski wstał z krzesła i zaczął chodzić po gabinecie, co jakiś czas zatrzymując się przy oknie.
– Jeżeli to, co my wiemy teraz, moskal wie od dawna; jeżeli dokładnie przeanalizował to, co nam umknęło, i wie, a nawet widzi, że Niemiec niespotykanie szybko zdobywa Polskę, to, co i kiedy zrobi?
– Dziś albo jutro, a maksymalnie za trzy dni – odpowiedział cicho major. – Nie mogą dłużej czekać. Hitler jest zmuszony zająć jak najwięcej i jak najszybciej, a moskal to wie. Dlatego lada chwila spotkamy się z nimi twarzą w twarz. Wraz z trzydziestoma wartownikami, tutaj, w Nowogródku, dumnie i mężnie stawimy czoła ich piechocie, czołgom i lotnictwu.
***
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazało się również:
Wiedza pozwala łatwiej kroczyć przez życie, ale czasem trzeba zapłacić za nią najwyższą cenę
Schyłkowe lata 30. XX wieku. Gdy Zojkas, polski agent w strukturach NKWD w Moskwie, przesyła niespodziewanie – po dziesięciu latach uśpienia – trudną do odszyfrowania wiadomość, polski wywiad bagatelizuje jej znaczenie. Zupełnie inaczej reaguje kapitan Jan Woliński, który słusznie przypuszcza, że w instytucji, z którą od lat jest związany, działa sowiecki szpieg.
Woliński, świadomy oczywistej niechęci przełożonych, podejmuje decyzję o zainteresowaniu meldunkami swojego przyjaciela, kapitana Zygmunta Żyznego. Do wspólnej analizy przesłanych materiałów zostaje dopuszczony również młody porucznik Fabian Zapolski. Jego nieszablonowe podejście do pozornie niejasnych informacji skutkuje odkryciem szokującej prawdy. A to dopiero początek wydarzeń, które zmienią bieg historii na zawsze…