Klub - Ellery Lloyd - ebook + książka

Klub ebook

Lloyd Ellery

3,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Każdy dałby się zabić, by dołączyć...

do kolektywu klubów dla celebrytów rozsianych po całym świecie, w których bogaci i sławni mogą ostro imprezować, a następnie odpoczywać w pięciogwiazdkowych apartamentach, z dala od wścibskich oczu fanów i mediów.

Najbardziej spektakularnym z nich jest Island Home – pilnie strzeżony, ultraluksusowy kurort u wybrzeży Anglii. Każdy pragnie dostać zaproszenie na jego trzydniową imprezę inauguracyjną.

Ale za kulisami przedsięwzięcia napięcie sięga zenitu: wymagający i kosztowny projekt doprowadził dyrektora generalnego i jego zespół do granic możliwości. Wszyscy mają coś do ukrycia – i to jeszcze zanim piękni ludzie z brzydkimi sekretami pojawią się na wyspie.

W miarę jak sprawy stają się coraz bardziej zatrważające, a liczba martwych ciał rośnie, niektórzy członkowie Island Home zaczną żałować, że znaleźli się na liście gości.

Dołącz do Klubu, jeśli kochasz thrillery i uniwersum Taylor Jenkins Reid. Nieodkładalna powieść trzymająca w napięciu do samego końca.
MARTA BIJAN

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 360

Oceny
3,5 (58 ocen)
15
13
20
7
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
sniff

Dobrze spędzony czas

Powiązania między bohaterami są jak pajęczyna tylko że zamiast jednego, mamy kilka pająków.
00
coolturka

Dobrze spędzony czas

Ellery Lloyd to literacki pseudonim Collette Lyons i Paula Vlitosa, małżeńskiej pary, którzy napisali już inny thriller psychologiczny tj. "Influencerka". Każdy chce należeć do sieci ekskluzywnych klubów rozsianych po całym świecie, w których bogaci i sławni mogą ostro imprezować, a następnie odpoczywać w pięciogwiazdkowych apartamentach z dala od wścibskich oczu fanów i mediów. Najbardziej spektakularnym z nich jest Island Home – pilnie strzeżony, ultraluksusowy kurort u wybrzeży Anglii. Wszyscy mają tu coś do ukrycia, nie tylko goszczący tu piękni ludzie z brudnymi sekretami. Gdy zaczną wypływać na powierzchnię, niektórzy gorzko pożałują, że się tu znaleźli. Jest coś osobliwego w stylu pisania autorów, jakaś swego rodzaju surowość, co powoduje lekki dystans i od razu schładza nasze emocje. Na szczęście po jakimś czasie następuje oswojenie, atmosfera gęstnieje, a wydarzenia nabierają rumieńców. Poznajemy je dzięki perspektywom kilku osób: marzącej o pracy w klubie, świeżo zatrud...
00
Felunia1981

Całkiem niezła

Polecam.
00
Gusiolec

Nie oderwiesz się od lektury

Interesująca :)
00
Tusz_na_papierze

Nie polecam

Ta książka to w 95% procentach instrukcja prowadzenia ekskluzywnego klubu dla bogaczy. Od miejscówki, przez umeblowanie aż po wybór członków Klubu i pewne wiadomości o nich. Serio, większość tej książki stanowią opisy co jak działa i dlaczego. Rozdziały prowadzone są z punktu widzenia kilku postaci, jednak każdą w pewnym stopniu stosuje się do "instrukcji ". Akcji jest tam niewiele, początkową grożą z pierwszych stron książki rozmywa się, przytłoczona opisami. Jednym jako takim urozmaiceniem są rozdziały a'la wycinki z gazet. Może jakby wyciąć opisy, rozmyślania nas dodatkami to książka miała by minimalną ilość stron, ale zagadka by nie straciła na tym. W tym momencie chciałabym zadać pytanie i zrobić analizę " Co autor miał na myśli?" dając tyle opisów...
00



 

 

 

 

Tytuł oryginału: The Club

Copyright © 2022 by ELLERY LLOYD LTD

 

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023

Copyright © for the Polish translation by Piotr Grzegorzewski, 2023

 

Redaktorka inicjująca: Paulina Surniak

Redaktorka prowadząca: Joanna Zalewska

Marketing i promocja: Marta Kujawa

Redakcja: Mirosław Ruszkiewicz

Korekta: Agnieszka Pawlikowska, Mirosław Krzyszkowski

Projekt typograficzny, skład i łamanie: MELES-DESIGN

Projekt okładki: Magda Bloch

Zdjęcia na okładce: © Joosteman | iStock

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67891-30-1

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zanim land rover znalazł się w połowie drogi przez groblę, musiało już być jasne, że im się nie uda. Nie przy tak szybkim przypływie. I nie przy takim dystansie do pokonania. Co można zrobić w takiej sytuacji? Nie licząc jednej mijanki, droga łącząca wyspę z lądem w najszerszym punkcie mierzyła tyle, co półtora samochodu. W najwyższym punkcie i przy najniższym przypływie znajdowała się zaledwie pół metra ponad powierzchnią strefy pływów. Nie dało się na niej w żaden sposób zawrócić. I nie było szans, by w środku nocy ktoś tak pijany i w pożyczonym, nieznanym sobie aucie zdołał wrócić na wyspę na wstecznym.

Za tobą impreza na wyspie wciąż trwa w najlepsze, błyskają sztuczne ognie. Jakieś półtora kilometra przed sobą widzisz zarys wioski – pomarańczową poświatę przystani, jedno czy dwa światełka wciąż płonące w oknach na wyższych piętrach. Jaka jest twoja decyzja? Instynkt nakazuje ci wcisnąć gaz do dechy i nadal gnać przed siebie. Podjąć ryzyko i rozpędzić się w całkowitych ciemnościach do siedemdziesięciu, osiemdziesięciu kilometrów na godzinę na tej nieznanej, meandrującej grobli, gdzie reflektory wyławiają tylko jeden nieprzewidywalny zakręt za drugim, a czarne fale już przelewają się przez drogę, która coraz bardziej się zwęża, aż w końcu znika. Możesz wcisnąć klakson, zamigotać reflektorami, ale nawet jeśli zwrócisz czyjąś uwagę, nawet jeśli ktoś z lądu cię zauważy lub usłyszy i wezwie straż przybrzeżną, to w czym mogłaby ci ona pomóc przy tej odległości i tempie rozwoju sytuacji?

Twoje przerażenie wynika nie tylko z tego, co się właśnie dzieje, ale również z tego, że chociaż jesteś pijany i otępiały, z łatwością możesz sobie wyobrazić, co się za chwilę wydarzy. Towarzyszy ci ponura świadomość, że jeszcze kilka minut i twoje auto będzie w wodzie po osie, po reflektory. I że silnik, raczej szybciej niż wolniej, w końcu się nią zakrztusi, a pojazd stanie.

W tym momencie osoba na fotelu pasażera wrzeszczy na ciebie już na całego, mówi, że to wszystko twoja wina, domaga się, żebyś coś zrobił, wierzga i panikuje.

Dociera do ciebie, że powinieneś do kogoś zadzwonić, kogokolwiek, ale przypominasz sobie, że twój telefon pozostał na wyspie, że ci go zabrali. Zresztą pewnie i tak nie ma tutaj zasięgu.

Zastanawiasz się, jak długo mógłbyś przetrwać w lodowatej wodzie, w ciemnościach i o tej porze roku, gdybyś chciał przepłynąć na drugi brzeg, nie bacząc na prądy i odległość.

W końcu uświadamiasz sobie, że cokolwiek zrobisz, koniec jest nieunikniony.

Uświadamiasz sobie też, że media będą miały z tego używanie jak nigdy.

I być może właśnie wtedy – ale tylko być może – dociera do ciebie, że jest to ni mniej, ni więcej dokładnie taki koniec, na jaki zasłużyłeś.

 

„VANITY FAIR”

 

 

 

Mord na wyspie

 

 

 

Klub, dla którego ludzie byli gotowi zabijać; gala otwarcia, za którą gotów był umrzeć każdy celebryta. Nikt się nie spodziewał, jak wielką skończy się to tragedią… Wyjątkowy reportaż, w którym Ian Shields dociera do sedna zbrodni zdumiewającej cały świat…

 

Impreza na wyspie trwała kilka dni.

Przez cały piątkowy poranek i popołudnie helikoptery przylatywały, odlatywały i krążyły po niebie. Motorówki cięły z hukiem migotliwą toń. Wśród zbrązowiałych pól i poczerniałych drzew, po okolonych żywopłotami drogach Essex i przez wąskie uliczki Littlesea sunął równy sznur SUV-ów z przyciemnianymi szybami. Około południa ktoś doliczył się trzech tesli model S, jadących jedna za drugą.

Ktoś niezorientowany mógłby pomyśleć, że to celebrycki ślub albo pięćdziesiąte urodziny jakiegoś milionera.

Przez całe sobotnie popołudnie i wieczór niosło się po wodzie cichsze lub głośniejsze „umc-umc-umc”. Przez cały weekend, późnym rankiem i po południu, mieszkańcy drugiego brzegu obdarzeni dobrym wzrokiem lub wyposażeni w lornetki mogli się przyglądać wielkim biało-niebieskim, pasiastym ręcznikom plażowym rozłożonym na brzegu wyspy, głowom unoszącym się nad wodą i koniowi, który z trudem brnął po piasku, niosąc swojego podskakującego w siodle jeźdźca.

Wieczorami można było wypatrzyć wielkie pochodnie migocące wśród drzew i fasadę Rezydencji, podświetloną na żółto-zielono-niebiesko. A jeśli wiatr zawiał z odpowiedniej strony, można było sobie nawet wyobrazić, że słychać tłum zgromadzony na wyspie, jego śmiechy, wiwaty i toasty. Jego wrzask.

Luksusowe przyjęcie było nie tylko uroczystym otwarciem Island Home – upamiętniało też trzydziestą rocznicę odziedziczenia The Home Club w Covent Garden przez aktualnego prezesa firmy, Neda Grooma, jednego z największych wizjonerów hotelarstwa, który przekształcił ów spadek po dziadku z zapyziałej i niewartej wzmianki knajpki dla aktorów, artystów i innych twórców estradowych w – przemianowany zgodnie z ówczesną modą na Home – najpopularniejszy i najbardziej luksusowy londyński klub dekady (czyli lat dziewięćdziesiątych), zapewniający obecność w tabloidach każdej gwieździe, która przekroczyła jego próg. Kate Moss przez kilka lat urządzała tam swoje przyjęcia urodzinowe. Jak głosi legenda, któregoś wieczoru nie wpuszczono do klubu Kiefera Sutherlanda i jego świty. Na dachu Rezydencji odbyło się ostatnie spotkanie z londyńską prasą całej obsady serialu Przyjaciele.

Mijało też niemal ćwierć wieku od chwili, gdy Ned i jego wierny asystent oraz brat Adam Groom pokonali Atlantyk, by otworzyć swój drugi klub, dziś już legendarny Manhattan Home.

W ciągu tych wszystkich lat Home Group przemieniło się w światową markę, kolekcję jedenastu klubów z apartamentami hotelowymi, z których każdy – w ramach corocznej sporej składki – oferował swoim nielicznym członkom kojącą kombinację przyziemnych luksusów, wystudiowanego luzu oraz absolutnej dyskrecji. Tak wyglądały: Santa Monica Home, Highland Home, Country Home, Cannes Home, Hamptons Home, Venice Home i Shanghai Home. Tak było w klubach w Malibu, Paryżu i na północ od Nowego Jorku. Wszystkie mieściły się w oszałamiających lokalizacjach – byłej ambasadzie (Szanghaj), olśniewającym palazzo (Wenecja), zdekonsekrowanej katedrze (Cannes), odrestaurowanej wiejskiej posiadłości (Country Home w Northamptonshire i Highland Home w Perthshire).

Mimo to żadne z dotychczasowych przedsięwzięć Neda Grooma nie osiągnęło takiej skali jak Island Home. Cała wyspa, o szerokości trzech kilometrów i długości czterech, półtorej godziny drogi od Londynu, z neopalladiańską posiadłością, hektarami lasów i kilometrowymi plażami, prawie setką dom­ków dla gości, wyposażona była w pięć restauracji, trzy bary, kilka siłowni i kortów, studio taneczne, spa, saunę, lądowisko dla helikopterów, sale kinowe, stajnie i podgrzewane baseny na świeżym powietrzu. Całkowicie w prywatnych rękach, dostępna z lądu jedynie w czasie odpływu dwukilometrową drogą, która wiedzie krętą groblą. Pomimo ceny ponad pięciu tysięcy funtów za dobę wszystkie apartamenty Island Home zostały zarezerwowane na rok z góry, zanim jeszcze którykolwiek z członków klubu postawił stopę na brzegu wyspy.

Jeśli wziąć pod uwagę rozmach tego miejsca, ambicje zespołu Neda Grooma oraz jego legendarny perfekcjonizm, można się było zapewne spodziewać, że nie wszystko potoczy się zgodnie z planem. Z początku otwarcie klubu planowano wczesną wiosną, potem przesunięto je na późniejszy termin, wreszcie miało się odbyć latem, aż w końcu przyszła jesień.

Island Home całymi miesiącami kompletowało załogę. Poszukiwano pracowników do kuchni i recepcji, rzemieślników, kelnerów, pokojówek, całego trzydziestoosobowego zespołu do spraw organizacji imprez, osiemdziesięciu ochroniarzy, których trzeba było przeszkolić w subtelnościach i zawiłościach ochrony jednego z najbardziej elitarnych prywatnych klubów na świecie i pracy dla najbardziej ekscentrycznych i szanowanych elit.

Całymi tygodniami wszyscy mieli huk roboty, sprawdzając, wyłapując i sprawdzając raz jeszcze. Musieli mieć pewność, że wszystkie domki rozsiane po wyspie – każdy zbudowany ze starego drewna pozyskanego z rozbiórek stodół, chat i szop, wyszukiwanych całymi latami przez zespół projektantów, który zjeździł za nimi Bułgarię, Słowację i Estonię – są gotowe na przyjęcie pierwszych gości. Że każdy kominek ma sprawną wentylację i nikt się przy nim nie zaczadzi. Że działają wszystkie wyłączniki światła i każda spłuczka, że woda do kąpieli leci pod odpowiednio dużym ciśnieniem, napełniając do pełna każdą żeliwną wannę na delikatnych nóżkach w czasie poniżej trzech minut. Że kręte, żwirowe ścieżki są wyraźnie widoczne i przejezdne, niezależnie od tego, czy ktoś porusza się pieszo, na rowerze, skuterze, czy w wózku golfowym z kierowcą. Że wszystkie urwiska, głębiny i inne naturalne przeszkody są jasno oznaczone. Że przed otwarciem wszystko będzie pomalowane i wyschnięte, każda drzazga spiłowana, wszystkie kable pochowane i że nikogo nie porazi prąd ani nie zabije jakiś inny wypadek.

Patrząc z perspektywy czasu, każda tragedia może się zdawać nieunikniona.

„Finałowa impreza otwarcia, niedzielny brunch, miał być zaskakującym ukoronowaniem całego weekendu” – wspomina Josh Macdonald, jeden z sześciu głównych architektów, którzy pracowali nad Island Home przez osiem lat budowy. „Ned ścigał się sam ze sobą, każdy nowy klub musiał robić jeszcze większe wrażenie niż poprzedni i mieć co najmniej jedną wyjątkową właściwość: basen z przezroczystym dnem na dachu ośrodka w Szanghaju, szklany sześcienny bar wewnątrz zrujnowanej kaplicy w Highland Home. W tym przypadku tę rolę miała odgrywać podwodna restauracja o nazwie Posejdon”.

Miejsce to, zdaniem Macdonalda, było zainspirowane pewnym lokalem, który Ned odwiedzał na Malediwach. „Na plaży, z której rozciągał się rozległy widok na wodę i ląd po drugiej stronie, znajdował się bar oraz wejście. Kiedy nadchodziła pora posiłku, przechodziło się przez mostek z polerowanego betonu, prowadzący do tunelu, z którego kilka schodków wiodło do przestronnego pomieszczenia, wyglądającego jak olbrzymie akwarium. Na samym środku mieściła się kuchnia oraz bar, otoczone przez stoliki, a z okien widać było jedynie wodę” – opisuje Macdonald. „Ławice makreli, chmury meduz, dna łodzi, słońce igrające na falach ponad naszymi głowami. Ned chciał, żeby to była ostatnia rzecz, jaką zapamiętają goście przed opuszczeniem wyspy, tak by całymi tygodniami nie chcieli rozmawiać o niczym innym, tylko o tym, jak wielkie wrażenie zrobił na nich Island Home”.

Z pewnością udało mu się to osiągnąć.

Jak twierdzą goście, którzy zmierzali skacowani na ostatnie śniadanie tej trzydniowej imprezy, pytaniem, które nękało większość z nich, było to, gdzie podziewał się Ned. Zazwyczaj w czasie takich imprez był wszechobecny, rzucał żartami jak z rękawa i upewniał się, że wszyscy świetnie się bawią. Ten solidnie zbudowany, mający metr dziewięćdziesiąt wzrostu były zawodnik rugby oraz adwokat dysponował grzmiącym głosem i zaraźliwym śmiechem, który słychać było z każdego miejsca. Tego ranka, zauważywszy jego nieobecność, wszyscy zaczęli się zastanawiać, kiedy właściwie ostatni raz z nim rozmawiali. Spekulujący na temat jego nieobecności i dzielący się plotkami z ostatniej i przedostatniej nocy, rozglądający się za znajomymi twarzami i częstujący się śnieżnobiałymi omletami, zielonymi sokami oraz latte z kurkumą goście dopiero po jakimś czasie zwrócili uwagę na coś dziwnego w wodzie, tuż za zaokrąglonymi oknami.

Słońce, które tego jesiennego poranka przedarło się po raz pierwszy przez chmury i przecięło świetlistym promieniem mrok zalegający na dnie, oświetliło to coś, co przypominało skupisko kamieni, nieokreślony kształt pod wodą.

„Goście zaczęli wstawać od stolików i podchodzić do okna, pokazując na coś rękami” – wspomina jedna z członkiń klubu, która prosiła o zachowanie anonimowości. „Wszyscy się śmiali i żartowali, myśląc, że to jakaś reklama land rovera. Zwłaszcza że naprawdę robiło to wrażenie – samochód leżał na dachu, jakieś sześć metrów pod wodą, zaklinowany między sporymi skałami. Co za pomysł, żeby zwrócić naszą uwagę! Każdy chciał wiedzieć, jak go tam umieszczono i od jak dawna tam tkwi”. Aż w końcu, opowiada nasza rozmówczyni, ludzie zauważyli, że ktoś jest w środku auta. I wtedy wszyscy zaczęli płakać.

A impreza roku przekształciła się w zagadkę dekady.

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

 

Czwartek po południu

 

 

 

JESS

 

Udało się jej.

Jess wciąż przyłapywała się na tym, że powtarza to sobie w myślach.

Kierowniczka działu sprzątania Island Home. Jess Wilson, nowa kierowniczka działu sprzątania Island Home.

Nadal nie potrafiła w to uwierzyć.

Cały poprzedni tydzień przypominał sen na jawie. Najpierw telefon z zarządu Island Home oraz zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną – i to po tylu latach rozsyłania podań. Podtrzymywania nadziei. Wysłuchiwania, że „być może się skontaktujemy”.

Potem sama rozmowa, w Londynie, prowadzona przez Adama Grooma, dyrektora do spraw projektów specjalnych oraz drugą najważniejszą osobę w całej Home Group. Panika, co powinna na siebie włożyć i co powiedzieć.

Nie ma żadnej przesady w stwierdzeniu, że od bardzo dawna ogromnie jej na tym zależało. Dorastała w Northamptonshire, nieopodal Country Home, i wciąż pamiętała, jak rodzice wozili ją wzdłuż rozległego kamiennego muru, za którym widać było drzewa i połyskujące między nimi prywatne jezioro, oraz swoje delikatne podniecenie i próby odgadywania, co może dziać się w środku, gdy za bramą ukazywał się podjazd, prowadzący do elżbietańskiej posiadłości. Kiedy słyszała huczący nad głową helikopter, zastanawiała się, kto może znajdować się na jego pokładzie, a gdy jako nastolatka czytała o Home w czasopismach, często rozmyślała, jak może wyglądać praca w tym miejscu, jak to jest być częścią takiego zespołu.

Oczywiście do jakiegoś stopnia wciąż martwiła się, że to wszystko może się okazać tragiczną pomyłką. Że pojawi się na wyspie tylko po to, by usłyszeć, że sprawdzili jej referencje i odkryli, że jest zwykłą oszustką. Że gdy tylko otworzy usta, wszyscy się zorientują – i to pomimo nowej fryzury i ciuchów – że nie nadaje się do pracy w tak stylowym miejscu, że nigdy się nie wpasuje, że to nie jest praca, której szukała.

Bo tak właśnie się czuła zaraz po rozmowie.

Odbyła się ona w Covent Garden Home. Jess wierciła się w fotelu, nieco zbyt niskim w stosunku do stolika. W pełni świadoma, że trzymający się ostatnimi siłami guzik jej nowej bluzki może za moment puścić, i nie wiedząc za bardzo, gdzie powinna oprzeć łokcie, starała się przyjąć pozycję, która będzie jednocześnie swobodna i zdyscyplinowana. Wszystkie dobre rady przyjaciół, wszystkie gadki motywacyjne, jakie wciskała samej sobie do głowy, wydały się nagle nieistotne i absurdalne w zestawieniu z wyraźnie skacowanym Adamem Groomem, pałaszującym klasyczne brytyjskie śniadanie.

Popijając krwawą mary, spojrzał spod przymrużonych powiek na jej wydrukowane CV, nie kryjąc, że widzi je po raz pierwszy, a kiedy tylko odrywał wzrok od kartki i rzucał jakieś luźne uwagi na swój temat, jego spojrzenie skupiało się na jej biuście. Kwestia odległości z Northamptonshire, jaką musiała pokonać, by się z nim osobiście spotkać, została przez Adama poruszona jedynie raz, gdy zauważył, że hotel, w którym była aktualnie zatrudniona, The Grange, znajdował się przy tej samej drodze co Country Home.

– Wiem – odpowiedziała z uśmiechem. – Właściwie to kilka razy starałam się tam o pracę…

Osiem, jeśli chodzi o ścisłość. Chętnie opowiedziałaby coś więcej i oczywiście dodała, jak bardzo podziwia to, co Adam i jego brat osiągnęli w Home, i że praca przy otwarciu jednego z ich klubów to spełnienie jej życiowych marzeń, ale kiedy tylko otworzyła usta, Adam przywołał kelnerkę (smukła, śliczna, młoda), żeby poprosić o nieco więcej keczupu, i Jess ugryzła się w język.

Przez całą powrotną drogę pociągiem – długą, kosztowną i opłaconą z własnej kieszeni – wypominała sobie bez końca wszystkie bzdury, jakie naplotła, każdą zmarnowaną okazję, by się zaprezentować, i wszystko, co powiedziałaby, gdyby rozmowa toczyła się właśnie teraz. A także wszystko, czego na pewno by nie powiedziała, gdy już wiedziała, że właśnie zmarnowała swoją wielką szansę.

Jeszcze tego samego wieczoru zadzwoniono do niej z pytaniem, czy jest gotowa zacząć od zaraz.

– Oczywiście – odpowiedziała bez zastanowienia, bo tak ją to zaskoczyło. Ależ się zdziwią wszyscy jej przyjaciele, współpracownicy i aktualni pracodawcy! Dopiero znacznie później dotarło do niej, że nawet nie zapytała, dlaczego jej poprzedniczka tak nagle opuściła posadę i jakie ustalenia – o ile w ogóle jakieś – zostały poczynione w celu przekazania obowiązków.

Nie mogła uwierzyć, że to wszystko działo się ledwie przed tygodniem. Kilka ostatnich dni to był czysty obłęd. Błyskawiczne zakupy, nowa fryzura, na którą zdecydowała się w ostatniej chwili i wciąż nie była jej do końca pewna (włosy do ramion, rozwiana grzywka, fryzjerka twierdziła, że bardzo łatwe w utrzymaniu, ale jedyne, co Jess potrafiła z nich zrobić, to ptasie gniazdo), oraz wieczorna panika, kiedy nabrała pewności, że nie uda jej się wszystkiego upchnąć w walizce. Później kilkudniowe szkolenie w londyńskiej centrali Home. I bezsenne noce, zawsze towarzyszące oczekiwaniu na wielkie wydarzenia, gdy człowiek budzi się przed dzwonkiem budzika.

Wreszcie dotarła na miejsce, odczekawszy chwilę na lądzie, nim grobla znów stała się przejezdna, a szofer kierujący elektrycznym land roverem defenderem zabrał ją oraz dwie inne nowe osoby, obie pochodzące z Littlesea, które podobnie jak ona ze wszystkich sił starały się zamaskować swoje onieśmielenie. Nigdy nie zapomni tej zaskakująco krętej i niepokojąco wąskiej drogi, która tak nagle wynurzyła się z morza, i tego, jak najpierw pojawiły się skały, a później w południowym blasku słońca zalśnił asfalt, wciąż pokryty wilgotnymi gryzmołami czarnych wodorostów, oraz samej wyspy, majaczącej na horyzoncie.

Trema była jak najbardziej zrozumiała. Jak bardzo różniło się to miejsce od The Grange, hotelu, gdzie od tak dawna pracowała, wyłożonego hektarami kraciastych dywanów, z jadalnią i kelnerami w obowiązkowych muszkach, barem obwieszonym plakatami o tematyce golfowej, plastikowymi buteleczkami kosmetyków o zapachu konwalii i korytarzami, w których wciąż unosiła się woń środka odkażającego. Jak dziwnie było porzucić okolice i ludzi, których tak doskonale znała (a oni ją), i znaleźć się w tym całkowicie nowym i obcym miejscu.

Było świetliste październikowe popołudnie, bezchmurne niebo przecinały jedynie smugi kondensacyjne. Porośnięta lasem wyspa robiła się coraz większa i ciemniejsza, a Jess próbowała wypatrzyć wszystkie budynki i udogodnienia, które opisano im w czasie szkolenia. Najpierw zobaczyła Rezydencję, a przynajmniej jej przeszkloną wieżę, wystającą ponad czubki sosen. Później gdy podjechali nieco bliżej, dostrzegła właściwy cel podróży: Hangar, piętrowy budynek z wyblakłego drewna, stojący jakieś sto metrów od końca grobli, tuż przy parkingu zastawionym połyskliwie czarnymi SUV-ami i przeszklonej recepcji, gdzie członkowie klubu odbierali klucze do swoich dom­ków, zostawiali telefony na cały czas pobytu i sączyli szampana przy kominku, oczekując na bagażowego z wózkiem. Dalej, na plaży rozciągającej się za szpalerem sosen, widać było parterową konstrukcję z betonu i drewna cedrowego, która wcinała się w morze i, jak podejrzewała Jess, stanowiła część podwodnej restauracji Posejdon. A jeszcze dalej droga pięła się stromo po zboczu wzgórza i niknęła w lesie.

Nie dorastała wśród takich widoków, ale potrafiła docenić ich piękno, nawet – a może zwłaszcza – o tej porze roku. Smuk­łe, jasne pnie brzóz. Krzykliwą zieleń buków. Żółć kolcolistu i żarnowca. Ciemne kamyki na plaży. Biel połaci piasku. Sprężyste gęstwiny rokitnika. Kępy zbrązowiałych paproci. Jesienne słońce igrające pośród fal.

W większości – i z oczywistych względów – domki z tarasami zostały rozmieszczone tak, by niełatwo je było zauważyć z daleka, z wody. Spa i korty tenisowe znajdowały się na dalekim krańcu wyspy, w pobliżu starej wieży ciśnień, którą zamieniono w obrotową włoską restauracją, w pobliżu ośrodka żeglarstwa i sportów wodnych oraz kwater pracowniczych (również niewidocznych z wody), gdzie mieszkała mniej więcej połowa pracowników wyspy (w tym Jess) – druga połowa przyjeżdżała każdego ranka z lądu. Zabawnie było pomyśleć, jak obce jest to wszystko dla niej teraz, a jak znajome będzie za kilka dni. Jej nowy dom – Home.

Ludzie też będą musieli się trochę przyzwyczaić. Na przykład taka dyrektorka działu członkowskiego, Annie Spark, obłędnie wyglądająca kobieta z długimi do pasa czerwonymi włosami Jessiki Rabbit, w jaskrawym różowym kombinezonie, wysokich butach sportowych i z ogromnymi złotymi kolczykami w uszach, która przywitała ją w Gospodzie nad Groblą, siedemnastowiecznym pubie przy porcie z widokiem na miejsce, w którym grobla spotykała się ze stałym lądem. Jak wyjaśniła Annie, lokal ten Home Group zakupiła, by służył jako miejsce, w którym członkowie klubu mogliby usiąść i cieszyć się jednym z piętnastu lokalnych piw i cydrów lub przekąsić coś podczas oczekiwania na odpływ, który umożliwi im przejazd na wyspę.

W jednym z barów na dole – pomieszczeniu z widokiem na morze, z niedopasowanymi fotelami w stylu vintage i dwoma skrzyżowanymi polanami tlącymi się w kominku – Annie wtajemniczyła ich wszystkich w plany na weekend.

Dziś wieczorem, w czwartek, w Rezydencji odbędzie się kameralna kolacja dla wybranych pięciu gości, której gospodarzem będzie Ned Groom. Annie wymieniła nazwiska zaproszonych członków klubu. Jess poczuła, że serce podchodzi jej do gard­ła. Inni nowi pracownicy starali się zachować nieprzenikniony wyraz twarzy. Już wcześniej podkreślano, zarówno podczas rozmowy kwalifikacyjnej, jak i w trakcie surowego wystąpienia Annie, że osoby, które nie opanują ekscytacji w związku z pobytem gwiazd w Home, nie mają tu czego szukać.

Kiedy przyjęła tę posadę, bardzo wyraźnie zaznaczono, jakim przywilejem jest możliwość posiadania telefonu na wyspie. Rzeczywiście, po przybyciu do centrali otrzymała nowiutki służbowy iPhone i została poinstruowana, by mieć go przy sobie, naładowany i włączony przez cały czas, na wypadek gdyby była potrzebna. Powiedziano jej również, bardzo stanowczo, by nigdy nie wyjmowała go, gdy w pobliżu znajduje się gość. Podobnie wszyscy przybyli pracownicy zostali pouczeni, by wypatrywali członków klubu, którzy po dotarciu na wyspę nie oddali komórek.

– To jedno z niewielu miejsc na świecie – wyjaśniła im Annie – gdzie ci ludzie mogą zjeść posiłek, napić się drinka lub po prostu siedzieć bezczynnie i być całkowicie pewnym, że nikt nie zrobi im zdjęcia. Spróbujcie sobie wyobrazić, jakie to uczucie. Po prostu spróbujcie sobie wyobrazić, jak dużo bylibyście w stanie za to zapłacić. I dlatego każdy członek klubu, jakiego zobaczycie z telefonem w ręku, bo, wierzcie lub nie, oni również nie są odporni na tę pokusę, natychmiast zostanie wydalony z wyspy, a jego członkostwo będzie anulowane. I właśnie dlatego żaden kelner, kelnerka, pracownik baru czy członek ekipy sprzątającej nie może mieć telefonu komórkowego.

Dam radę, powiedziała sobie Jess. Była związana z branżą hotelarską od momentu ukończenia szkoły – a nawet wcześniej, jeśli uwzględnić pierwszą pracę weekendową, polegającą na ścieleniu łóżek w miejscowym pensjonacie. Spędziła dziesięć lat w The Grange, stopniowo awansując, aż wreszcie została kierowniczką działu sprzątania. Zawsze dogadywała się ze swoim zespołem, zawsze była dumna ze swojej pracy. Da radę. Ludzie byli ludźmi, a goście gośćmi.

Reszta zaproszonych – Annie wymieniała kolejne nazwiska (niektóre były naprawdę znane, inne najwyraźniej zdaniem Annie powinny być znane) – będzie przybywać w starannie skoordynowanych falach od piątkowego poranka, a grafik zapewniał im zajęcia aż do niedzielnego popołudnia: wycieczki łodzią, przejażdżki konne, brunche, obiady, kolacje, seanse filmowe. Każdy domek ma być zajęty, a każdy gość odnosić wrażenie, że jest jednym z najbardziej cenionych członków klubu. Nic – ton Annie był delikatny, lecz stanowczy, a wyraz twarzy zachęcający – nie powinno wyglądać na zbyt wielki problem.

Podczas tej przemowy bez przerwy dzwoniła jej komórka. Annie co jakiś czas patrzyła na nią i uśmiechała się lub marszczyła brwi. Gdy tylko skończyła, przyłożyła telefon do ucha i zaczęła głośno rozmawiać, zanim jeszcze wyszła z sali.

Jakżeż Jess zazdrościła Annie jej pewności siebie, niewzruszonego spokoju i śmiałości. Te szkarłatne włosy, zebrane w kok, te mocno podkreślone oczy. Te wielkie karmazynowe paznokcie. Może łatwiej było być pewnym siebie, kiedy miało się tyle wzrostu, co Annie – co najmniej metr osiemdziesiąt. Jess żałowała, że nie przedstawiła się nieco bardziej stanowczo albo że nie miała dość odwagi, by w trakcie przemówienia Annie podnieść rękę i zadać choć jedno z setek pytań, jakie nasuwały się jej w związku z tą wyspą, weekendem i pracą.

By przetrwać najbliższe dni, będzie potrzebowała tyle pewności siebie i śmiałości, ile tylko zdoła z siebie wykrzesać.

– Już dojeżdżamy – rzucił przez ramię ich kierowca w obcisłej niebieskiej koszulce i lustrzanych okularach przeciwsłonecznych. Gdy zbliżali się do końca grobli, nacisnął klakson. Z przeszklonej części Hangaru wyszedł ktoś z podkładką do pisania w ręce i pomachał do nich.

To było to.

Gdyby tylko rodzice mogli ją teraz zobaczyć, pomyślała Jess. I wszystkie koleżanki ze szkoły…

Nie było wątpliwości, że to okazja życia.

Teraz musiała tylko trzymać się planu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ANNIE

 

Ta praca może być brutalna.

– Kotku, aniołku, moje kochanie… Wiesz, że gdyby było miejsce, ściągnęłabym cię tutaj w mgnieniu oka! Nie płacz…

Od miesięcy Annie Spark prowadziła takie rozmowy albo ich unikała. Przez ostatni tydzień jej telefon dosłownie nie przestawał dzwonić od momentu, gdy wstała rano, aż do chwili, gdy kładła się w nocy do łóżka. Esemesy. Wiadomości na Instagramie. Poczta głosowa. Esemesy upewniające się, że wiadomość została przeczytana lub odsłuchana. Maile sprawdzające, czy nadawcy mają aktualny numer jej komórki.

Według ostatniego podsumowania na świecie było pięć tysięcy siedmiuset sześćdziesięciu jeden członków Home. Na starcie mogło ich być co najwyżej stu pięćdziesięciu. Zaproszenia na hallo­weenowy weekend – otwarcie Island Home – wysłano pocztą do wybranych członków 14 sierpnia. Przez kilka wcześniejszych tygodni Annie to dodawała nazwiska do listy, to je z niej usuwała. Dokonywała ostatecznych poprawek. Gdy tylko upragnione karty z pozłacanymi brzegami zostały umieszczone w kaszmirowych szlafrokach i jedwabnych piżamach z monogramami, a zaproszenia wysłane, Annie zaczęła przygotowywać się do natarcia. Zajmowała przedziwne miejsce w umysłach członków klubu, stanowiąc hybrydę osoby, która może wszystko załatwić, płatnej przyjaciółki i oddanej asystentki. Można było z nią popijać do drugiej w nocy espresso martini i wypłakiwać się na jej ramieniu, gdy przeżywało się gorzki rozwód. A także wyżalać się jej, gdyby nie udało się ściągnąć do Malibu Home trzech przyjaciółek na pijatykę w Święto Pracy. Albo nakrzyczeć, jeśli róże w pokoju zwiędły lub stolik w Venice Home stał w przeciągu.

Kiedy ludzie zdawali sobie sprawę, że nie znaleźli się na liście gości, przesadzali: mnożyły się niespodziewane zaproszenia na kolację, natarczywe sugestie szybkiego drinka, pytania o to, kiedy będzie dobry czas na krótką rozmowę telefoniczną. Asystentki – lub pomniejsi członkowie klubu udający asystentki, bo nie mogli sobie na nie pozwolić – zaczęły pisać maile po dziesięć razy dziennie, żeby tylko sprawdzić, czy nie doszło do jakiegoś błędu, jakiegoś przeoczenia.

Współczuła tym ludziom. Nie mogłaby wykonywać swojej pracy, gdyby tak nie było. Ale nie mogłaby też wykonywać swojej pracy, gdyby pozwoliła, by to współczucie na nią wpływało. Zachowywała lojalność wobec Neda i wiedziała, że bezgranicznie wierzył, iż wszystkie jej decyzje służą interesowi Home. Weźmy na przykład tę niegdysiejszą gwiazdkę filmową, z którą Annie rozmawiała właśnie przez telefon, przechadzając się po brukowanym nabrzeżu przed Gospodą nad Groblą w ogromnym szmaragdowozielonym puchowym płaszczu, który miał odegnać chłodne październikowe powietrze, i paląc jednego papierosa za drugim.

Na drugim końcu linii miała Avę Huxley, brytyjską aktorkę o kasztanowych włosach, szykowną i drobną niczym Kylie Minogue. Niegdyś świetnie się zapowiadała: zagrała w bardzo dobrze ocenianym dramacie kostiumowym BBC, potem wystąpiła jeszcze w kilku brytyjskich thrillerach, które nie miały zbyt dużej oglądalności, a skończyła jako seryjna morderczyni w serialu HBO, w którym zamordowała między innymi amerykański akcent. Gdyby Ava teraz chciała zostać członkinią Home, zapewne by jej nie przyjęto. Inna sprawa, że jeszcze nikt spośród tych, którzy ubiegali się o członkostwo, nie został odrzucony. Ci, którym się nie udało, trafiali po prostu na listę oczekujących, ustawiali się w kolejce, która nigdy się nie poruszała naprzód, tkwili (jak myślała Annie) w celebryckim czyśćcu. Dlaczego tak się działo? Jeśli ta praca nauczyła Annie czegokolwiek, to tego, że nigdy nie można przewidzieć, kiedy czyjaś kariera się rozkręci lub odrodzi, a nikomu nie zależało na tym, by ktoś miał poczucie krzywdy – zwłaszcza gdy miał też Oscara.

Nawet biorąc to wszystko pod uwagę, Ava Huxley nie znajdowała się obecnie na poziomie, który pozwoliłby jej uzyskać zaproszenie na imprezę otwarcia. To nie była złośliwość Annie, ale jedynie trzeźwa ocena sytuacji.

Chociaż Ava zapewne tego nie pamiętała, nie pomogło jej również to, że była ostatnią osobą, z jaką Annie przeprowadziła wywiad, zanim rzuciła pracę dziennikarki, by dołączyć do Home. Pozująca na okładkę magazynu „OK!” (Ava niechętnie wypełniała kontraktowe zobowiązanie wobec marki perfum, której była twarzą) aktorka spóźniła się na piętnastominutowe spotkanie, odpowiadała na każde pytanie monosylabami, a potem wyszła ze złością, mamrocząc coś o feminizmie, po tym jak Annie, desperacko szukając tematu, który mógłby ją nieco ożywić, zapytała, gdzie kupiła buty. W rezultacie Annie udało się napisać liczący tysiąc dwieście słów artykuł, w którym znalazły się dokładnie trzydzieści dwa słowa aktorki, z czego dwadzieścia trzy to odpowiedź „nie”.

– To zdecydowanie nie jest twój najlepszy kawałek, Spark – zawyrokował redaktor, po czym zredukował artykuł do jednego akapitu, a w jego miejsce wstawił specjalny materiał zdjęciowy zatytułowany Ava Huxley w stu sukienkach.

Kilka dni po tej wpadce Ned zaproponował Annie pracę na stanowisku dyrektorki działu członkowskiego Home i nie będzie przesadą stwierdzenie, że to Ava była powodem, dla którego się zgodziła.

Annie zawsze obsesyjnie pragnęła wyrwać się z szarej, idealnie przyjemnej, a jednocześnie dusznej atmosfery przedmieść, gdzie się wychowywała, wejść do błyszczącego świata pięknych, utalentowanych, sławnych i nielicznych. Nigdy się nie zastanawiała nad tym, dlaczego bliskość celebrytów jest tak pociągająca – jeśli już, to raczej głowiła się nad tym, czemu niektórzy nie chcą być otoczeni gwiazdami. Nie mając jakiegoś szczególnego talentu artystycznego – choć bardzo się starała, nie umiała grać, tańczyć ani śpiewać – uznała, że wystarczy jej, gdy po prostu będzie w ich pobliżu. Teraz już wiedziała, że istnieje ogromna liczba zawodów, które pozwalają zbliżyć się do gwiazd – agentka, asystentka, stylistka, florystka, masażystka, jasnowidzka, trenerka, wyprowadzaczka psów – ale ponieważ wychowała się na poświęconych życiu celebrytów pismach takich jak „Heat” i „Hello!”, dziennikarstwo wydawało się jej jedyną drogą, jaką mogła obrać z dostępnymi jej talentami. Nikt jej nie powiedział – a wcale nie było to takie oczywiste, gdy patrzyło się z zewnątrz – że chociaż dziennikarze znajdują się o krok od tych pięknych ludzi, ci ostatni uważają ich za paskudnych, narzucających się typów, których w najlepszym razie można tolerować.

Na początku dziwiło ją to, jak bardzo potrafią być podli. Marzyła o tym, że zagości na stałe na czerwonych dywanach i będzie po imieniu ze swoimi rozmówcami. Tymczasem traktowali ją protekcjonalnie i ignorowali, strofowali i spoglądali na nią tak, jakby była kawałkiem gówna, które dopiero co zdjęli ze swoich obcasów, zupełnie jakby to ona chodziła za nimi, przystawiała im do twarzy aparat fotograficzny, przeszukiwała ich kosze na śmieci i hakowała ich telefony. Wszystkie te spotkania, na które wysyłano ją pod koniec lat dziewięćdziesiątych, na początku jej kariery, często odbywające się w jakimś apartamencie w Covent Garden Home, te okropnie niezręczne rozmowy, z agentem lub rzecznikiem prasowym czającym się w kącie przez cały czas i nadstawiającym uszu („Proszę nie zwracać na mnie uwagi, przycupnę tu sobie z laptopem, nie będę słuchał… Przepraszam, ale NIE! Tego tematu nie będziemy poruszać. I tego też nie. I jeszcze tego”). Szokowało ją, że koniec końców wszyscy oni okazywali się strasznymi nudziarzami; ludzie o tak wspaniałych życiorysach byli w istocie nijacy, mieli niewiele do powiedzenia, nie umieli sobie przypomnieć żadnych interesujących anegdot i nie przejawiali ciekawych dziwactw (teraz oczywiście wiedziała, że osoba udzielająca wywiadu często jest równie sztucznym tworem jak postać, którą kreowała na ekranie). Kiedy Ned zadzwonił, by zaoferować jej tę pracę, miała już po prostu dość – i myśl o byciu osobą, która podejmuje decyzje, której wszyscy się podlizują lub z którą przynajmniej nawiązują rozmowę, była po prostu zbyt kusząca, aby ją odrzucić. Ava wyraźnie nie pamiętała wydarzenia, które całkowicie zmieniło ścieżkę kariery Annie. Zabawne, jak plecie się życie, pomyślała, słuchając, jak aktorka wyjaśnia między kolejnymi atakami płaczu, że jadła lunch z koleżankami, które rozmawiały o tym, co zamierzają włożyć na otwarcie Island Home, i jakimś cudem, przez pomyłkę czy coś, zasugerowała im, że też tam będzie.

– Nie wiem, co sobie myślałam, oczywiście nie spodziewałam się, że zostanę zaproszona, niby czemu ktoś miałby mnie zaprosić na takie wydarzenie, wręcz czułabym się tym zażenowana, prawdopodobnie byłabym zawstydzona. Podejrzewałabym, że popełniono jakąś straszną pomyłkę, ale… jestem taka głupia… chyba przypadkiem dałam im do zrozumienia, że zamierzam się tam wybrać. Czy mogłabyś, proszę, proszę, proszę, zrobić dla mnie wyjątek? Tak mi wstyd…

Annie stłumiła westchnienie. Amerykanie przynajmniej byli szczerzy. Brytyjczycy stanowili prawdziwą udrękę. Czy to samobiczowanie na pokaz miało coś wspólnego ze szkołami z internatem? A może to w wyniku jakiejś niepisanej umowy z opinią publiczną każdy brytyjski aktor lub muzyk, który stawał się sławny, musiał udawać, że doszedł do tego przypadkiem?

Ava nie przestawała mówić.

Mijając jedno z łukowych okien Gospody nad Groblą, Annie zerknęła na bar, w którym na kanapach siedziało trzech członków jej zespołu, pochylonych nad laptopami. Zapukała w szybę. Wszyscy spojrzeli w górę i na jej widok się uśmiechnęli. Annie przewróciła oczami i pokazała na swój telefon. Potem odchrząknęła i powiedziała stanowczo:

– Przykro mi, Avo. Nie mogę nic zrobić. Ale możemy się umówić na lunch w przyszłym tygodniu. Obiecuję, że zdradzę ci wszystkie najnowsze ploteczki.

Nie chciała być bardziej niegrzeczna, niż wymagała tego sytuacja. W końcu wciąż istniała niewielka szansa, że dzięki jakiemuś trudnemu do wyobrażenia ciągowi wydarzeń kariera Avy Huxley nabierze rumieńców, a może nawet stanie się jedną z tych członkiń klubu, za którymi Annie się uganiała i którym to ona się podlizywała, a nie na odwrót. Ava powinna się jednak pospieszyć, pomyślała Annie. Jeśli dobrze pamiętała, w przyszłym miesiącu kończy czterdziestkę.

Ledwo Annie się rozłączyła, a już kolejne połączenie przychodzące rozświetliło ekran. Asystentka Jacksona Crane’a. Bez wątpienia dzwoniła – już po raz trzeci tego dnia – by poinformować Annie o poczynaniach jej bardzo sławnego i bardzo ważnego klienta oraz o jego przewidywanym czasie przybycia, a także aby potwierdzić, na którą godzinę zaplanowano kolację tego wieczoru, i po raz trzeci sprawdzić, czy Jacksonowi i jego żonie Georgii przydzielono osobne domki (zawsze otrzymywali oddzielne zakwaterowanie, kiedy zatrzymywali się w Home, bez żadnych pytań czy uniesionych brwi). I tak jak podczas pierwszej i drugiej rozmowy, Annie zapewniła ją, że pokoje Jacksona i Georgii będą urządzone dokładnie według przysłanej specyfikacji, która określała liczbę i typ trunków w barku Jacksona i markę węgla leczniczego na szafce nocnej Georgii.

Ogarnie to wszystko jak zawsze, ale udana impreza otwarcia wymagała czegoś więcej niż zaproszenia Bardzo Ważnych Osób i upewnienia się, że mają wszystko, czego potrzebują. Stała za tym pewna magia, podobnie jak za wyborem osób, które zostały przyjęte do Home. Pod wieloma względami było to bardzo skomplikowane, ale z drugiej strony również bardzo proste.

„Żadnych palantów”.

To była jedyna dyrektywa Neda, jedyne kryterium, jakim podzielił się z Annie, kiedy przyjęła to stanowisko, jeśli chodzi o decydowanie, kto powinien, a kto nie powinien zostać przyjęty do klubu. Żadnych palantów. Od jej zdolności rozumienia tej instrukcji zależała cała jej kariera w Home. Palanty stanowiły dla Neda szeroką i zróżnicowaną kategorię. Obejmowała ona przede wszystkim bankierów, konsultantów i prawników (mimo że sam przez kilka lat pracował jako adwokat). Nikogo, kto chwali się przez telefon, że jest dyrektorem generalnym, a jednocześnie ostentacyjnie stuka w klawisze laptopa. Złe zachowanie w klubach było w porządku, wręcz zachęcał do niego, ale nie mogło być „obciachowe”. Nie chciał widzieć oligarchy wymachującego platynową kartą Amex, zamawiającego butelkę chablis z dolnej części karty win i proszącego o kilka kostek lodu. Bo choć na krótką metę bez wątpienia pozwoliłoby to na utrzymanie ogromnych ilości gotówki w kasach, to tego rodzaju przecenione, gorące alianse miały ograniczoną datę ważności. Długoterminowa reputacja Home opierała się na nieuchwytnym, naturalnym stylu – a także na wartości członków klubu.

Oczywiście, trzeba było osiągnąć pewien poziom zamożności, by w ogóle rozważać dołączenie, ale zasadniczo, choć znacznie bogatszy niż jego pierwotne wcielenie, Home nadal miał być miejscem artystów, marzycieli, twórców i aktorów. Taka była wizja Neda. Wystarczy spojrzeć na pięciu członków klubu, których zaprosił na dzisiejszą kolację. Jeden z największych gwiazdorów Hollywood i jego żona aktorka, która odniosła sukces. Jeden z najbardziej rozpoznawalnych (i drogich) artystów w Wielkiej Brytanii. Gospodarz popularnego po obu stronach oceanu talk-show. Młody producent filmowy, a zarazem syn jednego z najsłynniejszych reżyserów wszech czasów. Zapomnijcie o Gandhim, Jezusie i Oscarze Wildzie. Po prostu kolacja marzeń. To ona, Annie, ją zorganizowała, a teraz będzie mogła usiąść i porozmawiać. Zamiast uprzednio uzgodnionych jednosylabowych wypowiedzi rzucanych na bankietach przez celebrytów, którzy woleliby być gdzie indziej, będzie miała okazję usłyszeć, co Jackson Crane naprawdę myślał o współpracy z Christopherem Nolanem, co czuła Georgia, gdy wystąpiła gościnnie na wybiegu Chanel Haute Couture, jak trudno jest na żywo w telewizji wydobyć ciekawą anegdotę od kierowcy Formuły 1 i o co Elton naprawdę prosił w swojej garderobie.

Widać było, że cała piątka, chociaż sławna, też się tym wszystkim ekscytowała. Ale żadne z nich nie miało pojęcia, najmniejszego pojęcia, co czeka ich tej nocy, co zaplanował Ned.

Tak że tak, ta praca może być brutalna.

Ale Annie absolutnie ją uwielbiała.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

NIKKI

 

Od chwili gdy Ned Groom pojawił się na śniadaniu, było jasne, że jest bliski wybuchu.

– Dzisiaj wielki dzień! Lepiej, żeby nikt go nie spieprzył – warknął, kiwając głową na kelnerów, którzy krzątali się w pobliżu w sztywnych dżinsowych fartuchach. – Rozumiesz? – zapytał tego, który stał najbliżej niego. Gdy chłopak przytaknął w odpowiedzi, uśmiechnął się do niego, poklepał go po ramieniu i uspokoił, mówiąc, że jest pewien, że akurat on nikogo nie zawiedzie.

Żarty. Nie żarty. Żarty… Tak właśnie było z Nedem. Wszystko było żartem, dopóki nie stało się poważne. Wszystko wydawało się poważne, dopóki nie obrócił tego w żart.

Ich stolik – ich stały stolik – stał tuż obok ogromnego okna. Ned usiadł i zerknął na rozciągającą się za oknem łąkę pełną dzikich kwiatów. W miejscach ocienionych przez drzewa trawa była wciąż oszroniona, a w zagłębieniach terenu nadal zalegała mgła. Poprawił serwetkę na kolanach.

– Co tam mamy w programie, Nikki? – zapytał.

Między łykami zielonej herbaty przeprowadziła go przez poranny grafik – ostatnie spotkania przed pojawieniem się pierwszych gości: z szefem kuchni, głównym barmanem, głównym ogrodnikiem, kierowniczką spa, dyrektorem do spraw projektów i zespołem do spraw organizacji imprez. Kiedy Ned przeniósł uwagę na menu, dyskretnie wysłała do wszystkich trzywyrazowego e-maila: „Uwaga! Zły nastrój”.

– Wszyscy muszą być w jak najlepszej formie. To największe otwarcie w historii Home, z pewnością najbardziej kosztowne. Musi być idealnie – powiedział Ned, po czym opróżnił pierwszą z wielu filiżanek kawy i wytarł usta złożoną serwetką. – Czy rano odzywał się może mój brat?

Nikki spojrzała na zegarek. Była 6.45.

– Powinien już być w drodze. Poprosiłam go, żeby zadzwonił i dał mi znać, kiedy będzie na grobli.

Adam powinien być w drodze, chociaż nie wysłał esemesa, żeby ją o tym powiadomić, ani nie odpowiedział na żadną z jej wiadomości. Zarezerwowała mu taksówkę, wpisała do jego kalendarza godzinę odbioru i numer kierowcy, a wczoraj wieczorem i ponownie dziś rano wysłała esemesy z przypomnieniem. Wszystko, co musiał zrobić, to obudzić się, wsiąść do taksówki i znowu zasnąć. Na pewno sobie z tym poradzi. W końcu to naprawdę ważny weekend.

Tak jak każdego ranka przez ostatni miesiąc, Ned i Nikki byli jedynymi gośćmi w Stodole – najbardziej swobodnej i wyluzowanej restauracji na wyspie, z rustykalno-luksusowym wystrojem, kanapami i menu śniadaniowym przez cały dzień, dzięki czemu można było zamówić angielskie śniadanie na kolację, jeśli ktoś sobie tego życzył. Nikki poprosiła o musli Bircher, a Ned o jajka po florencku. Czujna jak zawsze Nikki z odległości trzech metrów widziała, że żółtka są niedogotowane. Próbowała zasygnalizować kelnerce niosącej talerz – szybkim grymasem, spojrzeniem w bok, wymownym uniesieniem brwi – że powinna przerwać swoją misję, ale dziewczyna pozostała nieświadoma. Postawiła talerz przed Nedem. Nie zawracając sobie nawet głowy szturchaniem jajek widelcem, nie mówiąc już o wzięciu kęsa, Ned bez słowa podniósł swoje śniadanie obiema rękami, obrócił tułów o dziewięćdziesiąt stopni i pozwolił talerzowi upaść na podłogę. Ned Groom był bardzo wybredny, jeśli chodzi o jajka. Był bardzo wybredny w wielu sprawach, choć Nikki miała pewność, że nigdy jeszcze nie było tak źle.

– Może pójdziemy do Oranżerii? – zasugerowała, delikatnie odganiając zszokowaną kelnerkę, zanim Ned zdążył wstać i rozpocząć udzielanie reprymendy. – Za piętnaście minut masz spotkanie z szefem kuchni, on i tak robi najlepsze jajka…

Jako osobista asystentka dyrektora generalnego Home Group przez prawie ćwierć wieku Nikki Hayes zawsze potrafiła rozpoznać, kiedy jej szef przechodził ze spokoju do gniewu. Szarpnięcia mięśni szyi, mimowolne drgnięcie szczęki, to, w jaki sposób bawił się bezelem swojego platynowego rolexa. Gdy w końcu uwolnił gniew, potrafił zmienić atmosferę w pomieszczeniu tak szybko, że czuło się skok ciśnienia niczym przy nurkowaniu.

Ostatecznie to zespół projektantów padł jego ofiarą.

Spotkanie o dziewiątej rano miało być poświęcone ostatnim poprawkom Neda w odnowionym neopalladiańskim dworku na wyspie. „Ten klosz jest zbyt krzykliwy, ta podpórka wyglądałaby lepiej tam, zamień te plamy Damiena Hirsta na ten zawijas Tracey Emin…” – tego typu rzeczy. Tym razem spotkanie objęło również defenestrację mniej cennych antyków. Nikki wzdrygnęła się, gdy Ned w ramach gambitu wyrzucił wazon w stylu art déco przez otwarte okno na pierwszym piętrze, a następnie z przerażeniem patrzyła, jak podskakuje i huśta się na kryształowym żyrandolu, by zademonstrować, że jest zawieszony o pięć centymetrów za nisko.

– Skąd wytrzasnęliście te wszystkie graty? – zapytał Ned. – Jesteście po prostu leniwi i głupi czy robicie sobie jaja? Umawialiśmy się na styl vintage. I co z tego wyszło? Zabytek trzeciej klasy. Salon podmiejskiego graciarza. Dom zmarłej babci. Ile kosztowało mnie to całe gówno i co za, kurwa, idiota podpisał na to zgodę?

Nikki zrobiła głęboki wdech. Oczywiście nie spodziewał się odpowiedzi, ale wszystkie siedemnaście par oczu w milczeniu błagało ją, by coś powiedziała, cokolwiek.

– Cóż, Ned – odparła, przewijając e-maile na swoim iPadzie. – Tu jest napisane, że to byłeś ty… Jakiś tydzień temu powiedziałeś, że to twój ulubiony pokój na wyspie… Może dzisiaj jest inne światło? Chyba ten fotel powinien być tam… – Przerwała, a Ned, jak zwykle, kontynuował, jakby nikt nic nie powiedział.

– Prosiłem o stylowe dodatki. STY-LO-WE DO-DAT-KI. Jaki jest styl tego jebanego obrazu? – krzyknął na cały głos i zdjął ze ściany owalny, oprawiony w złocone ramy portret olejny, po czym przytrzymał go na wyciągnięcie ręki, by mu się lepiej przyjrzeć, skrzywił się, naśladując wyraz twarzy starszej kobiety, która była na nim przedstawiona, a potem wyrzucił go z rozmachem przez okno i wzruszył ramionami.

Nikki zastanawiała się, ilu podobnych scen była już świadkiem. Ile widziała takich przedstawień?

Chciał wyrzucić to wszystko. Te bibeloty. Graty. Przenieść stolik kawowy w kształcie kufra od Louisa Vuittona. Pozbyć się wszystkich dzieł sztuki, umieścić akt Keitha Little nad kominkiem.

– Pomyślcie o ogólnym efekcie, jaki chcecie osiągnąć, na miłość boską. To nie jest fizyka jądrowa. Czy naprawdę wszystko muszę robić sam?

Dyrektor do spraw projektów, drobny mężczyzna ze srebrno­białym kucykiem i swetrem do krykieta zawiązanym na ramionach, dyskretnie pocierał szczękę w miejscu, w którym kilka chwil wcześniej uderzył go oprawiony w skórę tom z grafikami botanicznymi. Nikki obserwowała, jak w milczeniu podniósł go z podłogi i ostrożnie położył z powrotem na stoliku kawowym, podczas gdy Ned kontynuował swoją tyradę.

Współczuła wszystkim zebranym w salonie Rezydencji. Najpierw czekali przez półtorej godziny, podekscytowani i zdenerwowani, by pokazać mu swoje dzieło. To była ich praca, coś, nad czym spędzili całe lata, tylko po to, by Ned wpadł do środka i natychmiast zaczął krzyczeć – dosłownie krzyczeć, małe kropelki śliny unosiły się w powietrzu, a jego twarz zrobiła się czerwona. Krzyczał na ludzi, którzy pracowali z nim przez dekadę. Projektantów, dla których był to pierwszy projekt w Home. Niedostatecznie wynagradzanych asystentów, którzy harowali wieczorami i w weekendy, nabawiając się wrzodów i próbując nadążyć za wymaganiami Neda, jego falami mózgowymi, jego nagłymi zmianami zdania. Siedemnaście osób, które nie mogły się zdecydować, czy lepiej podbiec do niego i pomóc mu w przypadkowych aktach wandalizmu, czy też pozostać na miejscu i unikać kontaktu wzrokowego.

Nikki szanowała swojego szefa, ale to wszystko mogło być męczące. To, że napady szału Neda były częste, krótkotrwałe i całkowicie przypadkowe – równie dobrze mogły je wywołać niedogotowane jajko, jak i przekroczenie budżetu o milion funtów – nie oznaczało jeszcze, że nie denerwowały ludzi. Bo czyż nie tym właśnie jest władza? Furiat w średnim wieku podskakuje, wyraźnie zdyszany, huśta się na żyrandolu i nikt nie ma odwagi się śmiać. Dorosłego mężczyznę tak bardzo denerwuje obraz olejny przedstawiający starszą panią, że wygląda, jakby miał zaraz urwać sobie wszystkie guziki od koszuli, i nikt nie ma odwagi zasugerować, że może trochę przesadza.

Z tyłu siedziała jakaś biedna dziewczyna. Skubała skórki przy swoich obgryzionych paznokciach i próbowała powstrzymać łzy. Musiała być nowa, biedactwo, skoro tak wzięła sobie to wszystko do serca. Jeśli pracowałeś w Home nieco dłużej, po pewnym czasie przyzwyczajałeś się do tych wybuchów złości i nie pozwalałeś, by cię dotykały, przestawałeś brać je do siebie. Wściekłość, awantury, kłótnie? To wszystko było częścią legendy, prawda? Ned Groom, wizjoner i perfekcjonista. Chimeryczny geniusz, który zbudował imperium, opierając się na swoim smaku. Człowiek, który budował cudze kariery (lub niszczył je dla kaprysu). Nikki widziała, jak wyrzucał ozdobny przycisk do papieru przez okno, metr od głowy sprzątaczki (na kilka dni przed premierą Country Home). Widziała, jak wymachiwał nożem kuchennym w odległości kilku centymetrów od twarzy portiera (noc otwarcia Highland Home). Na swojej pierwszej zmianie w Covent Garden Home, lata temu, jako nieśmiała szatniarka, widziała, jak wrzeszczy na recepcjonistkę, bo przekręciła nazwisko członka klubu.

Trzeba przyznać, że zazwyczaj miał rację, choć mógł nieco złagodzić ton. Gdyby te żółtka wylądowały na stole członka klubu, po prostu zostałyby odesłane z powrotem do kuchni. Gdy wystrój tego pokoju zostanie dostosowany do dokładnej specyfikacji, bez wątpienia będzie wyglądał milion razy lepiej. Nikki wiedziała również – wszyscy to wiedzieli, być może z wyjątkiem biednej dziewczyny z tyłu pokoju – że po tym, jak się wyładuje, Ned zapomni o żyrandolu, wazie i sztuce. Poklepie każdego po plecach, da premię i pochwali.

– Ty! – wykrzyknął Ned, górując nad przerażoną asystentką. – Wyglądasz, jakbyś miała jakiś gust, w przeciwieństwie, kurwa, do tego gościa. – Wskazał palcem na jej szefa. – Czy na żadnym etapie pracy nie zwróciłaś uwagi, że to wygląda jak sklep z rupieciami, w którym właśnie odbyła się bójka?

Dziewczyna spojrzała błagalnie na swojego przełożonego, który wzruszył przepraszająco ramionami. Ned patrzył to na jedno, to na drugie. Żadne się nie odezwało.

– Jasne – powiedział, kręcąc głową z lekkim uśmiechem na ustach. – Kto w takim razie pokaże mi bibliotekę?

Nikt nie wyglądał na chętnego. Nikki wyłgała się od tego, wskazując na swój telefon i udając, że dzwoni. Pierwsze piętro Rezydencji było serią wysokich pokoi z widokiem na morze, z restauracjami i barami oraz oranżerią ze szklanym dachem na piętrze poniżej. Szła wyłożonym dębowymi panelami korytarzem, po drodze zaglądając do okazałych pokoi po obu stronach. Następnie pokonała szerokie schody prowadzące na dół. W strzelistym holu wejściowym kilka osób z zespołu Annie krzątało się przy recepcji, przeglądając zdjęcia członków klubu na swoich iPadach i chichocząc, podczas gdy barmani nosili skrzynki szampana Krug, starając się omijać sprzątaczki, które z entuzjazmem odkurzały perskie dywany i czyściły parę wypchanych flamingów stojących przy wejściu.

Na dworze było nieco chłodniej, niż sugerowałaby jasność porannego słońca. Nikki sprawdziła godzinę. Czy było za wcześnie, by znów napisać do Adama? Albo żeby do niego zadzwonić? Był bratem Neda. Powinien tu być, radzić sobie z tymi wszystkimi problemami, pomagać załagodzić sytuację.

– Adamie – westchnęła, nagrywając się na jego pocztę głosową po raz trzeci tego ranka. – Adamie, możesz mi wysłać esemesa z przewidywanym czasem przybycia? Ned spodziewał się ciebie już godzinę temu i… nie jest w najlepszym humorze.

Odwróciła się twarzą do Rezydencji i przyjrzała leżącym na trawniku, w kwietnikach i na żwirowej ścieżce porozbijanym antykom. Westchnęła. Przynajmniej to miała już z głowy – w dniu takim jak ten nie chodziło o to, czy Ned wybuchnie, ale kiedy i jak duże szkody wyrządzi.

Nikki często myślała o nim jak o swojej matce – i pewnie dlatego przez większość czasu się tym wszystkim nie przejmowała. Jakim odkryciem, jaką ulgą było uświadomienie sobie w wieku około dwunastu lat, że atakom złości matki nie można było zapobiec. Bez względu na to, jak cicho Nikki chodziła, jak starannie po sobie sprzątała i jak bardzo starała się nie zwracać na siebie jej uwagi, i tak zawsze znalazło się coś, przez co traciła dobry humor. To oczywiście nie sprawiało, że bycie w oku cyklonu było przyjemniejsze, ale przynajmniej nie musiała się obwiniać.

Usłyszała trzaśnięcie drzwi. Kiedy podniosła wzrok, zobaczyła zapłakaną dziewczynę, która wybiegła z Rezydencji. Zatrzymała się, a ich spojrzenia się spotkały. Nikki uśmiechnęła się i przywołała ją do siebie.