Karaibska krucjata. Płonący Union Jack - Marcin Mortka - ebook + audiobook

Karaibska krucjata. Płonący Union Jack ebook i audiobook

Marcin Mortka

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kotwica w dół

Żeglarska gwara, bitwy morskie, smak tajemnic i parny klimat karaibskich wysp…

Młody porucznik Royal Navy William O’Connor miał ambicje zostać kiedyś kapitanem okrętu wojennego, ale nigdy by się nie spodziewał, że jego marzenie spełni się tak szybko, a do tego w tak wybuchowych okolicznościach. Nigdy by też nie oczekiwał, że stanie na czele załogi złożonej z moczymord, rzezimieszków, szajbusów i piromanów, a popłynie w świat na „Magdalenie”, okręcie, którego akt własności wywoła sporo kontrowersji.

Na szczęście kapitan O’Connor zawsze może liczyć na swój żeglarski kunszt oraz dwóch najlepszych przyjaciół, poruczników Edwarda Love’a i Vincenta Fowlera, którzy dobrze wiedzą, jak wyprowadzić okręt z tarapatów i przepędzić kapitańskie fochy. Ich wsparcie bardzo się przyda, bo za O’Connorem podąża pech, który ściąga na pokład morskiego diabła, popycha dowódcę w ramiona pewnej tajemniczej Hiszpanki i przypadkowo pomaga rozpętać wojnę między mocarstwami.

Przeżyj przygodę godną zaprawionych wilków morskich okraszoną iście Mortkowym poczuciem humoru.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 452

Rok wydania: 2024

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 20 min

Rok wydania: 2024

Lektor: Maciej Kowalik

Oceny
4,6 (47 ocen)
31
11
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Julia_mistrz

Oceń książkę

Ciekawa.
00
KamilaLabuda
(edytowany)

Oceń książkę

Tempo akcji zawrotne, humor nie do przecenienia. Trunki się leją, dziewki portowe chętne do darowania swoich wdzięków piratom i marynarzom. Główny bohater zupełnie pozbawiony angielskiej flegmy (dzięki, o, Marcinie Mortko!), chociaż zabawna nieporadność zdarza się tu często, duchy i kobiety ratują jego i jego załogę z opresji. Polubiłam Williama O'Connora, jego i nie jego "Magdalenę" i jej załogantów - mało pięknych, często inteligencji pozbawionych, ale wiernych kapitanowi i przezabawnych. Tylko trochę nie nadążałam za tampem akcji i niestety chyba muszę się podszkolić z terminologii morskiej. Niemniej jednak uśmiałam się przednie i polecam "Karaibską krucjatę. Płonącego Union Jacka" Marcina Mortki nie tylko tym, którzy na morzu zjedli zęby.
00
Eosia

Oceń książkę

całkiem niezła rozrywka. Czekam na kolejny tom.
00
DANUSIA1212

Oceń książkę

Świetnie napisana książka. Mnóstwo humoru, niebanalnych postaci I wiele ciekawych i trzymających w napięciu przygód. Polecam serdecznie.
00
Cahir2e

Oceń książkę

William O'Connor wraz ze swoimi przyjaciółmi Edwardem oraz Vincentem ,normalnie uwielbiam tą ekipę . super piracka przygoda z sztormami ,okrętami, i jaguarem
00

Popularność




Prolog

Nazywam się William O’Connor i szczęściarzem bym się nie nazwał. Mój pech polega przede wszystkim na tym, że przez większość życia dręczy mnie monotonia, a jeśli już pojawi się jakieś urozmaicenie, szybko przeradza się w zawieruchę, z której z trudem uchodzę z życiem. A potem znów pojawia się rozczarowująca nuda.

I tak też się wszystko zaczęło. Przybyłem do Indii Zachodnich w roku 1747 jako trzeci oficer rozsypującego się liniowca „Mercury”, którym dowodził kapitan Christopher Hawke. Okręt miał wzmocnić eskadrę jamajską – mocarstwa europejskie rozgrzewały się już do starcia, które miało przejść do annałów jako wojna o sukcesję austriacką. Królestwo Wielkiej Brytanii przyglądało się rozwojowi wypadków, by obrać właściwą stronę – najlepiej taką, w której uda się utrzeć nosa Francuzom i ich sprzymierzeńcom Hiszpanom. W rejonie Indii Zachodnich owa rywalizacja miała się sprowadzić do palenia sobie nawzajem statków handlowych i wyrywania wysepek o znikomym znaczeniu strategicznym. Jako młody porucznik nie dostrzegałem jednakże jej bezsensownego mechanizmu i nie przestawałem marzyć o bitwie, która zakończy okres beznadziejnej nudy, okryje mnie sławą, a przy okazji pozwoli dokopać Francuzom, którzy wedle słów mojego ojca byli największymi świniami pod słońcem. To, że nie miałem pojęcia, dlaczego tak sądził, wcale mi nie przeszkadzało śnić o wielkich zwycięstwach nad Francuzami.

Niestety, jak już wspomniałem, miałem pecha.

Objawiał się on głównie tym, że określenie „liniowiec” miało się do naszego okrętu jak kichnięcie do wystrzału z armaty – używano go jedynie dlatego, że w oficjalnych dokumentach Royal Navy nie figurował termin „krypa”. Ani „pieprzony pływający zamtuz”. Dla większości członków załogi, którą desperacko próbowałem szkolić, nazwa i tak nie miała większego znaczenia, gdyż byli oni rozpuszczoną, zdemoralizowaną bandą leni ze statków handlowych, więzień, tawern i przymusowego poboru. Mieliśmy w załodze farmerów i hodowców bydła, drobnych złodziejaszków, którzy zamienili odsiadkę na służbę w marynarce, a także pijaków, ślepców, ludzi nieznających ani słowa po angielsku, urodzonych panikarzy, morderców, półgłówków, paru klasycznych piromanów oraz osobnika, który co niedzielę próbował popełnić samobójstwo. Prawdziwych marynarzy było na okręcie jak na lekarstwo, a nawet wśród nich syfilis walczył o lepsze z rzeżączką, dyscyplina zaś stanowiła pojęcie równie urojone, jak czysta odzież.

Nie to jednak było najgorsze. HMS „Mercury”, nawet gdyby miał załogę najlepszą pod słońcem, mógłby wzbudzić respekt jedynie jako relikt minionej epoki. W zmurszałym kadłubie można było wybić dziurę tępym końcem bosaka, a z dna od dobrych paru lat nie oskrobano wodorostów – istniała bowiem realna obawa, że okręt po wciągnięciu na brzeg zapadnie się pod własnym ciężarem. Jedynym dobrze funkcjonującym urządzeniem były pompy – kabestan zacinał się co drugi obrót, reje spadały podczas zwrotów, a jedna ze steng kiedyś po prostu się rozpękła. Podczas bezwietrznej pogody. Odpalenie pełnej salwy burtowej na „Mercurym” nie zdarzyło się od lat, gdyż groziło rozsypaniem kadłuba. Na wszelki wypadek pierwszy oficer okrętu, porucznik Traughty, od dłuższego czasu nie kontrolował zapasu amunicji, wierząc święcie, że tylko zwietrzały proch zapewni załodze bezpieczeństwo. Nie miało to jednak większego znaczenia, bo kapitan Hawke, człowiek stary i zgorzkniały, całkowicie oddany czytaniu poezji i popijaniu grogu, i tak nigdy nie wpadł na pomysł przeprowadzenia ćwiczeń artyleryjskich.

Przyglądałem się temu z frustracją, bo skrycie tęskniłem za zapachem prochu i hukiem dział, ale wkrótce moje marzenia przesłonił znacznie poważniejszy problem. Z chwilą gdy HMS „Mercury” rzucił kotwicę na redzie Port Royal, największego i wprost niemożliwie zdeprawowanego angielskiego miasta w Ameryce, kapitan Hawke niespodziewanie przeobraził się w humorzaste, sadystyczne monstrum. Jego pasją, ba, wręcz obsesją stało się wymierzanie chłosty za byle przewinienie i ustawiczne gonienie załogi do wytężonego sprzątania jednostki lub wyczerpujących zawodów w wiosłowaniu między wachtami. Kadrę oficerską zaczął zaś nękać coraz bardziej dotkliwymi złośliwościami, przez co szybko miejsce marzeń w mojej głowie zajęła czysta, skondensowana nienawiść.

Tak, Hawke nie marnował bowiem żadnej okazji, by nas zelżyć, ośmieszyć czy znieważyć. Nikt nie zliczy bezsennych nocy, które spędziłem na obmyślaniu zemsty, gotując się z wściekłości. Choć byłem realistą i wiedziałem, że dziadek „Mercury” miałby problemy z pokonaniem łodzi wiosłowej uzbrojonej w procę, modliłem się o wyjście na morze i bitwę. Los jednak zadrwił ze mnie, bo gdy wreszcie, po kilku miesiącach znoju, nadszedł stosowny rozkaz i stareńki liniowiec postawił żagle, by ruszyć do walki, mój pech objawił się niemalże natychmiast, ledwie minęliśmy cypel Morant Point. Spotkaliśmy bowiem Hiszpanów, a jakże, i to od razu dwie fregaty.

Czyż nie mówi się, że nieszczęścia chodzą parami?

*

Rozległ się ogłuszający trzask, gdy kula armatnia wybiła dziurę w korytarzu przy sterburcie. Nagły skok okrętu sprawił, że potoczyła się w moim kierunku niczym żywe stworzenie. Uskoczyłem w przestrachu. Czeluść wybita przez pocisk była równie czarna, jak rozpacz w moim sercu.

Poprawiłem mundur splamiony krwią i przybrudzony prochem strzelniczym i postąpiłem krok naprzód. Mocno zastukałem do drzwi kajuty kapitańskiej.

– Kapitanie. – Głos, przed chwilą wywrzaskujący rozkazy w ogniu bitwy, niemalże odmówił mi posłuszeństwa. – Kapitanie, porucznik Traughty przekazuje pozdrowienia i pragnie przypomnieć, że jesteśmy nadal atakowani przez dwie hiszpańskie fregaty.

Odpowiedziała mi cisza, co było miłą odmianą po tym, jak za pierwszym razem kapitan Hawke posłał mnie do wszystkich diabłów, za drugim kazał mi powiadomić Traughty’ego, że uważa go za niekompetentnego durnia, a za trzecim oznajmił, że wyjdzie na pokład, gdy skończy to, czym się akurat zajmuje. Moja ostatnia wizyta w kajucie kapitańskiej miała miejsce jakieś dziesięć minut wcześniej. Przez ten czas pociski z „Señora Nuestra” przebiły kilkakrotnie kadłub oraz zmasakrowały nieszczęśników, którzy dali się zapędzić do łatania takielunku.

Przez kadłub liniowca przeszło kolejne drżenie po trafieniu, tym razem gdzieś od dziobu.

Od baterii porucznika Fowlera, uświadomiłem sobie. Jedynej, która wciąż strzelała. Oczyma wyobraźni znów ujrzałem grozę, która rozgrywała się na dolnych pokładach – kłęby dymu, artylerzystów poranionych od pryskających naokoło drzazg i zmiażdżonych przewróconymi lawetami, krew płynącą po pokładzie i wrzaski nieszczęśników uwięzionych w tym piekle. Wszelkie emocje w jednej chwili ustąpiły miejsca szalonej wściekłości.

– Kapitanie! – ryknąłem, niemalże zagłuszając krzyki spod pokładu. – Banda hiszpańskich sukinsynów właśnie rozwala panu okręt! Zabija pańskich ludzi! A pan siedzisz wygodnie w kajucie jak najgorszy skurwy…

Reszta moich słów utonęła w zgodnym huku salwy burtowej drugiej fregaty, „Santa Maria Magdalena”. Cofnąłem się i z całej siły uderzyłem barkiem w drzwi, a potem jeszcze raz. Ustąpiły za trzecim razem. Wpadłem do środka. Przez chwilę krótką jak mgnienie oka walczyłem o utrzymanie równowagi, ale wtedy w rufę grzmotnęły dwa, może trzy pociski z hiszpańskich dział. Okręt znów zadrżał i padłem zamroczony na deski.

Pierwszym, co ujrzałem po podniesieniu wzroku, była siniejąca twarz kapitana. Przewrócone kopnięciem krzesło z pięknymi złoceniami leżało pod ścianą, a on sam kołysał się wraz z ociężałymi ruchami rannego okrętu. Dłonie na próżno drapały szyję, próbując zerwać wrzynającą się w nią linkę przewieszoną przez górny wręg. W wybałuszonych oczach widziałem bezbrzeżną panikę.

– A więc to tak? – spytałem głucho. Gniew wyparował, a jego miejsce zajęły pogarda i obrzydzenie. – Pod maską cynika i złośliwca kryje się zwykły tchórz? Jestem rozczarowany pana decyzją, kapitanie. Samobójstwo to śmierć honorowa, godna dżentelmena, a pan, kapitanie, cóż… pan jest zwykłym łajdakiem. Nie pozwolę panu tak zginąć.

Wyrwałem szpadę, błyskawicznym zamachem przeciąłem linkę, wbiłem broń w futrynę i złapałem ciężkie, obwisłe ciało Hawke’a w ramiona.

– Dziękuję panu, O’Connor… – wychrypiał kapitan. – To był błąd, niech mi Bóg wybaczy. Jestem panu… O’Connor, co pan robi?

– Racja – syknąłem mu do ucha, wlokąc go do galeryjki rufowej. – Niech panu Bóg wybaczy.

Kopnięciem otworzyłem drzwi. Owionęła mnie ostra bryza, ciężka od zapachu prochu. Nienawiść dodała mi sił – cisnąłem Hawkiem o reling, po czym chwyciłem go za mundur i wypchnąłem w kierunku spienionego, nierównego kilwateru. Mimo zmiażdżonej tchawicy kapitan ryczał niczym przerażone zwierzę.

– Niee! O’Connor…!

Byłem silniejszy, ale Hawke walczył desperacko. Jego prawa dłoń niczym monstrualny pająk zacisnęła się na balustradzie, ale wtedy chwyciłem za szpadę nadal drżącą w ścianie kabiny i ciąłem z furią. Trzy odcięte palce potoczyły się po deskach galeryjki, a wrzeszczący z bólu i przerażenia Hawke wpadł z hukiem do wody i znikł wśród szczątków płetwy sterowej rozbitej celnym pociskiem z „Señora Nuestra”.

– Wymodliłem ci piekło, Hawke – wydyszałem.

Na granatowym wieczornym niebie niczym złowieszczy znak zalśniła niema błyskawica.

Poczułem się upokorzony i zdradzony. Wszystko, co definiowało mój charakter – miłość do brytyjskiej bandery, poczucie obowiązku, przywiązanie do okrętu czy szacunek wobec rangi – umierało niczym kwiat trzymany nad ogniem. Stałem na galeryjce rufowej rozdzieranego wrogimi kulami wraku, którego dowódca okazał się zdrajcą, i czułem, że znane mi życie właśnie dobiega końca.

Brawo, poruczniku O’Connor, odezwał się jakiś głos w mojej głowie, sumienie zapewne. Idź pan zatem na swoje stanowisko bojowe i dobrze wykorzystaj to, co z niego zostało.

Czyli giń z honorem, przetłumaczyłem sobie. Odwróciłem się i pobiegłem na pokład ze szpadą w garści.

– Co z kapitanem? – wyryczał Traughty na mój widok. Rudy i chudy jak tyczka pierwszy oficer próbował właśnie zapędzić ludzi na reje. Z ostrza jego szpady spływała krew. – Na litość boską, O’Connor, przecież…

– Kapitan nie żyje – odparłem spokojnie.

– Co takiego? – Traughty stanął jak wryty. Trzech marynarzy wykorzystało chwilę nieuwagi zwierzchnika i uciekło pod pokład. – Do cholery, przecież…

Nie dokończył, bo wyjąca niczym potępiona dusza hiszpańska kula urwała mu głowę. Okaleczone ciało oficera zawirowało wokół własnej osi, tryskając krwią, po czym miękko uderzyło o pokład.

– Czy zechce pan, bym wysłał piechotę morską za tymi draniami, którzy właśnie zbiegli? – spytał spokojnym tonem porucznik Love, dowódca piechoty morskiej na HMS „Mercury”. Patrzył na mnie z lekkim znudzeniem, jakby właśnie obstawiał partyjkę wista, a nie znajdował się w środku przegranej bitwy. Krople krwi Traughty’ego spływały mu po twarzy, czego nawet nie zauważył.

– Co? – Otrząsnąłem się. – Dlaczego mnie pan pyta? Jestem tylko trzecim oficerem, po śmierci dowódcy komendę sprawuje porucznik Patterson!

– Pan wybaczy, poruczniku… – W spokojnym głosie Love’a pojawiła się wzgarda, po czym wskazał mi śródokręcie, gdzie trwała właśnie zaciekła walka o szalupy ocalałe z wrogiego ostrzału. Jedna z ostatnich, maksymalnie obciążona, odbijała od burty, a siedzący w niej marynarze bosakami i kordelasami odpychali tych, którzy próbowali do nich dołączyć. Wśród ogarniętego paniką tłumu, który walczył o drugą łódź, wciąż wiszącą na żurawikach, dostrzegłem loki Pattersona.

Tak w wieku dwudziestu pięciu lat zostałem dowódcą liniowca Jego Królewskiej Mości „Mercury”, którego problemem były nie tylko potworne braki w załodze, poszatkowany takielunek, pożary na pokładzie czy dziury w kadłubie, ale też dwie szybkie, plujące ogniem hiszpańskie fregaty.

Burtę „Señory Nuestry” znów spowiły kłęby dymu. Niemalże widziałem, jak pchane siłą odrzutu działa hiszpańskiego okrętu cofają się, wyrzuciwszy mordercze pociski w kierunku naszego wraku. Chwilę później wśród takielunku zaświstały kolejne kule, gdzieś na dziobie spadł zerwany blok z garścią lin, a bagenreja nad naszymi głowami niebezpiecznie zaskrzypiała.

– Powinniśmy… – bąknąłem, patrząc na zasłany szczątkami pokład. – O Boże…

Lecz Bóg się od nas odwrócił, czemu w sumie trudno było się dziwić, bo nawet on nie uporządkowałby takiego moralnego bałaganu. Nie miałem pojęcia, co dalej. Za potrzaskanym kabestanem kryło się kilku zapłakanych, bladych z przerażenia chłopców okrętowych, a Matthews, pomocnik bosmana, pełzł po pomoście i wymiotował krwią. Pan Goodstone, nawigator okrętu, właśnie wytoczył się z luku, śpiewając i wymachując opróżnioną do połowy butelką wina. Żagle obwisły, a kadłub przechylał się na bakburtę, nabierając coraz więcej wody. „Señora Nuestra” podchodziła śmiało coraz bliżej, aż wykonała zgrabny zwrot przez sztag i odpaliła kolejną salwę. Tym razem kule roztrzaskały ostatnią szalupę i przeorały tłum walczących o nią szaleńców. Zdruzgotane żurawiki zwisły nieruchomo.

I wtedy Bóg leciutko się uśmiechnął.

Przez pokład „Mercury’ego” przeszło drżenie. Działo po dziale bateria porucznika Fowlera plunęła ogniem w kierunku manewrującego Hiszpana. Zuchwałe podejście pod naszą burtę zemściło się teraz na wrogiej fregacie stukrotnie. Z tej odległości pociski Fowlera nie mogły chybić. Pierwszy strzaskał reling na śródokręciu „Señory”, drugi wyrwał hamaki z siatek i cisnął na pokład dwóch marynarzy, trzeci wpadł przez furtę działową i zniszczył przeładowywaną armatę, a czwarty…

Czwarty pocisk wpadł tuż za nim.

Takie przypadki zdarzają się raz na milion, gdyż rozstawione co kilka metrów działa burtowe siłą rzeczy trafiają w różne cele. Tym razem jednak nie dość, że dwie kule uderzyły idealnie w to samo miejsce, to jeszcze najprawdopodobniej obie ugodziły w ten sam żywotny organ. Beczka prochu? Kilka beczek?

Cóż, tego już się nie dowiedziałem. Wystarczyło, że wśród dymów hiszpańskich furt armatnich niespodziewanie pojawiły się błyski i nim zdążyłem się odezwać do Love’a, jęzory ognia strzeliły przez luki na pokład.

W ciągu niespełna minuty przepiękny, groźny i zwinny okręt, który jeszcze przed chwilą darł „Mercury’ego” na strzępy, zamienił się na przedsionek piekieł, z którego tłumnie umykali przerażeni, krzyczący rozbitkowie. Odruchowo zasłoniłem twarz ramieniem, a gdy ponownie uniosłem wzrok, ujrzałem agonię żaglowca. Przeniosłem spojrzenie dalej, ku „Santa Marii Magdalenie”. I nagle już wiedziałem, co robić.

Zwróciłem się do żołnierza:

– Poruczniku Love.

Dowódca piechoty stał nieruchomo, a w jego szarych, wciąż spokojnych oczach odbijała się łuna ogarniętego pożarem okrętu, od którego odrywały się ciemne plamki skaczących do wody uciekinierów.

– Proszę natychmiast zagonić żołnierzy oraz wszystkich w miarę przytomnych marynarzy do nabijania muszkietów pod pokładem. Pan zaś, Sullivan – pochwyciłem za ramię przerażonego midszypmena – przekaże porucznikowi Fowlerowi, by nabił działa kartaczami. A potem – zrobiłem przerwę dla zaczerpnięcia oddechu – spuści pan banderę.

*

Kilka lat później Edward Love wyznał mi, że tego wieczoru, gdy przechylony na sterburtę „Mercury” tonął, a „Santa Maria Magdalena” z gotowymi do strzału działami sunęła nam na spotkanie, wyglądałem strasznie.

– Jakby cię coś opętało, Billy – wybełkotał, unosząc wzrok znad dzbana wina. – Wyglądałeś jak… jak nie ty. Jak sam diabeł morski. Wygadywałeś szalone rzeczy, ale nie mogliśmy cię nie posłuchać…

Nie miałem o tym pojęcia. Ostatnią bitwę „Mercury’ego” pamiętałem jak przez mgłę.

Nieprzytomnie patrzyłem na dziób zbliżającej się „Santa Marii Magdaleny” i płonący kadłub „Señory Nuestry”, bez zrozumienia śledziłem krzątaninę niedobitków załogi, a jednocześnie obcym, nieznanym mi głosem wykrzykiwałem rzeczowe rozkazy. Członków załogi, których poznałem jako dobrych marynarzy, pchnąłem do Love’a, reszcie zaś pozwoliłem, by biegali jak szaleni wzdłuż pomostów, skakali do wody lub upijali się wytoczonym rumem. Jakiś pijany mat porwał za sznur dzwonu okrętowego i szarpał z całej siły, rycząc sprośną piosenkę. Nie przerywałem mu. Im więcej chaosu, tym większe zaskoczenie.

Patrzyłem na rosnący w oczach dziób „Santa Marii Magdaleny”, a blask płomieni pożerających kadłub „Señory Nuestry” pełgał po złotym galionie, rzeźbie biuściastej kobiety pod bukszprytem. Hiszpańska fregata parła naprzód, jakby chciała staranować burtę „Mercury’ego”. Przez lunetę dojrzałem postać hiszpańskiego dowódcy, wysokiego mężczyzny w czarnym mundurze, który wpatrywał się w nasz okręt z twarzą wykrzywioną furią. Nie było wątpliwości, że Hiszpan nienawidzi nas za los, który zesłaliśmy na „Señorę Nuestrę”, i pragnie nas posłać na tamten świat. Tylko czy chciał to uczynić za pomocą salwy z bliskiego dystansu, czy postanowił wprzódy splądrować nasz okręt?

Wiedziałem, jak mu pomóc w podjęciu decyzji.

– Panie Sullivan!

Mój głos ledwie się przebił przez wrzaski i chaotyczne dzwonienie.

Roztrzęsiony midszypmen tylko na to czekał. Naparł na skrzynię ustawioną na uskoku rufówki. Kufer zakreślił wąski łuk w powietrzu i roztrzaskał się o deski pokładu. Złote i srebrne monety, zaległe pobory dla oddziałów hrabiego Dale-Brickstona z garnizonu jamajskiego, rozprysły się jak błyszczące krople. Marynarze oniemieli na ten widok, lecz wrodzona chciwość natychmiast pokonała lęk przed śmiercią. Jak jeden mąż padli na kolana i rzucili się do walki o toczące się monety, a ja, odwróciwszy wzrok od upokarzającego widowiska, znów spojrzałem na pokład rufowy wrogiej fregaty. Zgodnie z oczekiwaniami Hiszpanie ożywili się na widok bogactwa, a dowódca wydał krótką komendę sternikowi. Kurs „Santa Marii Magdaleny” zmienił się nieznacznie. Szli na zbliżenie, do abordażu.

Odetchnąłem z ulgą, lecz nadal kalkulowałem chłodno, z nieludzką precyzją.

Szlochający Sullivan, zgodnie z rozkazem, zabrał się do kolejnej, tym razem pustej skrzyni, ale udawał, że utknęła i nie można pchnąć jej dalej. Na pokładzie „Santa Marii Magdaleny” szykowano już haki abordażowe. Wydawało mi się, że słyszę pogardliwe śmiechy hiszpańskich marynarzy.

– Wszyscy na pozycjach – zameldował Love beznamiętnym tonem.

– Doskonale. – Usłyszałem swój głos, jakby dobiegał z daleka, jakby mówił ktoś inny. – Na dany sygnał proszę zastrzelić wrogiego kapitana.

– Pan raczy żartować – odezwał się po chwili Love. – To wbrew etykiecie… Nie można strzelać do oficerów jak…

– To nie wbrew etykiecie, ale wbrew prawu – przerwałem mu z wściekłością. – Podobnie jak szykowanie obrony po spuszczeniu bandery.

Love się wyprostował.

– Chce pan, bym to nazwał po imieniu?

– Pozwolisz, że ja to zrobię. – Szarpnąłem go za ramiona i przyciągnąłem do siebie. – Dziś na pokładzie tej tonącej krypy każdy przekroczy jakąś granicę, Edwardzie, o ile już tego nie zrobił! Tylko od ciebie zależy, którą wybierzesz! Życie czy śmierć? Honor czy tchórzostwo? Jeden kodeks moralny czy drugi? Zrób to teraz, a oszczędzisz mi złudnych nadziei.

– Przysięgałem, że będę bronić honoru oficera…

– Każdy z nas przysięgał! Mieliśmy bronić króla Jerzego i Królestwa Wielkiej Brytanii, a tymczasem giniemy tu, w Indiach Zachodnich, w imię Bóg wie jakich interesów! Dano nam starą krypę, bandę szubrawców zamiast załogi i kapitana szaleńca, po czym wysłano, byśmy walczyli o przyszłość imperium! Czy czułeś w sercu wagę tej misji, gdy Hawke szydził z twojego munduru, a ćwiczenia na śródokręciu nazywał pajacowaniem? Czy Traughty czuł się obrońcą, gdy kapitan zelżył go za pomylenie kursu? Albo co myślał Sullivan, któremu ten sadysta nakazał publicznie pucować pokład?

– Billy, ty chyba…

– Bo ja, gdy wpadłem do jego kajuty chwilę temu, wcale nie poczułem się jak obrońca króla i imperium. Poczułem się po prostu oszukany, Edwardzie! Oszukany i zdradzony! Myślałem, że jak uchwycę tego suczego syna i wywalę go do morza, to mi ulży, ale pomyliłem się, więc…

– O Boże… – Edward cofnął się o krok, blednąc.

– Czyli zrozumiałeś. – Na mojej twarzy nie drgnął ani mięsień. – Tak, Edwardzie. Ja już nie mam odwrotu. I chcę zacząć na nowo.

– Oszalałeś.

– Najwidoczniej. Pociesz się jednak tym, że masz tutaj jedynie martwych, szalonych oraz takich jak ci! – Machnąłem dłonią w kierunku Pattersona, którzy z szaleńczym chichotem piął się na postrzępione reje z kapeluszem pełnym złotych monet. – Wiem, o co ci chodzi – szepnąłem ciszej. – Chcesz żyć w zgodzie ze sobą. Chcesz ocalić swój honor. Słusznie, Edwardzie. Słusznie, ale… umówmy się tak: wepchnij honor do kieszeni i zrób wszystko, byśmy przeżyli tę bitwę. Później ów honor wskrzesisz.

Love patrzył na mnie przez dłuższą chwilę, aż jego myśli przerwały skrzypienie rei oraz pokrzykiwania po hiszpańsku – „Santa Maria Magdalena” dobijała do naszej burty. Najmniej zapamiętali ze zbierających złoto podnosili właśnie głowy i nieruchomieli z przerażeniem. Czas nadszedł. Czekałem tylko, aż…

W oczach Edwarda naraz błysnął ogień. Płynnym ruchem podrzucił muszkiet do ramienia, obrócił się na pięcie i wystrzelił w kierunku pokładu rufowego hiszpańskiego okrętu.

Trafił wrogiego kapitana między oczy.

Zaraz potem ożyły działa Vince’a Fowlera.

*

Pamiętam, że dudniło mi w głowie, a reling rufowy, na którym kurczowo zaciskałem dłonie, wydawał mi się dziwnie obcy, wręcz nieprzyjemny. W odległości kilku kabli od zdobytej fregaty w falach zanurzał się „Mercury”, przypominający teraz żebraczkę, która sięgała po ostatnią w życiu jałmużnę. Wzdłuż poszarpanych burt liniowca miotała się garstka marynarzy, którzy nadal walczyli o monety lub właśnie wybiegli spod pokładu, przeświadczeni, że bitwa dobiegła końca i nie ma sensu się chować.

Ani myślałem po nich wracać.

– I co teraz? – spytał Vincent Fowler, obecnie pełniący obowiązki pierwszego oficera „Santa Marii Magdaleny”.

Ból głowy nasilił się i zacisnąłem powieki. Pamięć podsunęła mi obraz przerażonych hiszpańskich marynarzy, w których szeregi uderzyły wyjące kartacze, przypomniałem sobie kłęby dymu z muszkietów nacierających żołnierzy Love’a, gdy znów beznamiętnie rzucałem rozkazy, wskazywałem cele i przemieszczałem resztki przerażonych marynarzy. Ja, trzeci oficer przegniłego liniowca, młokos z mlekiem pod nosem, wielki przegrany w walce o honor i sławę.

Przegrany? Gdy haki abordażowe przyciągnęły burtę okrętu wroga, jako pierwszy przeskoczyłem na pokład. Za mną pobiegł Love z obnażoną szpadą i Fowler z ciężkim toporem, a za nimi reszta marynarzy i niedobitki piechoty morskiej. Nie myśleliśmy jednak o chwale czy sławie, o niczym nie myśleliśmy. Po prostu cięliśmy zaskoczonych Hiszpanów, strzelaliśmy im prosto w przerażone twarze, strącaliśmy ich do wody, ścigaliśmy po pomostach, rejach i dolnych pokładach, aż nagle się okazało, że już nie ma z kim walczyć.

Okazało się, że wygraliśmy.

– I co teraz? – powtórzyłem pytanie Vince’a i odwróciłem się w kierunku garstki tych, którzy przeżyli. Przez chwilę przyglądałem się osmolonym, bladym ze zmęczenia twarzom, zakrwawionym mundurom oraz założonym byle jak opatrunkom, a potem przeniosłem wzrok na dwie szalupy wypełnione ponurymi niedobitkami hiszpańskiej załogi, które powoli brały kurs na Hispaniolę. Minęła dłuższa chwila, nim w wyschniętym na wiór gardle pojawiła się kropelka śliny.

– Zdaje się, że właśnie wymówiliśmy służbę Jego Królewskiej Mości – oznajmiłem, patrząc na tonącego powoli „Mercury’ego”. – Płyniemy na Tortugę, uzupełnimy braki w załodze, a potem poszukamy jakiejś dobrej roboty.

*

Tego dnia miało miejsce jeszcze jedno ważne wydarzenie. Opuściliśmy się z Vincentem na linach, by dokładnie przyjrzeć się rufie, która najbardziej ucierpiała od ostrzału z dział świętej pamięci „Mercury’ego”. Gdy zawiśliśmy nad rzędem cudem nietkniętych okien kajuty kapitańskiej, naszym oczom ukazała się starannie wymalowana, nieco osmolona nazwa „Santa Maria Magdalena”. Pierwsze słowo zostało roztrzaskane celną kulą liniowca.

– Cholera… – mruknął Vince. – I co z tym zrobimy?

Dobrze wiedziałem, o co mu chodzi. W myśl starego jak świat marynarskiego przesądu zmiana nazwy zdobytego okrętu przynosi pecha, ale przecież żaden z nas nie miał zamiaru żeglować na fregacie z hiszpańskim mianem. Rozwiązanie przyszło mi do głowy niemalże natychmiast.

– Panie Sullivan! – zawołałem ku górze, gdzie sterczał młodziutki midszypmen z rozdziawioną gębą. – Weźmiesz pan jakąś farbę ze składu bosmańskiego i zamalujesz nazwę, a jak wyschnie, to wypiszemy pośrodku „Magdalena”. Ładne, zwięzłe i dumne, no nie? – Ostatnie słowa skierowane były już do bujającego się tuż obok Vincenta. – A przy okazji nie złamiemy tradycji.

– „Magdalena” – mlasnął pierwszy oficer i uśmiechnął się szeroko. – Podoba mi się.

– Zamalować? – Z góry dobiegł nas jęk Sullivana. – Ale jak?

Zdaje się, że właśnie tego dnia narodziło się też moje bezgraniczne wprost zaufanie do tego człowieka.

– Starannie, panie Sullivan. Starannie! – wrzasnąłem i też się uśmiechnąłem, po raz pierwszy tego dnia.

*

Inne decyzje zapadły już w zaciszu kapitańskiej kajuty, w towarzystwie Edwarda, Vincenta oraz kilku butelek malagi, które namiętnie kolekcjonował poprzedni dowódca „Magdaleny”. Ja objąłem komendę, Vincent został pierwszym oficerem, a Edward postanowił utworzyć i wyćwiczyć własny oddział piechoty morskiej, unikając przy tym, jak to określił, „pożałowania godnych błędów tradycyjnego szkolenia”. Z racji tego, że każdy z nas został wychowany w duchu tradycji i dyscypliny Royal Navy, nie przyszło nam nawet do głowy, by zabrać się do piractwa. Postanowiliśmy wstąpić na służbę któregoś z neutralnych państw kolonialnych, przykładowo Holandii lub Danii, jako okręt korsarski. Całkiem oczywiste było również to, że zachowamy zwyczaje i dyscyplinę Royal Navy, ale z angielską admiralicją nie chcieliśmy mieć nic wspólnego – każdy z nas poprzysiągł, że nigdy już nie powróci na służbę Królestwa Wielkiej Brytanii.

I wcale nie dlatego, że w Port Royal czekał na nas stryczek. To była kwestia honoru, który z wielką zawziętością postanowiliśmy wskrzesić.

Pchnięty wyrzutami sumienia, otworzyłem pokład „Magdaleny” dla wszystkich, których pokrzywdziła ludzka niegodziwość do spółki z wymiarem sprawiedliwości. Jako pierwsi dołączyli do załogi bosman Douglas O’Neil, który zdezerterował z HMS „Revenge” po tym, jak kapitan kilkakrotnie poddał go chłoście za nazbyt opieszałe wykonywanie rozkazów, oraz nawigator Jean-Pierre Millard, który spędził kilka lat we francuskim więzieniu za to, że ośmielił się zakochać w córce komendanta portu wojennego. Po nich przybyła trójka dezerterów z HMS „Ganges”, którzy zostali przymusowo wcieleni do służby: jednooki Timmy Mullholland za to, że był Irlandczykiem, Wayne Sanders, który popełnił zbrodnię łapania królików w lasach księcia Walii, oraz Filthy Smitty, który po prostu miał pecha napotkać grupę werbunkową pod tawerną, z której właśnie się wytoczył. Wkrótce do załogi trafił też wielki, dobroduszny Tom, zbieg z plantacji trzciny cukrowej, felczer James Pollock, który przyciągnął uwagę Temidy małą wytwórnią spirytusu do celów leczniczych, oraz szalony, uzależniony od prochu Holender Avgusto Zeeman, który nikomu w niczym nie zawinił, lecz po prostu chciał sobie postrzelać. Jak trafił do nas straszliwy kuk Samuel Butcher, nie pamiętam, a żałuję. Musiałem mieć kiepski dzień.

Niedługo po bitwie pod Morant Point dotarły do nas wieści, że wojna dobiegła końca, a władcy naszego globu, ukontentowani ze swoich zdobyczy, podpisali pokój w Akwizgranie. Raptownie poszerzyło nam to możliwości zatrudnienia i już w kilka tygodni później stałem się posiadaczem listu kaperskiego od hrabiego de Truese, gubernatora francuskiej kolonii Saint-Domingue, który płacił na tyle dobrze, bym zapomniał o tym, że Francuzi to świnie. Zmęczone wojną mocarstwa wycofały już floty z posiadłości kolonialnych, pozostawiając tu i ówdzie dla zasady parę starych fregat. Na plantacjach, w wielkich miastach i na szlakach handlowych panował spokój, a wyładowane dobrami konwoje jeden po drugim bez przeszkód opuszczały Antyle i żeglowały do Europy. Hiszpańska flota skarbowa opuściła zaś deltę La Platy z tak żenująco nieliczną eskortą, że Drake czy Sharpe przewracali się w grobach. Naraz Indie Zachodnie stały się oazą spokoju, zamarła również łupieżcza działalność ongiś licznych karaibskich piratów. Imiona słynnych Morrisa Blacka, Beniamina „Siedem Żyć” Bekkera czy też Hernando „Papugi” Rodrigueza coraz rzadziej szeptano z trwogą, a optymiści mawiali wręcz, że czasy piratów dobiegły końca ze śmiercią straszliwego Christophera de Lanvierre’a w bitwie pod Cabo Verde. Ja zaś chyba byłem jedynym żeglarzem w Indiach Zachodnich, którego ta wizja napawała przerażeniem.

Bo ja chciałem walczyć. Chciałem zdobywać sławę i skarby, chciałem gromić piratów, szerzyć sprawiedliwość, ratować pokrzywdzonych i mścić znieważonych. Chciałem, by nazwisko O’Connor wymawiano z szacunkiem i bojaźnią, a „Magdalenie” salutowano wystrzałami z dział. Niestety, mój pech zarządził inaczej. Zamiast odpalać salwy armatnie i skakać do abordażu, kazano mi przewozić pocztę. Eskortować transportowce. Zatrzymywać statki z kontrabandą. Patrolować bez końca wody dookoła Île de la Gonâve. Salutować Hiszpanom.

Tak, nawet salutować Hiszpanom.

Na francuskiej służbie wytrzymaliśmy rok. Aż rok. Kiedy tylko usłyszałem, że gubernator Jamajki, Oliver McDonald, wystraszony wieściami o napadzie Beniamina Bekkera na gwałt poszukuje lekkich korsarskich okrętów wojennych, natychmiast wymówiłem służbę de Truesemu i kazałem wziąć kurs na Port Royal.

W kajucie kapitańskiej rozgorzało wówczas piekło. Vincent i Edward z wściekłością próbowali mi przypomnieć, że przysięgaliśmy nigdy więcej nie służyć Anglii, a także uświadomić, że za dezercję z HMS „Mercury” grozi nam stryczek bez procesu. Mieli rację, a jakże. Nie wiem, dlaczego z taką zaciekłością broniłem swojej decyzji. Z pewnością nie kierowałem się patriotyzmem ani poczuciem obowiązku. Miałem po prostu nadzieję, że gubernator Port Royal jak za dawnych lat wykaże się pobłażliwością wobec garnących się do służby grzeszników, a przed nami otworzy się wreszcie szansa na wywalczenie sobie miejsca w historii.

Po serii zaciekłych kłótni Vince i Edward machnęli ręką i obiecali mnie wypatroszyć, jeśli szczęśliwa gwiazda zgaśnie w chwili rzucenia kotwicy w Port Royal. Na szczęście nie zgasła, a moje przewidywania (i nadzieje) okazały się słuszne. Strach przed spadkiem obrotów oraz skwapliwość, z jaką podchodziłem do kwestii podpisania umowy, wspomożone połową naszych oszczędności w przekazanej ukradkiem sakiewce, wywołały u gubernatora gwałtowny atak amnezji, dzięki czemu z naszych akt zniknęły pewne niefortunne zapiski sprzed paru lat, a kapitan William O’Connor stał się dumnym posiadaczem angielskiego listu kaperskiego.

Niestety, McDonald odszedł z tego padołu jakieś pół roku później, a wówczas mój pech się rozbudził. Niedługo później wszystko zaczęło się walić.

1. Farbowany lis

W sumie to mogłem się tego spodziewać. W końcu kapitan fregaty, który zawala pierwsze zadanie powierzone mu przez nowego gubernatora, a zaraz po powrocie potajemnie wpełza do łoża jego córki, nie powinien oczekiwać serdecznego przyjęcia. Przynajmniej ze strony tegoż ojca i gubernatora. Widok ostrza halabardy kołyszącego się niebezpiecznie blisko mojego mostka wstrząsnął mną jednakże do głębi.

– Ejże, dobry człowieku… – zagaiłem polubownie, ale żołnierz zmarszczył tylko brwi. Jego towarzysze wyglądali na równie nieprzejednanych, a wąsaty sierżant z namaszczeniem wyciągał rzemienne pęta.

– Hej, co jest grane? – odezwałem się raz jeszcze, groźniej, ujmując się pod boki. – Co to za zabawy? Czy możecie mi z łaski swojej wytłumaczyć, co…

– Rozkaz gubernatora – mruknął nieprzychylnie przywódca grupy. Ostrze halabardy nadal groźnie wskazywało na mnie.

Westchnąłem ciężko. A zatem doigrałeś się, O’Connor. Ciekawe tylko, czy zostałem zatrzymany za romans z Victorią, aferę z „Pride of Bombay” czy może dezercję z „Mercury’ego”. Och, Boże, spraw, by gubernatorowi chodziło tylko o córkę…

Kula słońca wynurzyła się znad horyzontu, a wody Port Royal Harbour zalśniły żywym złotem. Krzyk krążących nad masztami mew wzmógł się, a z fortecy Fort Charles rozległ się pojedynczy wystrzał armatni, któremu odpowiedziały działa pozostałych czterech fortów strzegących Port Royal. Zbocza Gór Błękitnych, przed chwilą jeszcze tonących w mgłach świtu, rozjarzyły się soczystą zielenią lasu tropikalnego. Za zakrętem przemknęło kilka dziewcząt o ciemnej skórze, niosących kosze pełne owoców w stronę portu. Westchnąłem raz jeszcze, żałośnie.

– Rozkaz gubernatora, tak? – Pokiwałem głową, odpinając szpadę. – Nie trzeba pęt, sierżancie. Pójdę sam.

*

Błąd leżał w założeniu.

Aż za dobrze rozumiałem konieczność zaprzyjaźnienia się z nowym gubernatorem Jamajki, słynącym z pirackiej przeszłości Henrym Morganem, dlatego też na balu, który wyprawił zaraz po zaprzysiężeniu, pojawiłem się w najlepszym mundurze galowym, niosąc w kieszeni brzęczące antidotum na dociekliwość, a w duchu powtarzając starannie ułożoną gadkę, która miała mu uświadomić wagę podtrzymania listu kaperskiego dla „Magdaleny”. Niestety do rozmowy nie doszło. Udało mi się co prawda odciągnąć gubernatora na stronę, lecz ledwie zdążyłem wymacać sakiewkę, pojawiła się Victoria. Piękno jej uśmiechu i porażająca wprost głębia dekoltu sprawiły, że wywarcie wpływu na jej ojca odłożyłem na nieokreślone później.

Tej samej nocy zbadałem natomiast wszelkie tajemnice owego dekoltu i nie tylko jego. Ogarnięty czarem Victorii, zapomniałem o bożym świecie. Moje niedawne lęki wydawały się odległe i pozbawione znaczenia. Zapomniałem, że w żywotnym interesie mnie i całej załogi jest to, by gubernator Port Royal nie postanowił przypadkiem zbadać naszej przeszłości. Nie zdobyłem się na rozmowę z nim ani następnego dnia, ani przez kolejne trzy tygodnie upojnego, starannie skrywanego romansu. Nie zdołałem tego uczynić również w dniu, gdy gubernator przypomniał sobie o dzielnych korsarzach z „Magdaleny”, machnął ręką na brak aktualnego podpisu na liście kaperskim i wyznaczył nam pierwszą misję.

Której nie omieszkaliśmy kompletnie zawalić.

Idąc w kierunku Admiralty Court, gdzie urzędował gubernator Port Royal, gorzko żałowałem, że brak mi umiejętności przewidywania.

*

Henry Morgan był potężnym, barczystym człowiekiem o ogromnych dłoniach, do których znacznie lepiej pasował topór abordażowy niż wachlarz czy pióro. Jasne loki peruki, noszonej wedle najnowszej londyńskiej mody, miast upiększać jego pobrużdżoną, ogorzałą twarz, podkreślały jedynie jej dziki charakter. Bladoniebieskie oczy otaksowały mnie gniewnie spod krzaczastych brwi, a ja poczułem się niewyraźnie, stojąc przed nim bez broni, nieogolony i potargany, w koszuli, która pamiętała lepsze czasy.

– Dzień dobry – bąknąłem, starając się, by w moim wzroku było jak najwięcej niewinności. – Panie gubernatorze, od dawna chciałem już…

Straciłem wątek i przez chwilę w komnacie panowała ciężka, złowieszcza cisza przerywana jedynie skwirem mew. Morgan przypatrywał mi się badawczo, a ja rozpaczliwie starałem się nie myśleć o tym, że jest ojcem kobiety, z którą spędzałem jedną upojną noc za drugą.

Z drugiej strony wiedziałem, że oskarżenie o romans z córką to najlepsze, co może mnie spotkać. Wywleczenie dezercji oznaczało bowiem definitywny koniec dla mnie i reszty załogi.

– Zostawcie więźnia i zaczekajcie pod drzwiami – rzucił gubernator szorstko do żołnierzy, którzy zasalutowali i wyszli. Ton jego głosu zrujnował wszelkie moje nadzieje.

– Gubernatorze, jest mi ogromnie miło…

– To naciesz się pan tym uczuciem, O’Connor – burknął Morgan. – To pański okręt?

Podszedłem do okna komnaty i aż westchnąłem z zachwytu. Z tej wysokości roztaczał się widok na niemal całe Port Royal. Nigdy dotąd miasto nie wydało mi się takie piękne – niewątpliwie przez świadomość rychłego kresu mojej kariery. Widziałem czerwone, spadziste dachy kamieniczek w kupieckiej dzielnicy Merchant Exchange, widziałem też szare kloce magazynów portowych King’s Warehouse i tradycyjne zamieszanie przy North Docks, ale nade wszystko zgrabne kadłuby okrętów na redzie i przystani.

W tym i mojej ukochanej „Magdaleny”, która kotwiczyła blisko liniowca HMS „Victorious”, okrętu flagowego jamajskiej eskadry oraz nieznanego mi, nieco mniejszego liniowca hiszpańskiego. „Mascara de Oro” – „Złota Maska” odczytałem nazwę na rufie.

Naraz zamrugałem. Na pokładzie mojego okrętu wrzała niecodzienna krzątanina, połyskiwały czerwone mundury piechoty, ktoś wypadł za burtę, ktoś wypalił z pistoletu… Przypadłem do parapetu, by przyjrzeć się dokładniej.

– Naciesz się pan tym uczuciem – powtórzył Morgan i zgarnął kilka suszonych fig z glinianej misy.

– Gubernatorze, na pokładzie mojej fregaty toczy się walka! – wykrzyknąłem ze wzburzeniem

– Pańskiej, señor? – W komnacie rozległ się nagle nowy głos, mówiący po angielsku z obcym akcentem.

Odwróciłem się błyskawicznie. W ciemnym kącie komnaty, kilka metrów za biurkiem Morgana, rozparł się szczupły jegomość w czarnym, szamerowanym srebrem kaftanie z bufiastymi rękawami. Starannie ułożone ciemne loki okalały gładką, urodziwą twarz z zadartym nosem i wąskimi, mocno zaciśniętymi ustami. Bębniące po poręczy fotela dłonie były ciężkie od pierścieni. Wyglądał na zwykłego fircyka, wymuskanego dworskiego bawidamka, ale przeczył temu wrażeniu chłód w jego przymrużonych oczach.

Teraz dopiero poczułem ostre pachnidła, których woń wisiała w komnacie, nie ustępując przed łagodnymi podmuchami bryzy. Kichnąłem.

– Wdarł żeś się pan tu jak fircyk do burdelu, O’Connor – warknął Morgan. – Zachowujże się pan jak na więźnia przystało. Nie zdążyłem panu nawet przedstawić naszego gościa. Oto señor Antonio Miguel de Gilliera z…

– Co się dzieje na „Magdalenie”? – przerwałem mu bezceremonialnie. – Aresztuje pan moją załogę? Za co? Służymy temu miastu…

– Proszę o wybaczenie, sir, lecz ten okręt nie nazywa się „Magdalena” – odezwał się ponownie de Gilliera. – Za czasów, gdy pływał na nim mój ojciec, nazywał się „Santa Maria Magdalena”, a porwany został…

– Gubernatorze, ten człowiek…

– Milczeć! – huknął Morgan. Posłusznie zamknąłem usta. – Wpadłżeś pan jak ten… jak banan w kompot. Tak, właśnie tak! – dodał, najwyraźniej rozkoszując się trafnością swojego porównania. – Jak w kompot! Kapitanie O’Connor, Francuzi ponoć znów wygrażają naszemu królowi Jerzemu i sytuacja polityczna w rejonie Morza Karaibskiego staje się nader napięta! Napięta jak… jak łuk! Słyszał pan wieści? Wielka Brytania stoi na krawędzi wojny! Z przebrzydłą Francją, O’Connor! Przebrzydłą niczym… Ach, do cholery, mniejsza z tym! Wojna się szykuje, rozumiesz pan to?

Jeden z żołnierzy zajrzał do komnaty, zaniepokojony rykiem, ale natychmiast umknął, ujrzawszy zaczerwienioną, nabrzmiałą twarz gubernatora. Marzyłem o tym, by pójść w jego ślady.

– Niewykluczone, że polityka omija tawerny i burdele, w których zwykł pan na co dzień przebywać, O’Connor, nie będę więc pogłębiał mętliku w pańskim pustym łbie! – ryczał gubernator, co rusz oblizując spryskane śliną wargi. – W żywotnym, jakże żywotnym interesie naszego króla jest utrzymanie kolonii w Indiach Zachodnich! Wszystkich kolonii i to wszelkim kosztem, O’Connor! Wszelkim!

Przez moment chciałem się wtrącić i nadmienić, że od chwili przybycia do Port Royal nie byłem ani razu w burdelu, ale w porę ugryzłem się w język. Nie chciałem ryzykować pytania, co też porabiałem zamiast tego.

– W związku z tym pragnę panu oznajmić, że jego wysokość król Wielkiej Brytanii zawarł sojusz wojskowy z jego katolicką wysokością królem Hiszpanii przeciwko Francji. Francji, która… – Morgan zazgrzytał zębami, wysilając umysł w poszukiwaniu odpowiedniej metafory. – Która jest przebrzydła! Ja zaś, jako gubernator największej brytyjskiej posiadłości w Indiach Zachodnich, czując się szczególnie zagrożony ewentualnymi atakami Francuzów, postanowiłem okazać naszym hiszpańskim przyjaciołom gest dobrej woli! A wie pan, co to takiego?

– Doprawdy, doskonała mowa, gubernatorze… – bąknął ogłuszony tyradą de Gilliera.

– Rozumie mnie pan?

Wpatrywałem się w gubernatora z rosnącym przerażeniem. Niespodziewanie oderwane z pozoru fakty – moje aresztowanie, interwencja żołnierzy na pokładzie „Magdaleny” oraz wizyta hiszpańskiego szlachcica – ułożyły się w logiczną całość.

Ugięły się pode mną kolana.

– Ale gubernatorze… Przecież mamy list kaperski! List kaperski wystawiony przez pana poprzednika! Przez gubernatora McDonalda!

– Dokładnie. – Morgan się skrzywił. – Przez mojego poprzednika. Pewnie sam też bym go podpisał, O’Connor, gdyby prowadzony przez pana konwój nie stracił statku przy Barbados. Z pańskiej cholernej winy.

W ten sposób straciłem ostatni argument.

– Mój okręt… – wyjęczałem doprawdy żałośnie.

– Szkopuł w tym, señor, że naprawdę nie pański – oznajmił Antonio de Gilliera, wstając. – Jak już zdołałem nadmienić, „Santa Maria Magdalena” ma prawowitego właściciela, którym jest mój ojciec, don Ferdinand Miguel de Gilliera. Pan i pańska banda zbirów uprowadziła jego okręt ponad rok temu w iście zdradziecki sposób…

– Zdradziecki? – otworzyłem szeroko oczy. – Straciliście go w bitwie!

– …na co mamy dziesiątki świadków naocznych, którym udało się uciec. Okręt mojego ojca uczestniczył w działaniach wojennych floty hiszpańskiej, przez co jego utrata była nie tylko ciosem dla finansów mojej rodziny, ale również wysiłku wojennego Hiszpanii.

– Nie było tak, jak pan mówi… – wymamrotałem słabym głosem. – Nikogo nie zdradziliśmy. „Magdalena”…

– Wybaczy pan, señor, ale w rodzinie wolimy nazywać go „Santa Maria”.

– Mało oryginalne – mruknął gubernator.

– Zabieracie mi mój okręt… – Klęcząc na posadzce, spojrzałem na słońce wspinające się coraz wyżej na lazurowym nieboskłonie. Nagły atak rozpaczy odebrał mi umiejętność logicznego rozumowania. – Gdybym to wiedział… Gdybym wiedział o tej całej sytuacji politycznej, gubernatorze, nigdy byście mnie już w Port Royal nie zobaczyli! Nie spotkałbym co prawda Victorii, ale… eee… ja… ha, ha, przejęzyczyłem się. Chodziło mi naturalnie o…

W głowie miałem pustkę. Gubernator zaś przez chwilę patrzył na mnie nierozumiejącym wzrokiem. Przez bardzo krótką chwilę.

– Co? – ryknął niespodziewanie z taką mocą, że na targowisku przy Bramie Zachodniej na moment wstrzymano transakcje. – Coś pan, kurwa, powiedział?

*

Lochy wyglądały obskurnie.

Najwidoczniej plotki o tym, że Morgan przebudował i wyczyścił więzienie, mają tyle wspólnego z prawdą, co te o jego awersji do Hiszpanów, pomyślałem, wspierając dłoń na zardzewiałym pręcie. W głowie jeszcze dudniło mi echo zatrzaśniętych z całej siły stalowych drzwi zamykających najniższe piętro Marshallsea Prison, przeznaczone dla więźniów politycznych i wrogów państwa, a więc na ogół puste. Na Jamajce nikt się bowiem Wielką Brytanią nie przejmował – okradano siebie nawzajem, zanim cokolwiek trafiło do skarbca Korony.

Zostałem więc uwięziony przez państwo, któremu z własnej woli postanowiłem służyć.

Rozejrzałem się i westchnąłem z rezygnacją. Wilgotną kamienną podłogę zaścielało siano, a na pryczy pod ścianą leżała zbutwiała derka. Obok łóżka stało wiadro, ale, wnioskując po zapachu, poprzedni bywalcy celi nie korzystali tylko z niego. Stadko wychudłych szczurów o mokrej, pozlepianej sierści kłębiło się już u moich stóp.

– Wspaniale, po prostu wspaniale! – parsknąłem z wściekłością, odkopując popiskujące gryzonie.

– I ty to mówisz, Billy?

Znieruchomiałem. Głos dobiegał z przeciwległej celi, jak dotąd skrytej w półmroku. W świetle padającym z wąskiego okienka tuż pod sufitem dostrzegłem szczupłą postać podchodzącą do krat.

– Edward? – wyjąkałem z niedowierzaniem.

– Tak, to ja, choć gdybym był tobą, też bym siebie nie poznał – mruknął człowiek przy kratach i z obrzydzeniem otrzepał powalaną błotem kurtkę oficera piechoty morskiej.

Gdyby nie głos, zapewne rzeczywiście bym go nie poznał. Edward Love, dowódca piechoty morskiej „Magdaleny”, był bowiem uosobieniem szyku i elegancji, a stan jego munduru przyprawiał o ataki zawiści nawet najbardziej fanatycznych pedantów. Tymczasem teraz jedyną pamiątką po wytworności Edwarda były starannie przycięte bokobrody. Ciemne, zazwyczaj związane w harcap włosy miał zmierzwione, mundur podarty w kilku miejscach, a bielutkie na ogół bryczesy pokrywały plamy błota i krwi. Jak żyję, nigdy nie sądziłem, że Edward jest w stanie przeobrazić się w sapiące, rozczochrane i brudne monstrum w łachmanach.

– Billy, czy byłbyś łaskaw mi wytłumaczyć, co tu się dzieje? – W głosie Edwarda pojawiła się rzadka nutka rozdrażnienia, rezerwowana zazwyczaj na sytuacje, gdy któryś z żołnierzy zapomniał o wypucowaniu guzików. – Jestem oficerem Królewskiego Korpusu Piechoty Morskiej i nie życzę sobie, by traktowano mnie jak…

– Edwardzie, ciszej…

– Nie, Billy, nie będę cicho! Ci grubianie przerwali mi pojedynek, zabrali moją szpadę, podarli mundur, a na dodatek ośmielili się okładać mnie kułakami! Wtrącili mnie tu bez żadnego wytłumaczenia! Czuję się poniżony i brudny! Brudny! – Ostatnie słowo niemalże wykrzyczał.

– Naprawdę nic nie powiedzieli? Nie mówili, dlaczego cię aresztują i wloką do lochu? Nie usłyszałeś żadnego „rozkaz gubernatora”?

– Możliwe. – Love się zastanowił. – Nie przysłuchiwałem się zbytnio. Widzisz, gdy udziela się komuś nagany, trudno go przy tym jednocześnie słuchać.

– Obrugałeś żołnierzy Morgana?

– Billy, mój drogi, oni przerwali pojedynek! Dżentelmen pewnych rzeczy nie puszcza płazem.

– A skoro już o płazach mówisz… Pewnie znów fechtowałeś się z tym zaspanym żabożercą?

– Z chevalier du Vigny! – odpalił urażony Edward. – Wypraszam sobie obrażanie mojego oponenta! W przeciwieństwie do większości Francuzów ten człowiek wie, na czym polega szermierka, dlatego też zawsze, gdy nazywasz go zaspanym żabojadem, czynisz afront mnie oraz… Boże, o czym ja gadam? – wrzasnął niespodziewanie.

Aż drgnąłem. Jak dotąd widziałem krzyczącego Love’a tylko raz – gdy jego chiński służący wylał herbatę na świeżo uprasowaną koszulę.

– Powiedz mi, Billy, o co w tym chodzi? – Love z furią zacisnął szczupłe, delikatne palce na prętach kraty. – Czyżby od czasu naszej ostatniej wizyty w Port Royal zakazano pojedynków? Billy, ja pojedynkuję się z du Vigny od chwili, gdy dostaliśmy list kaperski od McDonalda! Co my, do cholery, robimy w lochu?

Było naprawdę niedobrze. Edward nie dość, że krzyczał, to jeszcze przeklinał.

– Tu nie chodzi o twój pojedynek, Edwardzie, a o coś znacznie poważniejszego. Pozostaje mieć nadzieję, że to wszystko to zły sen – powiedziałem najbardziej pocieszającym tonem, na jaki mogłem się zdobyć.

*

Jakąś minutę później okazało się, że ów zły sen to właściwie koszmar. Stalowe wrota z hukiem uderzyły o ścianę i do środka wpadł wrzeszczący, przeklinający i posapujący tłum żołnierzy, którego epicentrum stanowił pierwszy oficer „Magdaleny”. Wszystko wskazywało na to, że ludzie gubernatora starają się wtłoczyć go do jednej z pustych cel, lecz pomimo przytłaczającej przewagi liczebnej szło im niesporo. Dziko ryczący Fowler, wyższy o pół głowy od najroślejszego z żołnierzy, stawiał zacięty opór do chwili, gdy któryś z żołnierzy podciął mu nogi. Vince padł, a wtedy pochwycono go za ramiona i nogi, ciśnięto do wnętrza celi i zatrzaśnięto kratę.

– Witamy, panie Fowler – odezwał się Love, który przyglądał się starciu jak przeraźliwie nudnemu przedstawieniu w teatrze. – Dostarczył nam pan doprawdy przedniego widowiska.

– Na litość boską, Edwardzie… – Pochłonięty dramaturgią walki, zastygłem z kubłem nieczystości w dłoniach. – Następnym razem zejdź mi z linii strzału! Zamierzałem chlusnąć w ten motłoch tym, na co zasługuje, ale za nic w świecie nie chciałbym pogłębiać twojej depresji dodatkową porcją brudu.

– O tym, że ja byłem częścią owego motłochu, najwyraźniej zapomniałeś, Billy. – Vincent wyprostował się i zacisnął ogromne dłonie na kratach. – Edwardzie, dziękuję z całego serca, bo dzięki tobie uniknąłem sekretnej broni kapitana Williama O’Connora.

– Cała przyjemność po mojej stronie.

Vincent splunął krwią i spojrzał na mnie, przekrzywiając głowę. W przeciwieństwie do Edwarda należał do tego typu ludzi, którzy im są brudniejsi i bardziej potargani, tym większą budzą grozę. Ongiś biała koszula z żabotem rozchyliła się, ukazując szeroką, owłosioną klatkę piersiową. Przekrwione brązowe oczy błyskały w mroku niczym ślepia drapieżnika, a mięśnie ramion napinały się raz za razem, jak gdyby Vince sprawdzał wytrzymałość krat. Krótkie, kruczoczarne włosy miał dziko zmierzwione, a w ogorzałej, dość przystojnej twarzy kryła się niewysłowiona groźba. W półmroku celi jego barczysta postać wydawała się jeszcze potężniejsza niż w blasku słońca.

Zrobiło mi się trochę głupio i odstawiłem wiadro.

– Co cię tu sprowadza, Vince?

– Około tuzina umundurowanych chudzielców.

– Och, mnie również! – ucieszył się Love.

– Tuzin? – Fowler zmierzył spojrzeniem jego szczupłą postać. – Naturalnie, Edwardzie. Tuzin. Aż dziwne, że poradzili sobie bez wsparcia artyleryjskiego z fortecy.

– Kpiny na bok, Vince – przerwałem. – Wiesz, czemu cię aresztowano?

– Domyślam się. – Roztarł krew w kąciku ust. – Te pajace w czerwonych mundurach opadły mnie, gdy zszedłem na nadbrzeże amunicyjne, by odnaleźć Rogersa i dogadać się w sprawie wymiany lawet. „Rozkaz gubernatora!”, gdaczą jeden przez drugiego. No to się rozsierdziłem i… ech, nieważne. Zdajecie sobie sprawę, co to wszystko oznacza?

Wściekły wzrok Vincenta smagał niczym bat. Przypomniałem sobie zażarte kłótnie, w których przyjaciele próbowali mi wyperswadować powrót do Port Royal, i zapragnąłem cofnąć się w głąb celi.

– Myślisz pewnie o naszej dezercji, tak? – spytałem głucho. – O tym, że zawiśniemy, gdy tylko Morgan połączy nasze nazwiska z zatonięciem „Mercury’ego”?

Ciężkie milczenie starczyło za odpowiedź.

– Otóż mylisz się. Miałem wielką nadzieję, że Morgan kazał mnie aresztować, gdyż podejrzewa mnie o schadzki z Victorią, ale…

– Billy, chyba żartujesz! – W półmroku lochu widziałem, jak twarz porucznika Love’a gwałtownie blednie. – Ty naprawdę z tą… Nie, ja miałem nadzieję, że to tylko plotki, gdyż… Och!

Zmełłem przekleństwo i wywróciłem oczami, bo doskonale wiedziałem, do czego zmierza. Od oficerów jednego z eskortowanych statków Kompanii Zachodnioindyjskiej, których zaprosiliśmy na obiad, poznaliśmy najnowsze plotki z Londynu. Mocno wstawieni porucznicy z „Pride of Bombay” opowiedzieli, że Morgan wystarał się o gubernatorstwo Jamajki głównie po to, by wyciągnąć Victorię z wyższych sfer Londynu, gdyż zasłynęła z chęci obdarzania wdziękami każdego jak leci. Udałem, że mnie to nie obeszło, ale hołdujący wyobrażeniom czystej miłości Edward zapamiętał te słowa doskonale i przez kilka następnych dni grzmiał na występność kobiecej natury. Nie powiedziałem mu co prawda o romansie z Victorią, ale chyba coś przeczuwał, gdyż bez ustanku w mojej obecności uderzał w kaznodziejski ton.

– Żeby tylko o to chodziło – sapnąłem, machając ręką. – Prawdziwym powodem było coś innego…

Krótko opowiedziałem przyjaciołom o spotkaniu z gubernatorem i tajemniczym hiszpańskim szlachcicem Antonio Miguelem de Gilliera, który rościł sobie prawa do „Magdaleny”. Vincent i Edward słuchali w ponurym milczeniu, kręcąc tylko głowami z niedowierzaniem. Wiedziałem, co czują. Fregata była dla nas wszystkim – domem, skarbem i bronią. Niejednokrotnie ratowała nam życie i honor.

– Jest w tym wszystkim coś pozytywnego – zakończyłem ponuro. – Mimo aluzji do bezprawnego zdobycia „Magdaleny” Morgan nawet nie wspomniał o dezercji i stryczku.

– Może wydaje mu się to oczywiste – odezwał się w końcu Vincent. – Morgan nie będzie pobłażał partaczom, Billy. Zapewne przełknąłby jeszcze to, że przed wypłynięciem z Port Royal bosman O’Neil z chłopakami spuścił lanie ludziom z „Victoriousa”, ale tego, że prowadzony przez nas konwój wszedł na rafę przy Barbados, płazem nie puści!

– Przecież to nie była moja wina! – Zatrząsłem się z wściekłości. – Była mgła, nawigator Millard obraził się na cały świat i schował pod pokładem, a wachtę pełnił Sullivan, któremu popieprzyła się pozycja!

– Tak czy owak, „Pride of Bombay” z ładunkiem kawy i koszenili leży na dnie. Kompania Zachodnioindyjska dostanie kurwicy.

– A ty na domiar złego sypiasz z tą wywłoką – dorzucił Love i poczerwieniał, ewidentnie nienawykły do posługiwania się takimi słowami.

– O co wam chodzi, do jasnej cholery! – syknąłem, mierząc obu wściekłym spojrzeniem.

– O to, że nabroiliśmy wystarczająco, by gubernator obwiesił nas jeszcze dzisiaj – powiedział Vincent. – Nawet bez dezercji. Na jego miejscu też bym poświęcił takich jak my, jeśli korzyścią byłby sojusz z Hiszpanami!

– Przyjaciele, przecież nie może być aż tak źle – jęknąłem bezsilnie. – To jakieś nieporozumienie. Cierpliwości. Zobaczycie, zaraz ktoś przyjdzie i wyjaśni…

Stalowe drzwi do lochu huknęły w tej samej chwili, wpuszczając do środka krąg światła z pochodni trzymanej przez postawnego, wąsatego sierżanta. Tego samego, który szykował dziś rano na mnie pęta.

– Tędy, panienko – wymamrotał z niskim ukłonem.

– Dziękuję, sierżancie MacGreg – rozległ się dźwięczny głos i w kręgu światła pojawił się drobny, kształtny cień kobiecej postaci, która ujęła rąbek sukni i ostrożnie rozpoczęła schodzenie w dół.

– Dobry Boże… – jęknął oszołomiony Fowler.

Schodząca kobieta miała okrągłą, urodziwą twarz, lekko zadarty nosek i pełne usta, jakby stworzone do całowania. Ciemne loki opadały na jej odkryte ramiona oraz głęboki dekolt odsłaniający najpiękniejszy biust, jaki Fowler, bądź co bądź wybitny znawca tematu, kiedykolwiek widział. Ja zresztą też, ale poczułem tylko paniczny lęk. W przeciwieństwie do Vince’a dostrzegłem bowiem furię, z jaką przybyła zaciskała drobne dłonie na rączce parasolki.

– O’Connor! – Wrzask Victorii wprawił kraty w drżenie. – Ty cuchnący, tchórzem podszyty łajdaku! Wyłaź z tej nory! Pokaż parszywą gębę, a jak ci w nią…

– Oj, panienko… – Fowler uśmiechnął się od ucha do ucha. – Takie grube słowa w ustach tak pięknych…

Parasolka uderzyła w zardzewiały pręt tuż obok jego twarzy, krzesząc iskry. Fowler odskoczył, przerażony.

– Vicky, najdroższa… – wymamrotałem nieśmiało. – Padliśmy ofiarą…

– My padliśmy? My? – Victoria wrzeszczała tak, że szczury, piszcząc ze strachu, tłoczyły się przy szczelinach w podłodze. – Ty zawszony parszywcze! Marynarzu od siedmiu boleści! Jak śmiałeś! Jak śmiałeś powiedzieć papie, że…

Niespodziewanie jej głos załamał się, a modre oczy wypełniły się łzami. Parasolka, jeszcze przed chwilą wymierzona w celę Fowlera, opadła bezsilnie ku ziemi. Piersią dziewczyny wstrząsnął szloch.

– Vicky, to nie tak! – Tknięty nagłym impulsem, przypadłem do krat i wyciągnąłem ku niej rękę. – Pozwól mi to wszystko wytłumaczyć! Mój okręt…

Zawsze byłem głupcem.

Wydarzenia pomknęły jak salwa z burty. Parasolka Victorii odbiła moją rękę. Krzyknąłem, lecz nim zdołałem odskoczyć, dłonie dziewczyny zacisnęły się na połach mojej kurtki. Szarpnęła z ogromną siłą, wbijając moją twarz między dwa zardzewiałe pręty.

– Ty zafajdany kutafonie! – wrzeszczała. – Wiesz, skąd wracam? Otóż papa wezwał mnie właśnie do swojego gabinetu, bym skomentowała pewne plotki na swój temat. Jak śmiałeś wypaplać przed nim, że niby ja… córka gubernatora Port Royal… mam romans z takim obszczyportkiem jak ty? Ja z tobą! Nigdy! Nigdy!

– No właśnie – sapnął nieco uspokojony Love. – A ja naprawdę uwierzyłem, Billy, że ty z tą kobietą…

Parasolka z hukiem przecięła powietrze niebezpiecznie blisko twarzy Edwarda, który przezornie cofnął się o krok. Victoria podjęła osłabiony na moment chwyt.

– Ale przecież ja i ty… – zacząłem, ona jednak nie zamierzała oddać mi inicjatywy.

– Odszczekasz wszystko przed papą albo obiecuję ci, Williamie O’Connor, że nie sprawisz już nigdy żadnej kobiecie przyjemności, jakkolwiek wątpliwej!

– Victorio, tak wiele nas łączy!

– Nic nas nie łączy! – Była purpurowa ze złości. – Uważasz te kilka całusów i towarzyszące im obłapianie za cokolwiek, co zasługiwałoby na określenie „wiele”? Nic mnie z tobą nie wiąże! Nic!

– A więc jednak! – jęknął Love, znów zdruzgotany. – Billy, ty z nią się obłapiałeś…

– Milczeć! – krzyknęła, po czym wciągnęła głęboko powietrze, szykując się do kolejnej tyrady. Wtedy drzwi do lochu znów zgrzytnęły. Victoria obejrzała się, rozluźniając palce, a ja wciągnąłem w nozdrza znajomą, drażniącą woń. Kichnąłem, a zaalarmowana kobieta na nowo szarpnęła mnie za poły munduru. Za jej plecami pojawił się mój stary znajomy, sierżant MacGreg, w asyście weteranów aresztowania porucznika Fowlera. Wąsacz, zaznajomiony już z możliwościami wokalnymi gubernatorskiej córki, nie kwapił się jednak do szybkiej interwencji. Zaczynało mi brakować tchu.

– Czego? – warknęła Victoria. – Skradacie się pod drzwi i podsłuchujecie, tak? Kolejni tchórzem podszyci bohaterowie od siedmiu boleści…

– Ależ panienko, my nie podsłuchujemy… Naprawdę. – Sierżant zamrugał niewinnie. – Po co podsłuchiwać, skoro nawet w przystani panienkę… eee… No, rozkaz gubernatora.

Sapnął ciężko, pokręcił głową i sięgnął po pęk kluczy u pasa.

– Jaki rozkaz gubernatora? – Victoria puściła mój mundur i odwróciła się do sierżanta, lecz MacGreg odsunął ją bezceremonialnie i włożył klucz do dziurki. Wziąłem głęboki wdech i wyprostowałem się dumnie, rozmasowując policzki, na których odgniotły się pręty.

– Kapitanie O’Connor – zaczął sierżant – pan i pańscy oficerowie pójdą ze mną na nadbrzeże. Załoga „Magdaleny” zbuntowała się, ostrzelała szalupę z żołnierzami i nie chce dobrowolnie zejść na ląd, a ten pierdo… eee… nasz zacny hiszpański gość sprzeciwia się zbombardowaniu okrętu. Ma pan godzinę, by nakłonić załogę do zejścia na ląd. Rozkaz gubernatora.

Przy ostatnich słowach sierżant spojrzał mi w oczy, jakby szukając w nich zrozumienia, po czym wepchnął sobie do ucha palec i potrząsnął.

– To był dość wyraźny rozkaz – dodał.

– Rozumiem, sierżancie – westchnąłem z udawanym współczuciem. – To u nich rodzinne. Ma pan moje słowo honoru, że…

– Słowo honoru? – zdumiał się żołnierz, otwierając celę. – Pan gubernator kazał mi zastrzelić was jak hieny, gdy wykona pan pierwszy podejrzany ruch. A moi ludzie to dobrzy strzelcy, kapitanie O’Connor. Innymi słowy, niech się pan lepiej postara.

– A co ja będę z tego miał? – Byłem pewien, że w moich oczach zalśniła stal. – Co będę miał z tego, że nakłonię załogę do poddania się?

– Nie wiem. – Sierżant wydął wargi. – I prawdę powiedziawszy, gówno mnie to obchodzi. Idziesz pan czy uznać pański ruch za podejrzany?

– Niestety, sierżancie, jeśli liczy pan na okazję, by O’Connora ustrzelić, srodze się pan zawiedzie – parsknęła Victoria. – To bowiem tchórz i szubrawiec niegodny uwagi nie tylko mojej, ale i każdej szanującej się kobiety.

I ruszyła ku wyjściu, zadzierając dumnie głowę. Jej mimowolnie wypięty biust torował jej drogę wśród oszołomionych żołnierzy niczym galion wśród fal.

– Billy, nie mogę w to uwierzyć… – stęknął wyprowadzany z celi Love, gdy stanął ze mną ramię w ramię. – Ty naprawdę…

– Tak, Edwardzie. Ja naprawdę – bąknąłem, potrząsając głową. – Ale przysięgam na honor, że nie tknąłbym tej kobiety, gdybym wiedział, że jej głos jest w stanie wybić dziurę w murze. I jest jeszcze coś – dorzuciłem po chwili szeptem, gdy uwaga żołnierzy skupiła się na celi porucznika Fowlera, z namaszczeniem otwieranej przez wąsatego sierżanta. Pomni nieprzyjemnych doświadczeń, ludzie MacGrega jak jeden wymierzyli w Fowlera karabiny.

– Co takiego? – Love spoglądał na mnie z obrzydzeniem.

– Gdy chwyciła mnie za kołnierz – szeptałem – poczułem obcą woń. Poza pachnidłami, tymi, co zawsze, było coś jeszcze. Taki ostry zapach… Poczułem go od de Gilliery, tego hiszpańskiego skórkojada…

– Wielkie nieba, Billy! – Edward wyglądał, jakby miał zaraz zemdleć. – A nie wierzyłeś w słowa oficerów z „Pride of Bombay”! Przecież to ladacznica i…

– Powoli, powoli – dokończyłem, próbując stłumić nagły, bardzo dotkliwy ból w sercu. – Może tak, ale nie wyciągaj pochopnych wniosków. Wyjdźmy najpierw z tej nory, a ja wypróbuję pewien pomysł…

*

Fregata jak zwykle prezentowała się wspaniale. Jej wysoka burta pomalowana w czarno-żółtą kratę unosiła się dumnie nad mieniącą się w blasku słońca taflą wody, a szereg zamkniętych furt działowych krył milczące wyzwanie dla prażonego upałem miasta. Holowany przez szalupę dziób obracał się wolno ku morzu, wyzywająco mierząc bukszprytem w kolejne zabudowania Port Royal. Już straciłem z oczu galion przedstawiający długowłosą, odzianą w powłóczystą szatę kobietę z rozrzuconymi ramionami, a zamigotały złocenia rzeźby rufowej. Ujrzałem szerokie okna kajuty kapitańskiej oraz mój ulubiony balkonik, na którym zwykłem popijać malagę i podziwiać krasę zachodzącego słońca.

Cokolwiek by powiedzieć o Hiszpanach i ich wielokrotnie krytykowanym przemyśle szkutniczym, niemłoda już „Magdalena” była nadal udanym okrętem. Dobrze żeglowała zarówno fordewindem, jak i bejdewindem, a przy wietrze z baksztagu robiła nawet dwanaście do trzynastu węzłów. Dolny pokład krył trzydzieści dwie armaty dwudziestoczterofuntowe, które uzupełniały cztery dziewięciofuntowe pościgówki na dziobie i rufie oraz kilkanaście falkonetów. Choć po Karaibach żeglowały okręty znacznie nowsze, a także o wiele cięższe i lepiej uzbrojone, „Magdalena” dzięki zwrotności i szybkości nie musiała obawiać się nikogo ani niczego.

Moja ukochana fregata, pomyślałem, patrząc na marsle opadające na foku i grocie. Moje oczy wilgotniały. Niedościgniona, uwielbiona, najwspanialsza…

– Hej! – Oprzytomniałem nagle, zatrzymując się w pół kroku. Idący za mną Edward i Vincent o mało na mnie nie wpadli. – Przecież „Magdalena” wypływa na otwarte morze! Kto dał rozkaz…?! Vincencie, widzisz to?

– Załoga nam się zbuntowała? – wykrztusił Fowler, równie zaskoczony jak ja.

Holująca dziób szalupa zawracała, by przybić do burty. Okręt przechodził właśnie obok zakotwiczonego przy forcie ogromnego „Victoriousa” i stojącego tuż przy nim hiszpańskiego liniowca, którym przybył de Gilliera. Nawet z tej odległości usłyszałem gwizdki bosmańskie, które zagnały kolejne grupy marynarzy na reje.

Odgłos wystrzału armatniego brutalnie zburzył sielankę. Południowa ściana Fort James skryła się na moment w obłokach dymu, a przy bakburcie „Magdaleny” wykwitł wysoki słup wody.

– O’Connor! – rozległ się znajomy ryk.

Rozwścieczony Morgan parł w naszym kierunku, roztrącając kordon żołnierzy i tłumek gapiów na nadbrzeżu, a za nim kuśtykał zaczerwieniony de Gilliera. Przez chwilę miałem wrażenie, że Hiszpanowi towarzyszy mężczyzna o ostrej twarzy i długich, czarnych włosach, które wypływały spod kapelusza, ale gdy spojrzałem nań ponownie, już go nie było. Nim zdołałem się rozejrzeć, z wściekłością naskoczył na mnie gubernator.

– O’Connor, ci pańscy bandyci… – wysapał, mierząc mnie złowrogim spojrzeniem. – Pańska załoga odmówiła… odmówiła zejścia na ląd! Ma pan dwa wyjścia, drogi panie! Albo namówi ich pan, by zeszli, albo każę rozwalić tę zbuntowaną krypę!

Jakby na potwierdzenie tych słów kolejne działo ryknęło ogniem, lecz tym razem kula przeleciała wśród takielunku i plusnęła w wodę w bezpiecznej odległości od okrętu. Załoga „Magdaleny”, zajęta wciąganiem szalupy na żurawiki, przypadła na chwilę do pokładu.

– Ten okręt jest nam potrzebny – wycharczał de Gilliera. Jego hiszpański akcent brzmiał jeszcze wyraźniej. – Rozumie to pan, O’Connor?

– Nie. Tego akurat nie rozumiem – powiedziałem wolno, obrzucając Hiszpana chłodnym spojrzeniem.

Zerknąłem też na Morgana. Dłoń gubernatora ocierająca spocone czoło batystową chustką nagle znieruchomiała, a sam gubernator spojrzał bacznie na swojego gościa.

– Nie musi pan niczego rozumieć. – De Gilliera zacisnął zęby. – Proszę wykonać rozkaz swojego zwierzchnika, a przysięgam, że…

– Coś pan mi tu za dużo gadasz. – Gubernator Morgan wciągnął głęboko powietrze, przez co jego zwalista postać jeszcze urosła. – Gadasz pan jak najedzony. Najęty, się znaczy. A pan, O’Connor, za długo myślisz. O wiele za długo.

Ryknęło kolejne działo twierdzy. Kula odbiła się od wody kilkanaście metrów od burty i przemknęła nad pokładem.

– Vincent, zatrzymaj tych durniów! – syknąłem nerwowo.

Porucznik Fowler porwał tubę głosową z rąk stojącego za jego plecami żołnierza i nabrał głęboko tchu. Nauczony doświadczeniem, zacisnąłem powieki. Stojący obok Love uczynił to samo.

– Ahoj, „Magdalena”! – ryknął Vincent ze wszystkich sił.

Ostrożnie otworzyłem oczy. Ogłuszeni żołnierze łapczywie wciągali powietrze. Idealnie brytyjska, końska szczęka Morgana opadła o kilka centymetrów i zwisła nieruchomo, a de Gilliera wyglądał, jakby tuż przy nim eksplodowała beczka prochu.

Tymczasem krzątanina na fregacie natychmiast zamarła, a przy relingu rufowym wyrosła niedźwiedziowata postać bosmana O’Neila.

– Ahoj, poruczniku! – Okrzyk bosmana był równie potężny, co wyczyn Fowlera, z tym że O’Neil nie używał tuby.

– Kotwica w dół! – wyryczał Fowler. – Fokmarsel na wiatr! Idziemy do was!

– No, sierżancie. – Love położył dłoń na ramieniu MacGrega. – Do szalupy. Miał pan czekać na nasz podejrzany ruch, pamięta pan? No, proszę. Niechże doprowadzi pan kilku swoich ludzi do stanu używalności i płyniemy.

– Blmpshmtmsowdslad – powiedział sierżant, potrząsając głową. – Dhtlupsowkal. – Dodał po chwili.

*

Kwadrans później płynęliśmy już w kierunku fregaty. Stanąłem na dziobie szalupy, Love przysiadł na burcie obok mnie, a Fowler, mimo protestów wąsatego sierżanta, ujął rumpel. Wciąż lekko oszołomiony MacGreg nie spuszczał z nas oczu, podobnie jak sześciu jego ludzi czuwających z bronią gotową do strzału. Pozostali mozolili się przy wiosłach, a że dzień był upalny, na ich twarzach perlił się pot. Wszyscy milczeliśmy, a ciszę zakłócało jedynie skrzypienie wioseł w dulkach i cichy plusk fal omywających burty.

Słowa były zbędne. Moje oczy skrzyły się już dziko i starczyło mi przelotne spojrzenie na Fowlera i Love’a, bym wiedział, że to zauważyli. Byliśmy gotowi.

Z każdym pociągnięciem wioseł „Magdalena” rosła w oczach. Dostrzegałem już chudziutką postać porucznika Sullivana, który przyglądał nam się przez lunetę, ogromnego O’Neila, który popędzał gromadę majtków na dziób, i sierżanta Kenta, podoficera naszego oddziałku piechoty morskiej, naradzającego się ze swoimi ludźmi. Na okręcie panował złowieszczy bezruch, a marynarze tłoczyli się przy burtach, przypatrując się w milczeniu naszej łodzi. Ja jednak wiedziałem, że ów bezruch jest pozorny.

Oto na grotmarsie błysnął skrawek czerwonego munduru strzelca piechoty morskiej, a słońce przejrzało się w wypolerowanej lufie muszkietu. Za plecami gapiów na pokład dziobowy przemknęła skulona grupka strzelców, a jedna z furt działowych odchyliła się na moment, ukazując twarz zaciekawionego kanoniera. O’Neil jakoś nie kwapił się do odejścia od kabestanu, a ludzie na rejach i salingach, choć sprawiali wrażenie jedynie ciekawskich obiboków, mogli w każdej chwili zrzucić nowe żagle. „Magdalena” przypominała drapieżnika, który udaje powolnego i uśpionego, by jak najdłużej mylić ofiarę, nim się na nią rzuci.

Uśmiechnąłem się szeroko. Napięcie, które odczuwałem, zamieniło się w lekkie rozbawienie.

– Sierżancie? – rzuciłem do MacGrega.

– Właśnie, panie O’Connor. – Sierżant otarł czoło z potu. – Słusznie. Już miałem panu mówić, że bliżej nie podpłyniemy. Stąd świetnie pana usłyszą.

Mój uśmiech stał się jeszcze szerszy. Gospodarskim gestem wskazałem okręt kołyszący się lekko na falach i oznajmiłem z kurtuazją:

– Drogi sierżancie, chciałbym panu przedstawić fregatę „Magdalena”. Okręt obsadzony przez najdzikszą bandę pijaków, przemytników, złodziei, rzezimieszków i innych Francuzów, jaka kiedykolwiek pływała po Morzu Karaibskim. Osobiście przed nimi opuściłem trap i ręczę słowem honoru, że dusze większości z nich są czarniejsze od smoły uszczelniającej deski poszycia. Wszystkie ich grzechy, występki i zboczenia równoważy jednak absolutna lojalność wobec dowódcy. Czyli mnie. Jestem zmuszony zatem poinformować pana, że znajduje się pan na muszkach przynajmniej kilku muszkietów, a bliżej nieokreślona liczba diabłów w ludzkiej skórze tylko marzy, by wyskoczyć za burtę, podpłynąć tu, odgryźć panu jajca i napchać nimi armatę, zanim do niej pana przywiążą.

W trakcie mojego wywodu twarz sierżanta na przemian bladła i czerwieniała. Zapewne i on dostrzegł już strzelców wyborowych na marsach i kilka płacht niedbale maskujących falkonety na burtach. Na swoje nieszczęście był jednak dzielnym człowiekiem.

– Wolne żarty, kapitanie. – Parsknął nerwowym śmiechem. – Skoro są tacy lojalni wobec pana, z pewnością nie otworzą ognia! Nie ośmielą się przecież zranić człowieka, któremu zawdzięczają wyciągnięcie z piekielnych czeluści.

– Ależ ośmielą się – zarechotał za moimi plecami Fowler. – A czemużby nie? Od trzech miesięcy zalegasz pan z żołdem, kapitanie!

Był diablo przekonujący. Do tego stopnia, że poczułem, jak włos jeży mi się na głowie.

– Nie strzelą – powiedziałem, odwracając się ku niemu. – Nie ośmielą się.

– Billy, połowa z tych ludzi uciekła spod stryczka. Oni naprawdę nie mają nic do stracenia, a przed śmiercią mogliby się przynajmniej zabawić, strzelając do swojego dowódcy i paru zabłąkanych homarów – syczał Fowler, aż ciarki wędrowały mi po plecach.

Sierżant bladł i czerwieniał z prędkością, która mogła wprawić kameleona w zawiść.

– Ja bym strzelił – powiedział Love głosem tak obojętnym, jakby rozprawiał o malarstwie.

– Zamknijcie się! – ryknąłem, udając lęk. – A pan, sierżancie, ma tylko jedno rozwiązanie. Poproszę pański pistolet.

Naraz z hukiem opadła furta działowa, a z czeluści dolnego pokładu wychynęła paszcza osiemnastofuntówki. Sierżant trzęsącymi się dłońmi podał mi broń.

Chwilę później szalupa uderzyła o burtę fregaty, a z góry spuszczono drabinkę sznurową.

Gdy tylko wspiąłem się na pokład, natychmiast otoczył mnie krąg szczerych i roześmianych gęb pijaków, morderców, złodziei, przemytników i Francuzów o najczarniejszych duszach. Na milczącym dotąd pokładzie fregaty buchnęła wrzawa – każdy, od pomocnika cieśli po drugiego oficera Richarda Sullivana, przepychał się, by uścisnąć mi dłoń i wyrazić radość ze spotkania. Buldog Edwarda o dźwięcznym imieniu Winston, którego życie składało się ze spania, żarcia i gwałcenia nóg ludzi, zwierząt i stołów, skakał i szczekał jak oszalały, a obie pokładowe papugi, Pruchło oraz Barachło, skrzeczały do rymu i tłukły skrzydłami. Rozbrojeni przez Vincenta żołnierze przyglądali się temu z ponurymi minami.

– Cisza! – ryknąłem ile sił w płucach, a tłum pijaków, morderców, złodziei, rzezimieszków i Francuzów posłusznie umilkł. – Panie Sullivan, proszę przygotować szalupy do przeciągnięcia okrętu na keję prowiantową, a potem wywiesić sygnał „negocjacje w toku”! Poruczniku Love, niechże pańscy ludzie mają oko na naszych gości! Panie Fowler, panie O’Neil, proszę za mną do kajuty kapitańskiej. Aha, wezwijcie też cieślę Sancheza.

Wydawszy rozkazy, ruszyłem w kierunku kajuty. Z chwilą gdy znowu znalazłem się na pokładzie, serce zaczęło mi bić żywiej, głos nabrał mocy, a myśli szybkości. Znów wiedziałem, kim jestem, co robię i czego się ode mnie oczekuje.

Żołnierz piechoty morskiej stojący na warcie przy drzwiach mojej kajuty wyprężył się na baczność i z trzaskiem zaprezentował broń. Choć Love swego czasu zabronił im uśmiechania się, strojenia min, a nawet tików nerwowych, ten nie opanował się i wyszczerzył zęby na powitanie. Udałem, że powściągam uśmiech, i przekroczyłem próg.

Tak, to było moje królestwo, jedyne miejsce odosobnienia na niemiłosiernie zatłoczonych pokładach okrętu. Promienie słońca wpadały do środka przez ogromne rufowe okna i przesuwały się po ścianach wraz z lekkim kołysaniem okrętu. Świetlne zajączki pełgały po półkach z kilkoma książkami i dziennikiem pokładowym, po stojaku z mapami, poręczach fotela i ogromnym mahoniowym biurku, rozbłyskując za każdym razem, gdy napotykały na swojej drodze kałamarz lub karafkę malagi. Naraz poczułem chłodny lęk, że ten wspaniały, magiczny azyl miałby mi zostać zabrany. Zacisnąłem pięści.

Za plecami usłyszałem ciche kaszlnięcie Fowlera. Odwróciłem się wolno, bardzo wolno. W niskim pomieszczeniu potężny Vincent wydawał się jeszcze większy, a stojący obok O’Neil był wprost gigantem. Łysiejąca czaszka bosmana niemalże dotykała sufitu, a pięść, którą dotknął czoła w salucie, była wielka niczym górski otoczak. Gęste, krzaczaste brwi zeszły się na wąskim czole, tworząc głęboką bruzdę i nadając jego twarzy wyraz wiecznego niezadowolenia. Wrażenie owo pogłębiały wykrzywione starą blizną usta skryte wśród gęstej brody i wąskie, zmrużone oczy.

– Szacuneczek, kapitanie – zagrzmiał bosman. – Fajno, że pan wrócił.

– Też się cieszę, O’Neil. Może mi pan w skrócie powiedzieć, co tu się wyprawia?

– Niedużo. – Wzruszył ramionami. – Rano na pokład weszły homary z garnizonu portowego i zaczęły się szarogęsić. Ichni sierżant zaczął coś gadać o internowaniu okrętu, a ja mam… no, mam pewien problem z autorytetami i dałem mu w mordę. Odruchowo. Bez emocji. Sam pan rozumie.

– Rozumiem. A potem?

– Potem jeszcze raz.

– Aha. A jak już pan skończył?

– Wówczas wkroczył pan Millard i oznajmił, że coś tu śmierdzi i trzeba ocalić okręt. Postanowiliśmy więc postawić żagle i wypłynąć na pełne morze, póki było to wciąż możliwe, a potem znaleźć jakiś sposób, by znaleźć pana i pozostałych poruczników.

– Kapitanie. – Fowler skinął głową. – Millard ma rację. Musimy coś wykombinować.

W towarzystwie kogoś z załogi nasze przyjacielskie przekomarzania znikały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ustępując miejsca pokładowej etykiecie. W głosie pierwszego oficera pobrzmiewał spokój i nieoczekiwanie zalała mnie fala gorącej wdzięczności. Oto zaciskały nam się stryczki na szyi, celowały ku nam działa jednego z fortów Port Royal, Hiszpanie wespół z gubernatorem wyciągali ręce po nasz okręt, a Fowler jak gdyby nigdy nic szukał rozwiązań.

– Tak – odparłem sucho, walcząc z włochatą kulą w gardle. – Chciałem. Mam nadzieję, że zdają sobie panowie sprawę z sytuacji, w jakiej mieliśmy pecha się znaleźć.