Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To już III tom listów Kazimierza Nowaka do żony Marii. Dotyczą one podróży powrotnej przez Związek Południowej Afryki, Afrykę Południowo-Zachodnią, Angolę oraz Kongo Belgijskie. To właśnie w tej części podróżnik zmienił środek transportu z roweru na konie, a następnie na łódź, którą ochrzcił imieniem „Maryś”. Czytelnik pozna kulisy pobytu Nowaka u Wiśniewskich na farmie Gumuchab i historię półrocznego rajdu konnego do Angoli. Przeżyje także katastrofę na katarakcie rzeki Kassai i pozna historię pieszej karawany aż do spokojnych wód tej rzeki. Wraz z lekturą III tomu dopłyniemy rzekami Lulua, Kassai i wreszcie Kongo do stolicy tej słynnej belgijskiej kolonii – Leopoldville.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 529
Oryginały listów do żony, a także inne dokumenty i fotografie zamieszczone w niniejszej książce pochodzą z archiwum Elżbiety Nowak-Gliszewskiej i Mariana Gliszewskiego.
Redakcja: Dominik Szmajda
Współpraca: Teresa Szmajda, Piotr Szmajda
Korekta: Wojciech Nowakowski
Projekt okładki, opracowanie materiału ilustracyjnego i skład:
Dominik Szmajda
Copyright © by DM Sorus Sp. z o.o.
Wydanie I, Poznań 2016
Printed in Poland
ISBN 978-83-65419-40-8
DM Sorus Sp. z o.o.
ul. Poplińskich 12A
61-574 Poznań
tel. 61 653 01 43
www.sorus.pl
www.kazimierznowak.pl
Dotarcie do Przylądka Igielnego było dla Nowaka osiągnięciem geograficznego celu – na przełaj przez całą Afrykę, z północnego brzegu na jej południowy kraniec. Jednak znalezienie się w tym miejscu było bardziej symbolem realizacji celu. Faktyczną metą był Kapsztad, gdzie miały rozstrzygnąć się dalsze losy podróżnika.
Decyzję o powrocie lądem, a nie statkiem prosto do kraju, Nowak podjął już kilka miesięcy wcześniej. Przyczyna była prozaiczna – brak wystarczających środków na taką morską podróż. Ale był też inny, ważniejszy powód, o którym wspominał często w listach. Powrót do Polski w tym momencie nie przyniósłby mu żadnych korzyści materialnych. Co więcej – wiązałby się z natychmiastową utratą dochodów. Koniec podróży oznaczałby jednocześnie koniec materiału do artykułów prasowych, które przecież od dwóch i pół roku są jego głównym źródłem dochodu.
A dziś – że nie wracam jeszcze, to całkiem po prostu dlatego, że nie mam jak wrócić. Trzeba na to pieniędzy przecież, i to dużo nawet, a gdy od razu z okrętu wysiądę w Polsce, to i klimat zabić mię może, i to, że stanę na bruku „goły i bosy”, jak to mówią. Nie będzie na pierwsze miesiące życia i na rozchody, aby przygotować odczyty czy wrażenia podróży. Boję się całkiem po prostu tych stosunków i warunków życia, jakie przeczuwam. Podróż powolna będzie o niebo korzystniejszą dla nas – wrócę sławnym, jedynym afrykańskim podróżnikiem polskim. Poznam wszystkie systemy kolonialne, wszystkie rasy Afryki, puszcze, pustynie i góry najwyższe, kopalnie, plantacje, farmy, przemysł i handel, florę i faunę. Czy to nie warte trudu? A teraz chcę nawiązać kontakt nie tylko z prasą w Polsce, chcę wejść w świat! W świat szeroki – i wierzę, że Bóg dopomoże!
Pozostało robić to, co czynił dotąd, czyli dalej przemierzać Afrykę, docierać do miejsc atrakcyjnych z etnicznego i przyrodniczego punktu widzenia oraz robić użytek podróży, wysyłając kolejne teksty i fotografie do polskiej prasy.
Tymczasem Kapsztad nieoczekiwanie przyniósł podróżnikowi nadzieję na odmianę tego losu. Co prawda nadal miał zajmować się pisaniem do prasy, ale już nie tylko polskiej. Kilka kapsztadzkich dzienników zainteresowało się podróżą Nowaka. Ten nawiązał współpracę z pewnym polskim studentem z Kapsztadu, który tłumaczył jego reportaże na język angielski. I choć umowa przewidywała podział honorarium na pół, to i tak kwoty od miejscowych wydawców były dla Podróżnika znacznie wyższe niż te proponowane przez krajową prasę:
Honorarja moje w tych 4 dniach wynoszą ponad 10 funtów, czyli około 300 zł, choć z tego musiałem wypłacić sekretarza, który tłumaczył na angielski, i to całe noce siedział ze mną.
Niestety po kilku miesiącach współpraca ta zakończyła się, gdy tłumacz przepadł bez wieści po podjęciu od wydawcy wysokiego honorarium. Nowak tymczasem był już w Angoli…
Koncepcja trasy powrotnej zmieniała się kilkakrotnie, jednak niezmiennym punktem była wizyta u polskich farmerów z Gumuchab w Afryce Południowo-Wschodniej (dzisiejszej Namibii). Mieczysław Wiśniewski za pośrednictwem polskiej prasy, którą prenumerował, na bieżąco śledził poczynania Nowaka i szczerze mu kibicował. Zapraszał go do siebie wielokrotnie, dołączając każdorazowo do listu funtowy banknot. Ostatecznie podróżnik trafił na farmę 19 lipca 1934 r. Jednak długo wyczekiwany odpoczynek Nowak komentował z goryczą. Powodem była żona Wiśniewskiego:
Gospodarz nader miły – taki swój brat najbliższy, ale gospodynia nerwowa – dziwaczka, bigotka, brutalna w obejściu! Chce pod nogami trzymać nie tylko męża, ale nawet zapracowanego gościa – żąda punktualności, ani rozmawiać nie można – musimy się kryć po kątach…
Pewnej modyfikacji ulega logistyka komunikacji z Marią:
Wiesz co Maryś? Będę teraz do Ciebie pisał 2 rodzaje listów: jedne jak ten np., to jest o rzeczach dla Ciebie mniej ważnych, moje przeżycia podróżne – Tobie do wiadomości. Z tych wiedzieć będziesz, co porabiam, gdzie jestem, jakie myśli włóczą się po mojej głowie etc. Drugie listy będą krótkie, to jest do załatwienia: sprawy prasy i zlecenia oraz prośby załatwienia czegoś. Pierwsze przeczytasz i odłożysz, drugie załatwić trzeba. W ten sposób unikniesz czytania podwójnie innych długich marudzeń.
Przez tę zmianę w listach z tej części powstaje dla nas pewna trudność w odczytaniu właściwej chronologii poszczególnych listów. Dla porządku przyjęliśmy więc zasadę publikacji kolejnych listów według kolejności ich numerów, czyli dat nadania, a nie dat ich pisania. Zatem czytelnik będzie je czytał mniej więcej w takiej chronologii, w jakiej czytała je Maria.
Prawdziwy przełom nastąpił w temacie środka transportu, jakim podróżnik się przemieszczał. Wysłużony ponad wszelkie wyobrażenie rower miał dotrzeć jedynie do Kapsztadu. Nowak poważnie rozważał zakup dwóch osłów, jednak już w stolicy zmienił zdanie:
Prawdopodobnie pojadę jeszcze dalej rowerem – to jest aż do granicy S.W. Afrika, jakichś 600 do 700 km. To jedyna droga wyjścia o tyle, że tu osły drogie, a do tego psa warte w terenie pustynnym – przywykłe bowiem jeść i pić dobrze.
Ostatecznie pomysł z osłami wybił mu z głowy Wiśniewski, przekonując jednocześnie do podróży konnej. Na tę okoliczność sprezentował Nowakowi jednego ze swoich koni – Żbika, a drugiego – Rysia sprzedał – częściowo na kredyt. Ten darowany już na starcie okazał się zbyt słaby na warunki tak trudnej wyprawy i został wymieniony w jednej z burskich farm na innego – Cowboya.
W takim składzie kawalkada przebyła 3000 km w czasie czterech miesięcy podróży. To było zupełnie nowe doświadczenie dla Nowaka, który nigdy wcześniej nie jeździł konno, a tym bardziej nie podróżował w ten sposób. W przeciwieństwie do roweru, zwierzęta wymagały nieustannej opieki, a troska o nie była dla świeżo upieczonego jeźdźca prawdziwym wyzwaniem:
Śniadanie trzeba dać koniom, a potem i sam zjeść – siodłanie i odjazd. Konie już wprawdzie chodzą za mną jak dobry pies, ale to takie duże dzieci. Jeżeli się chce, aby nie zdechły, trzeba na każdy ich ruch baczyć – omijać przede wszystkiem przepełnione piaski „Sandfeldu”, interesować się nawet ich odchodem…
W Kraju Owambo – tuż przed granicą z Angolą, podróżnika zwala z nóg jeden z silniejszych ataków malarii. Wyzdrowiawszy nieco, opuszcza gościnne misje protestanckie i rusza dalej na północ.
Na Święta Bożego Narodzenia Nowak dociera do Nowej Lizbony (dziś Huambo), gdzie okoliczne majątki, zwane w Angoli „fazendami”, zamieszkuje tutejsza Polonia. Korzysta z zaproszenia od właściciela jednej z nich (Bõa Serra), którym jest hrabia Michał Zamoyski i jego żona. Spędzi u nich cały miesiąc, przygotowując się do dalszego etapu. Tym razem pobyt u Polaków będzie wspominać jak najlepiej:
Hrabia miły człowiek, a żona jego bardzo grzeczna – ani porównań robić nie można z tą chamką Wiśniewską. W każdym razie parutygodniowy postój da mi przyjść trochę do sił, tem bardziej że nie jestem zupełnie krępowany – mogę wstawać, kiedy chcę, a także w łóżku jadać, o ile nie będę chciał iść do stołu.
Kolejnym etapem podróży miał być rejs na pokładzie niewielkiej własnej łodzi wraz z nurtem afrykańskich rzek. Pomysłem spływu Nowak cieszył się już od wielu miesięcy – jeszcze w drodze na południe. Ale dopiero w Gumuchab opracował trasę rzekami Kasai i Kongo, a teraz przyszedł czas na realizację tego śmiałego przedsięwzięcia. Miejsce możliwego startu spływu znajdowało się 800 km na wschód od Nowej Lizbony. Z racji na niesprzyjający klimat konie nie mogły mu towarzyszyć w tej podróży (zostaną już na zawsze w Bõa Serra). Odległość tę przebył na pożyczonym od hrabiego rowerze.
Dotarłszy nad brzeg Kasai zleca budowę dwóch bliźniaczych czółen. Połączone burtami dłubanki ochrzczone nazwą „Poznań I” nie były jednak w stanie pokonać bystrzy w początkowym biegu Kasai. Ostatecznie już trzeciego dnia spływu zatonęły na jednym z nich.
Rozbiłem się – to jest nie tyle ja, co mój „Poznań I” – z czem zresztą liczyłem się całkiem poważnie i dlatego nazwałem go I. Nie to rozbicie łodzi tak mię przygnębiło, bo przecież cudem uratowałem życie, a i bagaż nie stracony, ale sytuacja – prawie bez wyjścia.
Prawie, bo owym wyjściem z tej sytuacji okazało się najęcie miejscowych tragarzy, na głowach których cały bagaż został przetransportowany aż do miasta Luebo w Kongu Belgijskim – bagatela 1300 km. Był to więc kolejny etap konsekwentnie zrealizowany bez udziału transportu mechanicznego. Przejście tej odległości zajęło karawanie nieco ponad dwa miesiące.
Tam Nowak zakupił wielką, bo aż 13-metrowej długości dłubankę i wybudował na niej funkcjonalną kabinę. Łódź ochrzcił oficjalnie przy udziale księdza, nadając jej imię „Maryś”. 1 lipca 1935 roku odbił od brzegu, obierając sobie za cel Leopoldville, wzbudzając tym samym niedowierzanie i ogólną sensację wśród miejscowych Belgów. Rozpoczął się bodaj najprzyjemniejszy ze wszystkich etapów pięcioletniej podróży Kazimierza Nowaka, a fotografia uwieczniająca podróżnika na jego „Maryś” jest niewątpliwie najbardziej romantycznym jej symbolem.
List nr 111 – cd.
pod namiotem, 2 maja 34
[Cape Agulhas]
Marysieńko Kochana!
Dziś myślałem, że ranka nie doczekam. Zima na dobre się zaczęła! Dziwne to – jesteśmy małżeństwem, a u Ciebie maj wiosną – u mnie zimą. Zima tutejsza to właściwie mała różnica między naszą wiosną – w dzień ciepło, ale noce wilgotne i chłodne, a ja na ziemi sypiam, bez materacy czy siennika, na słomiance tylko – jak pies w biednym domu. Zresztą w latach minionych tak się wyprażyłem w słońcu, takie upalne noce przeżywałem, że teraz marznę, choć termometr wskazuje temperaturę wcale nie zimnego pokoju. Tem bardziej że ten bawełniany kocyk wytarty – pełno dziur.
Dopiero o 11tej byłem w Bredasdorp – na poczcie nic nie było dla mnie, bo tak pisałem – to jest podałem adres Bredasdorp do 23 kwietnia, resztę kazałem zatrzymać w Cape Town!
Dziś prawie cały funt poszedł na znaczki, a tyle jeszcze na ten cel trzeba wydać w Kapsztadzie, ale co robić? Na pocztę tracę, ale temi listami zarabiam, więc trzeba!
List do Ciebie i Mroza, który nosi stempel L’Agulhas, sam przywiozłem do Bredasdorp – ciekawe listy! Odeszły z Cape Agulhas, a nadane avion z Bredasdorp dopiero – zaś aeroplanem polecą z Cape Town. Zachowaj ten list nienaruszony poza rozcięciem, to koperta wartościowa! (dla zbieraczy). W ogóle kopert nie niszcz, pozostawiaj tak, jak nadchodzą – to dowody i kiedyś przynieść mogą grosz.
Autor w mroźny poranek przyrządza sobie herbatkę. Pierwszy biwak w powrotnej drodze
Oprócz listu do Mroza pisałem list do Red. Przewodnika, ale nie korespondencję z podróży! Naszkicowałem mapkę, aż naprawdę zadowolony jestem z tego „obrazka” mej podróży – to naprawdę ładnie wygląda taka linijka z Tripolisu do Cape Agulhas. List zaś osobisty do Red. to taki zbiór igieł, naturalnie ukrytych, kłujących ale! Ciekaw jestem rezultatu?! Sądzę, że Foreckiemu podobają się moje uszczypliwe listy i one tylko odnoszą skutek. Idzie mi o to, by prosił o dalszą korespondencję i mam nadzieję!
Ja ale mam koniecznie napisać dużo jeszcze listów do Redakcji. Potrzebuję do tego pokoju i ciszy, skupienia w ogóle – inaczej potem z drogi nie będę miał możności. A przecież „pukaj, a otworzą” – zwłaszcza, bądź co bądź, jestem po ładnem zwycięstwie i to mię podnosi! Szkoda, że nie odesłałaś mi tych powiększeń, które darmo zapłaciłaś, a ja mógłbym tu i tam posłać je jeszcze i choć wydatek by się wrócił.
Tak się rozpisałem w Bredasdorp, że zapomniałem, że pop. we środę sklepy zamknięte, i nic na drogę nie kupiłem, ale jeszcze jakoś wyszukałem w plecaku na kolację coś niecoś. Ruszyłem dopiero o 4tej pop. i nocuję na ściernisku może 2 km przed osiedlem NAPIER – już na kapsztadzkiej drodze. Wokół pola orne – sieją właśnie, bo tu nie w lecie, a w zimie dojrzewa zboże, lato za gorące. Dobranoc na dziś i całuję. Pa.
pod namiotem, 3 maja 1934
Drogi Marysiek!
Nocy minionej ani rusz usnąć – tak strasznie drżałem ze zimna. Czułem, że mam gorączkę, a jednak zimno mi było. Rano ledwo się ściągnąłem z barłogu i w drogę. Ciężka ta droga! Oj! Ciężka naprawdę, choć nie górzysta, ale te pagórki zaorane świeżo gorsze od gór Zwartbergu dla cyklisty. Tam bowiem cały dzień się szło pod górę – tu wlecze się silnie pod górę 10 do 15 minut, pot cieknie rękawami, a potem tak nagły zjazd, że kark skręcić można, po to, by na nowy pagórek się drapać. Zaziębiłem się temi zjazdami.
Farm dużo, ale wiesz? Straszni ludzie! Pomyśl! Może 10 farm obszedłem spragniony wody i nigdzie mi trochę wody dać nie chciano. Pokazywano wyschłą rzekę, która miejscami pobłyskiwała zgniłemi kałużami brudnej, cuchnącej wody! A koło domów mają duże baseny z deszczówką, ta ale dla nich! Egoizm krańcowy! I tak ciągle jeszcze pustynia właściwie, gorzej nawet, bo tam w żadnej oazie wody nie żałują podróżnemu, ale serdecznym „FADDAL” zapraszają do jadła i picia.
Nocuję tuż przy drodze, jakieś 15 mil przed miasteczkiem Caledon.
Czuję się jak niedorżnięte kurczę, ledwo kolację zgotowałem na oślim kale i kilku trzasenkach. Gorączka pali – oj ta gorączka!
Całuję Was i ślę „dobranoc”. Deszcz kropi. Pa.
P.S. Aha! Dziś 3 maja – rocznica konstytucji. Myślałem dużo o naszych łobuzach, które pewnie urządzali jakieś uroczystości szkolne. Oj! 3 maj – wiosna, cudowna i wonna, a ja nawet wody nie mam do syta!
pod namiotem, 4 maja 1934
Maryś mój Jedyny!
Noc nareszcie! Ani kolacji nie gotowałem, taki pół trup jestem. Dzień był więcej jak straszny, oprócz drogi niemożliwie stromej lub spadzistej i ostatecznie zużytej padał „polski kapuśniaczek”, a wichura chciała wywrócić.
Po obu stronach drogi były farmy, ale to gorzej jak pustynią – ludzie źli, a nawet w taki czas nie dadzą schronu. Przemokłem i zamarzłem formalnie i wlokłem się, bo tak miałem pewność, że żyję jeszcze troszeczkę…
Była 5ta pop., gdy osiągnąłem Caledon, ale hotele w cenie takiej, że chcąc nie chcąc grzech by było wydać tyle pieniędzy, tem bardziej że ich coraz mniej w kieszeni! Powlokłem się dalej, szukając odpowiedniego miejsca pod namiot. Ale to coraz trudniejsza rzecz. Dojeżdżam do stolicy, ziemia nie bezpańska – wszędzie płoty z kolczastego drutu. Ostatni blask dnia, a ja jeszcze na nogach po 20 milach pieszej drogi i do tego nie sposób było coś zgotować, a więc i głodno. W końcu gdzie bądź stanąłem.
Ziemia błotna, wszędzie kałuże wody, trzeba było wybrukować kamieniami łóżko, nakryć go trochę pustynną trawą, aby nie nurzać się jak prosię. Oj, ciężki był dzień Maryś. Taki ciężki, że już z radością wlazłem do mojej budy, która przynajmniej od mroźnego wiatru chroni.
Nocuję około 70 mil od Cape Town, ale lżej było na Saharze! Tu cywilizowana pustynia dla podróżnego.
Pa! Dobranoc! Całuję Was czule.
5 maja 1934, pod namiotem…
Maryś mój Jedyny!
Pod namiotem znowu, jak prawie codziennie teraz. Stałem się naprawdę koczownikiem, a że kraj propustynny ciągle, więc ani się nie myję, bo trudno nawet o wodę do picia. Bardzo trudno się rozebrać na noc, zimno, zresztą masa skorpionów i innego robactwa wyklucza położenie się rozebrany do bielizny.
Nocy minionej ledwo usnąłem, a tu masz! Huraganowy, mroźny wicher zaczął targać płótnem namiotu, że czekałem tylko, jak strzępy będą z mego domu. Obeszło się na 2–krotnym rozerwaniu szczytu, który nocą, bez światła, zreperować nie można było – zaledwie sznurkiem wiązałem. Nad rankiem, gdy już senny byłem śmiertelnie – masz! Ludzie z pobliskiej farmy przyszli orać tuż obok, a poganiacze tak przeraźliwie krzyczą na nieskończenie długi zaprząg osłów ciągnących pług, że o spaniu już mowy nie było, zaś wstać nie miałem odwagi. Na dworze mroźny wicher, wilgoć, słońce jeszcze nie wzeszło na strop.
W końcu i słońce! – ale jakby zamarzło od wichru, ani trochę ciepła. Wstałem, rozgrzałem się gorącą herbatą i w drogę. Około południa kupiłem 2 jaja i posiliłem się kluskami kładzionemi, a po chwili masz! Ostatecznie rower skończył swoje wysługi. Tylne koło pękło całkiem – jeszcze guma tylko trzyma, że da się toczyć. Idę zatem pieszo, choć miejscami dałoby się toczyć rowerem. Czy znajdę ratunek po drodze – wątpię, a to jeszcze do Kapsztadu 55 mil! Kupa drogi na piechotę!
Pod wieczór osiągłem osadę Bot-River i wstąpiłem do rzeźnika. Żyd z Wilna. Pomyśl! Handluje świniną także! Kupiłem trochę baraniny i wieprzowiny z okrasą – pieniędzy nie przyjął!
Potem jeszcze trochę cukru i herbaty – i powlokłem się dalej. Przejście przez łańcuch górski dość łagodne, a tuż obok drogi, poniżej nieco, widać tor koleji. Słońce zachodziło – na szczęście znalazłem wgłębienie wśród skał, zagajnik mały – raj dla koczownika, bo ochrona od wichru, tylko brak będzie rano wody. Gotowałem, smażyłem okrasę – ot, trzeba!
Żebyś Ty Maryś zobaczyła moje ręce! Mozoły, pełno przypuchniętych ran, które co dzień nowe – to przy rąbaniu lub przy reperacji roweru, a potem ognisko, chwytanie uciekającej herbaty czy kaszy. Przepocony, niemyty, obdarty, a na domiar przyjaciel mój stanął dęba! Jak widzisz – to choć niby nie mam przy sobie dzieci, też mi niewygodnie i trudno, ciężko. Bóg tylko sił dodaje i nie narzekam. Może kiedyś lepiej będzie!
Pa! Dobranoc. Całują i pieszczę moja Trójkę. Wasz K.
pod namiotem, 6 maja 1934
Mój Drogi Marysiek!
Zbuntowałem się i nie ruszyłem z miejsca, gdzie wczoraj namiot rozbiłem. Niedziela dziś, odpocząłem trochę. Pomodliwszy się rano, odszukałem wodę, obmyłem raz w końcu twarz, potem narąbałem drzewa – dużo drzewa! – aby i na noc starczyło, ale znowu poraniłem ręce – mam pecha. Odegrzałem obiad i marzyłem u ogniska, aby to tak zamiast do Kapsztadu dojeżdżać już do Poznania!
Chciałem pisać, ale ja w dzień wcale nie mam polotu myśli. Prawie wszystko, co napisałem w podróży, to pod nastrojem nocy afrykańskiej – tych cudownych gwiazd i ciszy, która myśli pozwala biegnąć po każdej obranej linij. Było mile tak raz posiedzieć i wdychać swobodnie śnieżne górskie powietrze…
Czytałem trochę, aż w końcu sen zmorzył – wlazłem do namiotu i zdrzemnąłem, a gdy wstałem, zabrałem się do pisania – znowu do Mroza, to jest dla Na Szer. Świecie.
Ściemniło się, a ja zaledwie 12 stron napisałem, ale w dzień już tak zawsze. Ciekaw jestem, co Mróz powie na tak częste moje listy, żeby go tylko nie wzięła ochota rzucić do kosza! Z Kapsztadu dopiero napiszę do innych redakcji. Trzeba koniecznie parę nocy na ten cel poświęcić!
Boże! – ale kiedy ja tam stanę?! Że też to paskudne koło nie mogło doprowadzić aż do celu – ja jednak silniejszy jestem jak żelazo!
I już noc! Brakło mi zapałek, a byłem pewny, że mam jeszcze w plecaku, i przez to, aby rano rozgrzać się herbatą – muszę całą noc palić ognisko. Całe szczęście, że w czas się spostrzegłem i z reszty ogieńków roznieciłem palenisko.
Wiesz co Maryś? Będę teraz do Ciebie pisał 2 rodzaje listów: jedne jak ten np., to jest o rzeczach dla Ciebie mniej ważnych, moje przeżycia podróżne – Tobie do wiadomości. Z tych wiedzieć będziesz, co porabiam, gdzie jestem, jakie myśli włóczą się po mojej głowie etc. Drugie listy będą krótkie, to jest do załatwienia: sprawy prasy i zlecenia oraz prośby załatwienia czegoś. Pierwsze przeczytasz i odłożysz, drugie załatwić trzeba. W ten sposób unikniesz czytania podwójnie innych długich marudzeń.
Te pierwsze, to jest długie listy, wysyłać będę dla oszczędności pocztą zwykłą, a choćby 2 razy na miesiąc poślę listy lotnicze, abyś wiedziała o wszystkiem ważnem! Czynię to nie tyle ze samej oszczędności, co z konieczności oszczędzania!
No! – ale i dobranoc! Czego Ciebie ale tu nie ma? Trzeba by rękę pokaleczoną zajodynować i obandażować! Oj Maryśku, brak mi Ciebie! Całuję mocno moją Trójkę. Wasz biedny Kazimierz.
pod namiotem, 7 maja 1934
Maryśku mój!
Gdzieś w dole widać na tle czarnej nocy niby diamentową kolię. To już światła Kapsztadu!
Właściwie to już 8 maja, bo stanąłem obozem gdzieś dobrze po drugiej godz. w nocy. Ciężki był dzień!
Rano wstałem przed wschodem słońca, zamarznięty na lód. Dalej szukać jeszcze żaru w palenisku, na szczęście kilka węgielków było jeszcze! Potem tylko herbata, bo już nic do jedzenia nie było. Szedłem pieszo, szedłem i szedłem, ale dopiero po pop. dobrze osiągłem osiedle ELGIN i skusiło mię wejść do garażu, aby trochę jakoś zreperować rower.
Partacze tutejsi mechanicy, ani pojęcia o pracy, a leniwe! Niech Bóg broni. Chciał za taką głupią robotę prawie 10 zł. Zgodziłem 3 zł, więc zrobili tak, że ani rusz jechać dalej, ale zlepił obręcz, choć ją zmniejszył. Zacząłem teraz borykać się z okropnościami ósemkania, ale gdy koło dało się obracać na rowerze, zaszło słońce. Okolica cała na przestrzeni kilkudziesięciu mil zalesiona, piękny las sosnowy to eukaliptusowy na przemian, sucho jak pieprz, a więc w lesie obozować nie wolno, a za palenie ogniska więzienie. Słusznie całkiem! – ale ani zgotować coś, ani spać. Poszedłem do żydowskich kupców z Polski i Litwy i odmówili, kierowali do hotelu. Pozostało zatem nocą iść dalej – noc czarna, las, ani na krok nic nie widać. Szedłem jednak, długo. Teraz dopiero czuję ból nóg. Las się skończył, wszedłem w przejście górskie zwane SIRLOWRY-PASS. Spad szalony, a w dole widać miasto SOMMERSET-WEST, zaś dalej całą grupkę innych miast – w końcu i stolicę: Cape Town.
Szedłem, już sił nie czułem. Przebyłem ponad 20 mil pieszo, czyli 30 km, z czego dużo pod górę.
No! – ale odpocząć trzeba, a i pomodlić się jeszcze. Może przy pomocy Boga dotrę już jutro do stolicy. Całuję Cię silnie i dzieci.
Twój i Wasz
Kazimierz
Bellville, 8 maja 1934
Maryśko Jedyna!
Dziś nie pod namiotem piszę, ale w izdebce jakiegoś Greka, przygodna znajomość. Dzięki Bogu! – bo na dworze zimno, noc wilgotna, a zanim rano złożyłbym namiot, byłoby już nie rano, ale południe.
Dziś miałem jeden z tych dni pełnych trudu i trosk. Po nocy, zanim słonko wstało, paliłem już ognisko, aby zmarznięte nogi do życia przywrócić. Złożyłem potem mokry namiot i wlokłem się z góry, ale tak „z pieca na łeb”. Pode mną gdzieś głęboko były gęste chmury, tak że miałem wrażenie człowieka stojącego głową na dół.
Po ostrym spadzie zacząłem jechać kawałkami, wiatr przegonił chmury i pokazało się miasteczko Somerset-West. Było ale południe, gdy wjechałem do tego osiedla, napiłem się herbaty w herbaciarni i ruszyłem dalej. Było jeszcze 33 mil do Kapsztadu, gdy ostatecznie pękło tylne koło, ale tak! – że już nie jechać, ale ani prowadzić nie sposób było. Wybiłem parę szprych, aby choć jakoś dociągnąć rower z powrotem do minionego osiedla, aby jakoś rower naprawić, bo przecież nie mogłem jechać autem czy pociągiem do Kapsztadu – sama przyznasz. O ile w mej podróży użyłem innego środka lokomocji jak rower czy pieszo, to tylko dlatego, że siła wyższa zmusiła mię do tego – siła ale tak wysoka, że nie mogłem się jej oprzeć. Tu ale nie było tej siły wyższej – można przecież kupić nowe koło, tem bardziej że stać mię na to.
Zaczęło się reperowanie! Oj Maryś, jacy to mechanicy w Afryce! Zwłaszcza ci tutejsi – synowie Burów. Ja naprawdę znam się więcej od nich na rowerze. Gdy już oś tylna była wyjęta ze szprych, masz! – okazuje się, że ja potrzebuję obręcz z 36ciu dziurkami na szprychy, a oni mają tylko z 40tu dziurkami, to jest nic z reperacją!
Wszyscy radzili, aby jechać do Kapsztadu, ale czem?! W końcu sam znalazłem drogę wyjścia, i to ciekawą – przyznasz sama.
Tylne koło w kawałkach, a teraz to samo trzeba było robić z przednim kołem, to jest poprzecinać szprychy, wyrzucić oś przednią – po to, aby mieć obręcz z 36 dziurkami do tylnego torpeda, które kupę pieniędzy kosztuje. Tak teraz już było można tylne koło zmontować, ale przecież bez przedniego koła nie pojadę dalej! Znalazło się i przednie koło, stare, przechodzone, ale silne jeszcze – tylko „Stomil” znowu nie nadawało się do niego. Pozostało kupić nową oponę.
Była 6ta pop., gdy rower stał gotów do drogi, słońce ale gasło. Stanąć? – nie! Kupiłem nową baterję do lampy – pojechałem. Strasznie! Noc czarna, a setki aut oślepia reflektorami i tak lodowato zimno. Jechałem ale, bo chcę przed świętem stanąć w Cape Town. Asfaltowa droga, droga w porządku prawie, mijałem milę po mili, aż oto dotarłem do Bellville – była 10ta wiecz. Jeszcze 12 mil do Kapsztadu. Dobrze! – ale co ja zrobię w dużym mieście o północy tak stając?! Wszedłem do jakiejś kawiarenki – Grek – zahaczyłem dzięki Bogu dobrze, a rano stanę w stolicy.
Ale pomyśl, że akuratnie tam, gdzie osiągłem doskonałą drogę asfaltową, tuż pod Cape Town, do którego już było tylko 33 mil, musiałem zmienić i koło, i gumę! No! Ale jest przysłowie: „Kto na złej drodze jedzie – dobrą pieszo przebędzie”.
Dziś Imieniny śp. Ojca – Boże! Mnie się wierzyć nie chce, że On już nie żyje! I to wnet 3 lata! Ale dobranoc! Całuję silnie! Pa!
Cape Town (Kapsztad)
9 maja 1934
Najdroższy mój Maryś!
Całuję silnie za pocztę, którą szczegółowo potwierdzę jeszcze, ale już brak sił pisać – północ właśnie, a od 6tej rano dużo przeżyłem.
Przede wszystkiem dotarłem do ostatecznego celu – to jest po 9tej godz. rano osiągłem Kapsztad. Zastałem pocztę, byłem w Konsulacie, gdzie przyjęto mię serdecznie i pomogli dużo, bo groziło aresztowanie i przymusowe wysiedlenie z Unji, a więc skandal, na szczęście ale Konsul przez znajomości (bo osobiście nie może zrobić tego bez pozwolenia specjalnego Warszawy) znalazł Żyda, który zagwarantował za mnie sumą 50 funtów szterlingów – pomyśl, co za gruba suma! 50 funtów to ponad 1500 zł. Potem zakwaterowałem w żydowskim domu noclegowym – na tydzień kupa pieniędzy, ale co zrobić, kiedy na asfalcie rozbić namiotu nie można, a w końcu mam dość – ledwo dyszę, przeziębiony jestem strasznie. Przed chwilą wróciłem od p. Roińskiego, Lwowianina – żonaty z Angielką – sytuowany gorzej ode mnie, ale zna miasto i język, potrzebuję go. Herbatka, gawęda, ciekawy typ nędzarza inteligenta, druh mój o tyle, że dola nasza nieco podobna, a z jednej strony ja szczęśliwszy, z drugiej on, bo żyje ze żoną i dziećmi, ma dom, a ja kij tułaczy. Jest nas zaledwie 3 Polaków w całem Capetown – Konsul, p. Roiński i ja, jest ale dużo Żydów z Polski, ale przeważnie dawnych imigrantów, którzy nie mówią po polsku ani niemiecku. Pracowity dzień, a tyle jeszcze pracy – zabawię niedługo tutaj. Ale i Pa! Całuję mocno za list i gazety, a na końcu podam nr koresp. dziś otrzymanej. Całuję. Pa!
Kapsztad, 10 maja 34
Moja Marysieńko!
Święto Wniebowstąpienia, a ja ani na mszy św. nie byłem, ale naprawdę wbrew woli – miałem ochotę, tylko zaspałem.
Przyszedł do mnie też Żyd, co gwarantował na 50 funtów – jest krawcem. Kupiłem u niego bryczesy, dość możliwe – chciał 2 funty, potargowałem się ale trochę. Potem byłem u Biskupa Hennemanla. Niemiec, miły człowiek – podpisał się w pamiętniku, a i 1/2 funtem dopomógł – będzie na koszulę choćby.
Czeka mię przebój – walka nie lada, bo pieniądze uciekają, zaś nie mogę ich się wyzbyć, bo wtedy przepadłem! Prawdopodobnie pojadę jeszcze dalej rowerem – to jest aż do granicy S.W. Afrika, jakichś 600 do 700 km. To jedyna droga wyjścia o tyle, że tu osły drogie, a do tego psa warte w terenie pustynnym – przywykłe bowiem jeść i pić dobrze.
I tak Maryśko, niby Przeznaczenie: „rower mnie się trzyma, a ja roweru”. Nie będzie to złem o tyle, że oszczędzę dużo czasu – rowerem jedzie się dużo prędzej, potem rower to mój stary druh, ani jeść, ani pić nie woła! Zresztą to sprawa jeszcze nie ustalona, ale gdy ten list czytać będziesz, ja już nie będę w Cape Town, ale w drodze znowu na Północ. Gdy dłużej tu się zatrzymam, to i opinję naruszę, i więcej funtów ucieknie – lepiej zatem uciekać. Nie rozczarowałem się ale – wiedziałem, że Kape Town nic mi nie da i tak Bogu dzięki uratowano mię od opresji policji tutejszej – to już więcej jak dużo!
Maryśku mój! Adres ciągle Cape Town, ale nie avion pisz, ale zwykłą pocztą, chyba bardzo ważne przez lotniczą! Listy pójdą za mną. Nowy adres podam już z drogi. Ciekaw jestem naprawdę, jaka droga mi się otworzy? Jak pojadę? Zdaje mi się, że Zambezi nici z tego – nie umię zresztą ustalić drogi poruszania, wszędzie „imigracja”. To piekło kaucji i innych sykatur. Gdybym miał w kieszeni choćby ze 60 funtów, to inna rzecz – 50 na kaucję, a 10 na ewentualne życie. Wtedy cała podróż stałaby się lekka i bez przeszkód, ale skąd wziąć te pieniądze? Ani nadzieji najmniejszej… Naprawdę to jednak ciekawe! Jadę, a nie mam pojęcia którędy i jak – jestem po prostu zdany na los szczęścia…
Kapsztad, 11 maja 34
Maryśku mój Jedyny!
Czas leci, a miasto tak męczy strasznie jak Ciebie szukanie mieszkania – bardziej jeszcze. Szło mi o reklamę w gazetach – jest jeden mój opis w dużym tut. dzienniku, ale to nie daje dochodu. Dziś w tow. Konsula chodziłem do tut. Senatu (wysoki urząd!), podpisali się, byłem w Poselstwie włoskim – podpisali się znowu, byłem w końcu w największym dzienniku – znowu się podpisali, ale ostatecznie ani na herbatę nie zyska się nigdzie. Idzie mi z drugiej strony o to, żeby mi nikt nic zarzucić nie mógł – żyję całkowicie na koszt własny, a to ciągnie! Pieniądz się rozchodzi!
Dopiero o 3ciej ostatecznie byłem tak na chwilkę wolny – wstąpiłem na pocztę, odebrałem Kochany Twój list nr 104, a zawierający te dwa dodatki do Kontaxu oraz palmę wielkanocną. Za tą ostatnią, jak i za pamięć i trud cały mocno całuję rączyny obie – całą moją Maryśkę zresztą. Piszesz, że Kazik z daleka kocha, a czy tak samo kochać będzie po powrocie? Oj ty łobuzie! Czy ja kiedy byłem obojętny względem Ciebie? Czy mało dawałem dowodów przywiązania? Ale trzeba nie płakać, nie być zazdrosną, bo nic i nikt nigdy nie zwróci mię od Ciebie choćby za to, że przecież Ty jesteś moją Żoną – Matką mych dzieci. Patrz zresztą i teraz – ja gdybym chciał, mógłbym w świecie używać świata aż do zgnicia, a przecież trzymam się z daleka, ani raz nie upadłem, a że Twój jestem, to chyba dowodów dość masz i to niezbitych.
A więc potwierdzam pocztę, jaka od przyjazdu do Cape Town otrzymałem:
1) list avion nr 107
2) „ zwykły nr 104 z proxar i Sonnenblende
3) oraz gazety – przesyłka Mróz nr 13, 14 oraz świąteczną Ilustrację i II artykuł Dziennika.
Ot! Było mi miło, że zastałem pocztę, a może jeszcze w poniedziałek coś odbiorę. Cieszy mię, że drukują trochę, ale ja chcę dużo jeszcze napisać, a taki chaos w głowie, że jestem prawie niezdolny. A trzeba! – muszę.
Okropnie ciekaw jestem, jak przyjmie prasa polska zapowiedź powrotu mego drogą lądową? Zwłaszcza Kraków? Od tego zależy dużo – w ogóle cała moja podróż polega na tem, że drukować będą – ja na miejscu zyskać nie mogę, a trzeba pieniędzy. Mam dużo myśli różnych i planów – tematu nie zbraknie. Ciekawych zdjęć także kupę zrobię – muszę się wybić. I teraz omijać będę opisy cywilizacji tut. i białą rasę – oddam się opisom geogr. i pisać będę o życiu tubylczym, polowaniu itd. Misje też dadzą temat, a więc znowu odmieni się trochę. Byle drukowali Maryś! To już się nie bój o moje zdrowie. Bóg dopomoże – życie moje to męczeństwo.
Ubiorę się cieplej, odżywiać się będę znośniej, a malarja bestia! – ale może da spokój jakoś. Zresztą chwilowo jej nie czuję – zaziębiony tylko jestem i to poczciwie.
A więc pocztę odebrałem! Potwierdziłem, lżej mi trochę. Chcę opisać wrażenia z Kapsztadu, ale brak czasu i spokoju myśli. Ale i to nastąpi! Ciekaw jestem, coście rozmawiali z Mamą – co tam u nich we Lwowie. A więc w końcu miałaś list długi – samą Mamę! Ciekaw jestem, co z Cechem się stanie? Co do mieszkania Maryś, tylko w mieście, a nie daleko, gdy trudno go znaleźć, daj może spokój, bo pierwsze zdrowie. Nie daj się nabrać oszustom, a gdy Ci mówią o urzędnikach, to powiedz im, co zrobię, gdy ten urzędnik ukradnie czy jakie świństwo zrobi? Czy naprawdę urzędnik jest pewniejszy? Cieszyłbym się bardzo, jakbyś miała pomieszkanie, ale wolę wiedzieć, że zdrowa jesteś przede wszystkiem – to najpierwsze.
Dziękuję za opisy Waszego życia, ale nie przemęczaj się pisaniem, ja się nie gniewam, rozumiem i zadowolę się krótkim choćby listem. Zresztą teraz opracuję plan pocztowy – etapy długie będą, pustynie, puszcze, a więc miesiącami będę bez wieści, zatem i Ty pisać będziesz rzadziej, będzie czas na spoczynek. No! – ale i Pa! Całuję i pieszczę czule za to choćby, że dostałem Kochane listy na przywitanie w Kapsztadzie, a także za to, że jesteś moją jedyną Marysieńką! Stara czy nie stara, to mię mało obchodzi – dla mnie jesteś zawsze Maryśką z Krzyżowej, karmiącą Elżunkę, potem Romula, moją Maryśką. Pa!
Kapsztad, 12 maja 1934
Maryś Ukochany!
Przed chwilką odebrałem Twój Kochany list nr 109 avion z 28 kwietnia, zatem 24 dni był w drodze, dziś przed chwilą przyleciał. Co do Dziennika, to Ci już pisałem – nie narzucaj się, trzeba honor zatrzymać! A co do tej pożyczonej fotografji – to niech ją sobie zjedzą, załączam drugą, do listu zwykłego dla mojej Maryśki.
Sprawę Kurjera Pozn. Ci wytłumaczę – nie jest to może tyle sprawa Dziennika, co właśnie wizyta Msgr. Wolnika, który przecież zna mię – trasę, którą przebyłem choćby przez teren jego prefektury. Jest to jeden z tych naocznych świadków mych zmagań, a będąc w prasie – bezwarunkowo spotkał się z zapytaniem: „a czy Ojciec Prefekt zna p. Nowaka?” Ja wprawdzie osobiście nie lubię Wolnika, ale on mię podziwiał szczerze! To będzie wpływ jego, że Kurjer się ruszył, zaś naturalnie idzie mu o to, abym do konkurenta nie pisał – rozumiem.
Gdy będziesz na odczycie i gdy osobiście starać się będziesz go widzieć – dobrze zrobisz, bo przecież on tak niedawno widział Twego włóczęgę, mieszkał z nim razem w jednym domu – opowie Ci o mnie!
Co do wysyłki pieniędzy dla mnie – to możliwe, że zajdzie potrzeba i byłoby dobrze, gdybyś jakąś rezerwę miała na boku na ten cel, ale chwilowo mam jeszcze tyle, że dam sobie radę. Zresztą zobaczę, czy coś nie da się jeszcze uzyskać tu czy w S.W. Africa, gdzie zdążać będę.
Idzie mi o to, aby się nie zdemaskować, że Ciebie utrzymuję, bo redakcje wtedy staną się raczej wrogie. Zatem o doraźną pomoc do nich nie mogę się zgłosić w razie piekącej potrzeby, a powinienem wrócić bez aresztowania i przymusowego wysiedlenia – przyznasz sama. Muszę wrócić sławnym podróżnikiem – inaczej będzie nic z mej podróży.
Zatem Kochanie, nie wysyłaj mi żadnych pieniędzy spieszniej aż prosić o to będę – staram się dać sobie radę bez pomocy z kraju, może Bóg dobry dopomoże! Zresztą ja sam ani nie wiem, jak pobiegnie trasa mej dalszej podróży, jakie pieniądze tam będą, jak najlepiej postąpić z czekiem.
Sądzę jednak – prędzej czy później będę potrzebował trochę pieniędzy, bo chcę bez długich postoji zdążać do Was, zachować honor – to jest nie żebrać, a potem ostatecznie trzeba przejechać Saharę i to caluśką, i to przez jej najciekawsze kąty, a do tego potrzebuję wielbłądy choćby 2, które Wam chcę pokazać. Naturalnie najważniejsze Twoje zdrowie, dzieci, mieszkanie, tylko pamiętaj Maryś o tem, że ja muszę pokonać szmat drogi, a bez grosza nie wolno zostać, bo i sama nie cieszyłabyś się, gdyby mię do Poznania eskortowali policjanci, a potem gmina płacić musiała koszt biletów okrętowych i kolejowych. Rezerwa może się przydać, gdy możesz – odłóż, ale nie posyłaj mi, dokąd nie poproszę o nią. Mam nadzieję, że prasa się ruszy jeszcze pilniej, a ja postaram się pracować dużo, pilnie i ciekawie.
Za list całuję obie rączyny i całe Twoje ciało, takie caluśkie, naguśkie. Nie złość się za to, ale ja tak często rozbieram Cię myślą, pieszczę, całuję i tulę się do Ciebie, przecież do Żony wolno! Prawda?
po południu…
Dziś szalał Kapsztad – obchodził bowiem doroczny „bal w koszulach nocnych”, ale to dosłownie. Oprócz tego paręnaście maskarad – aut zdobnych, przerobionych na łodzie, sale szpitalne etc., etc. Była okazja do paru zdjęć.
Gotówkowo żadnego powodzenia, a są rozchody. Staram się rzucać – w lewo i prawo – nie idzie ale! Wiedziałem, że taki właśnie Kapsztad zastanę! Może bym z trudem coś wywalczył, ale idzie mi o opinię przede wszystkiem tutaj – u mety mej olbrzymiej podróży, a do tego wiąże mię konsulat i Żydzi, którym bądź co bądź zawdzięczam, że nie jestem zamknięty w oczekiwaniu okrętu, którym mię przemocą by wywieźli do Europy.
„Africas Best”, śnieg na ulicach Kapsztadu – naturalnie z waty tylko!
Powoli ubrałem się – trochę do ludzi podobny jestem. Kupiłem przyczasy – ciepłe, półwełniane, które tak grzeją nerki, takie miluchne! Potem parę skarpet i jedną wierzchnią koszulę. Właściwie to pierwszy raz coś kupiłem z ubrania w Afryce! Trzewiki te, co mi tak cudownie zamieniano – silnie skórkowe kamasze ze „świńskiej” skóry, również prezent – wartość ponad 2 funty. Kask (kapelusz) sam pozaszywałem i jakoś to wygląda – zmieniłem rzemienie – idzie – za pieniądze stosunkowo małe, coś zaledwie 2 funty.
Oj Maryś! Co ja bym robił, gdybym w Elizabethville nie zyskał tych pieniędzy? To był cud prawdziwy – w takim okropnym kryzysie prawdziwie pracę i tyle grosza zyskać! Późniejszy dochód w Rodezjach i Unji to 3cia część pieniędzy zarobionych w stolicy Katangi, a nie tylko że ich odłożyć nie mogłem, ale jeszcze drugi raz tyle dołożyłem, aby się przebić!
I gdyby nie te pieniądze, byłbym nigdy nie przejechał Afryki, co bądź co bądź otwiera mi drzwi – daje sławy trochę, a jak widzisz i grosza już dzisiaj, że choć Wam niegłodno!
Zaraz drugiego dnia zgłosił się do mnie jakiś gość z dużego dziennika tutejszego. Kropnęli o mej podróży całą szpaltę – poślę Ci zresztą, zobaczysz. A wiesz, co im odpowiedziałem na pytanie, czy bałem się dzikich zwierząt?
„Najbardziej boję się urzędów migracyjnych, bo na dzikie zwierzęta mam broń!… Trochę za ostro, ale musiałem tak się wyrazić, aby złości, której pierś była pełna, pozbyć się trochę. No tak! – bo i czego taką komedję robili mi w Kimberley i potem. Gdybym był jechał kapsztadzką drogą, byliby mię sprowadzili przemocą do Kapsztadu, a więc byliby przerwali podróż moją. I za co? Za to, że wydaję tutaj pieniądze zarobione w Kongo?
Dołączony list dla Kurjera Poznańskiego trzeba uzupełnić powiększeniem tego 1 filmu (na wstępie spisu). Naturalnie włóż do koperty, nie zaklejaj i tak doręcz. Komu? Sam nie wiem! Poproś o odpowiedź, przeczytaj wszystko, co piszę. Jeżeli Powidzki jest redaktorem wydania porannego, to może jemu oddaj – to prosty, miły człowiek! Maleńki, ale dobre serce! Pospiesz z oddaniem na św. Marcinie!
Niedziela, 13 maja 1934
Ukochany Maryśku!
Wybacz, że takim obszernym materjałem trudzę i takim długim listem, ale trzeba! Sprawy prasowe osobno wypisałem, abyś się mogła lepiej zorientować, co myślę w tym kierunku. List dzielę na dwie części – z litości choćby, a w poprzednich kartach potwierdzam odbiór gazet z papierem do pamiętnika – jednego listu, który zastałem już w dzień przyjazdu, i przesyłki fotograficznej tej dod. soczewki „proxar” i ochraniacza przeciw słońcu. Pierwsza zatem część tego listu nosi nr 111, choć wyślę później, to jest za 3 dni – okrętem ale!
Jutro przychodzi zwykła poczta z Europy, a może jeszcze mój pobyt tutaj przewlecze się do następnego nadejścia avion, bo ja do dziś nic jeszcze nie widziałem, a trzeba zwiedzić – jeszcze tyle pracy Maryś, że aż strach!
W liście 111 dołączę moją fotogr., którą napiszę dla „Ilustracji”. Ja w pełnym rynsztunku koło konsulatu w Cape Town w chwili przyjazdu. Chciałbym, aby umieścił tę foto na pierwszej stronie – pisałem mu o tem, a i Ty doręczając powiedz.
Ot Twój maruda, prawda? Ale Maryśko! Ja tak chciałbym Ci pomóc żyć – Bóg świadkiem! Przykro mi, że Cię trudzę, obarczam, ale kto mi moje sprawy załatwi? Ciebie mam jedną. Nie gryź się moim zdrowiem, da Bóg przetrwam i trudy nowej podróży – jak minione pokonałem.
Trudno! – ruszam dalej rowerem, ale nie mam innej możności – choć starać się będę porzucić mego przyjaciela i ratować resztkę sił. Tu ale za drogie osły – zresztą takie, co za 3 dni mi zdechną! Gdy list ten czytać będziesz, w podróży już będę, ale adres Kapsztad, bo i avion nawet tędy iść będzie do mnie. Teraz zbaczam z cywilizowanej drogi. Chwilowo mam jeszcze blisko linję kolejową, ale potem ustaje wszystko. Kraj bezludny prawie – pustynia, piachy. Oj! Będzie gorąco! – „dla chleba bracie – dla chleba!”.
Jeżeli coś pilnego, pisz avion – osiągnie mię jeszcze spiesznie, a także nie wstrzymuj poczty zwykłej i wysyłki gazet. Poślij zaraz powiększenia – zwroty. To jest te, co zrobił Greger – pozbędę je na miejscu. Nadaj „Druki” polecone.
Niedziela! Rano spóźniłem na mszę św. Potem poszedłem do kawiarni i już 6 godzin urzęduję. To dość! Trzeba się powłóczyć po mieście trochę – obmyśleć plan działania. Następny list za tydzień nadam avion, a na dziś dość! Prawda? List ten odleci rano dnia 15 maja z Cape Town – ciekaw jestem, jak długo iść będzie?
Pa! Całuję caluchną moją Maryśkę – zwłaszcza usta i brzuszek, i ręce Twe drogie – caluśką… Ucałuj łobuzy ode mnie. Pa! Dużo serdeczności.
Wasz Kazimierz
List nr 113
Kapsztad, 14 maja 1934
Mój Ukochany Marysiek!
Dziś – jeszcze rano – odebrałem Twój Kochany list nr 103 i zamiast Ci podziękować – spieszę z burą, ale taką prawdziwą! Bo i jak Ty Maryś możesz żałować wydatku na moją żonę – i to tak koniecznego jak płaszczyk (raz w końcu) i bluzeczka ciepła, a ja tak o to prosiłem! Ty naprawdę niedobrą jesteś dla mej Żony, a to się nie godzi! Te Twoje wyrzuty psują mi radość, że choć trochę starasz się wyglądać do ludzi! Oj! – popraw się Maryś, bo i w końcu po co ja pracuję?
Żałujesz sobie płaszczyka, bluzeczki, ba! Nawet za 50 gr czekolady, a przez to utrudniasz sobie i tak trudne życie! Dzieci byle czysto, ale Ty musisz być ubrana porządnie, bo to otwiera drzwi, a licha garderoba utrudnia tylko życie.
Powinnaś mieć i buciczek zgrabny, i kapelusik, i suknię – to trzeba! Chyba gdy tu do Afryki przyjedziesz, to będziesz mogła i tego stroju nie łaknąć, ale tak u Was – konieczny!
Nareszcie wiem jakie zdjęcia poszły przy „Polak na dachu Afryki”, a czy masz i ten numer w końcu? Prześlij go! – potrzebny mi! (Już dostałem tutaj! Dziękuję!).
Dziś ot rzucałem się od rana, ale oprócz wydawania pieniędzy nic nie idzie. Miałem możność w tutejszym dużym dzienniku sprzedać trochę zdjęć, ale brak mi najlepszych – wybrali zaledwie 3 sztuki. Ale czy zgadniesz, co oni tu na miejscu płacą za zdjęcia? 1/2 gwineji, czyli ponad 1/2 funta! Jutro mam się zgłosić po czek, a więc pokryję choć hotel z dochodu.
Poślij mi Marysiek zaraz wszystkie zdjęcia, które ci pozostały – nie dotyczące życia misyjnego! Ja mam możność sprzedać.
Jeżeli Marysiek chciałabyś się potrudzić i narazić na koszt – to daj zrobić do Gregera powiększenia typów oryginalnych – to jest z talerzami, z tatuowaniem, czarowników, tańce, domy szczepu Alur – zresztą takie piękne jak ta grupka kobiet Alur, co było w Dzienniku. Niedużo, z 10 sztuk, ale najlepsze zdjęcia – na papierze cienkim, błyszczącym. Wykonanie musi ale być nie krzycząco kontrastowe – łagodne, ale wyraźne, dlatego tylko z dobrych negatywów. (Treści nie wypisuj tylko ołówkiem: szczep etc., gdzie i co pamiętam!)
Mam adres z Ameryki i Londynu, chcę zaryzykować, płacą zaraz i to 1/2 funta za sztukę, a więc jak jedno kupią – pokryje się nie tylko nakład, ale i zysk będzie, mam jednak nadzieję, że jeżeli dobrze wybierzesz, pójdą wszystkie!
Pamiętam np. jedno zdjęcie z plecami tatuowanemi, zdjęcie z talerzem – to co w Dzienniku, fryzury dzieci Ruandy z takim wężem na głowie, mężczyźni z Ruandy z kogucimi grzebieniami, ta góralka z Ruandy z pięknemi piersiami (było w Na Szer. Św.) i inne. Naturalnie dużo zależy od wykończenia artystycznego danego powiększenia, tak aby wszystkie tony i półtony wydobyć!
Gdybyś znalazła więcej ładnych w tym rodzaju zdjęć – nic nie szkodzi, ja je tu mogę zawsze sprzedać po 3 do 4 zł najmniej, a często więcej, choć może nie w tej chwili. Jednak trzeba pukać, szukać, rzucać się – inaczej nic do ręki nie przyjdzie samo.
Najchętniej to zażądałbym całą kolekcję filmów będących w Twem posiadaniu, ale się boję – to bądź co bądź kapitał. Choć Maryś – ja tak obojętnie przebyłem Afrykę, że aż mi łzy do oczu się cisną. Widziałem cuda, a zaledwie ułamek, promil jakiś znikomy mam na filmie! O! Teraz już będę mądrzejszy! Dobre zdjęcie to kapitał.
Tylko Marysiek – biorąc się do tej pracy, zostaw nerwy na boku, ze spokojem, z radością, niech Ci się zdaje, że jestem przy Tobie i ten czas mi poświęcasz – spokój to najważniejsze!
Ja chcę zresztą posłać i do Warszawy dla „Świat” tego – co mi odpisał, że zanadto rozczulam się nad przyrodą i że styl zły – dałoby się poprawić, a pisze: że szkoda! To jest robi nadzieję. Streszczę w obrazkach mój przejazd Afryki – to jest z różnych krajów po obrazku i krótki opis – zobaczysz, że pójdzie, a Mróz się nie pogniewa – sam mi radzi! Pieniądze, jakie wydasz na ten cel, to nie strata – ja pomnożę je tutaj, w Ameryce czy Anglji, może nawet wielokrotnie!
Piszesz niewyraźnie w sprawie Przewodnika. Czy on Ci wypłacił już drugą zaliczkę 100 zł. Ja muszę znać każdy przekaz, każdy dochód, ale dokładnie – z datą, bo Maryś, ja dużo listów piszę wprost do redakcji, a mogę byka strzelić! Tobie ciężko – wiem Maryś, ale ja muszę wiedzieć!
Oj Maryśko! – jak ja chętnie zająłbym Twoje miejsce, a na pewno gdybym sobie płaszcz kupił, nie żałowałbym wcale. Ty przecież pracujesz – tylko ja taki biedak, że nie mogę sekretarki opłacić. Oj! – bo się pogniewam naprawdę, jak się nie zmienisz!
Kapsztad, 15 maja 34
Kochana Maryś!
Przed chwilką skończyłem czytać list od Ciebie – nr 105. Nie wiem! Przykro mi i tak jakoś bezcelowo na świecie, bo ostatnio tyle pracuję – tak mi ciężko, a rezultat? Ty się zamęczasz na śmierć, dobijasz się do reszty, masz takie braki jak zawsze i ani odrobinki zadowolenia nie wyczuwam w Twych listach.
Pomyśl Maryś, skąd ja mam czerpać potrzebną mi koniecznie radość życia, od której w końcu zależy przyszłość nasza? Ja rzucam się, pracuję – tak ponad siły zmagam się z losem, a ten mój wysiłek nie daje Ci nic – tracisz do reszty zdrowie i po co ja walczę?
Po co mi wszystkiego – i tej sławy, i mieszkania, którego szukanie przemęcza Cię tak bardzo. Żyjesz zanadto nerwami – to źle Maryś, źle dla Ciebie, dla dzieci i dla mnie!
Przede mną trud nieokreślony – walka, jakiej nikt nie przeczuje, a do tej walki ruszam z ciężarem takim, który myśl przytłacza – w podróży zaś trzeba być orłem. Od tego zależy w końcu, czy podołam?!
Źle Maryś! Przeraża mię stan Twego zdrowia i tego, że nie umiesz płynąć z prądem. Ja niejednokrotnie pisałem do Ciebie o chwilach trudnych – nie dlatego, żeby Cię obarczać ciężarem moich przeżyć. Jednak szedłem jak mrówka – w nędzy, ale z nadzieją jutra, z bezgranicznem poddaniem się Woli Bożej.
Szedłem z Wiarą, że Bóg dopomoże. Cieszyłem się życiem, jakie było – czem twardsze, tem silniejszy byłem, nie fizycznie, ale silny Wiarą! I widzisz – Bóg dobry! Przebyłem wszystko – przejechałem Afrykę, osiągłem cel – mimo grozy i tysiąca chorób, które mi groziły.
A Ty Maryś z Twojemi siłami chcesz pod prąd płynąć. Sięgasz myślą w dalsze jutro, które nie do nas należy, a myśl ta dobija Cię do reszty. Gryziesz się brakami, gdy brak grosza – gryziesz, gdy jest ten grosz, żałujesz sobie wszystkiego, wyzbywasz się każdej radości życia.
Ja na pieniądze, które do Twej ręki przychodzą, nie liczę wcale! Obojętnie jak, ale dam sobie radę, a gdy będzie mi ich potrzeba, zaś Ty mieć nie będziesz – to nic! Pójdę drogą cierni, bez narzekania, bez żadnych wyrzutów. Wiem, że utrzymanie domu kosztuje, że życie Wasze pochłania to, co zarabiam, ale więcej trudno mi dziś zyskać! Trudno Maryś, choć może bym mógł – brak mi jednak materjału, a boję się ten materjał mieć przy sobie. Robię, co mogę – jak widzisz, sumkę, którą tak ciężko zdobyłem, przetrzymałem przez szmat Afryki, choć piekły braki – jednak chciałem Wam dopomóc i te braki milsze mi były jak proszenie Cię, abyś z dochodu mi coś posyłała.
Za dużo Marysiek żyjesz nerwami. Ja pisząc do Ciebie – odpoczywam prawdziwie! Piszę często – tyle, wiele mogę, a dla Ciebie pisanie listów to trud – to wyrzuty ciągłe, że wczoraj nie pisałaś czy przedwczoraj. Te wyrzuty Cię męczą, odbierają spokój, drażnią nerwy, a przecież to nie tak trudno postępować tak jak ja. Opisywanie każdego dnia to kupa kart, choć ja się cieszę, gdy je czytam, jednak i ja Maryś nie opisuję wszystkich mojich przeżyć – czasami nie piszę kilka dni, nie tłumaczę się dlaczego. Mnie idzie przede wszystkiem o wieści o Was – mogą być króciutkie, a potem trzeba mi danych o prasie. To można raz w tygodniu w godzinie załatwić, a więcej pisać, gdy czasu nie ma, to rujnowanie zdrowia, którego ja tak pragnę dla Ciebie.
Czy wiesz Maryś, że gdybym ja był od razu myślą sięgał w mej podróży do Elizabethville czy Cape Town, byłbym nigdy tu nie dojechał – nerwy bowiem popękałyby chyba! Miałem chęć, Wiarę, poddanie się bezgraniczne losowi – przy równoczesnej walce planowej z nim. Trzeba mi było karabin – nie było za co kupić. Czy pomogłaby była rozpacz? Albo bezcelowe gryzienie nerwów, że nie mam za co kupić broni? Szedłem z poddaniem się, z Wiarą, i mimo groźnego napadu poszedłem dalej bezbronny – pełen Wiary i poddania, aż w końcu zyskałem broń.
Myślisz już dziś o mojim powrocie – rozumiem Cię Maryś Drogi, ale zrozum Kochanie, że ten mój powrót poprzedza walka twarda, do stoczenia której trzeba mi sił. Wiesz równie dobrze, że nie mogę zapłacić 2000 zł z górą za bilet, aby zaraz dostać się do Polski, w której niedużo mię czeka, bo i tam towarzyszyć mi będzie twardsza walka jeszcze – o ile przyjadę bez grosza zupełnie. Obojętne – do wydania wrażeń z podróży, do odczytów choćby trzeba mieć spokój – trochę choćby grosza. Trzeba odpocząć choć tydzień, a gdy dziś bym wrócił, czy to by było możliwe? Wrócę – miesiące podróży, które stoją przede mną, dadzą mi dużo artykułów, a potem – wszystkiego najpierw trzeba się nauczyć. Ja dziś mam dużą wprawę w podróżowaniu, zaś sławniejszy jestem – poza mną wyczyn nie lada, to powinno wpłynąć dodatnio na dochód. Szukam zresztą jeszcze innych dróg dochodu – robię, co mogę, a posuwając się na Północ, gnać będzie tęsknota.
Nie myśl dziś jeszcze o mojem powrocie fizycznym – to potrwa jeszcze dużo miesięcy, lecz raczej o tem, że po powrocie chcę mieć Ciebie taką, jaką pragnę. Przede wszystkiem zdrową, bo wszystko inne kupić można, a ja mam nadzieję, że po powrocie zyskam dużo tysięcy, zaraz w pierwszym roku. Nie płyń przeciw falom życia, bo braknie Ci sił Maryś i po co ja mam ten trud, jaki mię czeka, ponieść, gdy wtedy, gdy zwycięzcą będę – sławnym podróżnikiem – Ty ze mną cieszyć się nie będziesz miała sił?!
Pomyśl o tych miljonach ludzi, którzy bezsilni głodem i nędzą ostateczną opłacają bezrobocie. Ja walczę, Bóg sił i zdolności dał dużo – pracuję, zarabiam, choć są braki, lecz wiele ludzi jest w gorszej jeszcze nędzy? Sięgnij choćby niedaleko – ot Karol! Pamiętasz? Pracował nawet, zarabiał – przepił wszystko i jak żyli? A wiele takich rodzin? Ja zawsze żyłem dla Ciebie i dla Was. Każdy grosz ciułałem – cieszyłem się zawsze, że mam dla kogo pracować.
Czy naprawdę jesteś taka bardzo nieszczęśliwa Maryś? Dobrze Ci nie jest? – ale to świat szalony dzisiaj, czasy coraz gorsze, coraz cięższe! I mnie jest źle – taki sam, żonaty, a bez żony – z krwią kipiącą w żyłach, którą trzeba hamować stęskniony widoku rodziny, do której cierniową drogę trzeba przebić jeszcze. Trzeba!!
Nie upadaj Maryś – jesteśmy bądź co bądź małżeństwem, na dolę czy niedolę złączeni. Ja walczę – nie za rozkoszą w świat podążyłem, ale na głód, na pragnienie i inne trudy – dla Was!, aby byt wywalczyć, a Ty wyzbyłaś się nawet iskierki radości życia – dobijasz się do reszty. Ja chwilowo nie mogę pomóc inaczej – droga przede mną daleka, sił potrzeba, a brak ich, gdy wyczuwam Twój stan przemęczenia i w ogóle zdrowia!
Ustal sobie plan pracy – powolnie, bez płynięcia pod prąd. Poddanie się woli Boga to przecież szczyt Wiary, a nie tylko chodzenie na nabożeństwo czy do spowiedzi. Być zadowolonym w nędzy to sztuka życia i tej zawdzięczam, że istnieję jeszcze, ale Tobie brak tego! Chciałabyś swojemi siłami skołatanemi stworzyć cud, ale cudy tworzy się powoli – trudem, a przede wszystkiem poddaniem się Woli Boga, który, o ile wierzymy, kieruje ruchami nawet każdego robaczka. Piszesz mi zawsze „Twoja Maryś” – ja tak kocham ten podpis, ale bądź naprawdę moją! To jest taką jak ja!
Zdrowie moje nietęgie – daleko nawet od tego, ale podołam dużo, bo chcę! Ze spokojem, z poddaniem się Woli Boga, z radością za doznaną pomoc, za to choćby, że ostatnio daję Wam na chleb – idę naprzód jak mrówka, dźwigam ciężar życia w miarę sił – wierzę w lepsze jutro.
noc…
Tak bym pragnął ulżyć Ci jakoś, pomóc, dodać sił, ale nie wiem czem Cię podnieść na duchu, a to twoja największa słabość. Chciałabyś dużo zdziałać naraz – przemęczasz Tą chęcią myśl, zamiast iść tak spokojnie, mrówczo w jutro. Proszę Cię Maryśko tak z całego serca – uspokój się, ratuj się od tego stanu wiecznego podenerwowania – można wszystko! Trzeba tylko chcieć!
Jesteś wprawdzie sama, ale ja, choć z daleka – jednak całą myśl wytężam, aby pomóc, aby Maryś moja mogła przetrwać czas rozłąki. Trzeba Maryśko się uspokojić – dziękować Bogu za małe i maleńkie nawet dary. Pragnęłaś wyjść z Boruszyna. Bóg pomógł, że przyszło trochę gotówki. Teraz znowu trochę dochodów jest. Męczy Cię nie to szukanie mieszkanie tyle, co te myśli poboczne, a więc zadowól się lepiej pokojem meblowanym – te godziny chodzenia prześpij, odpocznij. Patrz – ja się cieszę, gdy mogę w takiej małej budzie na błotnej pustynnej ziemi się położyć, i to tygodnie – ba! – lata tak minęły! – a nie to przyczyna mego braku zdrowia.
Marudzę – prawda Maryś? Uwierz jednak, że idzie mi tylko o to, żebyś powstała duchowo, żebyś swojego zdrowia nie dobijała do reszty, bo wtedy i ja upadnę, a przecież oboje mamy obowiązki względem dzieci, trzeba je mężnie dźwigać.
Sprawy prasy, które proszę, żebyś załatwiła, są konieczne, pilne, choć nie chcę Cię obarczać niemi. Jednak sama wiesz, że nie mam możności załatwić je stąd, a każdy grosz zyskany, to dla Was – więc trzeba.
Bez poczty rozbijam się – zresztą muszę wiedzieć o stanie choćby prasy, aby móc dalej pracować; a zresztą – to rób tak, jak pozwala zdrowie, jak dyktuje rozsądek. Wiesz zresztą, że i tak Bóg łaską darzy, że nie umarłem, że w ogóle mam możność zarobić choć te nieduże kwoty. Ty ale wierzysz w Boga, a On przecież cierpiał – i nam cierpień nie braknie. Jednak męstwa Maryś trzeba! – a Bóg dopomoże. Bez nerwów, ze spokojem, z ufnością, a przejdą ciężkie chwile.
Całuję i pozdrawiam serd. Kazimierz
Kapsztad, 18 maja 1934
Moja Kochana Maryś!
Nie wiem, czy pod wpływem ostatnio otrzymanego listu, czy tylko przez walkę, jaką teraz toczę w Kapsztadzie, czuję się na pół martwy. Walka! O Maryś, jak tu ciężko walczyć – gdy na domiar wszystkiego nie zna się języka, a ja do tego walczę o miejsce w prasie i to tutejszej! Jest to pomysł szalony, a jednak, nie widząc innego źródła dochodu na obczyźnie, muszę wywalczyć sobie stały dochód za granicą.
Właściwie to pierwszy krok już postawiłem i podjąłem pierwsze honorarjum w wysokości 1 1/2 funta z górą, a może uzyskam miejsce na artykuły. To właśnie przedłuża mój pobyt, bo i naprawdę lęk mię ogarnia na myśl o dalszej drodze. Leją deszcze, kapuśniaczek, zimno, katar, ból piersi, a kaszel chce zamęczyć! Trzeba coś kupić ciepłego – kocyk by się zdał i kamizela wełniana – ja zamarzam formalnie! Życie tu drogie strasznie – już ponad 3 funty przeżyłem, i to na nędzarne życie, bez jadła dostatecznego nawet. Hotel parszywy zjada już dziennie około 4 złote.
Myśli się mącą, bo wszędzie rozchody, a do tego wkraczam w kraj dziki – trudny nad wyraz, bo ani jak bagaż posłać naprzód, ani go porzucić. Cudem by było, gdybym zyskał miejsce w tutejszej prasie – i choć parę funtów dochodu sobie zapewnić co miesiąc. O Maryś! – jak ja już pragnę uniezależnić się od otoczenia!
Musisz mi Maryś koniecznie posłać garść najlepszych mojich zdjęć i najciekawszych! Mogą być powiększenia 9×12, ale koniecznie papier cienki – błyszczący, a odbitki wyraźne i miękkie. Choćby garść chwilowo, z 20 sztuk! Ewentualnie możesz wybrać też najciekawsze z tych, co IKC przysyła. Trzeba koniecznie powiększyć dochód – inaczej sił mi zbraknie!
I tu w Kapsztadzie wyczuwam w całej pełni Twoje życie! Czuję to samo, co Ty wyczuwasz – to zmęczenie, zmęczenie ciała, a przede wszystkiem nerwów! Zdaje mi się, że chory jestem.
19 maja 1934
Ukochana Maryśko!
Właśnie przed chwilą, będąc w mieście, otrzymałem Twój Kochany list nr 110, nadany w Poznaniu dnia 8 maja.
Marysiek! Czemu tak upadasz duchowo? Dlaczego nie starasz się odganiać wszelkie niepotrzebne myśli, skrupuły, a nie cieszysz się, że Bóg pomaga!?
Patrz! Masz mieszkanie, którego tak pragnęłaś. Bóg dopomógł, że mogłaś go opłacić, i znowu łaska Boga – przychodzi ponad 200 zł od Mroza, a więc koszt 1/2 roku mieszkania pokryty w jednym miesiącu dochodem z jednego tylko tygodnika!
Maryś! Czy Ty już nigdy nie nauczysz się cieszyć życiem? – Biedne! Nawet bardzo biedne! Ale przecież miljony ludzi przymiera ostatecznie głodem, rozbici życiowo, bez iskierki już nadzieji.
Ja walczę Maryś! Unikam wszelkiego obciążania Cię rozchodami na mnie – staram się, by Ci życie zapewnić, staram się o jutro, a Ty stale wszystkim się przejmujesz, żałujesz każdego grosza wydanego koniecznie, ciągle nie wierzysz w to, że Bóg dobry, pomaga nam! Ja przebyłem takie groźne strony – żyję. Ty nie jesteś bez grosza i nawet teraz nie umiesz być zadowoloną – po twardych przeżyciach ostatnich miesięcy w Boruszynie po moim wyjeździe. Było głodno, zimno, wilgoć żarła. Prosiłaś Boga o pomoc – zesłał, prasa ruszyła, znalazłaś się w Poznaniu, masz mieszkanie, a więc Maryś – nie tylko trzeba Bogu podziękować za pomoc, ale i zadowoleniem, a nie tylko modlitwą go chwalić.
Patrz na mnie Maryś! Życie moje takie nędzarne, takie trudne, że chwilami nie mam tchu. Jak pies bezpański w obcym świecie – zawsze sam, bez iskierki przyjaźni, a jednak wieczór, gdy zmęczony siadam u ogniska w puszczy, z radością patrzę na gwiazdy, na księżyc, słucham rozchoworu nocy, modląc się…
A cieszę się każdą drobnostką najmniejszą nawet. Każdą odnalezioną gnojówką wody. Każdą kromką chleba, którą mię ktoś poczęstuje, bo w ten sposób ratuje moją sytuację i nie wydaję pieniędzy, a tem samem nie jestem zmuszony od Ciebie ich żądać. A Bóg, widząc moje poddanie się Jego Woli, pomaga, nie cudami wielkiemi, ale możnością bytowania.
Ot i dzisiaj – nawiązałem ostatecznie kontakt z jedną z tutejszych gazet. Znalazłem tłumacza, który mój rękopis dobrze przetłumaczył. Redaktor był zachwycony, pójdzie w najbliższym numerze. Będzie znowu coś – nie tylko dzisiaj! – bo mogę tak często pisać, jakieś choćby 2 razy na miesiąc. Funtami płacą. Za dwa dni mam podjąć honorarjum. Pomyśl o tych łaskach, bo przecież i te myśli do artykułów, i każde dobre zdjęcie to przecież pomoc Boga! Trzeba być wdzięcznym, radować się, że nam niegodnym dopomaga Stwórca.
Zmień się Maryś! Naucz się radować każdą drobnostką, a zobaczysz wtedy, że i zdrowszą będziesz, i lżej popłyną dnie. Życie jest ciężkie! Tak! – ale przecież Wiara nas uczy, że właśnie po to jesteśmy na ziemi, aby cierpieć. I Chrystus cierpiał!…
Niech Bozia szczęści na nowem mieszkaniu! – ale zmień się Maryś! Poddaj się bez zastrzeżeń Woli Boga, przeciw której moc nasza jest niczem. Ciesz się każdą drobnostką, a zobaczysz – Bóg wtedy da więcej.
Dzieci trzymaj ostro – nie rób im żadnych przyjemności ani nawet sprawunków koniecznych, gdy na to nie zasłużyły posłuszeństwem. A zresztą dzisiejsza szkoła i czas w ogóle urabia tak duszę dziecka, że staje się wrogiem własnych Rodziców – i to najcięższym. Z tem trzeba się pogodzić i niedużo oczekiwać z tej strony, a wtedy zawody wszelkie mniej boleć będą.
Patrz i na Elżunę! Tobie nie pomoże – idzie się bawić, a do mnie nie ma czasu napisać zdań parę. Co ją w końcu taki biedny ojciec może obchodzić? Ona młoda, chce się bawić – świat ją korci. Zresztą tam w szkole nie nauczyli ją miłości ani szanowania rodziców… Ja się powoli oswajam z rozczarowaniem, a ta radość, jaka w mej duszy pomieścić się nie mogła, gdy zostałem ojcem, przechodzi w smutek – poddaję się ale Woli Boga.
Podajesz nowy adres – musisz ale pamiętać, że tam na Czartoryja będą jeszcze przychodzić listy i przekazy, choćby i ode mnie, bo wczoraj nadałem 2 przesyłki polecone adresując Czartoryja – list nr 111 i gazeta w 2 exempl. Ciekaw jestem, jak pójdzie przeprowadzka! Chciałbym już mieć nowe wieści! A co Boruszyn? Maryśku? A może płać im po 2, po 3 czy po 5 zł miesięcznie – regularnie, aby nie krzyczeli.
Uspokój się tylko – nie płyń pod prąd! Nie dasz rady. Ustal się – zakup zapas węgla, żywności, abyś codziennie latać po mieście nie musiała. Urządź się odpowiednio do sił i okoliczności. Dzieci byle obdarte nie były, no i nie brudne, a chcą, aby coś mieć – niech ci pomogą w pracy. Bez nerwów, bez straty swego zdrowia! Niech się uczą pracować – inaczej życie ich trudne będzie. Umieć żyć biednie i pracować pilnie – to największy majątek na świecie.
Wiesz dobrze Maryś, że w świat wygnała mię bieda, a nie chęć rozkoszy. Ty ciągle myślisz o chwilach tych, które były wprawdzie, ale które Ciebie wcale nie krzywdziły. Dałem chyba dość dowodów mego przywiązania i tego, że dobrowolnie do Ciebie należę. I tu przecież mógłbym hulać i pić z pełnego kielicha uciech – mogłem już zgnić nawet od tych rozkoszy, a ja każdej wolnej chwili piszę do Ciebie lub przemyśliwuję, jakby Ci polepszyć byt.
A dziś – że nie wracam jeszcze, to całkiem po prostu dlatego, że nie mam jak wrócić. Trzeba na to pieniędzy przecież, i to dużo nawet, a gdy od razu z okrętu wysiądę w Polsce, to i klimat zabić mię może, i to, że stanę na bruku „goły i bosy”, jak to mówią. Nie będzie na pierwsze miesiące życia i na rozchody, aby przygotować odczyty czy wrażenia podróży. Boję się całkiem po prostu tych stosunków i warunków życia, jakie przeczuwam. Podróż powolna będzie o niebo korzystniejszą dla nas – wrócę sławnym, jedynym afrykańskim podróżnikiem polskim. Poznam wszystkie systemy kolonialne, wszystkie rasy Afryki, puszcze, pustynie i góry najwyższe, kopalnie, plantacje, farmy, przemysł i handel, florę i faunę. Czy to nie warte trudu? A teraz chcę nawiązać kontakt nie tylko z prasą w Polsce, chcę wejść w świat! W świat szeroki – i wierzę, że Bóg dopomoże!
Wyjechałem z niczem, nie miałem żadnej rutyny w pisaniu ani podróżnictwie. Wina to nie tyle moja, co losu, bo nie miałem zachęty, dopiero od Juba, i to jeszcze patrząc na cudy, nie umiałem ich ująć ani piórem, ani aparatem. Powoli zdobywa się doświadczenie, styl, powoli Maryś! Ale sama widzisz, że idę naprzód.
Mnie źle bardzo! Ale wierz mi, nie czuję się wcale nieszczęśliwym tak długo, jak długo zyskam dla Was na chleb, a gdybym wiedział, że mój trud choć troszkę zadowolenia Ci sprawia, byłoby raźniej na duszy – sił by przybyło! Duchowo jestem z Tobą – cieleśnie będę, ale kiedy, jeszcze nie wiem sam. Od Ciebie zależy dużo!
Trudno mi ruszyć – tak jakoś trudno się rozstać z rowerem i wejść w nowy tryb życia – jednak trzeba! Tu już nie mogę długo siedzieć! We wtorek ustalę datę – we wtorek z prasą tut. załatwię ostatecznie. Adres mój ale nie zmieniam jeszcze – tak prędzej otrzymam wieści, bo w dzień odjazdu podam tu adres na poczcie na pierwszy tydzień – potem z drogi. Jaką drogą poruszać się będę, zadecyduje w ostatniej chwili sam los!
Pa! Całuję za list i Szczęść Boże na nowem mieszkaniu.
Pa, Twój Kazimierz
Zielone Świątki, 1934
Maryśku Kochany!
I znowu święta! Przykro mi, bo Ci ani życzeń na nie nie przysłałem, ale ja ostatnio odchodziłem od rozumu prawie z tą całą komedją „imigracyjną”, którą przeczuwałem, choć szczęśliwie ją ominąłem. Zresztą Kapsztad leży o jakieś 3000 km od najbliższego miasta, a więc trzeba zebrać wszelkie informacje na drogę – pocztę załatwiałem, szukałem dochodu, a dopiero wieczór przypomniałem sobie, że rano Świątki Zielone.
Po bezsennej nocy ani sił nie miałem do wysłuchania mszy św., którą w asyście odprawiał Biskup. Ot! Tułacze życie, a do tego drżę ze zimna tak strasznie, że już chęć do życia ulata. Mokro, kapuśniaczek siecze, kwatera marna, a przez wybite okno wiatr wieje – katar i ból piersi.
Siedzę owinięty kocem i jeszcze drżę – tak Maryś, Kapsztad to nie Afryka!
noc…
Miałem pogadankę w kółku emigrantów z Polski – Żydów. Byli zadowoleni, a wraz ze zdjęciem po jednym obrazku 10×15, zebrałem 2 funty – tylko odpada z tego koszt kliszy i papier oraz praca (jakieś 50 zł na czysto), a teraz śpiący jestem – deszcz pada, zimno tak bardzo! Całuję Cię silnie i opiece Bozi polecam. Pa! Twój i Wasz Kazimierz
Kapsztad, 21 maja 1934
Ukochany mój Maryś!
Poniedziałek – tu go nie świętują! Przybił do brzegu okręt z Europy – przywiózł Twą drogą ręką spakowane gazety i to: 3 Kurjery Pozn. ze starą koresp. z 1931/2 roku – potem „Przewodnik kat.”. Tylko dlaczego nie wydrukował całego „listu do Redaktora” – były tam i lepsze zdania, obrazowo przedstawiające tę „pomoc”, ale niech sobie! Był między innemi nr 18 Na Szer. Świecie z mojim artykułem i artykułem Dr. Eugeniusza Słuszkiewicza, gdzie tak redakcja, jak i ten Dr. łaskoczą mię prawdziwie, bo zresztą w mojim art., jeżeli coś piszę dotyczącego „naukę” – jestem więcej jak ostrożny, a zaznaczam, że zdania są nie moje, ale ludzi nauki. Bądź co bądź wchodzę w świat, a pisząc o podróżnikach – na każdym kroku muszą o mnie też wspomnieć, bo i w końcu jestem naprawdę jedynym podróżnikiem polskim. To dobrze się układa i zapewnia powodzenie po powrocie.
Poza tem nie było nic więcej. Wyjazd mój z Kapsztadu nastąpi w tych dniach – czekam rezultatu z tut. redakcjami i mam nadzieję, że ten pierwszy – dość ważny krok, zachęci mię do pracy dalszej na łamach obcej prasy. Trzeba zdobyć świat cały, a tem samem mieć codziennie na kaszę choćby. Adresu nie zmieniam – pisz zatem dalej tutaj, dojdzie wszystko! Teraz przyjdzie serja nowych ciekawych artykułów i serja nowej walki z klimatem, przestrzenią i samym sobą. Oj Maryś! – jak ja strasznie daleko jadę – przez całą Afrykę jeszcze! Byle mieć dużo miejsca w prasie! – o! – a wtedy wesoło będzie!
Z chwilą, kiedy będę miał miejsce i w prasie zagranicznej – stanę na nogi, bo i coś wpływu będzie do kieszeni. Strony, w które jadę – jeszcze ciekawsze od przebytych, a że wyprawy dużo, więc wypiszę dużo butelek atramentu!