Karaibska krucjata. La Tumba de las Piratas (Karaibska odyseja #0,7) - Marcin Mortka - ebook

Karaibska krucjata. La Tumba de las Piratas (Karaibska odyseja #0,7) ebook

Marcin Mortka

0,0

Opis

Klaruj do wyjścia!

Wyspy Karaibskie stanęły w ogniu. Piracka eskadra Szalonego Hrabiego z niespotykaną bezwzględnością tępi niedobitki Royal Navy, a kapitan William O’Connor, dowodzący niewielką, poobijaną „Magdaleną”, uświadamia sobie, że zwycięstwo w tej wojnie zależy tylko od niego.

Czeka go więc trudna, niebezpieczna wędrówka, która zaprowadzi go na nieodkryte wyspy, zmusi do bitew morskich i abordaży, pchnie go do lochów i każe tańcować z piratami. William nie ma jeszcze pojęcia, że przyjdzie mu też przywdziać habit, grać w kości z diabłem morskim i wciągać na maszt Jolly Rogera. I – co w sumie najważniejsze – że wnet stawi czoła zagrożeniu o wiele poważniejszemu niż piraci.

Ale wszystko to błahostka, jeśli w najgorszych chwilach może się oprzeć na gromadzie zawziętych chwatów.

Zarówno z tego, jak i z tamtego świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 341

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Słowood głównego bohatera

Zazwyczaj to autor przypomina, o czym to Czytelnikom opowiadał w poprzednich tomach, jednakowoż tym razem wolałbym uczynić to ja, kapitan William O’Connor. Autora zwolniłem z tego obowiązku głównie dlatego, że powieść Karaibska krucjata. Płonący Union Jack dotyczy przede wszystkim mnie (obojętne, co na ten temat twierdzą Edward i Vincent) i ja wiem najlepiej, co też trzeba Drogim Czytelnikom pamiętać, a o czym powinni jak najszybciej zapomnieć.

W ramach swego rodzaju rachunku sumienia przypomnę, że rozpoczęliśmy naszą krucjatę jako bohaterowie, którym trochę brakowało do ideału. Nad każdym z nas ciążył wyrok śmierci za dezercję z tonącego HMS „Mercury”, zaś Hiszpanie żywili do nas uzasadnioną niechęć za nieco podstępne zajęcie fregaty „Santa Maria Magdalena”, której nazwę skróciliśmy do „Magdaleny”, by każdy był w stanie ją zapamiętać. Załogę dobraliśmy spomiędzy typów podobnych do nas – ludzi skłóconych z prawem lub niesprawiedliwie potraktowanych przez los – po czym podziękowaliśmy Royal Navy za jakże bolesny epizod w naszej karierze i jako korsarze poszliśmy na służbę do Francuzów, co okazało się jeszcze gorsze. Po jakimś czasie powróciliśmy więc pod banderę angielskiego gubernatora Port Royal, wierząc w to, że kilka przekazanych potajemnie sakiewek z hiszpańskimi dublonami osłabi poczucie obowiązku naszych rodaków odpowiedzialnych za księgi, wyroki i inne takie.

Musicie wiedzieć, Drodzy Czytelnicy, że się nie pomyliłem. Przynajmniej częściowo. Nasi bowiem w istocie dość chętnie zapomnieli o przewinach oficerów „Magdaleny”. Niestety, pamiętali o nich Hiszpanie.

I tak oto pewnego dnia do Port Royal wpłynął na uzbrojonym po zęby liniowcu señor Antonio Miguel de Gilliera i bezczelnie ogłosił się właścicielem fregaty, na której zdążyliśmy się już zadomowić. Gubernator Port Royal, niejaki Morgan, okazał swoją prawdziwą naturę i uwierzył mu bez zastrzeżeń, a potem wydał kilka rozkazów, przez co ja, Vincent i Edward wylądowaliśmy w lochach. Zdecydowanie zniosłem to najgorzej, gdyż żołnierze wyrwali mnie z ramion córki gubernatora, podówczas niepodzielnej władczyni mojego serca. Mam nadzieję, że Szacowni Czytelnicy wykażą się taktem i nie zapytają o szczegóły naszego romansu ani też o jego dalsze losy.

Dalej wydarzenia potoczyły się jak pijak sikający z krawędzi dachu. Dzięki naprędce zainscenizowanemu buntowi ocaliłem załogę „Magdaleny” przed gubernatorskim lochem, a potem postanowiłem utrzeć nosa de Gillierze. Od początku podejrzewałem bowiem Hiszpana o niecne zamiary i nie myliłem się – domniemany hidalgo okazał się zamaskowanym piratem, który, zmyliwszy czujność Morgana, niespodziewanie wypowiedział nam wojnę. W podstępnym ataku wyeliminował z walki jeden z fortów strzegący Port Royal, zniszczył królewski liniowiec, a na koniec spróbował porwać córkę gubernatora. Żeby nie zanudzać Drogich Czytelników opisami moich mężnych czynów, nadmienię tylko, że ocaliliśmy „Magdalenę” i uratowaliśmy córkę Morgana, czego zresztą później przyszło mi żałować, ale de Gilliera spalił część miasta i zadał niepowetowane straty naszej narodowej dumie.

Te krwawe zajścia okazały się jednakże dopiero początkiem prawdziwych perypetii. W ramach odnowionego zaufania do mojej skromnej osoby gubernator Morgan powierzył mi zadanie eskortowania powolnego konwoju Kompanii Zachodnioindyjskiej. Niestety, pech chciał, że ledwie wypłynęliśmy z Port Royal, a na pokładzie zagnieździł się diabeł morski, największe paskudztwo na świecie zaraz po kuku Butcherze. Do dziś twierdzę, że to on mi namieszał w głowie, co wpłynęło na późniejsze losy załogi i okrętu. Argumentację Vincenta, który złośliwie utrzymuje, że problemy z pomyślunkiem prześladują mnie od kołyski, pominę wzgardliwym milczeniem.

Możliwe też, że mieliśmy po prostu pecha. Tym tłumaczę choćby zdarzenia w okolicy mielizny Meek Shallows, gdzie natknęliśmy się na dryfujący okręt Royal Navy, którego załogę wymordowano z niespotykanym bestialstwem. Na podstawie kilku wątłych przesłanek wmówiłem sobie, że sprawcami rzezi mogli być tylko Francuzi, więc bez namysłu przypuściłem atak na pierwszy napotkany francuski okręt wojenny, tym samym, co przyznaję ze skruchą, samowolnie rozpoczynając wojnę między Francją a Anglią. Ufam jednakże, że Wyrozumiali Czytelnicy nie wezmą mi tego za złe i wraz ze mną przypiszą winę za ów stan rzeczy mojemu szacownemu ojcu, który wychował mnie w świadomości, że Francuzi to świnie.

Po doprowadzeniu konwoju w bezpieczne miejsce zawinęliśmy do St. John’s na wyspie Antigua, gdzie wydarzenia po raz pierwszy zaczęły mnie naprawdę przerastać. Tamtejszy gubernator Dolittle dał mi bowiem do zrozumienia, że kroi się coś poważniejszego niż wojna z Francją, od czego on zresztą z urzędniczą wprawą umył ręce, a kilka godzin później nawiał, uwożąc swój majątek. Ja zaś po kanonicznej wręcz bójce w tawernie wpadłem w łapska znanego pirata, hrabiego Christophera de Lanvierre’a. Pogodziłbym się z tym bez trudu – wszak fortuna kołem się toczy – ale przeszkodził w tym fakt, że ów pirat powinien być martwy od dobrych kilkunastu lat.

Cudem zmartwychwstały de Lanvierre zaproponował mi uczestnictwo w sekretnym planie inwazji, czemu oczywiście odmówiłem, tknięty porywem serca, przerostem poczucia obowiązku i niewytłumaczalną w sumie miłością do Korony. Rozczarowany moją postawą pirat postanowił przekłuć mnie szpadą, ale nieustraszenie stawiłem mu czoła i nie bez pewnego trudu przebiłem się do portu oraz „Magdaleny”. Gwoli ścisłości nadmienię, że w odpowiednim momencie w sukurs przyszedł mi porucznik Love, aczkolwiek dzielnie dawałem sobie sam radę. Dopiero po dotarciu na pokład uświadomiłem sobie rozmach intrygi de Lanvierre’a i zrozumiałem, że zdecydowanie go nie doceniłem. W porcie St. John’s rozpętało się bowiem piekło.

Drodzy Czytelnicy wiedzą już zapewne, że nie należę do ludzi strachliwych, ale proszę mi wierzyć, że w chwili, gdy kotwiczący w porcie okręt Royal Navy zrzucił banderę i zaczął niszczyć naokoło francuskie statki, poczułem, że uginają się pode mną nogi. Najgorsze jednak było wciąż przed nami – okazało się bowiem, że dokładnie w tym samym czasie kilku innych piratów sprzymierzonych z de Lanvierrem, w tym Benjamin „Siedem Żyć” Bekker, „Papuga” Rodrigues i szalony Irlandczyk O’Conolly pustoszy brytyjskie posiadłości w Indiach Zachodnich. W ciągu raptem jednej nocy piraci zdławili brytyjskie panowanie na Jamajce, Barbadosie oraz Antigui i zatopili wszystkie większe jednostki Royal Navy. Załoga „Magdaleny” została osierocona.

Wcześniej jednak doszło do innego ciekawego wydarzenia: z niewoli de Lanvierre’a ocaliłem przepiękną, acz charakterną pannę o imieniu Manuela, której jedynym marzeniem było dotarcie do Isla de la Exilio. Zdecydowałem się spełnić jej zachciankę, głównie dlatego, że dno fregaty wymagało naprawy, czym mogliśmy się w zasadzie zająć i tam. Była to – oświadczam uroczyście – decyzja podjęta bez nacisków z zewnątrz i po długim namyśle, a wszyscy, którzy utrzymują, że zostałem nakłoniony do tego przez samą Manuelę, popełniają wielki błąd w mojej ocenie.

Choć przyznam, że po dotarciu na miejsce sam zacząłem wątpić w słuszność planu. Z mieszaniną zdziwienia i przerażenia odkryliśmy bowiem na tej pozornie bezludnej, zapomnianej wyspie ekspedycję piracką Portugalczyka Rodriguesa!

Nie chciałbym, by Wnikliwi Czytelnicy wzięli mnie za pyszałka, tedy przemilczę genialną intrygę, dzięki której udało mi się pokonać piratów. Skupię się natomiast na powodach, dla których Manuela pragnęła się znaleźć na Isla de la Exilio. Wraz z plemieniem zaprzyjaźnionych Arawaków żył tam bowiem jej dawno zaginiony brat, jezuita Armando. Przed laty przyłączył się on do Christophera de Lanvierre’a, by zbawić jego duszę, a w końcu stał się jego najwierniejszym towarzyszem i przyjacielem. Niestety mrok w sercu de Lanvierre’a okazał się zbyt silny. Dzielny jezuita poniósł porażkę i zamieszkał wśród Indian, by chronić ich przed białymi ludźmi, a także bronić największej tajemnicy wyspy – bogatego złoża szlachetnych kamieni. I słusznie, bo właśnie pragnienie przejęcia złóż i finansowania nimi dalszych pirackich eskapad ściągnęło tam Rodriguesa i jego chwatów.

Na Isla de la Exilio doszło do jeszcze jednego ważnego wydarzenia. Otóż znów trzeba wam wiedzieć, Drodzy Czytelnicy, że jestem człowiekiem wielce racjonalnym i gardzę zabobonami. Tymczasem musiałem pogodzić się z tym, że Rodriguesowi towarzyszył duch, którego uwolniła dopiero śmierć pirata. Jestem przekonany, że Sprawiedliwi Czytelnicy sami przyznają, że wraz z owym diabłem morskim, który prześladował nas w okolicach Meek Shallows, była to już naprawdę przesada.

Nie to jednak martwiło mnie najbardziej. Staliśmy się wszak wygnańcami bez portu, przyjaciół i sojuszników. Nie wiem, czym by się zakończyła nasza smutna żegluga, gdybyśmy przypadkiem nie zasłyszeli, że na dalekim Barbadosie tli się jeszcze iskierka nadziei. Na wschodnim wybrzeżu wyspy broniło się Speightstown, które trzymał dzielny major Callahan z kilkoma regimentami piechoty. Wylądowaliśmy tam w porę, by wziąć udział w odparciu szturmu na miasto, po czym z garścią najdzielniejszych marynarzy wybrałem się do stolicy wyspy Bridgetown, by zabić przywódcę tamtejszej bandy, osławionego niezniszczalnego Beniamina Bekkera.

Mogą mi tu Wyrozumiali Czytelnicy zarzucić odrobinę pychy, ale dopięliśmy swego i Bekker trafił za naszą sprawą do piekła. Przy okazji zaskarbiliśmy sobie łaskę niebios, oswabadzając z niewoli miejscowego duszpasterza Maurycego, ale dla równowagi objawił się też przed nami inny świat nadprzyrodzony. W chwili śmierci Bekkera dowiedziałem się bowiem, że wraz z piratami z krwi i kości po Indiach Zachodnich hulają również duchy tych, których dni świetności minęły już dawno, jak Hawkinsa czy Lavasseura.

I więcej niestety nie wolno już mi powiedzieć, choć chciałbym. Wypada mi zatem oddać inicjatywę w ręce autora i modlić się do wszystkich bogów siedmiu mórz, by opowiedział ciąg dalszy historii jak należy. Bo coś mi mówi, Drodzy Czytelnicy, że się jeszcze spotkamy, i to nie raz. Wtedy zaś opowiem wam całkiem inną historię.

Kapitan William O’Connor

1. Karaibska krucjata

I tak oto stara dobra „Magdalena” stała się samotną wilczycą.

Szła prawym halsem po zalanej słońcem tafli Morza Karaibskiego. Stały, mocny baksztag wydymał spłowiałe płótno żagli, a wysłużone reje i maszty poskrzypywały cierpliwie, niemalże z zadumą. Przez otwarte okna rufowe dobiegały pokrzykiwania marynarzy i siarczyste przekleństwa O’Neila, co pół godziny przerywane uderzeniami dzwonu pokładowego. Prowadzący okręt Vince Fowler rozprawiał z kimś głośno i co rusz wybuchał gromkim śmiechem.

A ja oczywiście zamknąłem się w kajucie.

Z problemem spiłowanego zamka poradziłem sobie bez trudu – po prostu kazałem zdrajcy Sanchezowi przynieść kilka desek oraz garść gwoździ, po czym własnoręcznie przybiłem drzwi na stałe do futryny. Nie martwiło mnie to, jak się stąd wydostanę – miałem pewność, że w razie potrzeby któryś z moich przyjaciół znajdzie sposób na sforsowanie przeszkody. A do tego czasu chciałem być sam.

No, nie całkiem sam. Do towarzystwa wybrałem sobie butelkę malagi.

Niestety nie istniały zabezpieczenia, które odgrodziłyby mnie od pełnych entuzjazmu pokrzykiwań z pokładu, a te budziły we mnie wyrzuty sumienia. Wiedziałem, że załoga nie ma powodów do wesołości.

Bo tylko szalone wilczyce polują na stada lwów.

Gdy wczesnym rankiem zabrałem Vincenta i Edwarda do ruin fortu Speightstown i opowiedziałem o moim nowym pomyśle, zapadła bardzo długa cisza. Oczekiwałem, że spojrzą na mnie jak na szaleńca lub z ironią zapytają, czy nie zaszkodziło mi karaibskie słońce. Tymczasem Vincent nabrał głęboko tchu w płuca i przetarł czoło, a Edward zapatrzył się na horyzont. Ciszę przerywał jedynie szum fal, krzyk kołującego nad fortem ptactwa i pogwizdywanie Butchera, który szedł nadbrzeżem z dwoma pełnymi wiadrami.

– I co my z tego będziemy mieć, Billy? – spytał w końcu Vince.

– Gówno, stary – odparłem. – Nic. Nikt nam za to nie zapłaci i nikt nawet nie uroni łzy, jeśli „Magdalena” pójdzie na dno. Robimy to wyłącznie dla siebie.

– Dwa hiszpańskie galeony, Billy. – Vincent pokręcił głową z niedowierzaniem. – Jasna cholera, dwa galeony. I pewnie eskorta. Ty chyba do reszty oszalałeś.

Edward uniósł brew.

– Dajże spokój, drogi Vincencie. Obcemu człowiekowi pomysł naszego kapitana w istocie mógłby się wydać szaleństwem. Ale nie nam. Bo obaj znamy cię na wylot, Billy, i wiemy, co ci w duszy gra.

– Tak? – zapytałem, siląc się na ironię, gdyż tak naprawdę byłem bezgranicznie zaskoczony. – I niby co takiego?

– W twojej duszy mieszka krzyżowiec, święty wojownik jak u Torquato Tasso, a że pomimo swoich rozlicznych talentów w gruncie rzeczy jesteś prostym chłopakiem, marzysz o tym, by powalczyć w świętej wojnie jedynie dla honoru i sławy. I to najlepiej tak, żeby cały świat się o tym dowiedział.

– Tak, Billy. – Vincent uśmiechnął się krzywo. – Nie wiem, kto to ten cały Tasslehof, ale zgadzam się z Edwardem w całej rozciągłości. Jesteś pieprzonym marzycielem.

Poczułem narastające zniecierpliwienie.

– Słuchajcie, nie mam ochoty wysłuchiwać waszych wynurzeń na mój temat. Jeśli nie chcecie brać w tym udziału, to po prostu…

– Nie złość się. – Fowler uderzył dłonią w kolano. Był dziwnie uśmiechnięty. – Po prostu we dwóch próbujemy sobie zracjonalizować twój nowy pomysł. A nie jest to łatwe, stary. Bo ktoś z zewnątrz bez chwili wahania wziąłby cię za szaleńca.

– A my ci na żadne szaleństwo nie pozwolimy – wtrącił Edward. – Chyba że też będziemy mogli w nim uczestniczyć.

Kochałem ich obu szczerze i tym większy czułem ból na myśl, że oto wysyłam ich, wraz z ukochanym okrętem i drogą mi załogą, na niemalże pewną śmierć. Popijałem malagę, łudząc się, że w głębi szklanicy odnajdę sposób na rozegranie czekającej nas bitwy, ale jedynym efektem był coraz większy zamęt w głowie i narastająca rozpacz.

Płynęliśmy wszak zniszczyć dwa hiszpańskie galeony przy wyspie Santa Lucia.

W epoce fregat i liniowców nazwa galeon była odarta z wszelkiej dostojności i każdy okręt nazywany w ten sposób był zapewne starą krypą poskładaną ćwierć wieku temu przez szkutników odpornych na nowe trendy. Dawne galeony – wielkie, ciężkie trójmasztowce z wysoko wysklepionymi, kilkukondygnacyjnymi pokładami rufowymi – były dziś zbyt wolne, zbyt niezgrabne i zbyt przestarzałe, by uczestniczyć w morskich starciach. Większość już dawno zatonęła, zbutwiała lub została oddana do rozbiórki, a nieliczne zostały wykupione przez zdeterminowanych kupców lub gniły w portach wojennych jako hulki więzienne. Zakładałem więc, że obie jednostki służą jako transportowce wojskowe, a ich uzbrojenie jest mocno ograniczone. Odpalenie pełnej salwy burtowej na archaicznym galeonie groziło wszak rozpadnięciem się kadłuba, ale wystarczyłoby kilka dział, by pokrzyżować atak niewielkiej „Magdaleny”. Co więcej, galeony były dwa, a do tego z pewnością przydzielono im eskortę. Ile wrogich fregat skrywał horyzont? Jedną? Dwie, trzy? Plotka głosiła, że Hiszpanie wycofali większość swojej floty do Europy, ale w to nie wierzyłem.

Interesowały mnie fakty, a tych nie znałem.

Wiedziałem natomiast, że Santa Lucię nie bez kozery nazywano Piękną Heleną Indii Zachodnich. Wyspa budziła zainteresowanie przede wszystkim ze względu na tereny nadające się na plantacje trzciny cukrowej, ale także dzięki strategicznemu położeniu. Ten, kto rozciągnął swoją władzę nad Santa Lucią, miał otwartą drogę do jeszcze bogatszej Martyniki. O panowanie nad nią ścieraliśmy się więc z Francuzami od początku walk o kolonie w tym rejonie świata, a teraz wyglądało na to, że po stuleciu walk francusko-angielskich po wyspę łapska wyciągnęli Hiszpanie.

I wątpiłem, by ruszyli do boju nieprzygotowani.

Płynęliśmy do bram piekieł.

Wyrzuty sumienia częściowo łagodziło przeświadczenie, że zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, by w tym piekle jak najbardziej narozrabiać. Jeszcze w Speightstown opowiedziałem załodze o boju, który nas czeka, i zwolniłem wszystkich, którzy nie mieli na niego ochoty. O dziwo, odeszła jedynie garstka, a na ich miejsce dołączyło kilku miejscowych oprychów i ludzi van Hoogena. Później uległem namiętnym namowom Zeemana i zgodziłem się na przeniesienie na pokład dwóch zdobycznych trzydziestodwufuntówek. Tymczasem Love, nie przestając pouczać całkiem już przybitego majora Callahana, nakazał opróżnić miejski arsenał z kul armatnich i prochu, Sanchez obrabował portowy magazyn z lin i płótna żaglowego, a Fowler zarządził zbieranie wszelkiego oręża po piratach. Pocieszyć się mogłem zatem tylko tym, że na spotkanie z Hiszpanami płynęliśmy uzbrojeni w najbardziej morderczą kolekcję broni palnej i siecznej, jaką kiedykolwiek zgromadzono na Karaibach. Oraz w nowe, wrzaskliwe stado papug.

Siedziałem i cieszyłem się samotnością. Przypuszczałem, że Vince i Edward dokonają inwazji na moją kajutę w dobę po zatrzaśnięciu drzwi, czyli jutro wczesnym rankiem, ale pierwszy gość pojawił się znacznie wcześniej, bo tuż po zapadnięciu ciemności.

Wszedł cicho, bez pukania czy wyważania drzwi. Wzrokiem rozkołysanym od malagi patrzyłem, jak wytwornym gestem zdejmuje kapelusz i kłania się głęboko, po czym odgarnia rude włosy, siada na wolnym krześle i zdejmuje rękawiczki z brązowej skóry. Wszystko działo się w absolutnej ciszy – nie zaszeleściła kryza wokół jego szyi ani szerokie mankiety taftowego kaftana. Pierwszym odgłosem był grzechot kości do gry, które wysypały się z jego dłoni.

Zaśmiałem się bełkotliwie.

– A to co? Ach, rozumiem! Jesteś pan Latającym Holendrem, tak? I właśnie znalazłeś kolejnego van Straatena, by grać w kości o duszę?

W blasku świecy oblicze diabła morskiego pozostało blade i nieruchome. Miałem wrażenie, że wpatruję się w spłowiałe malowidło, ale nagle widmowe palce ujęły jedną z kości i poturlały ją po stole. Kostka znieruchomiała przy samej krawędzi, połyskując pojedynczą srebrną kropką pośrodku ścianki. Wtedy okręt nagle skoczył na fali, kość spadła na podłogę, przetoczyła się pod gródź i znieruchomiała na piątce.

– Nie mam szczęścia do gier. – Czknąłem. – Przegrywam nawet w domino. Uprośćmy więc procedurę: jeśli chcesz moją duszę, to ją bierz, proszę bardzo!

Poderwałem się, by niezgrabnie złapać za poły koszuli i następnie szarpnięciem odsłonić klatkę piersiową, ale zatoczyłem się i padłem na krzesło. Diabeł uśmiechnął się lekko, jakby z politowaniem, i ujął kolejną kość. Przez chwilę obracał ją w palcach. W końcu potoczył kość po stole, a ta zatrzymała się na mapie Małych Antyli, niedaleko Martyniki i Santa Lucii. Znów błysnęła pięcioma kropkami.

– Jak już mówiłem, nie gram – wybełkotałem, uparcie kręcąc głową. – Nie gram i tyle. Ba, nawet ludzie nie namówią mnie do hazardu, a co dopiero diabeł.

Diabeł morski zmarszczył lekko brwi, po czym ruchem szybkim jak myśl zerwał mapę z biurka. Odskoczyłem jak oparzony, a potrącony kieliszek spadł na podłogę i roztrzaskał się. Kości toczące się po stole zamigotały. Serce biło mi jak szalone.

– Nie gram i tyle – wymamrotałem, dotykając plecami ściany.

Zesztywniałem, gdyż diabeł wstał nagle, wymownym gestem postukał się w czoło, po czym ukłonił się, założył kapelusz i wyszedł. Zostałem sam, oszołomiony jak nigdy wcześniej. Pięć kostek migotało w blasku świecy. Dopiero po chwili dojrzałem, że znieruchomiały na mapie, która leżała pod poprzednią – na mapie prądów i pływów wokół Santa Lucia. Dziwnym trafem pokazywały liczby od jeden do pięciu.

A wtedy obudziła się we mnie wściekła myśl: będziesz ze mną grał, diable?

Nagle zrobiło mi się duszno, zbyt duszno, nawet pomimo otwartych okien rufowych. Ze złością strąciłem kostki na podłogę, gdzie poturlały się z grzechotem, a potem kilkoma szarpnięciami oderwałem deski, którymi przymocowałem drzwi do futryny, i jednym susem wypadłem na pokład. Z zamkniętymi oczyma przypadłem do relingu i przez chwilę wdychałem chłodne, rzeźwiące powietrze nocy.

– Wszystko w porządku, sir? – Usłyszałem za sobą zatroskany głos Danny’ego, podoficera wachtowego.

– To raczej ja powinienem zadać to pytanie, Danny. – Odepchnąłem się od relingu i odwróciłem, próbując przybrać marsową minę.

Malejący księżyc skrył się za chmurami i w ciemnościach zamajaczyła przygarbiona postać sternika.

– Proszę o meldunek – dodałem.

– Kurs północno-zachodni ku zachodowi, sir, prędkość siedem węzłów – rzucił Danny. – Stały prawy baksztag, idziemy pod żaglami głównymi i marslami. Barometr lekko opadł, ale jeśli wiatr się utrzyma, powinniśmy nad ranem minąć Vieux Fort.

– Dziękuję, Danny. – Skinąłem głową i już miałem ruszyć w kierunku pokładu rufowego, gdy zatrzymało mnie pytanie:

– Eee, kapitanie?

– Co takiego?

– Trochę mi głupio, że nie było mnie w tej bitwie na lądzie – bąknął Danny ze zwieszoną głową. – Ale jutro… jutro pan zobaczy. Pogonimy cholernych Hiszpanów, że hej.

– Pewnie, chłopie – odpowiedziałem. Miałem nadzieję, że nie dosłyszał markotnego tonu w moim głosie.

– Chłopaki ciągle mówią o zdobyciu „Cassandry”, pościgu za „La Gorgone” i zabiciu Bekkera. I mówią też, że po tym wszystkim do piekła za panem wskoczą. I że…

– Dość tego, Danny.

Na pokładzie rufowym przywitało mnie kilka milczących salutów, a marynarze natychmiast odsunęli się od burty po nawietrznej, która wedle starej tradycji morskiej była miejscem przynależnym dowódcy. Oparłem dłoń na napiętym, lekko drżącym baksztagu i wsłuchałem się w kojącą ciszę nocnego rejsu. Od dziobu dobiegał równomierny łoskot odrzucanej fali dziobowej, wśród want pogwizdywał mocny, równy wiatr, a wachtowi, przemykający wśród cieni śródokręcia, okrzykiwali się półgłosem.

– Marynarze mówili, żeś się zabarykadował w kajucie – odezwał się Vincent. – Rano chciałem zabrać bosmana i sprawdzić, jak skutecznie.

– Głupot ci nagadali – burknąłem.

– To dobrze. Bo już myślałem, że się obraziłeś.

– Ja… wcale nie! – Odwróciłem się ku niemu z afektowanym gniewem. – Chciałem przemyśleć strategię! I… i w ogóle.

– Nie myśl za dużo. Ludzie są w dobrych nastrojach i chcą walczyć. Pewnie nie zdają sobie sprawy, z jaką przewagą przyjdzie się nam zmierzyć, ale póki co można na nich liczyć.

Któraś papuga, niewidoczna wśród takielunku, zaskrzeczała chrapliwie, a mnie przeszył dreszcz. Zabrzmiało to jak ostrzeżenie lelka-kozodoja.

– Nie możesz spać? – spytał po dłuższej chwili Fowler.

– Tak wyszło. Diabeł morski wpadł pograć w kości. Sam wiesz, jak to jest…

– Ach, tak. – Vincent pokiwał głową ze zrozumieniem. – Jasne. Diabeł, oczywiście. Billy, sądzę, że powinieneś…

– …że powinienem co? – szepnąłem z zamkniętymi oczyma. Morski wiatr chłodził mi płonące policzki. – Może dać sobie spokój z dowodzeniem tą fregatą? Bo nie dość, że marzę o krucjatach, barykaduję się w kajucie i rzucam okręt na mrowie nieprzyjaciół, to jeszcze mam zwidy?

– O, właśnie. – Fowler krzywo się uśmiechnął.

– Co właśnie?

– Już się obraziłeś.

– Wcale nie!

– Przestań. – W głosie Vincenta pojawiła się surowość. – Jeśli ma ci to pomóc, to się obraź. Nie przeszkadza mi to, ale wróć przy tym do kajuty, zabij drzwi deskami, dokończ flachę i połóż się spać.

– Nie traktuj mnie jak dziecko! – mruknąłem, tracąc humor.

Księżyc znów skrył się za chmurą, a wokół błysnęły białka oczu wachtowych. Nagle zrozumiałem, że wpatruje się we mnie każda para oczu na rufie, i nieco oprzytomniałem.

– Nie traktuję cię jak dziecko. – Wbrew swoim słowom Vince ujął mnie za łokieć i przyciągnął do siebie. – Po prostu chcę, byś jutro był w pełni sił. Idź się położyć. Sen to dobry doradca. Być może wyśnisz pomysł, jak jedna mała fregata może pokonać dwa hiszpańskie okręty.

Niespodziewanie w wyobraźni ujrzałem kostkę, która toczy się po blacie stołu, spada i nieruchomieje przy ścianie, połyskując pięcioma kropkami.

– Pięć… – wyszeptałem półprzytomnie. – Hiszpanie mają pięć okrętów.

– Co takiego? – W głosie Fowlera przebijało zdumienie, ale nawet na niego nie spojrzałem. Zacisnąłem mocno powieki, by przypomnieć sobie kolejne rzuty diabła.

Zaraz, zaraz… W drugim rzucie kostka zatrzymała się na mapie. Gdzie? Zaraz chyba na zachód od… tak, na zachód od Antyli. I była znów piątka, pięć okrętów. A potem rzucił pięć kości na mapie pływów przy Santa Lucia. Pięć kości, które wskazywały wynik od jeden do pięciu… A ja strąciłem je ze stołu. Boże, przecież to mogły być pozycje Hiszpanów! Cóż ze mnie za dureń…

– Cóż ze mnie za dureń… – powtórzyłem z wciąż zamkniętymi oczyma.

– Jeśli chcesz, bym cię zaczął pocieszać… – ostrożnie zaczął Vincent, ale nie słuchałem.

Wciąż maksymalnie skupiony próbowałem sobie przypomnieć, jak ułożyły się kostki, nim szarpnąłem za mapę. W wyobraźni znów ujrzałem owalny kształt wyspy Santa Lucia oraz tajemniczo migoczące kości. O ile się nie myliłem, trzy z nich utworzyły ciasny łuk w odległości kilkunastu mil od zachodniego brzegu, a pozostałe dwie leżały w pobliżu, na południowym i północnym przedłużeniu cięciwy łuku. Ich rzucane przez świecę cienie, rozciągnięte i trójkątne, sięgały samego serca wyspy.

Otworzyłem oczy i z tryumfalnym uśmiechem spojrzałem na Vincenta.

– Hiszpańskich okrętów jest pięć – oznajmiłem. – Trzy galeony z wojskiem, nie dwa, a do tego dwie jednostki eskorty. Stoją w dryfie po zawietrznej przy brzegu wyspy.

– Eee… – Vincent przełknął ślinę i gorączkowo szukał odpowiednich słów. – Eee… Billy, chyba trzeba… Chyba musisz…

– Postaw więcej żagli, Vince – przerwałem mu bez szacunku dla troski, jaką miał dla mojej równowagi psychicznej. – Następnie pożeglujesz wedle współrzędnych, które zaraz obliczę. I każ wymalować na rufie napis „Sandstorm”.

Fowler zmarszczył brwi.

– Billy, możesz mi to jakoś wyjaśnić?

– Mogę. Ale mi nie uwierzysz. Tak, wiem, że niniejszym wpasowałem się w definicję szaleńca, ale zrób, o co cię proszę.

Ciemne, opustoszałe niebiosa przecięła spadająca gwiazda. „Magdalena” niestrudzenie pruła fale, miarowymi ruchami bukszprytu grożąc Santa Lucii skrytej za czarnym horyzontem. Wiedziałem, że tej nocy już nie usnę.

Zgodnie z ostrzeżeniami barometru tuż przed nastaniem świtu wiatr gwałtownie przybrał na sile. „Magdalena”, która niewiele wcześniej zmieniła kurs na północny ku zachodniemu, brnęła ciężko przez coraz wyższe fale, mocno wychylona pod naporem wiatru z prawej burty. Wtedy to przez trzeszczenie napiętych masztów i huk mas wody przebił się werbel alarmu bojowego.

– Dzień dobry, kapitanie.

Umundurowany, starannie ogolony Edward stanął obok mnie. W wypielęgnowanej dłoni trzymał spodeczek, a na nim filiżankę z parującą kawą.

– Dzień dobry, Edwardzie.

Mimo narastającego napięcia nie mogłem powstrzymać zaciekawionego spojrzenia. Jakkolwiek nie miałem najmniejszych wątpliwości, że Edward nigdy w życiu nie zostanie żeglarzem, fascynował mnie sposób, w jaki ignorował niewygodne dla siebie prawa fizyki. Mimo że pokład był maksymalnie wychylony, wiał porywisty wiatr, okręt unosił się i opadał, a wokół uwijali się marynarze, Edward nie uronił nawet kropelki z filiżanki.

– Doszły mnie słuchy, że w nocy miałeś wizję – odezwał się, unosząc lekko lewą brew. – Marynarze mówią, że przyzwałeś duszę hiszpańskiego admirała i zmusiłeś ją, by ci wyjawiła pozycję wrogiej floty. To znaczy połowa z nich.

– A pozostali? – zapytałem.

Spod pokładu dobiegł stłumiony stukot młotków, którymi usuwano ścianki grodziowe. Wciąż omiatałem lunetą zamglony horyzont, znad którego sterczały już dwa bliźniacze stożki wulkaniczne Gros Piton i Petit Piton, najbardziej charakterystyczne punkty wybrzeża wyspy.

– Ci twierdzą, że użyłeś czarów wudu. Billy, mógłbyś mi to łaskawie wyjaśnić?

– To prawda. – Złożyłem z trzaskiem lunetę i uśmiechnąłem się przekornie.

– Co takiego, mój drogi? – Prawa brew Edwarda podjechała wyżej. – Naprawdę ściągnąłeś tu duszę tego nieszczęśnika czy naprawdę skorzystałeś z wudu?

– Naprawdę miałem wizję.

– Lung, drogi chłopcze, zanieś proszę tę filiżankę do kajuty. – Edward oddał naczynie swojemu służącemu, który stał tuż za nim, uśmiechając się głupkowato, po czym splótł ramiona na piersi i ponownie zmierzył mnie badawczym spojrzeniem.

– Billy, sądzę, że ostatnio dużo pracowałeś… – zaczął, ale nie pozwoliłem mu dokończyć. Ująłem go za ramiona i obróciłem jak manekina w kierunku śródokręcia.

– Spójrz, przyjacielu. Tylko spójrz na to – wyszeptałem mu do ucha.

W ruchach marynarzy wyrwanych ze snu drapieżnym werblem nie znać było ociężałości czy zniechęcenia. Zarówno ci, który pod komendą niestrudzonego Vincenta pięli się na reje, by zrefować żagle, jak i ci, który ponaglani przez bosmana usuwali zbędne rzeczy z pokładów i pakowali hamaki do siatek, wyglądali na ożywionych i pełnych entuzjazmu. Słychać było nawet wybuchy śmiechu, a z grotrei dobiegła wesoła piosenka.

– Widzisz? Nieważne, czy miałem wizję, czy nie, Edwardzie. Starczy, że oni w to wierzą. W tej chwili cała załoga „Magdaleny”, z wyjątkiem racjonalnie sceptycznej kadry oficerskiej, jest święcie przekonana, że ich kapitan dysponuje magicznymi mocami. Wierzą więc we mnie, w okręt, w siebie i w zwycięstwo, choć nawet najgłupszy z nich wie, jakie mamy szanse przeciwko pięciu okrętom wroga. A wiara daje siłę, przyjacielu, ogromną siłę.

– A naprawdę miałeś wizję? – spytał Edward z niedowierzaniem. – Wybacz, mój drogi, ale żyjemy w epoce rozumu i…

Roześmiałem się.

– Nie miałem żadnej wizji. Tak naprawdę to o wszystkim powiedział mi diabeł morski. Wiesz, wpadł pograć w kości i…

– Okręt na horyzoncie! – rozległ się nagle krzyk z salingu fokmasztu.

– Diabeł? – Na policzku Edwarda objawił się nerwowy tik. – W kości? Z tobą?

– Nie do końca. Nie znoszę hazardu. Póki co, przyjacielu, wybacz mi, bo to muszą być Hiszpanie i mam bitwę do stoczenia. – Odetchnąłem głęboko, przeżegnałem się i chwyciłem za wyblinki drabiny wantowej. – Aha, Edwardzie! Skieruj swoich ludzi pod pokład i póki co niech żaden nawet nosa nie wyściubia!

W okularze lunety dojrzałem maszty i niewyraźny zarys kadłuba obcej jednostki, ale jej tożsamość skrywała przede mną gęsta mżawka. Dzięki wizycie diabła morskiego nie miałem jednak najmniejszych wątpliwości.

– Wygląda mi na… – zaczął Vincent, który wspiął się za mną z własną lunetą w garści.

– To fregata! – krzyknąłem, by zagłuszyć huk wiatru. – Jeden z dwóch okrętów eskorty! Druga jest kilkanaście, może kilkadziesiąt mil dalej na północ, a galeony stoją w dryfie gdzieś tam.

Wskazałem na północny zachód.

– Billy, posłuchaj mnie…

– Przejdziemy jak najbliżej tego Hiszpana! Trzeba go załatwić jedną salwą! Prosto w maszty i żagle!

– Skąd wiesz, że to Hiszpanie? – W głosie Fowlera pojawiła się rozpacz.

– Udzieliłem już wyjaśnień Edwardowi. Pogadaj później z nim, a teraz proszę cię o odrobinę zaufania! To Hiszpanie! Wierzysz mi?

– Nie – bąknął Vincent. – No dobra, trochę.

– O nic więcej mi nie chodziło. Do dział, Vince!

Nie czekając na odpowiedź Fowlera, zsunąłem się na pokład, gdzie pospieszne przygotowania do bitwy dobiegały końca. Marynarze układali falkonety przy burtach i odbierali broń od uśmiechniętego O’Neila, zaś Zeeman z namaszczeniem roznosił lontowniki. Moja ocena stanu morale załogi okazała się trafna – marynarze nie mieli takich zahamowań jak kadra oficerska. Na mój widok szczerzyli zęby i kiwali głowami, a kilku nadgorliwców wydało nawet tryumfalne okrzyki.

– Szykujcie się na rozpierduchę, jakiej jeszcze Karaiby nie widziały, chłopaki! – wrzasnąłem. – Pokażemy hiszpańskim sukinsynom, gdzie ich miejsce!

– Na dnie! Na dnie! Na dnie! – wyryczała zgodnym chórem załoga, wymachując pięściami, kordelasami i toporami.

Fok załopotał głośno nad naszymi głowami, jakby ktoś strzelał z pistoletu na wiwat.

– Carrrramba! – zaskrzeczała Pruchło, bijąc skrzydłami. – Dupa! – dorzuciła, najwyraźniej nie mogąc znaleźć rymu.

– Do dział! – wołałem, wymachując ramionami. – Panie Zeeman, podwójny ładunek!

– Podwójny ładunek! – Zeeman przewrócił oczyma z radości, po czym obcałował marynarza stojącego najbliżej.

– Panie O’Neil, mamy jeszcze jakiegoś Jolly Rogera?

– A pewnie, że mamy! – Bosman roześmiał się gromko. – Zawsze trzymam jednego na wszelki wypadek!

Twarz Edwarda, śledzącego czarną banderę z trupią czaszką i skrzyżowanymi piszczelami, którą bosman wciągnął na maszt przy akompaniamencie dzikich wrzasków, pozostała nieporuszona, ale w jego oczach pojawiła się dezorientacja, która po chwili przeszła w zgorszenie.

– Do doświadczonego wilka morskiego trochę mi brakuje – powiedział do mnie – pozwól więc, że się upewnię. To chorągiewka piracka, tak?

Miażdżące spojrzenie Vincenta, który zeskoczył na pokład obok nas, było aż nader czytelną odpowiedzią, ale mimo to pospieszyłem z potwierdzeniem:

– Tak, nie mylisz się.

– A więc przejrzałem twój fortel, o Cezarze siedmiu mórz – stwierdził Love. – Myślisz, że Hiszpanie są na tyle naiwni, by wziąć nas za piratów?

– Niestety, Hiszpanie nie są aż tak głupi – odparłem. – Nasz okręt jest spory jak na pirackie standardy i zbyt dobrze utrzymany. Liczę jednak, że uda nam się zaskoczyć przynajmniej pierwszą z ich fregat. To trochę zniweluje przewagę ich eskorty, a ja już nie mogę się doczekać, aż zabierzemy się za te tłuste, nieruchawe galeony.

O tym, że hiszpańskie galeony będą z pewnością uzbrojone, wolałem mu nie wspominać. Pominąłem również to, że już pojedyncza fregata diegów to twardy orzech do zgryzienia, oraz to, że okręty wroga mają w stosunku do nas przewagę wiatru. Nawet nie chodziło mi o to, że Edward nie rozumiał tego pojęcia. Po prostu nie chciałem zdroworozsądkowym rozumowaniem zagasić ognistego entuzjazmu, który wbrew wszelkiej logice płonął we mnie coraz silniej.

Edward skinął głową.

– W trudnej sztuce ruse le guerre poczyniłeś znaczne postępy. Niebawem każesz zamaskować „Magdalenę” jako statek wielorybniczy.

– Żartujesz chyba. Na coś takiego nabraliby się tylko Francuzi.

W okularze lunety widziałem już wysokie burty hiszpańskiej fregaty i wysklepiony pokład rufowy, skąd przyglądało nam się kilku oficerów w bogatych mundurach. Hiszpańscy marynarze niczym mrówki stłoczyli się na grotrei, z której nagle osunęła się szara płachta żagla.

– Sądzę, że powinienem zejść pod pokład – oznajmił Edward. – Oficerowie piechoty morskiej to raczej rzadkość na jednostkach pirackich, nieprawdaż?

– Prawdaż. Zapraszam z powrotem na pokład, gdy tylko rozlegną się pierwsze salwy.

– Nie omieszkam.

Rozejrzałem się. Rozmowa z Edwardem uświadomiła mi bowiem wady mojego pomysłu.

Cholera, my wcale nie wyglądamy na statek piracki, pomyślałem. Za czysto tu, zbyt porządnie. Co by tu… Wiem!

– Jefe! – zawołałem. – Wołaj no kuka Butchera.

Kątem oka ujrzałem, jak marynarzowi odpływa krew z twarzy.

– Eee… A po co?

– Niech sobie połazi po pokładzie. Tak dla nastroju.

Marynarz zaszczękał zębami.

– A muszę ja?

– Chyba nie chcesz, żebym ja to zrobił?

Załoga bała się demonicznego kuka do tego stopnia, że przez chwilę byłem niemalże przekonany, że Jefe zaproponuje, bym, owszem, sam się tym zajął. Na szczęście chyba dojrzał coś niebezpiecznego w moich oczach, bo jęknął głucho, odwrócił się i pomaszerował w stronę kambuza, odprowadzany niepewnymi spojrzeniami reszty załogi, która oczywiście wszystko usłyszała. Ktoś się przeżegnał, ktoś dotknął amuletu, ktoś na wszelki wypadek wspiął się wyżej na wanty. Na pokładzie zapadła głucha cisza.

Pokręciłem głową z dezaprobatą. Diabeł morski, Hiszpanie, piraci i cholera wie co jeszcze, a ci się kuka boją.

Uniosłem lunetę i skupiłem się na obserwacji. Wyraźnie widziałem już krzyże wieńczące topy masztów wrogiego okrętu oraz złocony galion w kształcie delfina. Na burcie naliczyłem szesnaście furt działowych, a zatem wróg nie przewyższał nas uzbrojeniem, lecz wnioskując z tempa, w jakim marynarze stawiali żagle i wybierali liny, jego załoga nie ustępowała naszej w rzemiośle żeglarskim.

Zobaczymy, jak dobrze wam idzie machanie szpadami, pomyślałem, kierując lunetę na pokład rufowy. Hiszpańscy oficerowie wciąż przyglądali nam się ze spokojem, od czasu do czasu wymieniając uwagi. Jeden z wielką dbałością zapalił nawet cygaro. Mój stuknięty fortel działał i póki co wciąż mieliśmy atut w postaci zaskoczenia.

– Panie kapitanie! – Usłyszałem za sobą zdyszany, pełen podniecenia głos Sandersa. – Porucznik Fowler melduje, że działa gotowe!

– Bardzo dobrze.

Wychylona na lewą burtę „Magdalena” sunęła wśród wysokich fal niczym dzika kocica skradająca się w kierunku zdobyczy. Widziałem już pojedyncze grotwanty i złociste guziki na kurtce mundurowej kapitana, który patrzył teraz przez lunetę prosto na mnie. Serce biło mi coraz szybciej.

Wtedy usłyszałem ciężkie kroki, a w powietrzu poniósł się wyraźny smród siarki. Obok mnie o reling oparł się kuk Butcher.

Przyznam ze skruchą, że kwiknąłem z przerażenia.

Butcher był przerażającym człowiekiem w każdym calu, ale teraz jego twarz upaćkana była plamkami czegoś, co mogło być błotem, ale nie musiało, a z obu kącików jego ust zwisały luźno dwie macki. Minęła dłuższa chwila, nim uświadomiłem sobie, że kuk z jakiegoś powodu żuje grubą linę, i przeraziły mnie nie macki, ale obślinione końce sznura.

– Och, panie Butcher – powiedziałem, udając nonszalancję. – Wszystko u pana w porządku?

Butcher potrząsnął głową, rozbryzgując ślinę na boki.

– Dobrze – przetarłem twarz. – Znaczy się, niedobrze – dodałem pospiesznie, widząc, jak w jego oczach zapala się piekielny ogień. – Głęboko współczuję. Przyślę do pana doktora Pollocka. A póki co chcę panu oddać komendę nad okrętem.

Butcher wytrzeszczył oczy i wypluł linę, która – przysięgam – zaczęła odpełzać.

– Tylko częściowo – zastrzegłem. – Proszę udawać dowódcę. Wie pan, kroczyć z majestatem, ganić marynarzy, korygować kurs, machać do Hiszpanów i tak dalej. Da pan radę?

– Świeże mięso – wyrzęził Butcher.

– Doskonale. Proszę, oddaję panu mój kapelusz. Od tej pory jest pan oficjalnie dowódcą „Magdaleny”.

Butcher obwąchał kapelusz, nadgryzł go, nasadził sobie na ubłoconą czuprynę i uśmiechnął się, co było przeżyciem tak przerażającym, że o Hiszpanach pomyślałem niemalże z sympatią. Zasalutowałem mu i zwiałem.

Od tej chwili dzieliłem już uwagę między wydarzenia na pokładzie rufowym i na hiszpańskiej fregacie. Z naciskiem na to pierwsze.

Butcher bowiem charknął, splunął, zatupał i wbił dłonie w kieszenie portek, po czym wypiął klatkę piersiową i zaczął spacerować wzdłuż relingu, śledzony dziesiątkami spojrzeń. Zadzierał głowę, wydymał wargi, dotykał lin, cmokał z zachwytu i drapał się po tyłku.

– Dobry jest – wymamrotał jakiś marynarz nad moją głową.

– Wykapany O’Connor – dodał inny, który na pewno mnie nie widział.

W tejże chwili Butcher dostrzegł Hiszpanów. Przekrzywił głowę niczym Winston na widok dodatkowej porcji cukru i wychylił się za reling.

Uniosłem lunetę. Na rufie hiszpańskiej jednostki zapanowała lekka konsternacja. Oficerowie zgromadzili się wzdłuż burty, pokazując sobie Butchera, na co ten, przypomniawszy sobie moje instrukcje, uśmiechnął się ponownie i pomachał.

Wrogi kapitan nieśmiało uniósł rękę i odpowiedział tym samym.

Kilku marynarzy na dziobie „Magdaleny” zawyło z zachwytu i również zaczęło machać w kierunku coraz bliższej hiszpańskiej fregaty. Łopot Jolly Rogera przypominał dziki chichot.

Co za czasy, pomyślałem. Hiszpanie witają piratów jak swoich. Albo de Lanvierre wciągnął ich do swojego planu, albo uważają go za naturalnego sprzymierzeńca…

Tymczasem Butcher nawiązał kontakt ze swoją pierwotną naturą, bo wywalił język, wytrzeszczył oczy i zaryczał głośno, otwierając przy tym gębę o wiele szerzej, niż moim zdaniem było to anatomicznie możliwe, a potem…

O, Boże.

Potem zaczął tańczyć.

Gdyby na naszym pokładzie rufowym nagle objawiły się dżiny, nie wywarłoby to nawet w połowie takiego wrażenia, jak dziki pląs kuka. O jego wyjątkowości zadecydowały przede wszystkim brak jakiegokolwiek planu i ograniczeń w środkach artystycznego wyrazu. Butcher tupał, potrząsał łbem, tłukł się pięściami, wywalał jęzor aż po pępek, walił czołem w kolumnę bezanu, tarzał się po pokładzie, szarpał zębami liny, a na koniec podpalił sobie brodę. Przez cały ten czas ani na moment nie przestawał wyć bądź ryczeć, choć nie zauważyłem, by robił przerwy na nabranie tchu.

Hiszpanie przyglądali mu się z chorobliwą fascynacją.

Nie zauważyli, że dzieli nas zaledwie pół mili.

– Danny, ster trzy rumby na bakburtę! – krzyknąłem, siląc się na surowy ton.

Butcher, nagle wyczerpany, klapnął na pokład.

Nieszczęsny sternik, który stał najbliżej kuka i skupił całą siłę woli, by na niego nie patrzeć, ocknął się i zakręcił kołem. Fregata obróciła się ciężko i zwróciła burtą w stronę hiszpańskiego okrętu. Jego dowódca odjął lunetę od oka i ze zdziwieniem spojrzał na swoich podkomendnych, jakby oczekiwał od nich wyjaśnień, ale ci wolno otrząsali się z oszołomienia.

– Panie Butcher, dziękuję bardzo za występ. Był pan niezmiernie przekonujący. Póki co niech pan wraca do kambuza. Poproszę kapelusz.

– Świeże mięso? – spytał kuk.

– Bardzo świeże.

Odczekałem, aż odejdzie, a potem znów wycelowałem lunetę. W lepszej pozycji być już nie mogliśmy.

– Ognia! – wrzasnąłem z całych sił.

Spod pokładu dobiegł upiorny chichot Zeemana. Trzask otwieranych furt działowych zlał się w jeden huk, a potem tuż pod moimi stopami wystrzeliła straszliwa trzydziestodwufuntówka ze Speightstown. Pokład zadrżał od dzikiego szarpnięcia cofającej się lawety; zatoczyłem się, nieprzyzwyczajony do tak gwałtownych wystrzałów, ale wtedy wypaliła kolejna armata i następna. Świat utonął w huku, a sterburta całkowicie znikła w białym, gryzącym dymie, co chwila rozświetlanym kolejnym wystrzałem. Zamieszanie spotęgowali strzelcy Edwarda oraz marynarze z bronią palną, którzy z dzikimi wrzaskami wylegli na pokład i razili wrogą załogę z muszkietów oraz falkonetów. Nim wystrzeliło ostatnie działo, uderzył silny, porywisty wiatr, który rozpędził dym.

Wtedy ujrzałem hiszpański okręt.

Z takiej odległości nie można było chybić i kule „Magdaleny” zamieniły pokład w przerażające rumowisko. Widziałem strzaskaną ławę wantową i poszarpane, powiewające liny, widziałem nieruchome ciała na pokładzie i krew ściekającą ze szpigatów, zdemolowane szalupy, zniesiony reling, a nawet dziury w kadłubie. Nietknięte maszty i reje jednakże nadal pięły się wysoko ku szaremu niebu, a kapitan Hiszpanów podrywał się właśnie na równe nogi. Wkrótce przerażoną, zaskoczoną załogę zdyscyplinowały pierwsze rozkazy.

– O’Neil, do zwrotu przez rufę! – wrzasnąłem przez tubę głosową. – Jefe, biegnij do porucznika Fowlera! Każ mu obsadzić działa na przeciwnej burcie!

Zaświstały gwizdki bosmańskie, gdzieś na śródokręciu zaryczał bosman O’Neil, zatupały stopy biegnących marynarzy. Żołnierze Edwarda, stojący w równym szeregu wzdłuż relingu, oddali kolejną salwę, kosząc hiszpańskich majtków.

– Całkiem przyzwoicie, panie Kent! – zawołał Edward, karmiąc psa kawałkami pomarańczy. – Jones, drogi chłopcze, poprawka na wiatr!

– Ładuj! – ryknął czerwony na twarzy Kent.

– Chyżo na reje!

– Carrrmaba! Srututututu! – darły się oszołomione hałasem papugi.

– Danny, ster prawo!

Baryła zakręcił kołem sterowym. Nad naszymi głowami zaskrzypiały obracające się reje, a fregata przekroczyła linię wiatru i nagle skoczyła do przodu, chwytając świeży podmuch w żagle. Przez krótką chwilę byliśmy odwróceni do Hiszpanów rufą – okręt stanowi wówczas mniejszy cel, ale dobry ostrzał może strzaskać ster. Z przestrachem obróciłem lunetę na rozpędzającą się wrogą jednostkę, ale jego dowódca z nabrzmiałą od wściekłości twarzą właśnie rugał osmolonych, oszołomionych oficerów. Mieliśmy okazję do oddania kolejnej salwy.

– Złożyć grotmarsel! Skrócić foka! – wrzasnąłem, gdy „Magdalena” zakończyła zwrot i ruszyła z wiatrem. – Danny, jeszcze dwa rumby na prawo!

– Jak sam pan widzi, panie Kent, na tej burcie nie zostało już nic do zabicia. Zechce pan zatem wydać rozkaz przejścia…

– Salwą burtową ognia!

Zdążyłem jeszcze zauważyć, że na burcie wrogiej jednostki nierówno opadły furty działowe, ale wtedy pokład zadrżał na nowo, a świat znów znikł w kłębach dymu. Tym razem nasze pociski uderzyły jeszcze celniej. Top grotmasztu hiszpańskiego okrętu, sterczący nad całunem dymu, zakołysał się nagle, a sam maszt runął na fok, rwąc takielunek i miażdżąc reje. Nad huk salwy wzbił się ryk radości załogi „Magdaleny”. Odetchnąłem z ulgą.

– Ogień ciągły! Kurs północ!

– Aye, kurs północ!

– Grotmarsel staw! Refy foka zrzuć!

– Pierrrrdut!

Nie przestając strzelać, „Magdalena” wykonała kolejny zwrot przez rufę i znów wychylona ostro na lewą burtę ruszyła do drugiej fregaty. Okaleczony okręt hiszpański dopiero teraz się przebudził i oddał nierówną salwę, która uderzyła w fale daleko za naszą płetwą sterową. Ze złowrogą fascynacją patrzyłem na przechylony pokład i strzaskany grotmaszt, który mimo rozpaczliwych wysiłków załogi w końcu osunął się do wody.

– Dobra nasza! – krzyknąłem w kierunku Baryły. – Jeszcze ten drugi sukinkot i bierzemy się do skubania galeonów!

– Okręt! – wrzasnął obserwator na salingu foka. – Okręt jeden rumb na lewo od dziobu!

Uniosłem lunetę i radosne uniesienie natychmiast ze mnie uleciało. Drugi z hiszpańskich okrętów wojennych pędził ku nam pod pełnymi żaglami, a złoty lew na jego dziobie szczerzył kły z nienawiścią. Najwyraźniej jego kapitan otrząsnął się szybciej od kolegi.

– Na stanowiska! – ryknąłem. – Obsadzić i przeładować działa na lewej burcie! Sternik, jeden rumb w prawo! Jefe, ściągnij już to gówno! – Wskazałem na Jolly Rogera. – Niech skubańcy wiedzą, kto naprawdę kroi im tyłki!

Flaga brytyjska pomknęła na maszt wśród chrapliwych wiwatów – załoga być może nie miała wielu powodów do wdzięczności wobec Korony Brytyjskiej, ale Union Jack z pewnością był im bliższy niż bandera piracka. „Magdalena” i okręt hiszpański pędziły niczym rycerze podczas turnieju, mierząc w siebie ostrymi bukszprytami. Nie było już czasu na skomplikowane manewry. Obie fregaty szły na zwarcie – do morderczego pojedynku artyleryjskiego na krótki dystans. Przeżegnałem się w duchu; podczas takiego starcia nawet zwycięski okręt doznawał zwykle ciężkich uszkodzeń.

– Edward, strzelcy na marsy! – wrzasnąłem. – Głowy nisko! Ster lewo!

„Magdalena” odskoczyła w ostatniej chwili, gdy dziób wrogiej fregaty był w zasięgu strzału z muszkietu. Manewr ten skierował jednakże okręt pod wiatr i fregata zaryła w fali niczym koń wstrzymany szarpnięciem uzdy. Na odpalenie salwy mieliśmy parę sekund.

– Kapitanie, okręt na północnym…

– Ognia!

– Fuego! – dobiegł nas ryk z pokładu wrogiej jednostki.

Zdążyłem dostrzec, że hiszpańska fregata zwija żagle i odbija, by pokryć nas jak najcelniejszym ogniem. A następnie rozpętało się piekło.

Któraś z naszych kul strzaskała łeb złośliwego lwa, inna ścięła grotreję przeciwnika, jeszcze inna rozrzuciła grupę biegnących marynarzy. Zniszczenie, które wywołała nasza salwa, nijak się jednakże nie miało do spustoszenia, które siały kule Hiszpanów. Ich pociski z gwizdem przelatywały tuż nad pokładem, druzgocząc reling i szalupy, rwąc wanty i rozszarpując na kawałki ludzi. Jakiś pocisk zniósł galeryjkę rufową, a inny rozwalił mocowania bagenrei, która z hukiem upadła w poprzek rufówki. A potem wszystko niespodziewanie ucichło.

O Boże, pomyślałem z przerażeniem, widząc zalane krwią i zasłane szczątkami takielunku śródokręcie. Z kłębów dymu dobiegało wycie rannych i okrzyki przerażenia.

– Spokój! – ryknąłem przez tubę. – Mullholland! Odciąć bezan! O’Neil, do zwrotu przez rufę!

Przygarbieni, ogłuszeni salwą marynarze rzucili się do ocalałych szotów, a ludzie Mullhollanda, słaniając się i potykając, biegli już na rufę. Starczyło parę cięć kordelasa, by kotłujący się na wietrze bezanżagiel pomknął nad falami niczym płaszcz odrzucony przez szermierza. Tymczasem wroga fregata zataczała łuk, wychodząc na naszą rufę. Wzdłuż jej burty raz za razem wykwitały obłoczki wystrzałów z muszkietów.

– Zwrot! – krzyczałem. – Edward, strzelajcie, na litość boską! Slump, usuńcie tę cholerną bagenreję!

Kilka sekund, które trwa obsadzenie szotów i obrócenie rei, rozciągnęło się dla mnie w wieczność. Wreszcie sfatygowane drzewca skrzypnęły i dziób fregaty wolno, niemiłosiernie wolno zaczął odwracać się ku północy. Któryś z ludzi O’Neila wysoko na fokmarsie chwycił się za pierś i z przeraźliwym wrzaskiem runął do wody.

– Kapitanie! – Grupę marynarzy, którzy pośpiesznie odcinali liny i spychali bagenreję do wody, roztrącił zaaferowany obserwator. – Kapitanie! Jakiś okręt nadpływa od północy!

– Co takiego? – wykrzyknąłem oszołomiony.

Rzeczywiście, przecież obserwator coś krzyczał przed tą przeklętą salwą, ale przez głowę mi przeszło, że ma na myśli wrogą fregatę. Uniosłem lunetę i ujrzałem, jak wśród fal przebija się sporej wielkości dwumasztowiec o burtach pomalowanych na czarno. Nie dostrzegałem żadnej bandery.

– Ki diabeł… – wyszeptałem.

– Padnij! – wrzasnął nagle O’Neil.

Wzdłuż burty wrogiej fregaty znów wykwitły kłęby dymu, a w ułamek sekundy później leżałem na płask, kryjąc głowę.

Mój Boże, diegowie przeładowują szybciej od nas!

Hiszpańskie kule nadleciały z upiornym świstem. Wielokrotnie trafiony kadłub zadrżał, a na pokład posypały się drzazgi i strzępy lin. Jakiś marynarz padł obok mnie i znieruchomiał, zachłystując się własną krwią. Zamarłem z przerażenia, zapatrzony w jego uciekające tęczówki, po czym poderwałem się niezgrabnie.

– Jakie straty? – zawołałem stłumionym głosem, wychylając się ku śródokręciu.

„Magdalena” powoli kończyła zwrot, dlatego też część kul przeciwnika przeszła nad rufą. Inne zdruzgotały reling i okna rufowe oraz podziurawiły płótno stermarsla. Płetwa sterowa na szczęście ocalała, podobnie jak sam Danny, który ze skupieniem wciąż napierał na szczeble. Z wolna ogarniała mnie rozpacz.

– Dwóch zabitych i sześciu rannych, sir! – zameldował zakrwawiony O’Neil. Za jego plecami para zgarbionych marynarzy taszczyła wrzeszczącego w niebogłosy towarzysza w kierunku szpitalika. – A może by na zwarcie z kurwim synem? Do abordażu?

– Nie ma czasu. Szybciej z tym zwrotem, do licha – jęknąłem do siebie.

W końcu miłosierny Bóg wysłuchał moich modlitw i żagle na skręconych rejach wypełniły się wybłaganym wiatrem. Okręt skoczył do przodu, ponaglany ochrypłymi wrzaskami załogi. Strzelcy Edwarda, kryjący się za szczątkami szalupy, nadal zasypywali pokład wrogiej fregaty kulami, wspomagani przez kilku marynarzy.

– Teraz, Vincent! – krzyknąłem, gdy okręt odwrócił się wreszcie burtą do przeciwnika. – Ognia!

Vincent jednak miał mocniejsze nerwy i zaczekał, aż nabierająca prędkości „Magdalena” znajdzie się na szczycie fali.

– Wszystkie stanowiska ognia! – Rozległ się stłumiony ryk pierwszego oficera.

Nagle okrętem wstrząsnął potworny, przeciągły wybuch, który ponownie posłał mnie na deski. Przez głowę przemknęła mi rozpaczliwa myśl, że eksplodowała prochownia. Poderwałem się na kolana, lecz spowity dymem pokład wyglądał na cały, podobnie jak burty i maszty. Wtedy zrozumiałem – wbrew zasadom prowadzenia walki artyleryjskiej Fowler nakazał wszystkim załogom działowym wystrzelić w jednej chwili.

Wciąż otumaniony hukiem spojrzałem ku okrętowi wroga. Nasza salwa przeszła nisko, ścięła parę want, zniszczyła do reszty reling i rozpędziła grupę strzelców na pokładzie, zostawiając kilka rozrzuconych trupów. Grotreja wisiała nisko, grożąc lada chwila upadkiem. Hiszpański kapitan, wsparty na ramieniu oficera, kuśtykał ku spowitemu dymem śródokręciu.

– Poczekaj, diego – syknąłem przez zaciśnięte zęby. – Nie będziesz bezkarnie zabijał moich ludzi.

A wtedy, choć wydawało się to nieprawdopodobne, hiszpańska fregata znów odpaliła pełną salwę. Tym razem większość kul uderzyła w nasz kadłub, a spod pokładu buchnęły wrzaski bólu i przerażenia.

– Sir! – Sullivan szarpnął mnie za ramię, co samo w sobie stanowiło o jego ogromnym wzburzeniu. – Ten bryg! Ja go znam, sir!

Dwumasztowiec o czarnych burtach zbliżył się już na milę morską. Choć nie był to wielki okręt, coś w jego wyglądzie budziło niepokój.

I wtedy uświadomiłem sobie, do jakiego stopnia zakpił ze mnie los. Na topie grota brygu załopotała czarna bandera z trupią czaszką i skrzyżowanymi piszczelami.

– Skąd on się tu wziął?! Przecież… przecież piraci nie mogli wiedzieć, że tu zmierzamy! Przecież diabeł…

– Otóż to, sir! – szepnął Sullivan. – To diabeł… To „Hellfire”, okręt Morrisa Blacka!

Rozejrzałem się. Podziurawione żagle „Magdaleny” złapały wiatr, a okręt nabierał prędkości. Owiany dymem okręt hiszpański nie ustępował jednakże i sunął równolegle do nas po prawej, a z lewej próbował właśnie wyrównać piracki bryg, na razie jeszcze za naszą rufą. Uśmiechnąłem się ponuro. Wyglądało na to, że przeciwnicy mają nadzieję złapać nas w sidła. Nie wiedzieli jednak, że na całym Morzu Karaibskim nie ma okrętu, który zdołałby prześcignąć idącą z wiatrem „Magdalenę”.

– O’Neil, proszę postawić wszystko, co tylko się da! – poleciłem. – Sztaksle, bombramsle, żagle boczne, wszystko! Niech pan nawet rozwiesi kalesony porucznika Love’a!

– Niech blaskiem oślepią Hiszpanów i wypalą im gały! – zawołał bosman, wzbudzając falę ochrypłego śmiechu. – Słyszeliście kapitana! Na reje, moczymordy i koniowały!

Ścigani bluzgami i przekleństwami bosmana marynarze skoczyli ku postrzępionym drabinkom. Płótna nowych żagli opadły niemalże natychmiast i równie szybko zostały zamocowane. Fregata sunęła coraz szybciej, a kolejna salwa Hiszpanów szczęśliwie padła za rufą. Pojedyncza kula odbiła się od grzbietu fali i wpadła na śródokręcie.

– Sir! – Sullivan znów szarpnął mnie za ramię. Drżącym palcem wskazywał coś przed dziobem.

Na horyzoncie pojawiła się nowa, smukła fregata z wysoko wysklepionym dziobem. Płynęła od południa, a zatem zagradzała nam ostatnią drogę ucieczki. Jakiekolwiek wątpliwości co do tożsamości okrętu rozpraszała ogromnej wielkości błękitna bandera z trzema złotymi liliami.

Francuzi.

Spojrzałem z rozpaczą na Union Jacka przedziurawionego kulą Hiszpana. Gdybym nie uległ pysze i pozostawił flagę piratów, być może francuska fregata nie wmieszałaby się do walki. Wątpliwe bowiem, by Francuzi interweniowali w starciu między piratami i Hiszpanami, gdyż obie bandy całkiem słusznie uważali za diabła warte. Z Anglią Francuzi byli jednak w stanie wojny i nie sądziłem, by chcieli podarować samotnej fregacie wroga szansę ocalenia.

Nie po tym, co się stało z ich statkami w St. John’s. Nie po tym, co spotkało „La Gorgone”.

„La Gorgone”?

– O Boże, przecież to ona! – Zrozumiałem nagle. – To ta sama fregata, którą ostrzelaliśmy przy Meek Shallows!

W jednej chwili straciłem resztki nadziei. Śledziłem smukły kadłub francuskiego okrętu, z wisielczym humorem zastanawiając się, co jeszcze może się nam przydarzyć.

Wtedy ucichł wiatr.

W całym życiu nigdy nie byłem bardziej zaskoczony. Z rozdziawionymi ustami patrzyłem, jak wokół nas wygładza się tafla wody. Wyglądałoby to na najzwyklejszą w świecie ciszę morską, gdyby nie to, że jakieś dwa kable dalej przewalały się już wysokie, spienione fale, wśród których brnęła hiszpańska fregata. Nasz przeciwnik tymczasem nie tracił czasu i jego działa znów plunęły ogniem. Pociski cięły takielunek, wgryzały się w kadłub i smagały płótno żagli, a ja wciąż stałem oniemiały, głuchy na trzask pękającego drewna i krzyki rannych.

Przeznaczenie się dopełniło, mówił jakiś głos w mojej głowie. Morze nie przebacza! Zaatakowałeś bezbronnych, a teraz poniesiesz karę!

Hiszpański okręt szalał z prawej burty, z lewej zbliżał się „Hellfire”, a jakieś pół mili przed dziobem „Magdaleny” zwrot wykonywała „La Gorgone”. Nagle wyobraziłem sobie francuskich kanonierów, czujnych, skupionych przy działach, z mściwymi uśmiechami oczekujących chwili pomsty za naszą zbójecką napaść. Zamknąłem oczy, oczekując pierwszych wystrzałów.

„La Gorgone” odpaliła salwę.

Trzeba spuścić banderę, pomyślałem.

 – Ojejku! – sapnął Sullivan.

Otworzyłem oczy.

W grotmarslu pirackiego brygu ziała ogromna dziura, a strzaskany bukszpryt nurzał się właśnie w spienionej fali dziobowej, hamując pęd okrętu. Bryg z oporami zaczął odpadać od wiatru, obramowywany kolejnymi kulami, które wzbijały słupy wody wzdłuż burt. W tej samej chwili gładka tafla wzdłuż burt „Magdaleny” na nowo wzburzyła się od fal, żagle wypełniły się wiatrem, a okręt skoczył naprzód jak koń spięty ostrogami.

We mnie zaś odrodziła się nadzieja.

– Pruj w Hiszpana, Fowler! – ryknąłem, uczepiony wyblinek. – Pruj z wszystkiego, co jeszcze może strzelać!

– Wynośmy się stąd, kapitanie – stęknął Danny. – Francuz flaki z nas wypruje i każe nam je zjeść!

Omiotłem lunetą pokład rufowy „La Gorgone”. Na widok postaci, która stała na pokładzie rufowym, przebiegł mnie dreszcz ulgi.

– Nie, nie zrobi tego – powiedziałem spokojnie. – Nie ten Francuz.

Burta „Magdaleny” rozbłysła salwą burtową. Francuski okręt zaraz przyłączył się do ostrzału.

Trzy godziny później, gdy wlokący za sobą strzaskany bukszpryt „Hellfire” stał się plamką na horyzoncie, a mocno przechylona, płonąca na dziobie fregata hiszpańska wyrzuciła się na brzeg Santa Lucia, „La Gorgone” stanęła w dryfie w odległości kabla od „Magdaleny”. Od burty niespodziewanego sojusznika odbiła niewielka jolka, która ruszyła w kierunku mojego okrętu, co rusz niknąc wśród wysokich, wzburzonych fal. Przyglądałem się jej jak zaklęty, nie mogąc oderwać oczu od postaci na rufowej ławeczce, tuż obok sternika.

– Właściwie to ty powinieneś popłynąć do nich – stwierdził stojący obok mnie Fowler. Jego koszula była pokryta plamami zakrzepłej krwi, a prawa dłoń nikła pod zwojem bandaży, ale mówił tak, jakby nic się nie stało. – Wiesz, to francuskie wody terytorialne.

Nie miałem nawet siły otworzyć ust. W głowie wciąż dudniło mi od huku armat, oczy łzawiły od dymu, a gardło miałem suche jak pieprz, choć przed momentem opróżniłem jednym haustem kubek wina.

– W dupie to mam – wychrypiałem w końcu, poprawiając brudny opatrunek na czole. – A poza tym brak mi sił, by zrobić choćby kilka kroków – dodałem po chwili, gdy francuska szalupa uderzyła o naszą burtę. – Nawet na śródokręcie.

Nie było to jednak konieczne. Wedle morskiej etykiety kapitan zawsze oczekiwał gościa na pokładzie rufowym, a nasz gość doskonale znał moje usposobienie i wiedział, że etykietę szanuję ponad wszystko.

– Łódź, ahoj! – krzyknął O’Neil, który również nigdy nie zaniedbywał etykiety.

– „La Gorgone”! – padł okrzyk z dołu, co wedle starego marynarskiego zwyczaju oznaczało, że łódź przewozi dowódcę innej jednostki.

Kilku ocalałych pomocników O’Neila zadęło w gwizdki bosmańskie, a żałośnie krótki szereg żołnierzy piechoty morskiej zaprezentował z trzaskiem broń. Uśmiechnąłem się blado. Mimo śmiertelnego znużenia, ran i podartych, osmolonych mundurów, oddział nadal prezentował się godnie. Chwilę później ujrzałem samego Edwarda, jak wchodzi na pokład rufowy, z niesmakiem przyglądając się plamom sadzy na czerwonej kurtce mundurowej.

– Kapitanie, czy zauważył pan, że…

– …że na prawej burcie stoi okręt francuski? – przerwałem. – Tak, w istocie.

– Och, nawet Winston zauważył ów okręt, kapitanie. – Edward porzucił próby oczyszczenia plam i nałożył białe rękawiczki. Również brudne. – Ja pragnąłbym raczej zwrócić uwagę na jego dowódcę. Mogę się mylić, ale wydaje mi się, że jest to…

– Tak. To on, Edwardzie.

Staliśmy w trójkę – znużeni weterani cudem wygranej bitwy – i patrzyliśmy na tego, który pomógł nam ją przeżyć. Dowódca francuskiej fregaty kroczył wolno wśród strzaskanych drzewc i bloków. Na jego ogorzałej, nieładnej twarzy malowało się wymuszone opanowanie; kilkakrotnie dostrzegłem, jak przełyka ślinę i przystaje, by znakiem krzyża pożegnać martwego marynarza układanego na zaimprowizowanych noszach. Gdy mijał ciało zmasakrowanego Sandersa, w jego oczach błysnęła łza. W końcu wszedł na rufę, nadal sztywny i wyprostowany, ale w jego twarzy długo by szukać cynizmu, z którego ongiś słynął.

– Bonjour, mon capitaine. – Przytknął dłoń do kapelusza.

– Bonjour, captaine Millard.

Chciałem również zasalutować, jak na kapitana przystało, ale w ostatniej chwili zawahałem się i po prostu wyciągnąłem dłoń. Millard zaś uśmiechnął się lekko i uścisnął ją serdecznie. No, prawie serdecznie.

– Nigdy nie sądziłem, że ucieszę się na widok pańskiej gęby – powiedziałem, z trudem przełykając włochatą kulę w gardle.

– Ja też nie. – Millard się skrzywił. – Długo i wytrwale nad tym pracowałem. Poruczniku Love, chyba ma pan zabrudzony mankiet.

– I rozerwany prawy rękaw – przyznał Edward z rozbrajającą szczerością. – Proszę sobie wyobrazić, że jakiś niegodziwiec zdradziecko próbował mnie ustrzelić, gdy piąłem się na mars.

– Niewiarygodne, Edwardzie – burknął Fowler, również najwyraźniej próbujący ukryć wzruszenie. – I to podczas bitwy? Panie Millard… Czy może raczej kapitanie Millard? Pozwoli pan, że zadam najważniejsze pytanie! Co pan tu właściwie robi?

– Przyznam, że i mnie to dręczy – wtrąciłem. – Nigdy bym się nie spodziewał, że będzie nam dane spotkać się w takich okolicznościach.

– Doprawdy, stęskniłem się za tą angielską gadaniną. – Millard parsknął krótkim śmiechem, a ja z pewnym żalem przyznałem w duchu, że rzadko wcześniej słyszałem ten dźwięk. – Powiedzmy, że pełnię obowiązki tymczasowego dowódcy „La Gorgone”.

– Spodziewaliśmy się, że fregata już dawno popłynęła do Francji.

– Fregata w istocie kierowała się na Atlantyk, ale kapitan Voilles postanowił wcześniej zawinąć do Castries, głównego portu Santa Lucia, by dokonać pewnych napraw – wyjaśnił Millard. – Musiał, cytuję, „naprawić ster, który uszkodził jakiś popierdoleniec przy Meek Shallows”.

– Słusznie – rzekł Edward poważnym tonem. – Ster to ważna sprawa.

– Bardzo – poparł go Fowler.

– Spotkałem się z Voillesem natychmiast po tym, jak przyprowadziłem „Le Rapide” do Castries. Niedaleko Santa Lucii przemknęliśmy obok sporego hiszpańskiego konwoju, którego kurs dał mi do myślenia. Diegowie, zamiast kierować się na pełne morze, ku metropolii, szli bowiem prosto w kierunku francuskich Antyli. Wydało mi się to podejrzane, dlatego ucieszyłem się na widok okrętu wojennego w porcie. Nieszczęsny Voilles podzielił moje obawy, ale atak malarii przeszkodził mu w przygotowaniu okrętu do ewentualnej obrony portu. Wraz z nim zachorował również drugi oficer oraz kilku innych marynarzy.

– I tak został pan tymczasowym dowódcą dzielnej francuskiej fregaty? – Uśmiechnąłem się z zadumą. – Niech pan przyjmie moje gratulacje, kapitanie Millard. Wykazał się pan intuicją, odwagą, a nade wszystko… cóż, lojalnością.

– Chodzi o to, że nie ostrzelałem „Magdaleny”? – spytał Millard z cierpkim uśmiechem. – Och, gdyby okrętem nadal dowodził Voilles, wykrochmaloną koszulę porucznika Love już żułby jakiś rekin. Ja natomiast… Cóż, gdy ujrzałem „Magdalenę” walczącą jednocześnie z piratami i Hiszpanami, natychmiast zrozumiałem, panie kapitanie, że pańska niezachwiana naiwność, szlachetność i megalomania znowu wpakowały pana w ogromne tarapaty. Tym razem jednakże wszystko wskazywało na to, że staje pan w obronie małej francuskiej wysepki. No to się przyłączyłem. Pomyliłem się w czymś?

– Nie. – Miałem wielką nadzieję, że brud na mojej twarzy zakryje rumieniec. – Cieszę się, że tak to pan rozumie. Tymczasem to nie koniec roboty, Millard. Gdzieś na zawietrznej są jeszcze trzy hiszpańskie galeony, najprawdopodobniej wyładowane wojskiem. Czy ma pan ochotę na porównanie umiejętności artylerzystów angielskich i francuskich?

– Bynajmniej. – Millard skrzywił się paskudnie. – Nienawidzę widoku upokorzonego przeciwnika.

W pół godziny później obie fregaty ruszyły w stronę Santa Lucii, by wspólnie zakończyć polowanie na Hiszpanów.

Karaibska krucjata. La Tumba de las Piratas

Copyright © by Marcin Mortka 2024

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2024

Redakcja – Magdalena Stonawska

Korekta – Anna Strożek

Opracowanie typograficzne i skład – Kasia Kotynia, Joanna Pelc

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Ilustracja na okładce – Piotr Sokołowski

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek

inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana

elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu

bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści.Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2024

ISBN mobi: 9788383300580

ISBN epub: 9788383300597

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas,energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska

Promocja: Aleksandra Parzyszek, Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska,Marta Ziębińska, Natalia Nowak, Kamila Piotrowska

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga

E-commerce i it: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz

Administracja: Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka

Finanse: Karolina Żak

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl