Kobiety pistolety. Maria Kowalska w rozmowie z WIktorem Krajewskim - Maria KOwalska, Wiktor Krajewski - ebook

Kobiety pistolety. Maria Kowalska w rozmowie z WIktorem Krajewskim ebook

Maria KOwalska, Wiktor Krajewski

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

"Ustawiono nas czwórkami, zaraz za bramą główną obozu. To wtedy pierwszy raz padło w naszym kierunku stwierdzenie, że jesteśmy „kobietami pistoletami”. Rozejrzałam się dookoła. Wszędzie był widok biednych i cierpiących ludzi".

Maria Kowalska, pseudonim "Myszka", sanitariuszka z pułku "Baszta". Jako siedemnastolatka wstąpiła do konspiracji, by potem pomagać rannym. Koniec Powstania Warszawskiego był dla niej początkiem piekła. W grupie czterdziestu sanitariuszek i łączniczek z powstania trafiła do pierwszego i najdłużej działającego na polskich ziemiach obozu koncentracyjnego - Stutthof. Były to jedyne Polki o statusie jeńców wojennych, które trafiły do obozu. Wcielone w mundurach i z opaską powstańczą na rękach wzbudzały szacunek i chęć pomocy ze strony innych więźniów, ale też niechęć czy zazdrość. Odważnie żądały respektowania praw jeńców wojennych i śpiewały okupacyjne piosenki. Stanowczo sprzeciwiły się włożeniu obozowych ubrań i naszyciu numerów. Ich historia to opowieść o kobiecej przyjaźni i solidarności jako szansie na przetrwanie w obozie.
Poruszająca opowieść jednej z ostatnich żyjących kobiet pistoletów. Jak w warunkach obozowych wziąć odpowiedzialność nie tylko za siebie, ale i za całą grupę kobiet jeńców? Czy mimo wsparcia ze strony innych pojawiły się chwile zwątpienia? W jaki sposób "Myszce" udało się uciec z marszu śmierci?
Rozmowa z wyjątkowym świadkiem historii.

Maria Kowalska - urodzona w 1925 roku w Warszawie. Uczennica prywatnego gimnazjum Anny Jakubowskiej przy Placu Trzech Krzyży. We wrześniu 1942 roku wstąpiła do konspiracji. W ramach Wojskowej Służby Kobiet należała do Pułku "Baszta". Po kapitulacji Powstania Warszawskiego w grupie czterdziestu kobiet zamiast do obozu dla jeńców wojennych trafiła do obozu koncentracyjnego Stutthof. Do emerytury pracowała w Ministerstwie Przemysłu Chemicznego.

Wiktor Krajewski - dziennikarz. W 2015 roku debiutował bestsellerową książką "Łączniczki. Wspomnienia z Powstania Warszawskiego". W 2017 roku opublikował "Pocztówki z powstania", w 2019 roku rozmowę z Aliną Dąbrowską "Wiem, jak wygląda piekło", a w 2020 roku "Chciałbym nigdy cię nie poznać" oraz "Taniec na gruzach", rozmowę z Niną Novak, najwybitniejszą polską primabaleriną. W 2021 roku ukazał się zbiór jego rozmów pod tytułem "Seksoholicy".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 159

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Wiktor Krajewski, 2022

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

Zdjęcie na okładce

Archiwum prywatne Marii Kowalskiej

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redaktor koordynujący

Anna Godlewska

Redakcja

Joanna Habiera

Korekta

Grażyna Nawrocka

wszystkie zdjęcia zamieszczone w książce

pochodzą z prywatnego archiwum

Marii Kowalskiej

ISBN 978-83-8234-417-2

Warszawa 2022

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Wstęp

Napisałbym wierutne kłamstwo, gdybym stwierdził, że termin „kobiety pistolety” był mi znany od lat. Nie, tak nie było. Prawda jest inna. Taka mianowicie, że to określenie jeszcze do niedawna nic kompletnie mi nie mówiło. Wprawdzie nie jestem muzycznym ignorantem i kojarzyłem piosenkę Marii Peszek pod tym właśnie tytułem, ale nijak się ona miała do drugiej wojny światowej.

A ja szukałem tematu na książkę o wojnie. Dość desperacko. To paradoks, że w tej tematyce czuję się bezpiecznie i swojsko. Wojna i bezpieczeństwo? Bezpieczna wojna… Oksymoron, ale jakże w moim przypadku trafny, bo choć rękami i nogami bronię się przed zamknięciem w szufladzie „autor książek wojennych”, choć staram się wyjść z niej za wszelką cenę, to już za chwilę pokornie do niej wracam. Tak było i tym razem. Napisałem w poprzednim roku dwie książki: jedną o najfajniejszej przyjaźni, jakiej doświadczyłem, a drugą o uzależnieniu i jego niszczycielskim wpływie na życie człowieka. Tak więc udało się – wyszedłem z szuflady. Zebrałem dobre recenzje, dostałem nawet nagrodę i… poczułem się dziwnie, jakbym wręcz udawał kogoś, kim nie jestem. W tej sytuacji sam pokazałem sobie uchyloną szufladę, sam powiedziałem do siebie: marsz na miejsce! I ponownie się w niej znalazłem.

Początkowo nic nie przychodziło mi do głowy. Do czasu aż pojawiła się Ona.

O wojnie powiedziano już chyba wszystko, mimo to każdego miesiąca wychodzą kolejne książki na temat okrutnych wydarzeń, jakie miały miejsce między 1939 a 1945 rokiem. Pokłosie tych pięciu lat też już zostało szczegółowo opisane, a ja nie chciałem pisać wojennej książki, która wpisywałaby się w popholocaustowy nurt literacki, „holo-polo”, który w delikatny sposób jest wyśmiewany przez tuzy świata literackiego, mimo że spotyka się z dużym zainteresowaniem czytelników. Nie chciałem też pisać powieści inspirowanej prawdziwymi zdarzeniami, bo skoro inspirowana, to niekoniecznie prawdziwa. A może nie chciałem takiej pisać, bo nie umiem. W każdym razie ten pomysł nie wzbudził we mnie entuzjazmu. Lubię kraść czyjeś historie i filtrować je przez siebie. Teraz jednak postanowiłem, że jeżeli znajdę bohatera czy bohaterkę, to dam im miejsce, by mogli się wypowiedzieć. To oni mieli wieść prym w książce, a ja miałbym stać z boku i czasem tylko rzucać pomocnicze pytania. Doszedłem do wniosku, że moje filozoficzne wywody nie są ważne, moje sądy o rozmówcy tym bardziej, dlatego zdecydowałem, że jeżeli odczuję potrzebę snucia wywodów, to umieszczę je we wstępie, a potem pozwolę dojść do głosu mojej bohaterce, podczas gdy sam stanę się dla niej tłem. Tak właśnie uczyniłem.

Nie pamiętam, w jakiej sprawie zadzwoniłem do Muzeum KL Stutthof. Ale zadzwoniłem. To był chyba jeden z tych dni, gdy szukałem tematu na książkę i jakoś mi nie szło. Zawsze bohaterki moich publikacji znajdowały się same. Przychodziły i stawały przede mną. Gotowe do zwierzeń. Maria Kowalska się schowała. Ale ją odnalazłem.

Kiedy Katarzyna Krawczyk z Muzeum KL Stutt­hof zapytała mnie, czy słyszałem o grupie czterdziestu kobiet biorących udział w Powstaniu Warszawskim, które zostały wzięte do niewoli i wysłane do obozu, zrobiło mi się głupio, bo nie słyszałem, mimo że miałem już na koncie cztery publikacje dotyczące powstania. Skłamałem, że słyszałem, żeby nie wyjść na historycznego ignoranta. O samym obozie, który Niemcy zbudowali na Pomorzu, oczywiście wiedziałem. Znałem nawet Sztutowo, bo jeszcze przed pójściem do szkoły jeździłem tam z mamą na wakacje. Tylko że mnie to miejsce kojarzyło się z plażą, muzyką Guns N’ Roses i jabłkami. I jeszcze z siwym staruszkiem, który mieszkał w dziwnej altance pośród drzew i strugał kiczowate figurki z sosnowego drewna. No i z domem dziecka, bo podczas jednego z moich pobytów przyjechała do Sztutowa kolonia dzieci z sierocińca. Pamiętam, że marzyłem, by mama też mnie do nich oddała, bo miałbym wtedy na co dzień z kim się bawić. Te dzieci były starsze ode mnie, chodziłem do nich regularnie. Pamiętam, że zaprzyjaźniłem się z chłopcem, który miał rude włosy, a potem czasem zastanawiałem się, co u niego słychać. Mam nawet kilka zdjęć na tamtejszej plaży.

Krawczyk powiedziała mi kilka zdań o kobietach pistoletach, a ja już oczyma wyobraźni pisałem książkę o powstankach, które walczyły o niepodległą Polskę, a po kapitulacji trafiły do obozu. Jakże płonne były moje nadzieje. Szybko zostałem sprowadzony do parteru, bo okazało się, że się spóźniłem – pistoletów już prawie nie ma. Słysząc tę brutalną prawdę, niemal porzuciłem nowo narodzony pomysł. Z nimi zawsze tak jest: szybko się rodzą i jeszcze szybciej umierają. Zostałem jednak poproszony o chwilę, podczas której coś miano sprawdzić. Rozłączyliśmy się rzeczywiście tylko na chwilę, bo odebrałem telefon już po pięciu minutach i usłyszałem, że jest ktoś, kto może opowiedzieć mi o tej grupie bohaterskich dziewcząt. „Żyje pani Maria Kowalska. I z tego, co usłyszałam, ma się całkiem dobrze”. Krawczyk wskrzesiła mój pomysł i jeszcze mocniej rozbudziła chęć zgłębienia tematu KL Stutthof.

Pani Maria podczas powstania miała pseudonim „Myszka”. Uśmiechnąłem się. Przypomniała mi się rymowanka z dzieciństwa „Uciekaj myszko do dziury/ bo cię tu złapie kot bury/ A jak cię złapie kot bury/ to cię obedrze ze skóry”. Możemy więc uznać, że byłem jak ten kot z wierszyka, tyle że miałem nieco inne intencje: chciałem panią Marię obedrzeć z jej życiowej historii. Ukraść ją, by napisać tę książkę.

Minęło trochę czasu, nim się spotkaliśmy. Wiadomo: pandemia, covid, lockdown. Pani Maria wszędzie w swoim domu ma ułożone książki, zdjęcia z najważniejszych wydarzeń w życiu, a jej pokój stołowy wypełniają stare szlagiery. Trochę z powątpiewaniem i pobłażliwością przysłuchiwała się mojemu pomysłowi, jakby nie dowierzała propozycji, która właśnie została jej złożona. Stwierdziłem, że odznacza się przenikliwym wzrokiem i ogromną klasą. To coś, co mają tylko niektóre kobiety.

Wzdycha pani. Dlaczego?

Bo tak się właśnie zastanawiam nad sobą.

I co wynika z tych dywagacji?

Że byłam właśnie…

No, jaka pani była?

Ale mnie pan bierze pod włos. Jeszcze się nie zgodziłam na książkę, a tu już pytania.

Pytania są po to, by je zadawać. No więc jaka pani była?

Szara. Szara mysz. Tak było i tak już zostało. Za późno, żeby to się zmieniło.

Pani Mario, napiszemy razem książkę?

No… Spróbujmy… Obawiam się tylko jednego, że sprowokuje mnie pan do częstszego myślenia o wojnie. A ja już mam to za sobą. Życie nie wróciło do normalności ot tak. Było to stopniowe. Tuż po wojnie towarzyszyło mi ogromne napięcie. Bywały chwile, gdy zapominałam o niedawnych przeżyciach; myślę, że to kwestia resztek młodości, które były we mnie i których całkowicie nie stłamszono. Życie nie wróciło na normalne tory, bo droga skręcała w kierunku, który nie był tym, czego się chciało i pragnęło. Poza tym nie da się zaprzestać myślenia o tym, co się przeżyło. Wiele razy jeździłam do obozu i uczestniczyłam w spotkaniach. Nie o wszystkim jednak się mówi, nie wszystko się wspomina.

A o czym nie chce pani wspominać?

Pan naprawdę chciałby usłyszeć o tym ode mnie?

Naprawdę.

Ja jednak myślę, że są historie, których wcale nie chciałby pan ode mnie usłyszeć.

Bo są aż tak okrutne i traumatyczne?

Tak. Więc nie ma sensu o nich opowiadać. Przynajmniej ja tego sensu nie widzę i nie czuję potrzeby, by wyartykułować je głośno. Mam nadzieję, że mnie pan zrozumie i uszanuje moją prośbę.

Prośbę uszanowałem. Nie podaliśmy sobie dłoni, dobijając targu, lecz stuknęliśmy się łokciami – to pani Maria była inicjatorką tego gestu i jestem jej za to wdzięczny. Po raz kolejny utwierdziłem się w przekonaniu, że krytycy, którzy naśmiewają się z wojennych książek, nie są, delikatnie mówiąc, zbyt mądrzy. Mamy wśród siebie żyjących bohaterów i należy im się atencja. Książki. Filmy o nich. Za chwilę nie będzie już nikogo, kto może z pierwszej ręki opowiadać o koszmarze wojny. Ja trafiłem na kobietę, która ocalała z nadmorskiego piekła i może przedstawić swoje świadectwo.

Dziś, po spędzeniu długich godzin na rozmowach z „Myszką”, wiem, że nie kokietowała i naprawdę ma siebie za człowieka przeciętnego, który nie zasługuje na aplauz, uznanie czy podziw. Moim zdaniem jednak zasługuje. Na owacje na stojąco. Ta książka jest moim dowodem uznania dla pani Marii i miejscem – jeszcze raz to podkreślę – gdzie jedna z ostatnich żyjących kobiet pistoletów po raz pierwszy opowiada swoją historię. I proszę mi wierzyć, są w niej wszystkie barwy poza szarością, bo o Marii Kowalskiej można powiedzieć wszystko, ale nie to, że jest szara.

Rozdział 1

Gdybyś Ty, Chryste, chodził dziś po świecie,

Gdybyś w sierpniowej nocy pożarze

Zatrzymał wzrok swój na jasnym bagnecie,

Gdybyś zobaczył, jak Twoje ołtarze

W proch powalone legły pod gruzami…

Gdybyś ty, Chryste, był wtedy z nami,

To byś w powstańczym chodził mundurze!

Gdybyś polską opaskę ujrzał na rękawie

I te oczy wzniesione ku górze…

Gdybyś był, Chryste, z nami w płonącej Warszawie,

To nie szedłbyś w boskiego królestwa purpurze,

By się okiem litosnym przyjrzeć ludzkiej męce,

Lecz byś ku nam wyciągnął zakrwawione ręce,

Wyrwał komuś karabin, naboje z chlebaku

I runąłbyś wraz z nami, Chryste, do ataku!

Gdybyś zszedł do nas, Chryste, tej sierpniowej nocy,

Do ludzi, którym słońce wśród dymów zagasło,

Do ludzi, którym gwiazdy nie dodadzą mocy…

Gdybyś przyszedł…

Stań, Chryste,

musisz podać hasło.

A potem pójdziesz wolno szlakiem drogi krwawej,

którą co dzień odnoszą rannych z barykady,

Aż krzyknie ktoś za Tobą:

„Halo, obstrzał z prawej!”.

Więc przypadniesz do ziemi na te krwawe ślady,

A nad Tobą ze świstem, piekielnym jazgotem

przeleci jeden pocisk, potem drugi… trzeci…

Noc świetlnych kul błyskiem jasno się rozświeci

I zgaśnie. Gwiazdy znowu rozbłysną się złotem.

A potem?

A potem, a potem kilka dziewcząt,

Dziewcząt – prawie dzieci,

przejdzie szybko pod murem,

gnąc się pod noszami…

Gdybyś zszedł wtedy, Chryste,

Gdybyś Ty był z nami…

O, nie mieszkałbyś wtedy w cichym Nazarecie.

Nie, twój dom by się spalił z naszymi domami

I poszedłbyś wraz z nami tułać się po świecie.

I poszedłbyś tą drogą, która nie ma końca.

Nie mając ni domu, ni szczęścia, ni słońca,

Gnany myślą obłędną, żandarmskim mundurem,

Przypadłbyś do ziemi jak tam, pod kulami,

Spałbyś w jakiejś piwnicy,

jadłbyś gdzieś pod murem.

Gdybyś Ty, Chryste, był wtedy z nami…1

Pani Mario, ten wiersz chyba jest dla pani wyjątkowy, ponieważ przeglądając materiały, zauważyłem go u pani w kilku kopiach. Jest ku temu konkretny powód?

Słowa tego wiersza są mi bardzo bliskie. Oddają atmosferę wydarzeń z sierpnia 1944 roku i tego, z czym przyszło się zmierzyć nie tylko mnie, ale i wszystkim, którzy podjęli się heroicznego zadania, by wymknąć się z objęć śmierci. Moje wspomnienia z tamtego czasu są jak świst kul, przed którymi uciekaliśmy.

Są podobne do kul, bo zadają bolesne rany niczym wymierzone w waszą stronę niemieckie pociski?

To też. Ale największe podobieństwo bierze się stąd, że nigdy nie wiadomo, kiedy i skąd zostaną wystrzelone. I w co trafią. Albo w kogo. Sporo przeszłam, nam za sobą szereg strasznych wydarzeń i stąd wzięły się niewidoczne rany na moim ciele. W moim umyśle. W sercu. Blizny nie są widoczne gołym okiem, ale mam je do tej pory. Jest ich nieskończenie wiele. Są w różnych kształtach. Większe i mniejsze. Każda ma swoją historię, mniej lub bardziej smutną. Nie wszystkie rany są jeszcze zabliźnione, ale nie powiem, że potrzeba na to czasu, bo skłamałabym. Niektóre nie zabliźniły się do końca i już wiem, że to nigdy nie nastąpi. Ale muszę z tym żyć. Nauczyłam się je akceptować i przyzwyczaiłam się do nich. Nie jestem w tym wyjątkowa. Takich jak ja są setki. Z mojego pokolenia każdy skrywa bliz­ny, tylko nie każdy chce się do nich przyznać.

Zastanawiała się pani kiedykolwiek nad tym, gdzie był wtedy Bóg?

Rozmyślałam, nie rozmyślałam… Kontemplacja nie zawsze jest dobra w przypadku wojennych wydarzeń. A z pewnością nie jest zbyt mądra.

Dlaczego?

O niektórych sprawach lepiej nie myśleć i nie skupiać na nich uwagi. Jeśli za bardzo coś analizujemy, przyglądamy się czemuś, rozmyślamy nad daną sprawą, to człowiek może się rozsypać na miliony kawałków i nigdy już nie poskłada się w całość. A ja wiosną 1945 roku przyrzekłam sobie, że nauczę się żyć na nowo, że przypomnę sobie wszystko, za czym tęskniłam.

Udało się czy wręcz przeciwnie, rozsypała się pani w pył?

Poniekąd tak, rozsypałam się, chociaż z drugiej strony szybko zostałam zmuszona, by się nie mazać, nie siedzieć na gruzowisku, nie ronić łez, tylko odnaleźć w sobie siły i żyć. Z dystansu widzę, że nie mogłam sobie odpuścić i całkowicie się poddać. Całe moje pokolenie nie mogło. Po dramacie przyszedł czas na życie.

Normalne życie?

Ono tylko pozornie było normalne – nic nie było normalne – choć takie się wydawało. Nie było czasu na rozczulanie się. Trudno jednak jest uciec przed szarzyzną życia. Poza tym po wojnie nie nastąpiła Polska, o jakiej marzyłam. Nie można było się przyznać, że na przykład ma się rodzinę za granicą. W ankietach w pracy pisałam, że moje dwie siostry zaginęły i nie wiem, co się z nimi dzieje, a tak naprawdę były hen, daleko od Polski.

Po wojnie ukrywała pani fakt, że brała udział w powstaniu?

A można było inaczej? O mojej działalności w powstaniu milczałam, bo nie było innego wyjścia. Jedynie obóz i to, że spędziłam w nim prawie pół roku, był tematem, na jaki nie bałam się mówić głośno, bo nie groziły mi z tego powodu żadne represje. Mimo że nie opowiadałam dookoła o swoich wojennych doświadczeniach, to moje koleżanki wszystko wiedziały. Nikt na szczęście nigdy nie zapytał mnie wprost o to, czy byłam w AK.

Dlaczego „na szczęście”?

Bo pewnie nie potrafiłabym skłamać. W życiu czasem trzeba kłamać, a ja nie umiem.

1 Anna Sadkowska, Gdybyś Ty, Chryste…

Maria na spacerze w warszawskich Łazienkach, 1953 rok.

No tak, zaraz po wojnie weszła pani w świat równie straszny, jak poprzednie lata. Oczywiście straszny w innym wymiarze. Polska Rzeczpospolita Ludowa była dla pani trudna?

Była dziwna. Nigdy nie byłam w partii i nie byłam komunistką. Dla mnie ojczyzna była polska, a nie rosyjska.

Pamiętam, jak w 1953 roku odwiedziłam swoją najstarszą siostrę. Józef Stalin jeszcze wtedy żył. Szwagier pracował w Rejowcu, więc siostra się tam wyprowadziła. Mieli czwórkę dzieci. Do końca życia będę pamiętać, jak wieczorem weszłam niespodziewanie do jej pokoju. Zauważyłam, że jest pochylona i pluje. Podeszłam do niej, bo zaciekawiło mnie, co też ona wyrabia. Okazało się, że w gazecie było zdjęcie Stalina. Pluła na niego. Uśmiechnęłam się tylko, widząc ten obrazek.

Czy 5 marca 1953 roku to dla pani ważna data?

Nie tylko dla mnie. Spędzałam wtedy urlop w Sied­l­cach. Odwiedziliśmy razem z mężem i mamą mojego ojca chrzestnego. W 1942 roku, w czasie okupacji, regularnie przekazywał nam paczki żywnościowe. Chcieliśmy mu za tę pomoc podziękować i osobiście pojechaliśmy do wuja. Boże, jak wszyscy cieszyliśmy się ze śmierci Stalina! Cieszyłam się, że jestem w tym czasie na urlopie. W mojej pracy wszyscy musieli włożyć żałobne ubrania, a mnie to na szczęście ominęło. Wiedzieliśmy, co ten człowiek wyrabia, ale nie wszyscy wierzyli w te doniesienia.

Maria Kowalska z pekińczykiem sąsiadki przy Politechnice Warszawskiej, w pobliżu swojego domu, 1957 rok.

Przeniknęły się dwa chore światy.

Mając rodzinę przy sobie, łatwiej było to znosić. Nie mogłam zaakceptować tego, że stanęłam z innymi do walki o wolną Polskę i mimo że ta walka przyniosła dużo, to Polska dalej nie była wolna. Żyłam w paradoksie. Ale co mogłam zrobić? Nie pozostało mi nic innego, jak zacisnąć zęby i przeczekać okrutny czas. Już jeden udało mi się przetrwać.

Pamiętam, jak mój syn przyszedł kiedyś ze szkoły i wspomniał, że nauczyciel opowiadał im o Katyniu. Zapytałam, co dokładnie mówił. Nauczyciel głosił herezje, że to Niemcy byli odpowiedzialni za ten mord.

Maria i Marian Kowalscy na spacerze w latach 60.

Powiedziała pani synowi, że te informacje mijają się z prawdą?

Razem z mężem usiedliśmy i opowiedzieliśmy mu prawdę. Tłumaczyliśmy, jak zakłamana jest rzeczywistość, w której przyszło nam wszystkim żyć. Mój szwagier i jego brat zginęli w Katyniu. Poprosiliśmy, by zachował tę informację dla siebie i nie narażał się, mówiąc o tym głośno. Przyjął nasze słowa jako prawdę i danego nam słowa dotrzymał.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI