Kochana Maryś! Listy z Afryki. Kochana Maryś! Listy z Afryki. Tom II. Kongo Belgijskie - Ruanda - Urundi - Rodezja Północna i Południowa - Związek Południowej Afyki - Kazimierz Nowak - ebook

Kochana Maryś! Listy z Afryki. Kochana Maryś! Listy z Afryki. Tom II. Kongo Belgijskie - Ruanda - Urundi - Rodezja Północna i Południowa - Związek Południowej Afyki ebook

Kazimierz Nowak

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kolejna część fascynującej epopei podróżniczej z Kazimierzem Nowakiem w roli głównej!

Wraz z lekturą II tomu Kochanej Maryś! czytelnik dotrze do końca pierwszej części wyprawy Nowaka – przez całą Afrykę z północy na południe. Pierwszym krajem będzie Kongo, które było dla podróżnika celem szczególnym i pierwotnie docelowym. Posuwając się wzdłuż wschodniej granicy odwiedził on jedne z najbardziej atrakcyjnych krajoznawczo regionów w całym kraju. Listy z Konga ujawniają ciekawe szczegóły słynnej wspinaczki na szczyt Ruwenzori oraz karkołomnego trawersu zachodniego brzegu jeziora Tanganika. W Kongu też po raz pierwszy zachoruje na malarię, która od tej pory będzie jego niechcianą, acz wierną towarzyszką całej podróży. Zmagać się z nią będzie także podczas dalszej przeprawy na południe – na pustyni Kalahari w Południowej Rodezji, co znajdzie wyraz w nostalgicznej korespondencji z samotnie spędzonych świąt Bożego Narodzenia. Z kolei jedne z najciekawszych tekstów, zdradzających ewolucję światopoglądową Nowaka, znajdziemy w listach z wielkomiejskich ośrodków Związku Afryki Południowej – Pretorii, Johannesburga i Kimberley.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 707

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Oryginały listów do żony, a także inne dokumenty i fotografie zamieszczone w niniejszej książce pochodzą z archiwum Elżbiety Nowak-Gliszewskiej i Mariana Gliszewskiego.

Redakcja: Dominik Szmajda

Współpraca: Teresa Szmajda, Piotr Szmajda

Korekta: Wojciech Nowakowski

Projekt okładki, opracowanie materiału ilustracyjnego i skład:

Dominik Szmajda

Copyright © by DM Sorus Sp. z o.o.

Wydanie I, Poznań 2015

Printed in Poland

ISBN 978-83-65419-39-2

DM Sorus Sp. z o.o.

ul. Poplińskich 12A

61-574 Poznań

tel. 61 653 01 43

[email protected]

www.sorus.pl

www.kazimierznowak.pl

O tomie II

Trasa wyprawy Kazimierza Nowaka nie była z góry zaplanowana, lecz ulegała ciągłym modyfikacjom w zależności od rozmaitych okoliczności, możliwości i przeszkód napotkanych po drodze. Jednak Kongo Belgijskie było od samego początku głównym celem podróżnika. Kraj ten zarówno wówczas, jak i dziś stanowi serce Afryki – tak w sensie geograficznym, jak i mentalnym, kulturowym. Oprócz niewątpliwej egzotyki Kongo pociągało Nowaka ze względu na potencjalne źródło zarobku na dalszą podróż. Belgijska kolonia słynęła bowiem ze złóż złota i diamentów, a tam, gdzie są kopalnie, nie powinno brakować bogatych białych, skłonnych dobrze zapłacić za zdjęcia.

Na początku 1933 roku Nowak przekracza granicę i niemal od razu wjeżdża na złotodajne tereny północno-wschodniej prowincji Konga. Już od dawna liczył na to, że uda mu się tutaj „zahaczyć”, czyli znaleźć stałe źródło dochodu. Spotyka go jednak zawód – ogólnoświatowy kryzys ekonomiczny dotknął także Kongo:

Katastrofalny stan rzeczy, jaki na wstępie do prowincji Katanga spoty­kam, i słyszane opowiadanie o tem, co tam na południu się dzieje, wyklucza zupełnie zahaczenie jakiekolwiek. Kopalnie stanęły, oprócz kopalni złota, platyny i radu, życie zamarło, biali już uciekli lub uciekają, walą się kopal­nie, bankrutują firmy po firmach, a hotele, restauracje, wszystko zresztą pustką świeci. Zostali jeszcze urzędnicy, ale Ci nie pomogą niczem – liczyć na nich nie mogę.

Kazimierz nie ma więc szans na powiększenie i tak bardzo skromnych środków finansowych. Może jedynie liczyć na polską prasę, ale regularne wpływy z tego tytułu odczuje dopiero jesienią.

Tymczasem wykorzystuje każdą okazję, aby pisać. Dzięki tytanicznej pracy lista tytułów stopniowo rośnie. Jego relacje pojawiają się od czasu do czasu w „Kurierze Poznańskim”, „Kurierze Warszawskim”, „Światowidzie”, „Ilustracji Polskiej” i „Naokoło Świata”. Jednak to współpraca z redaktorem Mrozem z dwutygodnika „Na Szerokim Świecie” ostatecznie okaże się najbardziej owocna. Chociaż Nowak wolałby, żeby dotyczyło to innego tytułu:

Mam wprawdzie już 2 listy napisane, to jest dla Na Szer. Św. i Ilustracji – oba znośne, brak mi tematu dla Światowida, a ja naprawdę bardziej się cieszę artykułem w Światowidzie jak u Mroza! Światowid zresztą umiesz­cza pięknie moje foto, no i Światowid idzie na świat cały, a mnie naprawdę idzie o reklamę, to dużo na jutro, może nawet na niedalekie jutro!

Środki z honorariów miały służyć wyłącznie utrzymaniu rodziny, ale trudna sytuacja na miejscu w końcu wymusza na podróżniku odstąpienie od tej zasady. Po dotarciu do Ruandy pod koniec maja 1933 roku pisze:

Jeżeli miałabyś możliwość pospieszyć mi z pomocą Kochanie, byłbym naprawdę uratowany kwotą choćby 50 Belga, czyli 50 i coś złotych – czek na Bruxelę.

Brak pieniędzy nie przeszkadza jednak Nowakowi posuwać się dalej na południe, głównie dzięki pomocy licznych ośrodków misyjnych:

Co ja bym zrobił w Kongo, gdybym nie miał oparcia o misję? Od Kigali jestem na utrzymaniu Ojców, im zawdzięczam życie, ubranie, a wszędzie tyle serca znajduję, że ani uwierzysz. Jestem nawet dla misjonarzy starych bohaterem – a że paplam po franc. jak papuga, więc mam o czem gadać przy stole!

Choć wsparcie misjonarzy nie przynosi mu gotówki, to jednak udaje się Nowakowi realizować nawet tak śmiałe przedsięwzięcia, jak choćby wyprawa w góry Ruwenzori, aż do granic lodowca – powyżej 4000 m n.p.m. Paradoksalnie to właśnie brak pieniędzy skłania podróżnika do obrania najtrudniejszych odcinków, których pokonanie dostarczy najmocniejszych wrażeń. Tak było w przypadku trawersu zachodniego brzegu jeziora Tanganika:

Gdy tak sobie oglądam łódź, bestja krokodyl omal jednego murzyna nie pożarł – strzeliłem, dostał porządnie, bo bryznął wodą, znikł i znowu podpłynął, ale w końcu uszedł ranny. Dopiero koło 10tej w nocy było można ruszyć, ucichło nieco wściekłe jezioro, ale to okropne! Pomyśl – aż w dwa pirogi z obsadą 5 ludzi, i to na moją nędzarną kieszeń! Ja, bagaż i 2 wioślarzy – jedna łódź, na drugiej łodzi trzech wioślarzy i mój rower. Pruliśmy fale na przełaj, kołysanka niemożliwa, łódź trzeszczała głucho. Po godzinie może wypadły łaty z drugiej łodzi z mojim rowerem – murzyni krzyczeć zaczęli, że toną, a mnie nie ich żal było, ale roweru! Do brzegu, brzegu!

(…)

Pamiętasz? – dawno jeszcze pisałem, że trzeba tę przestrzeń przebyć okrętem, a jednak pokonałem ją, używając zaledwie kilkukrotnie łódek tu­bylczych, i nie trzeba było wydać 1500 franków!

Pieniądze od żony (80 belga) otrzyma z opóźnieniem – dopiero we wrześniu, kiedy już ich nie będzie potrzebował. Wkrótce bowiem dotrze do Elisabethville, stolicy prowincji Katanga, w której zbierze najlepsze żniwa fotograficzne w całej pięcioletniej podróży. Niebawem więc te pieniądze odeśle, a zgromadzony w mieście kapitał pozwoli mu na bezproblemowe przekroczenie granic angielskich kolonii, których tak się obawiał:

Na policji przeliczono pieniądze z mej kieszeni wyjęte – i odnoszono się z całym respektem, było bowiem aż 31 papierków funtowych i jeszcze trochę srebrniaków oraz czek, który mi moja Marysieńka przesłała ostat­nio! A to nawet dla Anglika dużo pieniędzy!

Kongo nie oszczędzi Nowakowi najbardziej znanej tropikalnej choroby – malarii. Zachoruje już na wstępie, w niecałe dwa tygodnie po wjeździe do kraju. Nawroty tej choroby będą mu towarzyszyć wiernie aż do końca podróży:

Już trzeci dzień leżę w łóżku, choć o wiele dłużej jestem chory. Znowu silny atak malarji – tak silny, że 9 bm. wieczór leżałem zupełnie bezprzy­tomny, częściowo i wczoraj. I mimo najszczerszej chęci wyjazdu jestem cią­gle w Bulawayo, ale jak w takiem stanie ruszyć w podróż?

Być może właśnie z powodu ataków malarii przejazd przez pustynię Kalahari Kazimierz często przyrównywać będzie do trudności, jakie towarzyszyły mu na Saharze. Na środku tej pustyni przyjdzie mu po raz pierwszy samotnie spędzić święta Bożego Narodzenia. Miesiąc później przekracza granicę Związku Afryki Południowej. W jej wielkomiejskich ośrodkach liczy na zdobycie kolejnych klientów na zdjęcia:

Proś Bozię o pomoc dla mnie – o to, by Johannesburg stał się dla mnie choć drugim Elville, bym coś zyskał i dla Was!

Jednak nie pójdzie mu już tak dobrze jak w stolicy Katangi. Przeszkodą będzie brak znajomości języka angielskiego, ale nie tylko. W Bulawayo, Pretorii, Johannesburgu i Kimberley zderzy się ze światem, od którego tak bardzo już odwykł. Dla tego świata Nowak także będzie trudny do zaakceptowania:

Mam pecha – tyle zaczepek, że już mi obrzydza się życie. Naturalnie tu wszystko ogolone, wszystko w strojach europejskich. Rażę, ale co mię ulica obchodzi! Szydzą ze mnie – niech szydzą, ale bo dziś wyszedłszy z mojej herbaciarni miałem zaczepkę tak bezczelną, że musiałem jakiegoś pana nazwać po angielsku osłem. W końcu i do bójki przyszło – biłem, ale tak z całego serca, sam zaś nie odniosłem ani jednego uderzenia, a ulica wzięła moją stronę! Tylko że ręce tak drżą – oj te głupie nerwy!

To wówczas powstaną jego najciekawsze teksty o cywilizacji, pełne emocji i goryczy – jakże aktualne i dziś. Ale podobno nie tego oczekiwali jego czytelnicy:

Piszesz o cywilizacji, aby ją pominąć, ale to niemożliwe Maryś! – zwłasz­cza w tej części Afryki. To jedyny prawie temat – wpływ naszej cywilizacji na życie murzyna i na Afrykę. Polska mało zainteresowana w tej sprawie – nie mamy kolonji, a choć chcemy, nikt nam jej dziś nie da. Minął czas na to! Najwyżej mogę pisać bardziej powściągliwie, ale ja i tak ani części spraw drażliwych nie tykam!

Zbliżając się do południowego krańca kontynentu, staje się świadomy wyczynu, jakiego dokonał:

Wrócę podróżnikiem, znanym w całej Polsce – to mi zapłaci trud tu­łaczki długiej.

Powoli też snuje plany na podróż powrotną:

Cape Town przerzucić się koleją w stronę Wiśniewskich – to jest przez Afrykę, która należała do Niemców, a po odpoczynku i gruntownem prze­studjowaniu map i literatury ruszyć na przełaj od Oceanu Atlantyckiego przez Angolę – ku Zambeze, która niedaleko granic Angoli płynie. Na tej drodze mam przeciekawe, zupełnie prawie nieznane ludy – szczep BAROT­SE. Potem Livingstone jeszcze raz i dalej Tete i Ocean Indyjski przez całą Mozambikę. Licząc od Oceanu Atlantyckiego po Ocean Indyjski (okolice Beira), pochłonęłoby to ze 6 miesięcy czasu, ale podróż zaprawdę ciekawa, a korespondencje poszłyby z całą pewnością. Naturalnie już nie rowerem, ale bardziej urozmajicone za to wrażenia. Cowboy! „Kapitan okrętu”, wiel­ki strzelec – słowem miluchna awantura!

Jak wiemy, plany te stopniowo uległy istotnym modyfikacjom, ale z pewnością nie ich rozmach. Nowak jest już pewny, że nie ma mowy o szybkim powrocie do kraju. Choć jego reportaże przynoszą już regularne dochody, to jednak nie uczyniły go bogatym:

Dziś bądź co bądź jestem podróżnikiem, pracuję, piszę, a tysiące prze­ciekawych zdjęć czeka wykorzystania. Nauczyłem się znośnie francuskiego, uzupełniłem język włoski, wszedłem w język arabski i ostatnio szwargocę kiswaili (język murzyński). Teraz powoli wchodzę w język ang., który jest mi koniecznie potrzebny do pracy nad wrażeniami podróży. A gdybym dziś Ci doniósł: wracam! – to na pewno i na Twojim czo­le osiadłaby troska, bo i czy raj mię czeka po powrocie? Przecież od razu urwałyby się dochody z pracy (…).

Osiągając w kwietniu 1934 roku Przylądek Igielny, Kazimierz Nowak dopina swego – Afryka zdobyta! Jednak jest to triumf tylko częściowy. Troska o powodzenie dalszych planów nadal spędza mu sen z powiek. Odpowiedź ma przynieść dopiero wizyta w Kapsztadzie.

Dominik Szmajda

Część I

KONGO BELGIJSKIE

List nr 61 – cd.

Aba, Congo Belge, 13 stycznia 1933

Kochana moja Maryś!

Piszę na ganku domu urzędnika celnego, sympatycznego Belga, który mię na obiad zaprosił.

A więc już jakbym minął granicę – jeszcze kwestja kaucji niezałatwiona, ale to już samo się załatwi. Cło dość przychylne, zaledwie razem około 30 fr zapłaciłem, czyli około 10 zł – za to mam kupę informacji korzystnych, nie zginę!

Wiesz Marysiek? Dostałem zaraz na wstępie do Conga – bo w Aba – Twój Kochany list nr 55 datowany: poczta Boruszyn 30 XII tamtego jeszcze roku, a więc zdążyłaś z życzeniami na 11 stycznia do Juba, ale że ja uciekłem – moja wina! Dziękuję za opis świąt, za trudy, za wszystko razem – i Tobie ślę życzenia serdeczne na dzień imienin oraz Romulowi na dzień 29 bm. i 7 II br. Już raz przesłałem wiązankę życzeń, dziś je ponawiam i w dnie uroczyste będę przy Was pieszczoty moje!

List ten wyślę belgijską pocztą lotniczą, choć następny uda mi się jeszcze wysłać sudańską pocztą – mam jeszcze znaczki rezerwowe. Poślę też cały szereg nowych zdjęć, o ile tu znajdę okazję skopjowania i wywołania!

Aha! Kilo nie ma poczty, zatem adresuj: NIZI Dep. Ituri etc. jak na kopercie.

po południu!…

Obiad był dobry, ale niepotrzebna była „whisky” – głowa trochę ciąży, ale odmówić nie sposób było! Teraz miły Belg udał się na spoczynek, ja dokończę ten list, dziś bowiem odchodzi stąd poczta lotnicza.

Szkoda Maryś mój, że mi nie piszesz, jak wypadły te powiększenia od Gregera! Ja naprawdę nie mogę się zorjentować – a czy te małe ładne kopje? Chcę je w album oprawić i zrobić prezent. Komu? Dziś jeszcze nie wiem, w każdym razie dobroczyńcy.

Ciekawa ta zapowiedź drukowania w Przewodniku – ja wolałbym już cały numer zobaczyć, jak takie „zero”, ale czy Ty wiesz Maryś, że ja już wyzbyłem się klisz północnoafrykańskich? Zostały w Juba – nie mogłem dalej tyle kilogramów dźwigać. Zaledwie kilka zostawiłem sobie, takich najmilszych dla mnie! Szkoda, że nie przysłałaś mi opisu posiadanych fotografji – może brak jakichś ciekawych, byłbym skopjował jeszcze, a tak już trudno! Mam dla Ciebie 50 sztuk pocztówek różnych od Gadames do Juba, ale to ani połowa!

Chętnie chciałbym zobaczyć prace Gregera, jedno powiększenie duże i jedną małą kopję – odeślę odwrotnie! Pamiętaj Maryś Kochany, że pierwsze zapłacić każdorazowo Gregera z pierwszego przekazu redakcji.

Jeżeli „Przewodnik” coś wydrukuje, nie monituj o zapłatę zaraz. Idzie mi przede wszystkiem o to, by drukował – to reklama dla mnie, a także potrzebny mi nr z moją koresp., cały, oryginalny. Wysłać możesz jako przesyłkę mieszaną lub coś w rodzaju druku, aby dużo nie kosztowało!

Ale ja na dziś urwę gawędę – i tak marudzę. Jestem w Congo Belgijskim, zdrów i pełen wiary. Zdążam do Kilo – okręgu kopalń złota, w każdym razie choć jako tako zahaczę gdzieś, gdzie – nie wiem. Następny list może się spóźni, nie wiem jak kursuje poczta z Kilo, w każdym razie pamiętam o Tobie, a przerwy koresp. to brak najwyżej możności nadania poczty!

Całuję Cię mocno, a Ty ucałuj ode mnie dzieciny nasze – i tę Kochaną Elżunę dźwigającą chojinkę – biedactwo, i Romulka w dzień urodzin i imienin popieść ode mnie, a dzieci niech Ciebie tak serdecznie ucałują od Tatusia.

Pa! Twój i Wasz

Kazimierz

P.S.

Ks. Prob. w następnym liście odpiszę. Pozdrów Go ode mnie, jak i wszystkich znajomych. Do widzenia, do następnego listu – Pa!

Może dołączę foto – to wolne, jak każde – bez dopisku Marysieńce itd.

List nr 62

Tiriadro, Congo Belg., 13 I 1933

Kochana Maryś!

Dziś pop. wysłałem list do Ciebie – par avion, ale tak drogo jak te Twoje z Polski. Chciałem dołączyć 2 fotogr. – i zaraz o 4 fr drożej, a Ty za nie kto wie czy byś tyle dostała, więc wysłałem tylko sam list. Okropne ceny – pudełko zapałek 75 ct, a wszystko, co z Europy pochodzi, wprost nie do kupienia!

Piszę w Tiriadro, 16 km od Aba, i czekam na jakiegoś Polaka – po belgijsku nazywają go Kapsowicz; kto on i co za jeden – nie wiem. Posłał mię tutaj komisarz belg. policji czy coś w tym rodzaju – idzie bowiem o tę kaucję. Ja mam list z Poselstwa Polskiego w Bruxeli, że sprawa zostanie przychylnie załatwiona przez Belg. Min. Kolonji. Tymczasem w Aba, to jest w granicznem miasteczku, nic o mnie nie wiedzą. Mam zresztą i list polecający z Poselstwa Belgijskiego z Cairo, który mi nasz konsul przesłał stamtąd, i wizę, ale ot jak na granicy – trudności robią i już! Sądzę, że gdy ten Polak przetłumaczy im mój list z Poselstwa naszego z Bruxeli, ruszę naprzód.

godz. 7ma wiecz.

Pan, na którego czekam, jeszcze nie powrócił. Studjowałem mapę – aż głowa rozbolała, bo do gór Katanga olbrzymi szmat drogi, ciężkiej i skomplikowanej do tego, bo trzeba będzie i częściowo przebijać okrętem przez olbrzymie jeziora, a to i koszt nie lada, zaś przewidzieć trudno, czy coś do kieszeni wpadnie i kiedy. Na Polskę nie liczę wcale – Wy przymieracie głodem, a ja, gdybym nawet całe te moje „dochody z prasy” otrzymał i chciałbym niemi żyć w świecie – nie wiem, czy by na 2 miesiące życia starczyło w roku. Ale co o tem pisać – nie lecę aeroplanem, nie mam kuzynów redaktorów, a gazety polskie są na to, aby „brać”, a nie „dać”. Mają zresztą kupę bezpłatnych artykułów – choć takich „à la Maniura”, ale mają, a więc trzeba się bić z losem.

Gorsza sprawa z garderobą – ani całej koszuli, ani spodni, buty i rower dogorywają, a jak Cię widzą, tak Cię piszą – mówi przysłowie! Mam na te zakupy, ale bez grosza w kieszeni zostanę wtedy, a to najstraszniejsze. Jeżeli znajdę garstkę Włochów, będę uratowany, a od Polaków nic nie wezmę, o nic prosić nie będę, bo potem tysiąc razy by mi wytknęli, a to boli – bo przecież ja nigdy za darmo nie chcę pieniędzy, najwyżej za fotografję, zaś taki WPan potem liczy grosz mi dany, nie licząc mych rozchodów i pracy!

I głowa boli, a do mych osobistych trosk i Wasze dochodzą. Chciałbym duszą całą pomóc – nie umię, nie mogę, a na domiar ta karta Conga mię przeraża i ta przeogromna odległość od Was, i to, że groszy mało, a takie drogie wszystko – nawet poczta! Dziś widziałem tut. misjonarzy – niemili, zresztą nie znam tak języka franc., aby móc dowoli się wysłowić – a to dużo!, dużo!

Raz jeszcze czytałem Twój drogi list 55, dziś otrzymany – biedny mój Maryś się zamęczy! O Maryś!, jak ja bym chętnie Ci pospieszył z pomocą!, lecz jak? – i znowu jak nad mapą Conga głowa boli, bo co warte chęci choćby najlepsze, gdy brak złotych czy funtów? I brak do tego szczęścia?! Tyle trudu, tyle niebezpieczeństw, grozy śmierci, a w zamian ani chleba zapewnić Wam nie mogę. Listy tkwią po redakcjach, a ja naprawdę nie wiem, co pisać, jak, aby uzyskać miejsce. Myślałem, że w Sudanie zwiększą się moje dochody – było to zresztą i logiczne – a tymczasem przeciwnie!

Kryzys! Kryzys! Każdy list z Polski o nim wspomina – straszny kryzys!, a w czasie tego kryzysu ludzie jakoś z głodu nie umierają, przynajmniej nie ci, co o kryzysie piszą!

Kryzys! – ja go ale nie tak nazwę! To chęć nadmiernego zysku raczej! Ludzie przywykli w pierwszych latach po wojnie zarabiać 100 procent dziennie – chłop w lakierki się stroji, baby w jedwabie i kapelusze, a na to zarabiać trudno dzisiaj! Słowem: ludzie żyją ponad stan i jednych stać na wszystko kosztem drugich, którzy nędzę skrajną cierpieć muszą! Trudno! Tak widać musi być!

Przy jednym z najbliższych listów poślę jedną choćby fotogr. dla p. Breit… Nie napiszę ale jej nazwiska, nie wiem bowiem, jak brzmi, ale z dedykacji domyśli się, że to dla niej. Dołączę również życzenia dla Józefa, już zapomniałem, jak się nazywa, ten w Tarnówku – aha: Figlarz. Gdy dyplomatycznie mu oddasz, względnie jego żonie, może pocztówka da Wam choć dzień życia, albo może nawet list napiszę – choć to nie wypada, prawda?! O Maryś! – jak to ciężko pomóc komuś, gdy się jest tak bardzo, bardzo daleko – aż w Congo Belgijskim.

Gdybym w tej chwili był w Polsce, to z „Contaxem” na pewno tyle bym zarobił, żeby i trzewiki było za co kupić, i masełka by nie brakło. Mógłbym obstać pracować 2 poczt. za 1 zł, a to by poszło – choćby od Boruszyna zacząć! Poszłoby!, wiem!, ale ja pod równikiem jestem, daleko!, aż w Congo, i nie znam mego jutra – czy zahaczę, czy wywalczę byt. Boże! Boże!

Pisałbym dużo – ale ja Tobie głowę zawracam mojemi myślami, a to sieczka, bo za to nic nie kupisz!, prawda?

A ten pan, na którego czekam, jeszcze nie przyjechał – jak będzie z noclegiem, ani pojęcia nie mam jak postąpić. Rozbić namiot bez pozwolenia – głupio, a naprawdę zmęczony jestem. Już 4 dni jak opuściłem Juba, ponad 250 km drogi ciężkiej na rozklekotanym rowerze i ta cała przeprawa przez granicę! – a do tego paszport nie w mojich rękach jeszcze, nie mam wizy tutejszego urzędu, a więc nerwy naprężone!

Poczekam jeszcze z godzinę, a potem rozbiję „budę” na podwórzu – przecież i przespać się trzeba! Bo ja przecież z Juba rowerem tu przybyłem, a to szmat drogi prawie taki jak z Poznania do Warszawy; 3 dni tylko jechałem, a więc forsowałem prawdziwie – paliło słońce! Pa, całuję mocno

Tiriadro, Congo Belg., 14 I 33

Kochany mój Marysiek!

Congo! – a więc ostatecznie jestem w Congo. Dziś ostatecznie załatwiłem się z granicą – trudności pokonane!

Badanie lekarskie wypadło bardzo korzystnie – płuca jak dzwon, śpiączki ani śladu, ani malarji. Dużo zawdzięczam Polakowi, który jako urzędnik państwa belgijskiego, znając osobiście oficera imigracji, na podstawie dokumentów przesłanych z poselstwa naszego z Belgji i wycinków z prasy – ostatecznie bez ryzyka – poręczył za mnie, a kryje go list, jaki dostałem z Bruxeli, donoszący, że pomyślnie orzekli mą prośbę gdzie należy.

Cały dzień zbiegł, lecz na pisanie czasu nie było. Rano byliśmy w Aba autem, potem obiad – państwo położyło się spać, ja czytałem cały plik Kurjera Warszawskiego i oprócz artykułu, który mi już posłałaś, znalazłem w dodatku ilustrowanym z 4 grudnia 1932 moją fotografję z Pustyni Nubijskiej z dwoma Buszerinami, ale oni za to nie płacą, a ja boję się ich monitować teraz! Jest to zresztą reklama dla mnie!

W tym samym numerze jest artykuł III pt. Naokoło Świata – jakiegoś p. inż. Janisław Kamieński, ładnie dość pisany, z Buenos Aires (Argentyna koło Brazylji). Pisze o podróży morskiej – zdąża ku „srebrnej rzece”, a ja nad drugą ogromną rzeką w Afryce – nad Congiem niedługo się znajdę.

Nie jest to może silny konkurent, choćby ze względu na znajomość tematu, a zresztą Congo nie Argentyna! Artykuł przed chwilą przeczytany najwyżej zachętą jest dla mnie, a sądzę, że ten, który jest w posiadaniu Kurj. Warsz. – w międzyczasie już został wydrukowany.

I tak czytałem dużo i mówiłem dzień cały po polsku – a więc wybacz, że o Tobie mniej myślałem, względnie myślałem dużo – ale bez dowodu!

Potem daleko w góry pojechaliśmy znowu razem autem i po drodze zetknęliśmy się z chmurą szarańczy, ale taką okropną, że aż lęk ogarnia – ciemno całkiem, chmurą leci to obskurne robactwo! I po kolacji znowu czytałem – dawno już po północy, a rano ruszam w drogę, w Alpy kongoskie, ku kopalniom złota – jezioro Alberta – i najwyższy szczyt gór afrykańskich jeszcze przed równikiem spowity śniegiem. Przeciekawa droga przede mną – przeciekawa, przepiękna, romantyczna, straszna, groźna, a przede wszystkiem bardzo, bardzo trudna!

Zobaczymy, jak pójdzie dalej! Chwilowo jeszcze jakoś dam sobie radę. Ot! – choćby i miesiąc jechać. Pocztę nadam obfitą, ale dopiero z okolic Kilo, to jest z NIZI, jakieś 700 km stąd – daleko! Choć z drogi już wyślę obszerny list do Kurjera Warsz – i „Ilustr Kurj. (Krakowski) Codzienny”. Oni też (I.K.C.) muszą umieścić choć jeden list – umyślnie dla nich napiszę coś ładnego!

Politycznie pisać będę przychylnie dla Belgji – mam zresztą plany dalsze, a w końcu ja sympatyzuję z Belgami, bliżsi mi jak Anglicy. Ale i Pa! Dobranoc – całuję mocno! Pa.

Aba, Congo Belg., 15 stycz. 1933

Maryś! Maryśko moja!

Dobry wieczór! Wiesz? Taka mię dziś tęsknota owłada, że aż sam nie wiem, co ją potęguje – tak mi tu obco, tak dziwnie – jakbym po raz pierwszy znalazł się za granicą!

Uciekłem od tego Polaka w południe – obrzydł mi wraz ze swoją wielkopańską manierą bicia w mych oczach biednych murzynów – i tak w rozmowie starłem się kilkakrotnie! To zresztą nie towarzysz dla mnie – raz że inżynier, drugie – zarabia tu grube tysiące, ma własne auto i żonę, Belgijkę – brzydką, ale mu auto i inne dobra wniosła, więc i co tam siedzieć miałem? Pomógł mi ominąć trudności graniczne – przeczytasz nawet w Kurj. Warsz., jak ładnie o nim piszę, ale to nie z serca! Zarabiając grube tysiące, mógł mi inaczej dopomóc – choćby zapłacić za 6 zdjęć „Contaxem”.

Uciekłem z Tiriadro, jakby mię coś gnało! Wjechałem w puszczę – i lżej mi się zrobiło, weselej.

Jechałem, a w połowie drogi niespodzianka nie lada – burza mię chwyciła, pioruny, ulewa, ale jeszcze nie do nitki mokry skryłem się w jakiejś murzyńskiej porzuconej lepiance. Do Aba przyjechałem o 4tej pop. – wszystko zamknięte, nawet papierosa nie było gdzie kupić.

Udałem się do misjonarzy (Biali Ojcowie). Kościół zamknięty, więc od razu na ganek zaszedłem, przywitałem się i zaczęła się rozmowa po franc. Oj! – ale Twój Kazik tuman nauczyć się nie może po franc. Rozumieli mię jednak dobrze, ale Francuzi jak Francuzi – w końcu jakąś szopę dali mi na nocleg, na ziemi, bez łóżka, nawet na kolację nie zaprosili – przez murzyna tylko posłali mi kosz bananów i pomarańcz, któremi tu świnie się karmi. Poprosiłem murzyna, naturalnie „na migi”, o trochę drzewa – przyniósł, zgotowałem herbatę, piję i na wymioty mi się zbiera – głowa rozbolała.

Tak widzisz trzecią już noc spędzam w Congo, trzeci raz na ziemi, bez żadnej wygody – a jutro ruszyć trzeba dalej, daleko. Powlokę się do Kilo najmniej 2 tygodnie, bo po drodze wysokie góry, no i do NIZI stąd według informacji 535 km – a z NIZI do KILO 16 km – szmat drogi!

Może jutro trochę nareperuję rower, kupię z kilogr. mąki i w drogę. Całe szczęście, że duży bagaż zostawię – pójdzie autem aż do Kilo. To dużo dla mnie! Będę forsował do Kilo i w okolicy się zatrzymam. Zrobię dużą wycieczkę do Jeziora Alberta – może w międzyczasie przyjdzie poczta pocieszająca i dużo wycinków z gazet – i to mię pchnie do pracy.

Ja chwilowo dam sobie radę, a może i los się uśmiechnie, może coś po drodze choćby na ubranie zyskam, na buty – byle redakcje Wam coś posłały!

Ale Pa! Coś mi niedobrze – położę się. Dobranoc! Całuję mocno!

Wasz K.

Aba, Congo, 16 I 33

Kochana Maryś!

A więc gotów! – za jakąś godzinę opuszczę Aba. Skończyłem z cłem – bagaż duży nadszedł wczoraj z Juba, musiałem go otworzyć i całe rupiecie pokazać. Wszystko teraz w porządku, a więc jadę dalej! Sprych nie ma, naprawić nie mogę roweru, ale może jakoś dojadę!

Całuję mocno i pieszczę czule – pisz adres NIZI, używaj pocztę zwykłą, nie lotniczą – bo i to grzech moja Maryś po tyle złotych za list wydawać. Ja w miarę możności pisać będę „par avion”, a TY, gdy możesz, pozbywaj znaczki, ale za cenę, jaka jest na znaczkach – nie taniej!

W Nizi będę z końcem stycznia, a może znowu w Twoje Imieniny – jak zeszłego roku w Gat na Saharze – zatem całuję Cię raz jeszcze silnie na ten dzień podwójnie uroczysty! A także 29 styczeń będę bliziutko Ciebie i Romula. Oj Maryś! – Chciałbym już naprawdę ucałować, a nie pisać!

Ale i w drogę czas! List ten wysyłam przez Juba, bo mam jeszcze znaczki małe trzy z drogi. Wybacz ewentualną zwłokę – myślę o Was stale, codziennie – zawsze!

A teraz już naprawdę całuję i pozdr. i w drogę się wybiorę.

Wasz Kazimierz

P.S. Pisz co tygodnia – pocztą zwykłą. Pozdrów znajomych. Pa!

Nusi prześlij ucałowania i pozdr. Niech i ona napisze

Pa!

List ten potwierdź osobno.

List nr 63

Congo Belg., 16 stycznia 1933

Ukochany mój Maryś!

Dobry wieczór spod namiotu. Nocuję 50 km od Aba i gdybym był o godzinę wcześniej wyjechał, byłbym nocował może wygodniej w miasteczku Faradje, a tak stanąłem kwaterą wśród murzynów – których języka ani „w ząb”, jak to mówią.

Obiad jadłem w pierwszorzędnej restauracji – zostałem zaproszony przez jakiegoś Rosjanina, który znał nawet trochę język polski, ale był i celnik – a tego się bałem, bo tu okropnie ostro z aparatami foto – bezwarunkowo biorą cło, a ja aż 2 posiadam! Ale wcale ich nie kryłem, nie tajiłem – głupstwo zresztą cło!, już zapłaciłem przecież!

Straszna dzicz ci murzyni ze szczepu Logo – panicznie się boją białych, ale gdy się przekonają, że nic złego im się nie zrobi, natrętni, aż wściekłość mię bierze! Już dobrze po 9tej, a ta czarna hołota obsiada mój namiot i wyśmiewa każdy mój ruch. Wiesz? – to trochę aż głupio być zupełnie samotnie wśród tej dziczy! Zgaszę teraz świeczkę, może hołota się rozejdzie! Pa!

Faradje, 17 I 1933

Marysieńko Droga!

Dziś zaledwie parędziesiąt km zrobiłem – ale tak się złożyło. Przyjechałem bez spodni – całkiem podarte, tak że nie sposób było jechać dalej. Miałem list do jednego Greka – jeszcze z Khartum. Grek ten ma tu sklep z różnościami i sprzedał mi parę spodni „khaki” za 60 fr (ostatecznie gratis, bo pieniędzy nie przyjął). W drugim składzie, też greckim, dostałem na szczęście 8 sprych, toteż zabrałem się pilnie zaraz po obiedzie do klejenia gum i założyłem sprychy – znowu bieda połatana!

Obiad był pyszny, syty. Ach! – najadłem się prawdziwie, a i na noc zostanę tutaj, bo dopiero pop. dostałem pozwolenie na poruszanie się w obrębie tak zwanym „Kilo-Moto” to jest w terenie kopalni złota, które mi stają na drodze.

Rankiem ruszę!…

Ciekaw jestem, czy wczoraj wysłany list polecony dojdzie Twych rąk. Posłałem go prywatnie do Misji Kat. w Juba, ofrankowany odpowiednio sudańskiemi znaczkami, jakie mi pozostały jeszcze – i proszę o nadanie polecone. Załączyłem do tego listu 2 fotogr. (wolne!) do ewent. sprzedaży. Może dojdzie!

Najbardziej się cieszę, że mam spodnie nowe i tak tanio! – pomyśl, 0 fr tylko, do tego jeść do syta, rower zreperowany – pójdzie znowu kawałek drogi!

I popatrz – Polak ani groszem nie pomógł, choć byłbym nie przyjął, obcy około 100 fr w towarze i życiu jednego dnia dali. No! – ale Pa!

Batu, Congo Belg., 18 I 33

Drogi mój Marysiek!

Noc spędzam w murzyńskiej podróżnej chacie, na ziemi – pościeliłem, ugotowałem herbatę i jajecznicę z 2 jaj, a teraz, zanim usnę, chwilkę pogawędzę.

Ruszyłem dopiero około 8mej rano z Faradje. Po drodze wpadłem jeszcze do jednego Greka – znajomego od wczoraj, który mi coś obiecał na drogę. Było to 200 papierosów pysznych i ładna cygarniczka z kości słoniowej w kształcie krokodyla.

Mój gospodarz dał pojeść, paczkę dużą herbaty na drogę i pyszny chlebuś upieczony po murzyńsku w garnku glinianym.

Droga ciężka – wstąpiłem do misji kat. (O.O. Dominikanie), parę zdań, 2 zdjęcia i dalej. Wiatr miałem przeciwny, drogę górzystą i rower znowu jęczy – połamane sprychy, tak jakbym wczoraj nie reperował! Upał okropny – ręce pęcherzami pokryte, palą jak ogień. A gdy na chwilkę słońce się kryje, to ziąb idzie na ciele – w rezultacie chrząkam jak łotr Gliński.

Nad wieczorem zbliżała się burza – pioruny trzaskały, ale szczęśliwie uciekłem przed nią i sucho tu działam. Po drodze widziałem słonie i 5 lwów bawiło się niedaleko drogi, ale grzeczne były. I tak widzisz nieciekawy wcale dzień – ot taki sobie.

Myślałem dużo o Was, o Tobie – i dlatego nie jechałem dalej, choć tylko 25 km dzieli mię od miasteczka Watsa. Ale gdybym nie dojechał, mogłoby być krucho – tak lepiej, przynajmniej nocuję we wiosce.

Całuję mocno i Dobranoc. Pa!

K.

Watsa, Congo Belg., 19 stycznia 33

Kochanie Ty moje!

Od południa bawię w Watsa. Droga – tych ostatnich 25 km nad wyraz ciężkie, ale choć pieszo tu dotarłem, nie czuję zmęczenia. Przyjęcie jak najlepsze – zawarłem dobre znajomości i pierwsze 400 fr wpadło do kieszeni. Syty jestem, a i nową silną koszulę kupiłem za 0 fr – drogo, co? Ale Grecy są mili! U nich nocuję całkiem wygodnie, a jutro raniutko wstać trzeba – będę zwiedzał kopalnię złota! Tak moja Maryś! Tu złoto kopią – dużo złota! Cieszę się prawdziwie, że raz zobaczę kopalnię złota – oprócz tego zaproszony jestem na obiad przez dyrektora kopalni – to też coś warte. Oby tylko Bóg Dobry dał natchnienie, abym coś ładnego napisał – a tem samem dostał się mój artykuł na łamy prasy belgijskiej – naturalnie w tłumaczeniu! – byłby to krok naprzód, o tem dziś myślę!

A teraz spać – jutro trzeba sił, tyle złota jutro widzieć będę! Złota!

Całuję mocno i pieszczę czule. Wasz duszą całą Kazimierz.

Ciebie specjalnie tulę dziś do serca – już mi naprawdę brak mojej Maryśki. Pa!

Watsa, Congo Belg., 20 I 1933

Ukochana Maryś!

U Was jeszcze ciemno, tu już od godziny świeci słonko jasne – bo to już i 7ma rano! Ja dziś wcześniej wstałem – o 5tej już murzyn przyniósł gorącą wodę do kąpieli, w końcu raz brudy z ciała zmyłem. Po kąpieli ubrałem się spiesznie, dobre śniadanie – i wyszedłem w stronę dyrekcji kopalni na przechadzkę!

Cudowny ranek! Na drzewach mango, „paj-paj” i na kwiatkach róż drżały brylanciki rosy porannej, a piękna panorama gór, przez które przebić się zamierzam, tonęła w błękitnawej mgle poranka. Barwne ptactwo świergotało w gęstej zieleni drzew i miłem gwarem szło po pięknych ogrodach urzędników kopalni.

Urzędnik, który mi ma towarzyszyć, dopiero za 1/2 godz. będzie wolny, zatem siadłem i marudzę. Choć piórem i myślą zbliżam się do mojej Maryśki, która w biednej izbie boruszyńskiej zmarzła i może w tej chwili wstaje ze snu! O! – czemu ja Ci posłać nie mogę tych złotych promieni słońca, tej rosy cudownej, która brylantami drży na rozkwitłych pięknych kwiatkach róż! Czemu choć posłać Ci nie mogę tego bogactwa owoców dojrzewających. Złote banany, duże smaczne „paj-paj”, rumiane – niby buzia naszej maleńkiej Elżuni – wonne „mangen”, duże pomarańcze, cytryny – i Bóg wie, jak się te smaczności nazywają! Dużo wszystkiego, tanie!, ale co? – ani mię cieszy to wszystko, bo wiem, że Wam brak wszystkiego, a ja posłać nie mogę nie tylko tych pysznych owoców, ale i grosza trochę choćby. Wczoraj zyskany grosz to prawie 100 zł, ale ja rezerwę potrzebuję – czeka mię zresztą jazda okrętem przez olbrzymie jezioro Tanganika, kupno materjału foto – eh, eh. O! – żeby Wam choć redakcje posłały trochę grosza!

noc, 20 stycznia 33

Noc – dopiero wróciłem z obiadu od dyrektora kopalni złota. Dzień cały zbiegł na zwiedzaniu całego szeregu kopalni złota – kupa, kupa wrażeń. Złoto, szarańcza, 100 kilometrów autem, przyjęcia, poczęstunki, zwiedzanie, przepiękna burza tropikalna i jazda około 50 km autem – a po obu stronach drogi trzaskały pioruny – obiad, miła pogawędka – pani dyrektorowa bez przerwy częstowała dobremi czekoladkami, pan domu był więcej jak serdeczny. W końcu jestem w mej izbie – sam, z myślą tylko rwącą się do mej kochanej Maryśki…

Ty mi może pozazdrościsz Maryś, że ja takie luxusowe życie wiodę tutaj – ale bo i też jest czego zazdrościć. Ale to chwilka – to sen! Tam w Sudanie obco było – tu chwilowo tak swojsko, jak mało kiedy w podróży! Ale i dobranoc! Czas spocząć, a naprawdę czuję zmęczenie! Pa! Dobranoc! Dużo ucałować czułych i serdecznych

Wasz K.

noc, 21 stycznia 1933

Kochany mój Maryś!

Jeszcze nocuję dziś w Watsa, choć miałem zamiar rano odjechać. Zbudził mię rano dyrektora sługa, a w pół godziny potem z dyr. kopalni ujeżdżałem autem po okolicy. Zwiedziłem szpital-kwaterę robotników, potem rower zaprowadziłem do reperacji; cały szereg ciekawych zdjęć zrobiłem, w końcu rozlał się deszcz – jechać nie sposób było, zresztą pragnąłem odpoczynku chwilę.

Dyrektor kopalni posłał mi pudełko, dużo smacznych czekolad, keksów i piernika, z bardzo serdecznym listem i życzeniami szczęśliwej podróży. Miły człowiek, ale ja bym wolał pieniądze, o ile mam być szczerym. Czekolady stąd posłać Wam nie mogę! Gospodarz mój dał mi na drogę dużą puszkę herbaty (jakieś 10 zł wartości), 1 kg cukru, 200 dobrych papierosów, zapałki, a więc więcej jak potrzeba – mam już cały magazyn konserw i żywności oraz papierosów, które chętnie bym sprzedał, ale to nie wypada. Wszystko gratis i ze serca dane – prawdziwie ze serca! A jeść to przez te 2 dni zjadłem tyle, że naprawdę nie wiem, gdzie się to zmieściło! A do tego mam apetyt – o!, taki wilczy apetyt!

Byle Bóg Dobry i Wam pomoc zesłał. O Maryś! – mnie tak boli, gdy mam dużo wszystkiego, a myślę, że u Was głodno! To najbardziej boli! Ale i Dobranoc! Całuję mocno, Wasz duszą całą Kazimierz

22 stycznia 1933

Nocuję u urzędnika kopalni złota 65 km od Watsa, które opuściłem dopiero koło 10tej rano. Dziś bowiem niedziela, więc byłem na mszy św. o 8mej, a potem księża Dominikanie zaprosili mię na śniadanie. Droga okropna, rower znowu ledwo dysze – oj! To już rozpacz z rowerem. I taki śpiący jestem, że ani widzę pisać – ale to i 10ta noc. 3 godziny szwargotałem po francusku – trudno! To całe szczęście, że choć trochę znam język franc. – inaczej bym zginął tutaj. No Pa! Dobranoc

23 stycznia 1933

Kochany mój Maryś!

Nad ranem rozszalała burza – taka podrównikowa, straszna! Wstałem o 6tej, ale dotychczas (godz. 9ta) o wyjeździe ani mowy nie ma. Mgły gęste spowiły góry, deszcz leje i leje, grzmi, biją pioruny. Najciekawsze to, że to jest tak zwany „sezon suchy”, jak zatem wygląda tutaj „sezon mokry”?, jeżeli co dzień teraz leją deszcze?! Nie narzekam – owszem!, stęskniony jestem deszczu, ale utrudnia to poruszanie naprzód. Wczoraj szczęście miałem, że sforsowałem i przybyłem tutaj – gorzej by było noc pod namiotem spędzić i na wilgotnej leżeć ziemi. Ot – Bozia Dobra, pomaga na każdym kroku.

Deszcz leje, ja wygodnie siedzę sobie na ganku i gawędzę z moją Kochanką! Papierosy, czekolada – chwilami mam wrażenie, że jestem w Karpatach. Powietrze wonne, wilgotne, świeże, a Afrykę przypominają tylko skrzekliwe małpy, które mimo deszczu po wysokich drzewach się gonią i akrobatyczne skoki wyprawiają – jak te tam w ogrodzie zoologicznym w Poznaniu!

24 I 1933

Kochanko!

Dzień dobry i mocne ucałowania dla mojej Trójki. Jest okazja, więc wyślę ten list, choć nie zakończony – tu trudno z pocztą, Bóg wie, kiedy odchodzi. Następny list wyślę może za tydzień wraz z listem do „Kurj. Warsz.” – który do połowy napisałem. Pa, całuję mocno

Kazimierz

Adres ten sam. Ucałuj dzieciny i Nusi prześlij pozdr. Pa!

Kopalnia złota w Watsa – przekop przez górę

List nr 64

Adranga, Congo Belg., 26 I 1933

Najdroższa Maryś!

Dotarłem tu nocą dnia 24 stycznia, a jutro dopiero ruszę dalej. Te trzy dni milczałem, nic do Ciebie nie pisałem – i co przeżywałem, wie Jeden Bóg. Do Niego też uciekałem się o pomoc…

Teraz jestem już znowu w posiadaniu „Contaxu”, który mimo nadzwyczajnej ostrożności został mi skradziony przez murzynów około 9tej wiecz. – w czasie kiedy po podróży gotowałem kolację.

Wyobraź sobie Maryś, co ja przeżyłem! Dawałem znaleźne – 500 fr w końcu, nic – złodziej tuż koło ogniska siedział i śmiał mi się w oczy.

Cudem ale składało się wszystko – mimo zupełnej nieznajomości języka i okolicy dotarłem do najbliższego komendanta policji, naturalnie autem, daleko bardzo, a po drodze uzyskałem list polecający, i razem w 24 godz. po kradzieży paliłem cygaro w salonie p. Administratora.

Przeziębiłem się wczoraj silnie, a głowy już nie czułem, modliłem się ale… a dziś rankiem 2 auta policyjne z komendantem i 5 żołnierzami jechało do Adranga – i zaczęło się śledztwo! Dla mnie śledztwa to rzecz okropna. Nerwy poszarpane, dochodziłem do okropnego stanu!

A gdy w ręku żołnierza zobaczyłem mój Contax – ucałowałem rękę urzędnika, który tak zgrabnie ujął sprawę i obdarzył mię „Contaxem”. Oprócz 22 zdjęć, które były w aparacie, a które zniszczone zostały, wszystko w porządku – żal mi tylko, że nie mogłem stłuc gębę łotra – zrobiła to ale policja, a że to była kradzież z włamaniem, więc złodziej posiedzi sobie najmniej 5 lat (przymusowych robót), a z nim i inni współwinni, którzy nie wydali od razu złodzieja. Mam ale sumienie czyste jak łza – byłbym z radością wyzbył się aż 500 fr, gdyby mi był złodziej od razu oddał, a tak pieniądze w kieszeni, złodziej związany za szyję maszeruje do Aru, a ja mam piękne zdjęcia całej rzeczy, a więc i Ty zobaczysz łotra! Syn szefa!

Sądzę, że razem ze mną się ucieszysz, bo pomyśl! – aparat jeszcze niezapłacony, a już go stracić miałem! Bóg ale Dobry widzi mój trud, nędzę mego życia… Tylko jestem taki zmęczony, taki słabiutki, że ani nie wiem, jak się jutro wydrapię na góry, które autem jadąc widziałem wczoraj! A do tego „pora sucha” niby, a leją deszcze co dzień, takie okropne, tropikalne, które lodem krew ścinają. A ja tak ubrany jestem skromnie! Drżę, to znowu ociekam potem – okropny klimat!

Ale to i wieczór się zbliża, trzeba postarać ogień i coś zjeść, bo naprawdę głód czuję – głód i zmęczenie!

Całuję Cię mocno – Twój biedny Kazimierz. Ucałuj ode mnie dzieciny drogie!

Adranga, 27 I 1933, Congo Belge

Kochana Marysieńko!

Zbliża się wieczór, lecz mimo że wcześniej rankiem się zbudziłem, nie opuściłem Adranga – całkiem po prostu nie mam sił. Nogi drżą pode mną, w oczach ciemno, szum w głowie. Lęk mię ogarnia, tem bardziej że tu lekarza nie ma ani człowieka, z którym mógłbym się rozmówić.

Adranga, 29 I 33

Mój Maryś Jedyny!

Dziś urodziny Romulka, a tem samem rocznica Twych cierpień. Niedziela, a ja na tej samej pryczy leżę – chwilami majaczę, to znowu przytomność wraca. Co mi jest – sam ani nie wiem. Dziś już 5ty dzień bez pomocy leżę w pustym domu. Oj! – ale ta głowa! O Maryś! – czemu Twe drogie ręce tak daleko! I zdrowie by było – Maryś natarłaby, napojiła ziołami, a tak gorączka, znikąd pomocy. Pa!

Kani-Kani, 1 luty 33

Najukochańsza Maryś!

Jutro Twe Imieniny – o tem myślę i o tamtem, a chwilami świat cały zapada się – mam wrażenie niebytu…

Dobry doktor z Watsa, gdy doszła go wieść o mej chorobie, przyjechał wczoraj i tu mię przetransportował, a przede wszystkiem stawił dyagnozę: „bardzo silna malarja”. Jest to nie rzecz nowa, bo już od dawna czułem i pisałem słabiutki, aż 26 stycznia przyszedł atak – rzuciła mię z nóg, a że już 8 dni zjada silna gorączka i nic jeść nie mogę, więc jeszcze kryzys nie nadszedł, a o poruszaniu się naprzód przed 1 kwietnia mowy nie ma!

Łzy mi w oczach stają, takim nadludzkim wysiłkiem jest napisanie listu – „oj ta Malarja”. Najbardziej się jej obawiałem – przyszła, z nóg zwaliła, całe szczęście, że otoczenie ludzi dobrych zginąć nie da! A trudno! Bóg choroby zsyła – wolę ja przechodzić te okropne cierpienia, byle Trójka moja zdrowa była.

Czeka mię z miesiąc choroby, bądź ale spokojna Maryś, Bóg Dobry – widzi trudne me życie i zginąć nie da.

Całuję Was Troje i pozdrawiam, ale sił już nie ma do pisania. Bądź spokojna o mnie!

Adres NIZI, ale nie wysyłaj „par avion” – i tak mię wcześniej pocztą nie dojdzie aż po chorobie.

Nie wiem, jak wyślę następną pocztę, pamiętaj ale – żyję i nawet zdrów będę.

Całuję Cię mocno i z całego serca proszę – bądź o mnie spokojną. Strony, w których bawię, to królestwo malarji, a łaską niebios to, że poprzednio zrobiłem dobre znajomości i teraz dobrzy ludzie zginąć nie dadzą.

Bozia z Wami. Wasz bezsilny jak niemowlę

Kazimierz

Wybacz, że tak niemożliwie piszę, ale drżę z gorączki. Pa! List zabierze dobry doktor do Watsa.

List nr 65

Kani-Kani, 2 lutego 1933 (Congo Belge)

Maryś Ukochanie!

Wiele ja dziś o Tobie myślę moja Maryś. Dziś oprócz Twych Imienin i rocznica miła, ale pisać?! Oj, choróbsko trzyma i trzyma, a ani tyle siły nie mam, aby przejść przez pokój. 8 dni nic właściwie nie jem, a gorączka, która początkowo przekraczała 40°, zupełnie obezwładniła. Całe szczęście, że Bóg pomoc zesłał, że nie umarłem gdzieś po drodze.

3 luty 33 r.

Zdaje mi się Marysiek, że gorączka spadła, lecz zamiast czuć się lepiej – wręcz przeciwnie! Sługa murzyn wprawdzie dogląda mię znośnie, bo nie mam sił ani sam wstać na stronę, ale co! – włada tylko narzeczem Mongalla i porozumieć się nie mogę. Stolik nocny pełen słodyczy luxusowych – ananas, czekolada, Bóg wie co – a ja gdy spojrzę na te dobre rzeczy, żołądek przez gardło ucieka. O! – co bym dał teraz za litr kwaśnego mleka lub barszczu, lub coś w tym rodzaju, a wszystko do mej dyspozycji – i krów setki, i obsługa – a mój Boy nie umie zrozumieć, co pragnę. Są w okolicy 2 rodziny Białych, ale 5 km stąd – obiecali, że codziennie mię odwiedzą, tymczasem cicho i pusto w mej przygodnej, całkiem wygodnej willi.

Boy – służący – miły murzyn, ale tak cuchnie potem, że się duszę! W ogóle ja przywykłem do przebywania na świeżym powietrzu, a to masz! – już tyle dni opuścić łóżka nie mogę! Wierzę w Boga, w Jego pomoc, i to mię jeszcze przy życiu trzyma. Bo sił nic a nic!

4 luty 1933

Maryś Jedyna!

Noc! Zebrałem się na odwagę i owinąwszy ciepłym pledem, w ciepłej pyjamie i pantoflach siadłem do stołu, by chwilę z Tobą pogawędzić.

Wczoraj wieczorem przyjechał doktor z kopalni Watsa – przywiózł od dyrektora pozdrowienia i papierosy, butelkę wina i czekoladę. Powiedział, że list nadał do mojej Maryśki, nie przyniósł ale recepisu – sądzę ale, że na słowie polegać mogę!

Zbadał mię – gorączka spadła, ale to nie koniec choroby! Krew pełna malarji i choróbsko namęczy jeszcze. Całe szczęście, że proces moczowy w porządku – w przeciwnym razie śmierć. Jest to tak zwana czarna febra – to jest moc pochłania całą krew i w 3 dni najwyżej „koniec pieśni”.

Muszę tu pozostać najmniej do 10 lutego, to jest tydzień. Nie wiem ale, czy będę miał w tym okresie tyle sił, aby ruszyć około 200 km do Kilo (NIZI), tam znowu muszę się zgłosić u lekarza (ta sama kopalnia złota) i zbadać krew. I dużo, dużo chininy zjeść trzeba, aby te obrzydliwe robaki, które żrą, zabić!

Lekarz jeść kazał dużo, pić dużo – jeść i jeść, a to jak na złość apetytu nie mam A to, co bym jadł, dostać trudno. Sługa, choć dobry – ale nie znam jego języka, a taki baran, że tak mi krew psuje jak malarja. Pokazuję na migi – lecz nic, nic!

Wczoraj posłałem do weterynarza (Włocha), który 5 km stąd mieszka, i przyniesiono mi z 1/2 l koziego sera. Zjadłem jak kruk, a wieczór kawa i duży kawałek cwibaka oraz 2 pomarańcze.

6 lutego 1933

Najdroższy mój Maryś!

Wczoraj nic nie pisałem. Rano leżałem bez sił, a dopiero w południe obmyłem się trochę, pomodliłem – i znowu leżałem.

Pop. odwiedziły mię 2 rodziny Europejczyków. Rozmawialiśmy z 3 godziny, a wieczorem siadłem do stołu, lecz pisałem do gazety – w końcu byłem bez sił i do łóżka uciekłem.

Dziś od rana jestem prawie na nogach. Zrobiłem sobie nawet spacer jakich 200 mtr. Słabiutki jestem, ale trochę lepiej się czuję – troszeczkę! Brak mi tylko apetytu, a to kiepsko, bo skąd nabyć inaczej siły? Jem na przemoc – trudno, trzeba!

Pisałem dziś do Gregera – zamawiam filmy. Mam już tylko kilka spulek! Życzę mu przy tej okazji imienin. Ciekaw jestem, czy mi pośle i kiedy dojdzie? Chcę zrobić cały szereg zdjęć Contaxem w najbliższym postoju, aby choć z 1000 fr zyskać. Może się uda! No ale Pa! Dobranoc! Całuję mocno!

7 lutego 1933

Kochana Marysieńko!

Dziś Romula imieniny. Biedny mój Kochany synek tak daleko, że ani drobnostki mu przesłać nie mogłem, ani ucałować, ani popieścić! Jestem dziś dzień cały myślą przy nim, ale czy on wyczuwa? Pieszczę jego blond czuprynę, całuję czółko i myślą na kolanach trzymam.

Ze mną bez zmiany – osłabienie okropne, a najgorsze, że brak apetytu! Przysłano mi dziś biszkopty, krem z czekolady, kaszkę. Najbardziej ucieszyłby mię rosół z kurczaka! Jem na przemoc, bo tylko dobre odżywianie wrócić mi może siły. Trudno mi wprost uwierzyć, że tydzień gorączki może z człowieka zrobić czerep – i czem jest to życie nasze?

Dziś byłem na przechadzce, był rano lekarz, była wizyta murzynów. Strach Maryś, patrząc na te nieprzeliczone rzesze zgniłych ludzi! Pomyśl – kilkunastoletnia dziewczyna w ciąży, ciało zjedzone przez syfilis, matka okryta ranami i dziecko przy piersi tak samo – oboje dostają zastrzyki przeciw syfilisowi. Syfilis i syfilis – starzy i młodzi, niemowlęta i dzieci. Inni znowu ranami okryci. Trąd pozjadał nogi, nosy.

A czy wiesz, że do wizyty przyprowadzać ich musi policja? Wolą gnić i siać wokół zarazę – straszni ludzie! Gdybym ja był władcą tych ziem, trułbym to zarażone robactwo – bo i czy to ludzie? Okryci ranami tworzą dzieci i np. jedna silnie chora kobieta ma już 3cie dziecko w czasie choroby. Naturalnie ojciec i dzieci, i matka: syfilis!

Ale ja Ci głowę zawracam – prawda Maryś? A to przecież ani Ciebie, ani mnie nie obchodzi. Ot – taki już świat! Aha! – wiesz? Dziś napisałem list do ambasadora Polski w Waszyngtonie. Znam go z Bruxeli – miły człowiek, nazywa się Tytus Filipowicz i był 5 lat temu posłem w Bruxeli. Proszę go o zainteresowanie mą podróżą kogoś z Polonji amerykańskiej. Ciekaw jestem, czy co z tego będzie? Może! Ucałowań dużo specjalnie Romulowi! Pa!

8 lutego1933

Jedyna moja Maryśko!

Dobry wieczór! Znaczna poprawa w stanie mego zdrowia. Dostałem w nocy apetyt i wiesz? – wstałem, zjadłem kupę sera, popiłem maślanką, a przy tem spory kawałek chleba z masłem zjadłem. Jak tak dalej pójdzie, za tydzień ruszę, ewentualnie zrobię postój po 200 km drogi – to jest w Kilo (koło NIZI – poczta). I tak u lekarza w Kilo muszę wziąć próbę krwi, a tem samem ustalić ilość chininy dziennie, jaką mam zażywać. Obecnie zjadam rano i wieczór po 2 pigułki, a oprócz tego i pastylka aspiryny, jakiś mdły syrop – ponoć idealna rzecz!

W każdym razie Kochanie nie przejmuj się moją chorobą – ludzie zginąć nie dadzą, a i ja sam dbam o siebie, jak mogę – wcale mi się nie uśmiecha umrzeć! Wszyscy Europejczycy tu nad równikiem chorzy są na malarję – nie ja jeden.

Z Kilo wyślę pocztę do gazet i film do Gregera do powiększenia. Ciekaw jestem, jakie wieści przyniesie poczta? Już prawie i czas, aby listy do NIZI doszły. Boże, Boże! – żeby choć redakcje coś Wam nadesłały, aby głodno nie było i chłodno! Ciekaw jestem, czy cała poczta doszła rąk Twojich, bo ja zaledwie jeden list osobiście wysłałem z Conga – inne przez ludzi i nie mam dowodów nadania. Ucieszę się, gdy dostanę potwierdzenie od Ciebie.

Jeżeli Przew. Kat. wydrukował coś mego – to poślij mi cały numer. Ale chwilowo nie monituj o pieniądze – chciałbym bardzo, aby dużo wydrukowali. Przyda mi się jako reklama – bądź co bądź 1/2 miljona czytelników!

Coś Ty pisała Maryś do tego ks. z Panienke? Pisał do mnie – prosi znaczki, ale ja mu posłać nie mogę, bo on chce za darmo. To jakiś sknera – na list, jaki mu posłałem, powinien był przesłać z kilkadziesiąt złotych, a nie zaledwie zwrot mojich kosztów. Puść go w trąbę!

Były święta – ciekaw jestem, czy Maryś moja zrobiła wspólne zdjęcie? Pojęcia nie masz, jak Was pragnę zobaczyć choć na obrazku! Czy Marysiek Elżuna czyta książki? Wyszukaj dla niej coś ładnego, niech Ci w głos czyta – to kształci i urabia duszę, niech dużo czyta! A czy Romul przeskoczy do trzeciej? Czy on się bierze do nauki? Kiedy już sam do mnie napisze? Kiedy twój śp. Ojciec umarł? Śp. Mama Twoja wiem – 23 listop., gdy ja byłem na morzu. Chciałbym dużo, dużo o Was wiedzieć – ostatnie wieści od Ciebie noszą datę 29 grudnia 32 r., już więcej jak miesiąc stare! Ucałuj ode mnie dzieci i Nusi poślij ucałowania ode mnie. Ciebie mocno całuję i tulę do serca. Pa! Twój i Wasz

Kazimierz

List nr 66

Kani-Kani, Congo Belge, Afryka czwartek, 9 luty 1933

Najukochańszy mój Maryś!

Dziś rankiem odjeżdżał asystent doktora, w którego opiece jestem. Zabrał na pocztę do Aru 3 moje listy: do Ciebie, do Gregera i do ambasadora pol. w Ameryce. Nie wiem ale, czy zdążą te listy na kurjer (auto), który odchodzi z Aba do Juba w niedzielę – dziś bowiem czwartek! Tak mi niewygodnie z brakiem urzędów pocztowych, jedyna droga wysyłki listów to przez osoby trzecie – naturalnie gdy jest okazja.

Po wczorajszym mięsnym obiedzie miałem okropną noc – takie sny męczyły, że rano byłem śmiertelnie wyczerpany. Czuję się dziś licho, a na domiar twarz od zęba napuchła. Na dworze rozszalała burza okropna i wilgoć do kości przenika. Zaczynam się nudzić, polotu myśli brak, przez to choćby, że nic nie wiem o mojich sprawach. Ale chwilowo o odlocie nie myślę jeszcze – za mało sił. Jeszcze i czasem pokój kołuje mi w oczach i szum nie ustał w głowie – nie jestem jeszcze zdrów. O! – stracić zdrowie to tak lekko, gorzej potem do sił wrócić, z powrotem uzyskać werwę życia.

Czas tak leci! – dziś miesiąc jak ostatecznie pakowałem moje rupiecie w Juba, a ja za ten miesiąc zaledwie 500 km posunąłem się naprzód – mało! Ale i Pa! Całuję całe Twe Drogie ciało – Twój chory i biedny Kazimierz

piątek, 10 lutego 1933

Najdroższy mój Maryś!

Dziś noc całą śniłem o Tobie – dziwny sen! Uciekałaś przede mną, szukałem Cię ciągle – i tak do ranka. Ząb bolał niemożliwie – właściwie nawet nie ząb, tylko korzeń. Ja już w ogóle zęby straciłem! Czuję się znowu lepiej, ustają zawroty głowy – no! Bo to dziś i 16ty dzień choroby – czas aby już wracać do zdrowia. Jem dużo, choć nie z apetytem, ale z rozsądku. Według zalecenia lekarza powinienem jutro opuścić Kani-Kani, ale jeszcze pozostanę dni parę – boję się paść bezsilny na drodze, do tego bardzo górzystej. Po niedzieli dopiero odlecę! Korci mię poczta, którą spodziewam się zastać w NIZI, a i trzeba filmy wywołać i wysłać korespondencję, aby Wam pomóc.

po południu…

Kochanko moja! Dziś pop. grzebiąc w notatkach znajduję jedną, która nie jest skreślona. Dnia 20 X 1932 z Wadi Halfa wysłałem do Pani nauczycielki nazwiskiem Koberówna (?) w Wągrowcu (sądzę starczy adres: szkoła) 5 pocztówek ze Sahary i proszę o wysłanie na adres Boruszyn 7,60 zł, to jest 5 × 1 zł i 2,60 zł poszło polecone. Jeżeli ta Pani jeszcze nie zapłaciła, to całkiem po prostu zamonituj i grzecznie, ale żądaj zapłaty! Że też ja szczęścia nie mam nawiązać z kimś kontakt taki, aby coś zyskać. Na koresp. więcej straciłem – ludzie podli!

noc!…

Nie kleji mi się pisanie ani spać się nie chce – tak mi czegoś smutno, że miejsca znaleźć sobie nie mogę. W całym domu sam tylko jeden jestem, żeby choć był polot myśli – przynajmniej czas bym jakoś skrócił. Czemu Ciebie tu nie ma Maryśko? O! – byłoby nam tutaj jak w raju, bo i miło tu, ładny pokój i okolica! Całuję silnie i do serca tulę. Pa!

Dobranoc!

sobota, 11 luty 1933

Moja Droga Marysieńko!

Dzień zbiegł – właśnie co dopiero zjadłem kolację. Pojęcia nie masz, jaki jestem duchowo rozbity. Chcę pisać – i nic się nie kleji. Zaledwie 2 listy mam napisane – do Kurjera Warsz. i do Przewodnika. Niedługie – jeden 12, a jeden 15 stron. Nie wiem zresztą, do kogo pisać? Wszystkie gazety mają jeszcze na pewno materjał. Do Światowida napiszę dopiero po wywołaniu filmów i poprowadzę opowiadanie według udanych zdjęć. A naprawdę nie wiem, czy pisać do tych Panów z św. Marcina. Tam tyle listów tkwi! – cała kupa!

Pragnąłem bardzo odpocząć, ale wiesz Maryś, że ten postój w Adranga i tutaj wcale nie jest odpoczynkiem! Dziś rano wziąłem się do uporządkowania bagażu i przy pompowaniu roweru tak byłem już wyczerpany, że omal nie omdlałem. Naokoło oczu czarne obwódki, a taki blady jestem, jakby we mnie ani kropli krwi nie było. A jednak czuję, że gdy ruszę, będzie mi lepiej – tu mię zabija bezczynność zupełna. Nie wiem, w Kilo pójdę znowu do lekarza, zobaczę, co powie – ewentualnie w Kilo będę się jeszcze trochę obijać. Mam zamiar we wtorek najbliższy ruszyć.

Żeby tylko zastać pomyślną pocztę, żeby wiedzieć, że jakieś pieniądze przyszły, że Maryś moja niegłodna i że dzieci chleba nie łakną! Parę wycinków z gazet dla zachęty – byłbym może lepszych myśli! Jedno tylko mię przeraża – do tej poczty aż 200 km drogi górzystej, ciężkiej, a ja taki słabiutki! No! – ale może Bóg sił doda. Na dobranoc pieszczę Was i całuję, a Ciebie czule do serca tulę. Twój i Wasz

Kazimierz

niedziela, 12 luty 1933

Maryśko Jedynie Ukochana!

Dobry wieczór! Po kolacji czekam na herbatę i piszę. Niedziela dziś – spędziłem ją więcej w łóżku jak przy stole. Zęby bolą, trzeba się wygrzać, był zresztą dziś taki chłodny dzień – wściekała się wichura. Pop. pisałem list do Mamy z życzeniami na 25 marca, w końcu wlazłem do łóżka i czytałem geografję Conga, studjowałem mapę – w końcu usnąłem trochę. Gdy się ściemniać zaczęło, przyjechali autem Europejczycy z okolicy, aby mię odprowadzić od planu wtorkowego wyjazdu. Sam nie wiem, co robić. Jestem naprawdę bardzo, bardzo słabiutki, a ten Włoch mi mówi, że gdy się sforsuję, wrócić może gorączka – a to 200 km drogi! W końcu uradziliśmy, że dla wypróbowania sił jutro ich odwiedzę – rowerem coś 5 do 7 km drogi. Może to i lepiej zrobić najpierw małą wycieczkę jak po chorobie ciężkiej od razu stanąć do tury 200 km.

poniedziałek, 13 lutego 33

Mój Marysiek!

Wczoraj tak nagle urwałem gawędę, ale omdlałem przy stole. Położyłem się – poty zimne to gorące mię oblewały i żołądek do gardła się cisnął przemocą. Źle mi było – teraz czuję się słabiutki jak niemowlę. Straszny jednak ten klimat pod równikiem – a ja przecież jestem jeszcze dość wysoko w górach. Jeżeli mi służący rower będzie umiał napompować, to pojadę do Kiri-Kiri, inaczej nie dam rady. Boże! – kiedy znowu wróci zdrowie? Gdzie się podziały moje siły? O głodzie jechałem setki km – a teraz syty i ledwo łażę! No! – ale Pa! Wieczorem znowu nagawędzę. Całuję

Kani-Kani, poniedziałek 13 luty 1933

Kochany mój Marysiek!

Dziś trochę odmienny dzień od tych 20 dni minionych – 20 dni choroby!, 20 dni łóżka. Rano po śniadaniu wybrałem się do sąsiedniej farmy Kiri-Kiri, to jest do tych Europejczyków, którzy mię odwiedzali. Uczucie naprawdę dziwne – szum w uszach, góry się chwiały jak żelatyna mało skrzepła. Siadłem na rower i jakoś jechał, ale kolana drżały – po prostu bałem się tej przestrzeni 7 km, które miałem przed sobą. Słońce paliło, ociekałem potem, drżałem, każdą małą górkę pieszo podchodziłem, ale dotarłem. Wprawdzie bez tchu, śmiertelnie zmęczony, jednak 7 km górzystej drogi przebyłem!

Ucieszyli się mną – rozmowa, potem obiad, potem przyjechał urzędnik policji z okolicy ze swą żoną, a w rozmowie dowiedziałem się, że mieszka tuż przy drodze, którą wypada mi przebyć – z Kani-Kani 27 km. Zostałem zaproszony na nocleg – a więc to będzie pierwszy mój etap, stamtąd potem do następnego etapu 40 km, następnie 60 km i tak powoli jakoś może znowu wejdę w podróż bez narażenia zdrowia i życia.

Dojeżdżając do mej przygodnej rezydencji, spotkałem auto asystenta doktora, który na dwie noce i jeden dzień zjechał do Kani-Kani. Przywiózł mi pozdrowienia z Watsa od dyr. kopalni i doktora oraz 3 recepisy na listy, o których na wstępie listu wspominam. Biedna moja Maryś będzie 2 tygodnie bez mojego znaku życia – ale Bozia świadkiem, że nie moja wina. Kurjer już odszedł do Juba, gdy list dostał się do Watsa.

Niespodzianka oczekiwała mię w mem pokoju – pomyśl, dostałem 3 listy z Kilo z dopiskiem: Nieznany w Kilo – zwrot! Idiota urzędnik – przecież poste restante winne leżeć przez miesiące, a dopiero po tem czasie zwrot, bez dopisku ale nieznany! Poste restante nie potrzebuje być znany – wylegitymuje się i odbiera listy. Muszę zaraz jutro napisać do NIZI, aby mi Twojej poczty nie odesłali z powrotem. Pojęcia nie mam, kto mi te listy przyniósł tu do Kani-Kani, i to mię ciekawi najbardziej! Ciekawe, co?

Jeden list jest z Faradje od tego Polaka, który mi pomógł przekroczyć granicę, a dwa inne z Bruxeli z naszego Poselstwa – jeden na adres: Aba, drugi na adres Kilo – tego samego dnia wysłane „par avion”. Oba tej samej treści, ani nie przypuścisz jakiej! Oto – że Ministerstwo belgijskiej Kolonji odmówiło mi pozwolenia na wjazd do Konga Belgijskiego bez złożenia kaucji, a ja akurat miesiąc jak bawię w Congo i mam wszelkie potrzebne dokumenty w ręku i wolną drogę przede mną. A wysiedlić mię mogą po 6ciu miesiącach najwyżej, o ile nie uzyskam przedłużenia, ale wątpię, aby Belgowie odmówili mi pozwolenia na pobyt – nie pracuję przeciw nim, przeciwnie, są mi nader mili. I to właśnie najciekawsze z dzisiejszego dnia! Ciekawe, śmieszne, wprost komiczne!

Wiesz? – cały dziś dzień spędziłem poza łóżkiem. Już gdzieś północ, a ja zmęczony jestem, ale znośnie się czuję. Widać zdrowie wraca – aby Bóg dobry dał! A teraz Pa! Dobranoc. Czule ściskam i całuję – Twój duszą całą Kazimierz. Ucałuj dzieciny ode mnie

wtorek, 14 luty 1933

Maryś Pieszczoto mych myśli!

Zbliża się 19ty marca – rocznica! Nie wiem, jak się złoży z wysyłką poczty, a nie chciałbym spóźnić się z życzeniami na ten dzień pełen najmilszych wspomnień z naszego wspólnego życia – więc już dziś ślę Ci z tej okazji życzenia serdeczne, by Bóg Dobry darzył Cię zdrowiem, a los aby się w końcu uśmiechnął do Ciebie i dopomógł do założenia gniazdka, w którym byłoby nam we czwórkę miło i przyjemnie.

Roku zeszłego przesłałaś mi na ten dzień drogi Kochany pukiel srebrnych włosów! To nic Maryś. Ja tak samo kocham Twe srebrne włosy – może nawet bardziej jak te, które tam na Krzyżowej ulicy czesząc – całowałem i pieściłem. Zresztą i ja tak głowę, jak brodę mam silnie przyprószoną siwizną i postarzałem się, że ani nie uwierzysz.

Czy ja wiem zresztą, jak wyrazić to, co serce czuje? Ty mi nigdy nie wierzyłaś, że tylko dla Ciebie żyję i chcę żyć. Czasy tylko ciężkie, pracy stałej znaleźć nie mogę i choć sercem i duszą całą pragnę być z Wami, włóczę się po świecie – nie dla rozkoszy, nie dla tego nawet, aby mię ten świat korcił. Bóg Jeden wie, jak trudne moje obecne życie! Nie piję, nie hulam, kobiety żadnej na świecie nie tykam – żyję dla Was, pracuję, jak umię, jak mogę, kocham Ciebie i dzieciny. Tęsknię – brak mi Ciebie Maryś jedyna! Brak mi Twych ust drogich, brak tych wspólnych wieczorów gawędy, kiedy po pracy wracałem do domu. A jednak los gna mię dalej coraz od Was, a chwilowo ani nie wiem, czy zahaczę tutaj gdzieś, czy dalej jeszcze tułać się trzeba. Wprawdzie tutaj choćbym pracę znalazł – to chyba po to, aby już nigdy stąd nie wyjechać. Klimat okropny, zabójczy wprost – straszne choroby szaleją i śmierć żniwo zbiera obfite. Myślałem i myślę stanąć na południu Conga, w górach Katanga – prawie 2000 km stąd. Tam dużo Europejczyków mieszka, klimat znośny, nie czuć prawie Afryki – ale to jeszcze daleko! 2000 km przez równik, do tego ciężka droga mię czeka!

List ten wyślę jutro przez asystenta lek. Możliwe, że 2 naraz otrzymasz – to jest może ten dogoni poprzedni. Chcę Cię ale pocieszyć, że czuję się co dzień lepiej – zdrowie wraca, za 4 do 5 dni polecę w stronę Kilo. Najbliższą okazję wysłania poczty wykorzystam, ale pamiętaj Kochanie – tu poczta rzadko gdzie i nie zawsze wysłać można. Bądź zatem cierpliwą i rozsądną, nic mi nie grozi! Bóg zresztą Dobry – czuwa nad włóczęgą! Pisz dalej NIZI, listy pójdą za mną, a gdy coś wróciło – wyślij ponownie. Popieść dzieciny ode mnie, uważaj na zdrowie – ono pierwsze! Raz jeszcze serdeczne życzenia – całuję i pieszczę czule, serdecznie, tak jak w 1922 roku. Bądź dobrych myśli – Bóg dopomoże. Miljony pocałunków i pieszczot.

Twój Kazimierz

P.S. Pozdrowienia dla ks. Proboszcza i przychylnych znajomych.

List nr 68

Kani-Kani, Congo Belg., środa, 15 II 33

Drogi mój Marysiek!

Przed chwilą wróciłem z przejażdżki do Kiri-Kiri, gdzie wybrałem się około 9tej rano. Jest to farma duża, własność kopalni złota „Kilo-Moto”, a weterynarz jest Włochem – więc mile mi tam czas zbiega. Polecony zostałem przez dyrektora kopalni złota z Watsa, toteż w całym czasie mej choroby tutaj ten Włoch dostarcza mi i mleka, i maślankę, świeże masełko, które naprawdę grubiej na chleb nakładam jak chleba, jarzyny, kartofle, ser etc., etc. Reszta mego jadła to ze spiżarni doktora – też z kopalni Watsa – i gdybym chciał ten wikt opłacić i lekarstwa oraz bardzo miły i wygodny pokój według tutejszych cen, to już grubo ponad 2000 fr. Słowem szczęście w nieszczęściu. Mimo wszystko ale zmarniałem okropnie, a tak wyschłem, że wprost szkielet ze mnie, choć po postoju w Juba przyszedłem naprawdę do siebie i wyglądałem naprawdę dobrze. Co znaczy tych parę dni gorączki – i ta cała głupia malarja!

Jedno, co mię złości najbardziej, to wysyłka poczty. List, który zaklejiłem 8 lutego i rankiem 9 lutego odjechał do Watsa, został przez tego asystenta nadany do Ciebie 13 lutego – choć mógł być nadany 10 lutego rano, a pop. tego dnia – jak się dziś dowiedziałem – szedł kurjer do aeroplanu. Ty będziesz zatem 2 tygodnie bez wieści ode mnie przez podłość tego idyjoty medyka. Wczoraj ten asystent nagle wyjechał do Watsa – był tu ciężki poród z operacją – a że miałem list gotów, więc znowu przez tego Pana posłałem do Watsa – i wiesz? Pop. dziś przyjechał do Kiri-Kiri (wyjechał z Watsa przed 12 poł.) i listy moje miał przy sobie jeszcze – bydlę naprawdę! A na mej drodze znowu taka pustka pocztowa, bo prawie na 1000 km drogi zaledwie 3 urzędy pocztowe, i to takie, że ani nie rozumieją, co znaczy „poste restante” i zamiast według przepisów odczekać miesiąc czasu, a potem list nadawcy zwrócić z dopiskiem: niepodjęte w terminie, pisze: nieznany w Nizi i Kilo – zwrot i to odwrotnie! Oboje zatem musimy być cierpliwi i przygotowani na niespodzianki pocztowe – a może już nawet listy jakie wróciły do Ciebie? Dziś napisałem do NIZI, aby pocztę moją zatrzymali, że niedługo przyjadę – i tak trzeba będzie robić w przyszłości. Jest to trudne dla mnie, bo nie umię pisać po franc., ale co zrobić!

Co Ci jeszcze pisać? – aha, już pożegnałem się w Kiri-Kiri, chcąc wracać do mej kwatery, nagle nadciągła straszna burza – szczęście, że mię na drodze nie złapała! I tak czekałem potem ze 2 godz., dopiero po 5tej wróciłem do siebie zmarznięty na lód. Zęby, które od kilku dni bolą, dokuczają niemożliwie – twarz opuchła, a całe dziąsła w ogniu. Gdybym miał wodę utlenioną, zaraz by było dobrze, ale wypiłem ją na pustyni, konając z prag-nienia, a tu ani rusz znaleźć. A wszystkiemu winne to okropne powietrze podrównikowe – straszne strony Maryś! Zaś w książce pisze, że klimat Ituri jest łagodny i że należy do najlepszych w Congo! A ja tu za żadne skarby pozostać bym nie chciał – a już z rodziną bezwarunkowo nie! Malarja ogólnie grasuje – każdy Europejczyk, który tu przebywa, ją przeszedł, i gdyby przestał zajadać się chininą (lekarstwo), klapa. No! – ale i ściemnia się. Zjem kolację i hyc do łóżka, bo zęby tak bardzo bolą – trzeba wygrzać! Całuję mocno moją Trójkę. Pa!

Wasz Kazimierz

czwartek, 16 luty 1933

Ukochana Maryś!

Po obiedzie położyłem się trochę. Zbudził mię szalony wicher, który szyby wytłacza – zbliża się szalona burza. Kazałem sobie podać herbatę i  robić taki placek na jajach, jak to moja Maryś mi nieraz smażyła do kawy – i piszę. Jedno, co Ciebie i mnie ucieszy, to wracające zdrowie – co dzień jestem silniejszy i wracają siły. Poza tem nudzę się, bo ani rusz sklejić jakiś list do redakcji, ale to nie ucieknie – i tak dopiero w Kilo (NIZI) jest poczta, a przez ludzi nadać list nieznanej wagi trudno, bo jak opłatę powierzyć trzeciej osobie? Dziś rano nastąpiło również polepszenie w ustach – ból ustał, a spuchlizna kleśnie. Wypoczywam dni jeszcze kilka, a po niedzieli zacznę znowu tułaczkę. Jem, co się wlezie – dobrze i dużo. Apetyt wrócił, widać chinina zabiła malarję, ale do czasu jak bawię w stronach gorących trzeba regularnie codziennie zażywać po 2 pigułki. Pioruny walą – dobrze, że nie słyszysz, bo byś z lęku drżała! Całuję mocno, bo herbata na stole! Pa!

pod wieczór…

Deszcz leje i bez przerwy walą pioruny – szaleje burza. Przeglądałem wycinki z gazet i wściekłość mię ogarnia na myśl o Kurjerze Poznańskim. Ostatni mój list, jaki wydrukowali (to jest nr 6ty) w dniach 1, 2, i 3ciego września 1932 (z pustyni Tajta – naprawdę dobra treść!), wysłałem do redakcji ze Sebha dnia 26 II 32 (prawie rok temu!).

Ostatnio posłałem do Kurj. Pozn. list nr 13 (opis Lul i Malakal), zatem w samym Kurj. Pozn. tkwi mojich 7 listów. Dużo ciekawych rzeczy, tyle kart napisanych, a portorja przynajmniej około 40 zł z kieszeni i w rezultacie milczenie – i to od września ubiegłego roku, czyli prawie 1/2 roku! Ostatni list wysłałem par avion dnia 11 grudnia i sam nie wiem, co robić – pisać jeszcze czy nie? Podły naprawdę ten Kurjer Poznański! Tak samo Ilustracja Pol. – po artykule Rowerem przez kraj Faraonów w nr 43 nastąpiło milczenie. Był to list nr 11, zalega zatem w redakcji mój list nr 12, 13 i 14 z całym szeregiem ciekawych zdjęć i opisów.

Wiesz Maryś, że to dla mnie męczarnie – więcej nawet! Gdyby mię powiadomili, że rezygnują z mych opisów, wiedziałbym przynajmniej, że są szczerzy – trudno, powiedziałbym sobie i szukał innego ratunku, a tak tyle czasu straciłem i papieru, a w rezultacie Wy głodni – bieda.

List nr 12 do Kurjera Pozn. wysłałem na adres prywatny p. Jarochowskiego – prosząc go tak serdecznie o zainteresowanie się zaległemi listami. I co? – wszyscy podli! Teraz, gdy jestem tak daleko, że ani mowy nie ma o powrocie, milczą – a przyrzekali pomoc!

Najgorsze, że tu bezwarunkowo zarobić nic nie można. Miałem złe informacje – bo kolonja włoska osiedliła się w kopalni złota w Katanga (2000 km stąd), a nie w okolicach Kilo. Europejczyków tu bardzo mało – pomogli mi już dużo, ale za mało ich, aby fotografją coś zyskać. Jak Wam z pomocą pospieszyć – sam nie wiem. Na powrót rowerem sił nie mam, zresztą to z rok trzeba jechać, a opłacić podróż to jakie 2.000 złotych – więc choćbym zdecydował powrót i tak nic z tego! Więc trzeba bić się z losem dalej – ale jak Wam pomóc?! O Boże!

sobota, 18 luty 1933

Jedyna Maryśko!