Kod Himmlera - Przemysław Piotrowski - ebook + audiobook + książka

Kod Himmlera ebook

Przemysław Piotrowski

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nowe, poprawione wydanie debiutanckiej powieści Przemysława Piotrowskiego.

Rok 1943, Góry Sowie. W trakcie nazistowskiego projektu „Riese” (Olbrzym) dochodzi do przerażającego wydarzenia.

Dwa lata po II wojnie światowej brytyjski marine z grupą najlepszych komandosów zostaje wysłany na Antarktydę, gdzie cudem udaje mu się przeżyć.

Czasy obecne. W okolicy norweskiej stacji Troll na Ziemi Królowej Maud dochodzi do spektakularnego odkrycia, zaś w Oslo zamordowany zostaje ceniony pracownik naukowy.

Tymczasem w ręce młodego dziennikarza z Polski trafiają nazistowskie dokumenty, które jego dziadek dzień przed śmiercią znalazł w kompleksie „Olbrzyma”. Wnuk postanawia rozwiązać zagadkę. Odkrywane fakty stają się coraz bardziej szokujące i niebezpieczne. Mężczyzna wplątuje się w walkę bezwzględnych wywiadów, a każdy kolejny krok prowadzi do rozwiązania mrocznej tajemnicy, która może zmienić świat w prawdziwe piekło...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 367

Oceny
4,3 (1032 oceny)
600
250
131
32
19
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BeataDenkiewicz

Nie oderwiesz się od lektury

Chwilami mi się dłużyło. Myślałam, że jeden z bohaterów będzie tajnym agentem, a jednak zmyliła mnie intuicja. Książka ciekawa, ale dość drastyczna. Słuchając podcastów kryminalnych jestem przyzwyczajona do drastycznych opisów, ale tutaj momentami miałam ciarki na plecach. Ogólnie polecam - super połączenie historii z kryminałem.
10
hansad

Dobrze spędzony czas

przewidywalna
00
MartaM1971

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca, zaskakująca, wspaniałą historia.
00
Stanislaw66
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Początek jak Forsyth później Nienacki. Ale dobrze się czyta.
00
Sztaluga2

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa
00

Popularność




OD AUTORA

Wiele pisa­rek i pisa­rzy wsty­dzi się swo­jego debiutu. Ja nie! Cho­ciaż muszę przy­znać, że gdy po pra­wie dzie­się­ciu latach zaj­rza­łem do pliku o nazwie „Kod Him­m­lera”, to zazgrzy­tały mi zęby. Czy to ten sam Pio­trow­ski? Czy to naprawdę ja napi­sa­łem?

Pamię­tam, że sie­dzia­łem nad kla­wia­turą i kom­bi­no­wa­łem, co zro­bić… Nie doty­kać? Prze­pi­sać całą książkę zda­nie po zda­niu? Zapy­ta­łem Was nawet o to w jed­nym z postów. Więk­szość odpo­wie­dzi spro­wa­dzała się do tego, żeby wzno­wić w iden­tycz­nej wer­sji. Uzna­łem, że do tego dopu­ścić nie mogę, bo choć fabu­lar­nie do tej pory nie mam sobie nic do zarzu­ce­nia, to jed­nak z per­spek­tywy czasu styl i wyko­na­nie mogłem oce­nić co naj­wy­żej dosta­tecz­nie. Uwierz­cie, że czy­ta­jąc nie­które fiku­śne kon­struk­cje, momen­tami rwa­łem sobie włosy z głowy. Po dłuż­szym namy­śle posta­no­wi­łem, że zacho­wam debiu­tancki kli­mat, ale deli­kat­nie popra­wię nar­ra­cję i styl. Tak, żeby­ście poczuli, że to młody Pio­trow­ski, ale zara­zem dało się tę książkę czy­tać bez wra­że­nia, że jej autor cof­nął się w roz­woju lite­rac­kim.

Z Kodem Him­m­lera łączy mnie wiele wspo­mnień. Naj­waż­niej­sze to naro­dziny mojego pierw­szego dziecka. Dziś Kuba ma już osiem lat, a ja czwórkę z przodu. Czas pły­nie, a ja od tam­tej pory napi­sa­łem trzy­na­ście powie­ści i mogę uczci­wie przy­znać, że speł­niam swoje marze­nia. A droga do nich, z róż­nych wzglę­dów, wcale nie była usłana różami. Dla­tego ta książka ma i zawsze będzie mieć szcze­gólne miej­sce w moim sercu. Kod Him­m­lera pozwo­lił mi uwie­rzyć, że warto wal­czyć i nawet jeśli ktoś rzuca ci kłody pod nogi, nie pod­da­wać się i przeć do przodu. Dziś jestem tu, gdzie jestem, ale zdaję sobie sprawę, że przede mną jesz­cze długa droga. Gdzie będę za następne dzie­sięć lat? Nie wiem i nie chcę wie­dzieć, bo ta droga byłaby nie­wy­obra­żal­nie nudna.

Chciał­bym tym razem, oczy­wi­ście poza naj­bliż­szą rodziną, podzię­ko­wać głów­nie Wam, dro­gie Czy­tel­niczki i Czy­tel­nicy. Za to, że kie­dyś uwie­rzy­li­ście w debiu­tanta i kupi­li­ście moją książkę. Za to, że dali­ście mi nadzieję i kre­dyt zaufa­nia, że dalej ze mną jeste­ście i czy­ta­cie moje powie­ści. Jesz­cze raz dzię­kuję Wam za to bar­dzo, bar­dzo mocno. Wasze wspar­cie nie­ustan­nie moty­wuje mnie do cięż­kiej pracy, nauki, popra­wia­nia warsz­tatu i walki o marze­nia. Dzię­kuję rów­nież wszyst­kim pra­cow­ni­kom Wydaw­nic­twa Czarna Owca, któ­rzy są abso­lut­nie fan­ta­styczni i umoż­li­wiają mi roz­wój. Kła­niam się także przy­ja­cio­łom i wszyst­kim tym, któ­rzy wspie­rają mnie w dąże­niu do osią­ga­nia kolej­nych, cza­sem wyda­wa­łoby się nie­re­al­nych celów. Naj­moc­niej Wam wszyst­kim dzię­kuję.

W przy­szłym roku pla­nuję wzno­wie­nie mojej dru­giej powie­ści – Drogi do pie­kła. A póź­niej? Jest jedna rzecz, która wciąż sie­dzi mi z tyłu głowy…

Tym­cza­sem nie żegnam się na długo, bo już wkrótce na półki księ­gar­skie trafi drugi tom przy­gód Luty Kara­biny. A jeśli szczę­ście dopi­sze, to pod koniec roku posta­ram się spra­wić Wam duuużą nie­spo­dziankę…

A teraz życzę Wam dobrej i emo­cjo­nu­ją­cej lek­tury.

Trzy­maj­cie się, do zoba­cze­nia!

Prze­my­sław Pio­trow­ski Zie­lona Góra, 5 kwiet­nia 2023 roku

PROLOG

SIEĆ BUN­KRÓW OLBRZYM, Góry Sowie, oku­po­wana Pol­ska, 12 stycz­nia 1943 roku

Obudziły go krzyki za ścianą.

Nic nowego. To kole­dzy wydzie­rali się, poga­nia­jąc więź­niów. Żydów, Pola­ków, Rosjan i wszel­kiej maści pod­lu­dzi, któ­rych nie zno­sił tak samo jak tej dzia­dow­skiej roboty. Przez to robac­two musiał tu gnić już siódmy mie­siąc i naprawdę rzadko widział świa­tło sło­neczne. Ostatni raz w Boże Naro­dze­nie, gdy razem z pozo­sta­łymi żoł­nie­rzami wyszli z bun­kra i przy­ozdo­bili jeden z pobli­skich świer­ków. Powie­sili łyżki, widelce, a nawet kilka praw­dzi­wych nie­miec­kich bom­bek, które jakiś waż­niak przy­wiózł w przy­dziale na święta. Na świeczki zabra­kło, więc przy­wią­zali do gałą­zek zapal­niczki, ale i tak przez chwilę poczuł się jak w domu. Dostali też dodat­kowe por­cje jedze­nia, bonu­sowy kar­ton papie­ro­sów i po butelce pol­skiej wódki, a że kilku z jego kole­gów wybrało się na polo­wa­nie, to wigi­lijna kola­cja zamie­niła się w praw­dziwą ucztę. Razem śpie­wali kolędy, w tym jego uko­chaną Stille Nacht. Jej echo wra­cało odbite od pobli­skich skał i gęstej ściany świer­kowo-buko­wego lasu, przy­kry­tego grubą war­stwą bia­łego puchu, nada­jąc tej chwili nie­za­po­mniany kli­mat. Było tak pięk­nie, że nawet poczę­sto­wał jed­nego z wra­ca­ją­cych do kopalni Pola­ków papie­ro­sem. Chwila sła­bo­ści? Nie, ni­gdy w sto­sunku do tych zwie­rząt. Oni mieli zapra­co­wać na przy­szłość jego i jego rodziny, żony Ewy oraz trójki dzieci – czte­ro­let­niej Ingi, sze­ścio­let­niego Franza i dzie­się­cio­let­niego Alberta. Dla­czego poczę­sto­wał więź­nia tym papie­ro­sem? Sam tego nie wie­dział. Może dla­tego, że i zapchlo­nemu kun­dlowi cza­sem należy się kość. Cho­ciaż w Wigi­lię.

Ogar­nął wzro­kiem wykute kilo­fami pomiesz­cze­nie. Przy­po­mi­nało jamę jakie­goś pier­wot­nego czło­wieka. Ile to razy już je widział i ile jesz­cze będzie musiał? Cza­sem myślał, że lepiej byłoby poje­chać na front. Przy­naj­mniej mógłby codzien­nie oglą­dać słońce. A tu? Zimne, mokre, ską­pane w wiecz­nym pół­mroku lub cał­ko­wi­tej ciem­no­ści skały, prze­ni­kliwy chłód, woń potu, uryny i gni­ją­cych na ciele mun­du­rów. Słabe świa­tło żół­tych jarze­nió­wek tylko gdzie­nie­gdzie roz­świe­tlało surowe wnę­trza, w tym jego skromny, dzie­lony z innymi żoł­nie­rzami pokoik dwa na trzy metry, rów­nie odpy­cha­jący, jak poży­teczny, gdy czło­wiek potrze­bo­wał odpo­czynku. Można było zamknąć drzwi i choć na parę godzin zapo­mnieć o całym tym popie­przo­nym świe­cie.

Pod­niósł się, prze­tarł oczy i ochla­pał twarz zimną wodą z wia­dra sto­ją­cego przy jego pro­wi­zo­rycz­nym łóżku. Spoj­rzał na zega­rek, na któ­rego zapa­ro­wa­nej tar­czy ledwo było można dostrzec wska­zówki. Trzy­na­sta dwa­dzie­ścia sie­dem. Do pięt­na­stej zostało ponad pół­to­rej godziny, ale wie­dział, że jak już się obu­dził, to raczej nie zaśnie. Chwy­cił mau­sera i zapiął mun­dur na ostatni guzik. Mimo braku ter­mo­me­tru nie miał wąt­pli­wo­ści, że tem­pe­ra­tura pew­nie nie­wiele prze­kra­cza zero stopni. Przez ostat­nie dni, gdy na zewnątrz pano­wały ponad­dwu­dzie­sto­stop­niowe mrozy, nawet ich nie­miecki sys­tem ogrze­wa­nia nie dawał rady. Było bar­dzo zimno.

Głosy się nasi­liły. Szybko sko­ja­rzył wła­ści­ciela tego naj­bar­dziej dono­śnego. Nale­żał do Hel­muta Grie­sena, z któ­rym lubił gry­wać w pokera i któ­rego nie­mal zawsze ogry­wał. Żoł­dak pocho­dził ze wsi pod Duis­bur­giem i sta­no­wił kla­syczny przy­kład para­no­ika i sady­sty, a do tego był poryw­czy, bły­ska­wicz­nie się dener­wo­wał i uwiel­biał wyży­wać na więź­niach. Kato­wał ich cza­sem na śmierć i pew­nie lepiej nada­wałby się do zwy­kłego obozu niż tu, gdzie ludz­kie życie, choćby naj­bar­dziej podłe, trzeba było sza­no­wać. Kie­dyś nawet obcięto mu żołd, gdy zatłukł jakie­goś Polaka. Facet wyraź­nie miał pecha, bo Hel­mut krótko wcze­śniej prze­grał rów­no­war­tość tygo­dniówki, więc wyła­do­wał na nim swoją fru­stra­cję. Walił go pałką po całym ciele, potem kolbą kara­binu, bo wię­zień popro­sił o szklankę wody. Ponie­waż ten wciąż nie chciał wyzio­nąć ducha, Grie­sen usiadł na nim okra­kiem, wziął kawa­łek skały i z całej siły gruch­nął nim w głowę bie­daka. Trzask miaż­dżo­nej czaszki odbił się wów­czas echem w całym kory­ta­rzu, potem nastała gro­bowa cisza. Hel­mut długo sie­dział na tru­pie Polaka, pró­bu­jąc zła­pać oddech, spo­cony, wście­kły. W końcu wstał, otrze­pał mun­dur i zapa­lił papie­rosa. Mocno się zacią­gnął i gdy tylko odwró­cił głowę, został potęż­nie spo­licz­ko­wany przez majora Schückera, na oczach kilku innych więź­niów, co dotknęło go jesz­cze bar­dziej. Obcięto mu żołd i stra­cił prze­pustkę, którą miał dostać za nie­cały tydzień.

W Olbrzy­mie ceniono każde życie, tu liczyła się praca. A jak nie było ludzi do pracy, to ta szła wol­niej. Ofi­ce­ro­wie wie­dzieli o tym i pil­no­wali, aby bez sensu nie tra­cić siły robo­czej. Krzepki wię­zień bywał kar­miony lepiej niż sze­re­gowi żoł­nie­rze, co lubią­cego sobie pod­jeść Hel­muta mocno iry­to­wało, a cza­sem dopro­wa­dzało do szału, i czę­sto mścił się za to w każdy moż­liwy spo­sób. Wyzy­wa­jąc, poni­ża­jąc, bijąc za naj­mniej­sze prze­wi­nie­nie, cza­sem ot tak, dla zasady. Po pro­stu. Bo lubił.

Oli­ver nie miał takich skłon­no­ści. Nie był sady­stą. Ojciec, Wil­helm Wie­se­mann, uczył go od zawsze, że dobry żoł­nierz wyko­nuje roz­kazy. Nie robi nic ponad to. I on je wyko­ny­wał. Nie żeby spe­cjal­nie żało­wał tych pro­sta­ków ze wschod­nich rubieży Europy czy tym bar­dziej ohyd­nych żydow­skich szkod­ni­ków. Nie czuł jed­nak potrzeby, żeby mar­no­wać siły na poni­ża­nie czy bicie. Oni mieli pra­co­wać na jego wspa­niały naród, na jego rodzinę i dzieci.

– Ty podła żydow­ska świ­nio! – usły­szał głos Hel­muta, który wymie­rzał razy jed­nemu z więź­niów w głębi tunelu. W ruch znów poszła kolba kara­binu. – Wsta­waj, ty kupo żydow­skiego gówna! I spró­buj jesz­cze raz to upu­ścić, to zatłukę na śmierć!

Oli­ver wychy­lił się ze swo­jej klitki i poświe­cił latarką. Wię­zień klę­czał, chro­niąc rękami kark. Wia­domo, co to za jeden. Numer 1999. Łatwy do zapa­mię­ta­nia, także dla Hel­muta, który upodo­bał go sobie i kar­cił przy każ­dej nada­rza­ją­cej się oka­zji. Wyglą­dało to tro­chę komicz­nie, bo gdyby ten Żyd sta­nął z Grie­se­nem do walki na pię­ści, zmió­tłby go jed­nym mach­nię­ciem swo­jej wiel­kiej graby. Prze­wyż­szał go o głowę, miał ponad sto dzie­więć­dzie­siąt cen­ty­me­trów wzro­stu, przy nie­ca­łych stu sześć­dzie­się­ciu pię­ciu Hel­muta. W barach był potężny jak tur. Oli­ver nie miał wąt­pli­wo­ści, że gdyby chciał, jedną ręką wbiłby Grie­sena w zie­mię. Ale wła­śnie takich ten sady­styczny straż­nik lubił kato­wać naj­bar­dziej, pew­nie lecząc się z kom­pleksu niż­szo­ści, bo cho­ciaż Hel­mut był sym­pa­tycz­nym kolegą, to momen­tami nawet jego potra­fił dopro­wa­dzić do szew­skiej pasji.

– Daj mu wstać, bo znów stra­cimy czło­wieka i obe­tną ci żołd! – krzyk­nął Oli­ver. – A chcę jesz­cze w tym tygo­dniu wygrać od cie­bie parę marek – dodał z prze­ką­sem.

– Nie masz szans. Tym razem osku­bię cię do golasa – odburk­nął Grie­sen, się­ga­jąc po paczkę naj­po­pu­lar­niej­szych w sze­re­gach Wehr­machtu papie­ro­sów marki Juno. Pozwo­lił więź­niowi pod­nieść się z kolan, zapa­lił. – Ale temu szkod­ni­kowi się nale­żało. To bar­dzo cenny i ważny ładu­nek. Dosta­li­śmy roz­kaz znieść go aż do pią­tego poziomu, gdzie mają ode­brać go… no wiesz…

Wie­dział. Zaraz po Nowym Roku przy­je­chał tu spe­cjalny oddział SS. Ni­gdy wcze­śniej nie widział tak wyso­kich rangą dygni­ta­rzy par­tyj­nych. Podobno był nawet sam Führer, ale Oli­ver i więk­szość bliż­szych mu kole­gów go nie widzieli. Zauwa­żył nato­miast innych, w tym Hauptsturmführera Ern­sta Schäfera oraz samego Reichsführera Hein­ri­cha Him­m­lera – prawą rękę uko­cha­nego wodza Adolfa Hitlera. Ich poja­wie­nie się w oto­cze­niu kil­ku­na­stu innych człon­ków NSDAP wzbu­dziło wów­czas w Olbrzy­mie spore zamie­sza­nie, tym bar­dziej że część przy­by­łych na pewno nie była żoł­nie­rzami, raczej jakimś typem naukow­ców czy kimś w tym rodzaju. Wywnio­sko­wał tak po tym, jak byli opro­wa­dzani po bun­krze, jak ana­li­zo­wali oto­cze­nie, jak ofi­ce­ro­wie tłu­ma­czyli im zalety tej nie­skoń­czo­nej sieci tuneli. I nie nosili kla­sycz­nych mun­du­rów SS, tylko takie, któ­rych dokład­nie nie potra­fił skla­sy­fi­ko­wać, w każ­dym razie na pewno nie nale­żały do zawo­do­wych żoł­nie­rzy, tego jed­nego był pewien. Kim jed­nak byli, ni­gdy się nie dowie­dział, choć zaczęły krą­żyć plotki, tyle że zaraz major Schücker zaka­zał wszyst­kim roz­ma­wiać na ten temat i on, jako dobry sze­re­gowy, po pro­stu posłu­chał roz­kazu.

Przyj­rzał się bli­żej wiel­kiej, dębo­wej, wzmac­nia­nej sta­lo­wymi pły­tami skrzyni, którą nio­sło, jak szybko poli­czył, aż dwu­na­stu więź­niów. Sły­szał, że trans­port podob­nej odby­wał się w dzień przy­jazdu naj­wyż­szych dygni­ta­rzy Rze­szy, ale wtedy pech chciał, że trzy­mał wartę w innej czę­ści bun­kra. Pod­szedł bli­żej. Miała pra­wie trzy metry dłu­go­ści, ponad pół­tora sze­ro­ko­ści i wyso­ko­ści, może nawet wię­cej, ale w pół­mroku trudno było jed­no­znacz­nie oce­nić jej wymiary. Więź­nio­wie tasz­czyli ją na kil­ku­me­tro­wych sta­lo­wych rurach, a gdy zbli­żyli się do kolej­nej słabo żarzą­cej się lampy i świa­tło zaczęło powoli obej­mo­wać skrzy­nię swoim bla­skiem, jego oczom uka­zał się czarny, wzo­ro­wany na sym­bolu rzym­skich legio­nów orzeł trzy­ma­jący w szpo­nach wie­niec, wewnątrz któ­rego znaj­do­wała się swa­styka. Na wierz­chu wid­niała świeżo przy­bita pie­częć, a na niej wiel­kimi lite­rami zazna­czono „ści­śle tajne”; taki sam napis widział dziś rano, gdy pod koniec zmiany natknął się na Petera Neu­manna. Kom­pan pro­wa­dził czwórkę więź­niów z podobną, choć sporo mniej­szą skrzy­nią. Jakie­kol­wiek pyta­nia o to, co może się znaj­do­wać w środku, nie miały więk­szego sensu, więc Oli­ver posta­no­wił tego nie roz­trzą­sać i się­gnął po paczkę papie­ro­sów.

– Windą zje­dzie­cie co naj­wy­żej do trze­ciego poziomu – zwró­cił się do Hel­muta. – Potem znów czeka was pra­wie pół­ki­lo­me­trowy spa­cer, więc daj im tro­chę odsap­nąć – dodał, wcale nie kie­ru­jąc się lito­ścią wobec wycień­czo­nych więź­niów, a jedy­nie tro­ską o to, aby ładu­nek dotarł do celu w nie­tknię­tym sta­nie.

– Odsapną, gdy doniosą – odburk­nął Grie­sen.

– Droga do kolej­nej windy jest już łatwa, ale tu, za zakrę­tem, uwa­żaj. Za rogiem jest tro­chę stromo i śli­sko. Sprawdź, czy wszy­scy mają dobre buty – ostrzegł Oli­ver, grze­biąc w prze­past­nych kie­sze­niach mun­duru. W końcu odna­lazł paczkę zapa­łek i przy­pa­lił papie­rosa.

– To zwie­rzęta. Należy tylko dobrze ich wytre­so­wać, a będą cho­dzić jak w zegarku, nawet bez butów. – Grie­sen wykrzy­wił usta w gry­ma­sie pogardy. – Dadzą radę, w prze­ciw­nym razie będę z nich pasy darł. Sły­sze­li­ście, zapchlone sukin­syny?! – wydarł się do nio­są­cych skrzy­nię więź­niów, ale ci nie zare­ago­wali.

– Dobra, dobra. Bądź­cie ostrożni – mruk­nął Oli­ver, usu­wa­jąc się z drogi i prze­pusz­cza­jąc więź­niów z cięż­kim ładun­kiem.

Już chciał się cof­nąć do swo­jej komórki, aby odle­żeć pozo­stałe pół­to­rej godziny do czasu swo­jej warty, gdy nagle poczuł dziwną woń. Zde­cy­do­wa­nie nie­przy­jemny zapach, jakby odcho­dów zmie­sza­nych z czymś trud­nym do zde­fi­nio­wa­nia. Skrzy­wił się, ale posta­no­wił, że nie jest to kwe­stia, nad którą powi­nien się zasta­na­wiać w wol­nym cza­sie, więc klep­nął idą­cego za więź­niami Hel­muta, kiw­nął głową dwóm innym straż­ni­kom i wró­cił do swo­jej ska­li­stej klitki.

Usiadł na łóżku, spoj­rzał na zega­rek, oparł mau­sera o ścianę i poło­żył się na łóżku. Okrył się kocem i zamknął oczy z nadzieją, że mimo prze­szy­wa­ją­cego zimna uda mu się zdrzem­nąć. Z lek­kiego pół­snu wyrwała go seria nie­po­ko­ją­cych dźwię­ków. Otwo­rzył powieki, nasłu­chu­jąc. Hałasy nio­sły się z głębi tunelu, być może nawet z niż­szego poziomu. Meta­liczne, dono­śne, ni­gdy takich nie sły­szał. Wtedy roz­legł się trzask pęka­ją­cego drewna.

Pomy­ślał, że ten debil Grie­sen pew­nie znów zlał któ­re­goś z więź­niów, a ci upu­ścili ładu­nek, który mógł się roz­trza­skać o skały. Nie­chęt­nie się­gnął po mau­sera i już miał wyjść na kory­tarz, gdy z głębi tunelu poniósł się prze­raź­liwy wrzask dobie­ga­jący z kil­ku­na­stu gar­deł. Sta­nął jak wryty, bo nagle zdał sobie sprawę, że sły­szy coś jesz­cze. Dziwny dźwięk, przez który ska­mie­niał. Pomimo niskiej tem­pe­ra­tury na skro­nie wystą­piły mu kro­ple potu. Stał i nasłu­chi­wał. Roz­le­gły się strzały, a potem znów to coś, czego nawet nie chciał sobie wyobra­żać.

Nastała cisza. Sekundy cią­gnęły się jak minuty, a on dalej tkwił nie­ru­chomo jak słup soli. Zdał sobie sprawę, że się modli. Wtedy usły­szał kroki. Szyb­kie, paniczne. Ktoś biegł tune­lem w jego stronę. I znowu to coś. Coś, o czym nawet bał się myśleć. Wtem krzyk zastą­piło prze­cią­głe chark­nię­cie i jakby gul­go­ta­nie, dźwięk, który sły­szał już wiele razy. Odgłos czło­wieka, któ­remu kula roze­rwała płuca i który zaczyna topić się we wła­snej krwi. Potem trzask, dokład­nie taki jak wtedy, gdy Hel­mut zmiaż­dżył kamie­niem czaszkę temu Pola­kowi. I znów cisza. Tak doj­mu­jąca, że sły­szał bicie wła­snego serca.

A potem usły­szał coś tak ohyd­nego i prze­ra­ża­ją­cego, że jego umysł, choć oswo­jony z wojen­nymi doświad­cze­niami, nie był w sta­nie tego przy­swoić. Prze­łknął ślinę, bo mię­śnie nóg odmó­wiły mu posłu­szeń­stwa. Chciał znik­nąć, po pro­stu zapaść się pod zie­mię, a naj­le­piej prze­nieść w inne miej­sce. Do sie­bie, do rodzin­nego domu pod Mag­de­bur­giem, gdzie zawsze czuł się bez­piecz­nie i gdzie cze­kali na niego żona i trójka uko­cha­nych dzieci. Ta myśl wró­ciła mu czu­cie. Instynkt pod­po­wie­dział, że musi ucie­kać. Natych­miast!

Otwo­rzył drzwi i pobiegł w kie­runku wyj­ścia z bun­kra. Tunel wypeł­niła zaś seria odgło­sów, które spę­tały mu nogi, a on pośli­zgnął się i runął jak długi. Ude­rzył twa­rzą o skałę, mimo to nie­mal natych­miast się pod­niósł. Odrzu­cił mau­sera. Wie­dział, że broń na nic mu się nie przyda.

Za ple­cami znów usły­szał ten dźwięk. Zbli­żał się bły­ska­wicz­nie. Oli­ver Wie­se­mann pojął, że już po nim.

* * *

Zie­mia Kró­lo­wej Maud, Antark­tyda, 13 maja 1947 roku

Prze­cią­gnął zapałką po dra­sce, ale wiatr po raz kolejny zdmuch­nął pło­mień. Zaklął i się­gnął po następną. Gdy tylko nastą­pił zapłon, od razu przy­pa­lił papie­rosa i mocno się zacią­gnął. Roz­błysk uka­zał w ciem­no­ści młode, choć wyraź­nie męskie rysy. Policzki i brodę pokry­wał kil­ku­dniowy zarost powle­czony bia­łym szro­nem, a na brwiach i pod nosem wisiały nie­wiel­kie sople. Męż­czy­zna objął spę­ka­nymi war­gami papie­rosa i wcią­gnął ener­gicz­nie dym do płuc. Spoj­rzał w gwiazdy, które odbiły się w jego źre­ni­cach niczym dwa dia­bel­skie ogniki. Znów zapadł mrok, który roz­świe­tlała od czasu do czasu maleńka iskierka żarzą­cego się papie­rosa.

Pra­wie nie czuł dłoni, ale pra­wej nie scho­wał z powro­tem do gru­bej skó­rza­nej ręka­wiczki. Był żoł­nie­rzem bry­tyj­skiej pie­choty mor­skiej, a w sze­re­gach Royal Mari­nes słu­żyli tylko twar­dzi ludzie. Przez cztery lata wojny nie zabili go Niemcy ani Włosi, więc dla­czego miałby to zro­bić mróz, nawet jeśli słu­pek rtęci spadł poni­żej minus czter­dzie­stu sze­ściu stopni Cel­sju­sza.

Raz jesz­cze spoj­rzał w roz­gwież­dżone niebo. Tak pięk­nego nie widział ni­gdy wcze­śniej. Setki drga­ją­cych punk­ci­ków zda­wały się odgry­wać jakiś magiczny rytuał, swo­isty taniec na nie­prze­nik­nio­nej czerni nie­bo­skłonu. Lubił patrzeć w gwiazdy, to go uspo­ka­jało. Gdy kładł się po każ­dej kolej­nej akcji, gdy już zabił wystar­cza­jącą liczbę nazi­stów, gdy po raz kolejny udało mu się ujść z życiem, scho­dziły z niego wszyst­kie emo­cje. Wła­śnie wtedy, gdy patrzył w gwiazdy. Ni­gdy się spe­cjal­nie nie zasta­na­wiał, co jest tam, daleko. Po pro­stu czuł spo­kój, który pozwa­lał mu w końcu zasnąć i obu­dzić się z nadzieją, że następ­nego wie­czoru znów będzie miał szansę spoj­rzeć w niebo. Że ponow­nie uśmiech­nie się do niego for­tuna i nie dosta­nie kulki w łeb, jak dzie­siątki jego kom­pa­nów, z któ­rymi przez tyle lat wal­czył ramię w ramię. Widział już niebo nad Saharą, w Nor­man­dii, a nawet w nie­miec­kich Alpach. No i oczy­wi­ście na jego uko­cha­nej wyspie. Z nią wią­zało się tyle wspa­nia­łych wspo­mnień: cie­płego domu, kocha­ją­cej matki, która co ranek budziła go zapa­chem jajek sma­żo­nych na beko­nie – pysz­nych i przy­po­mi­na­ją­cych mu Anglię. Ni­gdy jed­nak nie widział nieba tak krysz­ta­ło­wego, czy­stego i przy­tła­cza­ją­cego swoim pięk­nem jak tu.

Kolejny mroźny powiew, który poczuł na zmro­żo­nych policz­kach, spro­wa­dził go na zie­mię. Ostatni raz zacią­gnął i wyrzu­cił papie­rosa, a jego żar natych­miast zgasł w głę­bo­kim śniegu. Zało­żył ręka­wiczkę na zgra­białą rękę, moc­niej nacią­gnął gruby weł­niany kap­tur na głowę i odwró­cił się w stronę muro­wa­nego budynku.

Mimo że tro­chę się uspo­koił, to jed­nak wciąż był zły. Nie na to, gdzie się zna­lazł, nie na to, co robił. Na to, co go omi­jało. Bo skoro już prze­rzu­cono go z Gibral­taru na Fal­klandy, skoro prze­szedł mor­der­czy tre­ning walki na mro­zie i skoro w końcu wylą­do­wał w tym cho­ler­nym lodo­wym pie­kle, to mogli go przy­naj­mniej zabrać ze sobą.

Trzy lata, trzy cho­lerne lata, pomy­ślał i chwy­cił za klamkę drzwi niskiego budynku w kształ­cie pod­kowy. Trzy lata wię­cej i puł­kow­nik nie obszedłby się z nim jak z gów­nia­rzem mają­cym jedy­nie stać na cza­tach. On, facet, który dostał osiem wyróż­nień i orde­rów pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej, został potrak­to­wany jak zwy­kły żół­to­dziób. Ta myśl nie chciała go opu­ścić, gdy zamy­kał za sobą drzwi. Czuł, że omija go coś waż­nego, może nawet wiel­kiego.

Ścią­gnął ręka­wiczki i potarł o sie­bie dło­nie. Krą­że­nie zaczęło wra­cać. Roz­piął grubą skó­rzaną kurtkę i kilka razy uszczyp­nął się w policzki. Cho­ciaż w tym stroju wyglą­dał jak bok­ser wagi cięż­kiej, wcale nie był potęż­nie zbu­do­wany. Ow­szem, miał wyspor­to­waną syl­wetkę, sze­ro­kie barki i wąską talię, lecz krzepa nie kryła się tylko w mię­śniach, ale i w cha­rak­te­rze. Nie mogło być ina­czej, skoro przez ostat­nie lata jego ciało i umysł dzień w dzień przy­zwy­cza­jały się do nie­mal nad­ludz­kiego wysiłku. Do tego trzy­mie­sięczny, naj­trud­niej­szy w życiu tre­ning przed wyjaz­dem na to lodowe pole. Prze­ło­żeni nie mieli lito­ści.

– Antark­tyda to naj­bar­dziej nie­przy­ja­zne miej­sce na ziemi. Zlek­ce­wa­ży­cie ją, nie doce­ni­cie jej, wzgar­dzi­cie nią, a na pewno was zabije – ostrze­gał puł­kow­nik Hud­son.

Tre­ning naprawdę był mor­der­czy i ukoń­czyli go nie­liczni. On był wśród nich. Nic nie zahar­to­wało go tak jak te trzy mie­siące w kana­dyj­skim inte­rio­rze. Zawsze był silny, wszak wycho­wał się na roli, ale teraz dzia­łał jak dobrze naoli­wiona maszyna. Był w sta­nie więk­szość nazi­stów powa­lić jed­nym cio­sem. Kie­dyś nawet takiego zatłukł gołymi rękami. Wiel­kiego jak tur sze­re­gowca z Afrika Korps, przy­ła­pa­nego pod­czas kam­pa­nii afry­kań­skiej przez jego kom­pa­nię na gwał­cie na kil­ku­na­sto­let­niej muzuł­mance w jed­nej z zapo­mnia­nych wio­sek pod Try­po­li­sem. Sukin­syn dopiero co skoń­czył. Niczego się nie spo­dzie­wał, bo oto­czyli wio­skę pod osłoną nocy. To była pierw­sza chata, na ubo­czu. Wszedł tam z dwoma innymi żoł­nie­rzami. Zasko­czyli wroga, który nawet nie zdą­żył pod­cią­gnąć spodni. Nie krzy­czał, gdy zoba­czył wyce­lo­wane w jego stronę trzy lufy kara­bi­nów Lee-Enfield. Kazali mu się odsu­nąć i wtedy zza wiel­kiego Niemca wyło­nił się widok, który zszo­ko­wał nawet jego, zna­ją­cego śmierć od pod­szewki. Na ziemi leżała strasz­li­wie pobita dziew­czynka, okryta jedy­nie wąskim kawał­kiem postrzę­pio­nej sukienki. Krew zale­wała jej opuch­niętą twarz, cała dygo­tała, na ustach pęcz­niały krwawe bąbelki śliny. Widział już wiele ofiar gwał­tów i nie­raz był świad­kiem tra­gicz­nej śmierci – w końcu to była wojna, ale gdy zoba­czył, że z kro­cza tej bez­i­mien­nej kil­ku­na­sto­latki wystają resztki potłu­czo­nej butelki, nie miał lito­ści. Zatłukł Niemca jak psa gołymi rękami.

Rzu­cił kurtkę na brudną starą kanapę i ruszył do pro­wi­zo­rycz­nej kuchni, gdzie się­gnął do małego sło­ika, nie­mal po brzegi wypeł­nio­nego jego ulu­bioną her­batą Assam. Czaj­nik z wodą posta­wił na pal­niku kuchenki i skie­ro­wał się do pokoju. Nie­mal potknął się o skrzy­nię z ręcz­nymi kara­bi­nami maszy­no­wymi Bren. W całym budynku zale­gało pełno podob­nych pojem­ni­ków z naj­róż­niej­szą bro­nią, począw­szy od pisto­le­tów po setki kilo­gra­mów mate­ria­łów wybu­cho­wych.

– Głupi kutas! – mruk­nął pod nosem, wizu­ali­zu­jąc sobie kolegę z dru­żyny, nie­ja­kiego Micha­ela Bur­berry’ego, wobec któ­rego wysu­nął oskar­że­nie o zanie­dba­nie.

Nie lubił go, bo nale­żał do tych wyryw­nych cwa­nia­ków, któ­rzy wiecz­nie muszą zazna­czać swoją obec­ność, poza tym to wła­śnie on poszedł dziś w inte­rior zamiast niego. Tylko dla­tego, że jest star­szy. O trzy cho­lerne lata, dodał w myślach i oparł się łok­ciami o kuchenny blat.

Co oni tam znajdą? Po co ich wszyst­kich tu przy­słali?

Podobne myśli bez­u­stan­nie krą­żyły mu po gło­wie. Misja miała naj­wyż­szy sto­pień taj­no­ści, toteż nawet uczest­ni­czący w niej żoł­nie­rze nie wie­dzieli, co czeka ich na miej­scu. Po ilo­ści zwie­zio­nej broni wnio­sko­wał, że muszą coś znisz­czyć, i to raczej nie pod­le­gało dys­ku­sji, ale co i dla­czego na to odlu­dzie przy­słali tylko dzie­wię­ciu męż­czyzn, tego już nie potra­fił roz­szy­fro­wać. Tym bar­dziej wście­kał się, że aku­rat to on, jako jedyny z ekipy, musiał zostać na war­cie.

Spoj­rzał na stertę teczek, z któ­rych wszyst­kie były ozna­czone stem­plem „ści­śle tajne”. Nie czy­tał ich, bo nie mógł – taki otrzy­mał roz­kaz. Wie­lo­krot­nie kor­ciło go, aby je otwo­rzyć i choćby zer­k­nąć, spró­bo­wać zro­zu­mieć, dla­czego tam jest, ale ni­gdy tego nie zro­bił. Był żoł­nie­rzem, a żoł­nierz wyko­nuje roz­kazy. Jego wzrok powę­dro­wał na tablicę, na któ­rej wisiały róż­nego rodzaju szkice, wykresy, trój­wy­mia­rowe mapy przy­po­mi­na­jące sieć pod­ziem­nych tuneli. W oczy rzu­cał się zwłasz­cza jeden z nich, ze śred­nicą wyno­szącą dokład­nie sie­dem metrów, o dłu­go­ści co naj­mniej osiem­na­stu kilo­me­trów. Co to miało być? Nie miał poję­cia.

Z zamy­śle­nia wyrwał go nara­sta­jący świst oznaj­mia­jący wszem wobec, że zaraz będzie miał w rękach kubek wypeł­niony pyszną gorącą her­batą. Poszedł do kuchni, znów nie­mal poty­ka­jąc się o skrzy­nię z kara­bi­nami. Zalał susz wrząt­kiem i kil­ka­dzie­siąt sekund póź­niej sie­dział już na kana­pie, popi­ja­jąc ulu­bioną Assam. Otwo­rzył „Timesa” sprzed dwu­na­stu dni. Prze­czy­tał już dzie­sięć poprzed­nich nume­rów, przy­naj­mniej tego nie bra­ko­wało, bo dowódz­two wysłało razem z nimi gazety z ostat­nich kilku tygo­dni. Jak zwy­kle zaczął od ostat­nich stron, szu­ka­jąc wia­do­mo­ści o uko­cha­nym Arse­nalu. Kano­nie­rzy znów wygrali, tym razem z Burn­ley, a dwie bramki strze­lił nie­za­wodny Ron­nie Rooke. Miał już na kon­cie sie­dem­na­ście tra­fień i pew­nie kro­czył po tytuł króla strzel­ców ligi, a jego uko­chany klub po mistrzo­stwo, o trzy punkty wyprze­dza­jąc na cztery kolejki przed koń­cem roz­gry­wek Man­che­ster Uni­ted. Przed wojną jako młody chło­pak regu­lar­nie cho­dził na mecze z ojcem i dwoma braćmi. Sam grał w lidze podwór­ko­wej. Na­dal kochał fut­bol, choć wie­dział, że już ni­gdy nie obej­rzy żad­nego w tym gro­nie. Naj­młod­szy, Nathan, po lądo­wa­niu w Nor­man­dii zgi­nął od ognia nie­miec­kiego CKM-u, praw­do­po­dob­nie krótko po opusz­cze­niu barki. Podobno można go było ziden­ty­fi­ko­wać jedy­nie po śmier­tel­niku, bo kule roz­trza­skały mu głowę na kawałki. Kilka lat star­szy Mat­thew, z któ­rym tak rywa­li­zo­wał w domu, został wzięty do nie­woli i zaka­to­wany w jed­nym z obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych.

Pier­do­leni nazi­ści.

To wła­śnie dla­tego nie zde­cy­do­wał się zostać po woj­nie w Lon­dy­nie, mimo że matka bła­gała go, aby wystą­pił z woj­ska. Nie było w nim tej rado­ści, tej nie­win­no­ści, którą nosił w sobie przed wojną. Jak wielu kom­pa­nów nie potra­fił po krwa­wych wyda­rze­niach wró­cić do nor­mal­nego życia. Zbyt wiele stra­cił i teraz to kole­dzy z woj­ska zastą­pili mu braci. Obec­nie wśród nich czuł się jak w domu.

Tuż przed koń­cem lek­tury rela­cji z meczu coś go tknęło. To nie był szum wia­tru, bo dziś nie dęło jak zazwy­czaj. Wyda­wało mu się, że z oddali dobie­gło coś, co przy­po­mi­nało huk, może wystrzał. Odło­żył gazetę i zaczął nasłu­chi­wać. Gdy znów wziął „Timesa” do ręki, dźwięk roz­legł się ponow­nie. Tym razem dwa, trzy, cztery razy. Odgłosy były ledwo sły­szalne, ale wyklu­czył wiatr. Pod­niósł się, chwy­cił kurtkę i ręka­wiczki, bo butów i gru­bych spodni jesz­cze nie ścią­gnął. Po kilku sekun­dach był już na zewnątrz, czu­jąc na policz­kach setki igie­łek siar­czy­stego mrozu. Zatrza­snął za sobą drzwi i prze­szedł kilka metrów w cał­ko­wi­tej ciem­no­ści. Nie mógł nawet włą­czyć latarki, bo puł­kow­nik Hud­son kate­go­rycz­nie tego zabro­nił. Nie pytał dla­czego, tylko się zasto­so­wał. Sta­nął i zaczął nasłu­chi­wać. Nic, abso­lut­nie nic. Przez następne kilka minut tajem­ni­czy dźwięk już się nie powtó­rzył. Stał tak jesz­cze około kwa­dransa. Pomy­ślał, żeby zapa­lić papie­rosa, ale przy­po­mniał sobie, że nie ma już przy sobie ani jed­nego, więc wró­cił do budynku w kształ­cie pod­kowy i zatrza­snął za sobą drzwi. Roze­brał się, pró­bu­jąc sobie wytłu­ma­czyć, że w tym cho­ler­nym lodo­wym pie­kle zmy­sły mogły go jed­nak zmy­lić. Ale sam w to nie wie­rzył. Intu­icja rzadko go zawo­dziła, a teraz kre­śliła w jego gło­wie naprawdę ponure sce­na­riu­sze. Cza­iło się w nich zło i odno­sił dziwne wra­że­nie, że to zło już po niego idzie.

Poszedł do pokoju, w któ­rym stała kanapa, i chwy­cił swo­jego lee-enfielda, na któ­rego drew­nia­nej kol­bie wła­sno­ręcz­nie wygra­we­ro­wał herb Arse­nalu. Prze­ła­do­wał broń i oparł ją o ścianę. Nie wie­dział w sumie po co, bo kto mógł mu zagro­zić w środku nocy na tym pust­ko­wiu. Prze­cież nie to zło, które cho­dziło mu po gło­wie. Zresztą był tu jedy­nie z ośmioma żoł­nie­rzami, a w pro­mie­niu setek, jeśli nie tysięcy kilo­me­trów nie było żywej duszy, nawet dra­pież­ni­ków, co naj­wy­żej pin­gwiny. Kole­dzy poje­chali ratra­kami coś zba­dać, ale co, wie­dział pew­nie tylko puł­kow­nik Hud­son, choć to też nie było takie oczy­wi­ste. Coś tam jed­nak badali, i to już od sze­ściu dni. Dziś mieli zostać w bazie i cze­kać na eskortę, ale puł­kow­nik otrzy­mał od dowódz­twa nowe współ­rzędne, które musieli spraw­dzić. Ruszyli w teren, ale pla­nowo mieli wró­cić przed zmro­kiem. A zmrok go tro­chę prze­ra­żał. Nie dla­tego, że bał się zostać sam ciemną nocą na tym pust­ko­wiu, ale dla­tego, że ta noc miała trwać kolejne cztery mie­siące…

Odrzu­cił tę myśl. Jesz­cze sześć godzin temu, gdy kon­tak­to­wał się przez radio z dru­żyną w tere­nie, chło­paki zapew­nili go, że wkrótce wra­cają. Spóź­nią się, ale kilka godzin po zacho­dzie słońca powinni dotrzeć do bazy. Dwie godziny temu roz­ma­wiał z dowódz­twem lot­ni­skowca Ven­ge­ance, który sta­cjo­no­wał u wybrzeża, a samo­lot miał star­to­wać, aby ich ode­brać, gdy tylko poprawi się pogoda. Roz­kazy były jasne i wyda­wało się, że nic nie może pokrzy­żo­wać pre­cy­zyj­nie zapla­no­wa­nej misji. Instynkt mu jed­nak pod­po­wia­dał, że coś poszło nie tak, tym bar­dziej że lako­niczne komu­ni­katy od ekipy w tere­nie były nieco dziwne. Puł­kow­nik Hud­son to czło­wiek bar­dzo skru­pu­latny, wręcz pedan­tyczny, jeśli cho­dzi o czas. A tam coś ich zatrzy­mało i nawet koniecz­ność powrotu nocą nie była w sta­nie zmu­sić ich do poja­wie­nia się punk­tu­al­nie. Co prawda ratraki były wypo­sa­żone w apa­ra­turę, która bez naj­mniej­szego pro­blemu umoż­li­wiała kie­ru­ją­cemu dotar­cie do celu nawet w egip­skich ciem­no­ściach, ale coś tu jed­nak nie paso­wało.

I jesz­cze ten dźwięk. Naj­pierw poje­dyn­czy, potem powtó­rzył się kil­ka­krot­nie. Czy to zmy­sły pró­bo­wały go oszu­kać? Czy mózg pła­tał mu figle na tym prze­klę­tym pust­ko­wiu? Ale nawet jeśli jego instynkt się nie mylił, to co mógł z tym zro­bić? Nic, był bez­silny jak jesz­cze ni­gdy wcze­śniej. I to go prze­ra­żało naj­bar­dziej.

Żeby ode­rwać się od złych myśli, wró­cił do arty­kułu o Arse­nalu, potem przej­rzał te zwią­zane z aktu­alną sytu­acją poli­tyczną, jakiś kawa­łek o kobie­cie, która została boha­terką, ura­to­waw­szy dziecko z nur­tów Tamizy. Czas jed­nak wciąż wlókł się nie­mi­ło­sier­nie. Spoj­rzał na zega­rek. Wska­zówki zatrzy­mały się na szó­stej czter­dzie­ści sie­dem po połu­dniu. W Anglii o tej porze było jesz­cze jasno, ale tu nie była Anglia, tylko Antark­tyda.

Głu­pie uczu­cie, nie­po­ko­jące. Słońce zaszło o dwu­na­stej trzy­dzie­ści cztery, a ich jesz­cze nie było.

Wtedy znów usły­szał ten dźwięk. Tym razem nieco inny. Ledwo sły­szalny, ale prze­cież znał go dosko­nale. Chwilę odcze­kał, aby się upew­nić, i już nie miał wąt­pli­wo­ści, to musiało być to. Nało­żył kurtkę i ręka­wiczki oraz zabrał paczkę papie­ro­sów. Wybiegł na zewnątrz. W tle nio­sły się odgłosy war­czą­cych sil­ni­ków ratra­ków i teraz już był tego abso­lut­nie pewien. Nie­wielki jasny punkt w nie­prze­nik­nio­nej ciem­no­ści tylko go w tym prze­ko­na­niu utwier­dził. Ulżyło mu i tro­chę się zawsty­dził wcze­śniej­szych obaw. Ścią­gnął ręka­wiczkę, aby zapa­lić, gdy nagle zorien­to­wał się, że coś jest nie tak. Dźwięk nad­jeż­dża­ją­cych ratra­ków znał już ide­al­nie, ale ten był inny.

Tylko jeden! Tak, to był tylko jeden die­sel, nie dwa. Zmru­żył oczy. Tylko jeden snop świa­tła z ponad dwu­dzie­stu kil­ku­set­wa­to­wych reflek­to­rów. Sil­nik pra­co­wał na nie­na­tu­ral­nie wyso­kich obro­tach, był wręcz zarzy­nany. Kto­kol­wiek pro­wa­dził maszynę, chciał jak naj­szyb­ciej zna­leźć się na miej­scu. Wyrzu­cił zapałkę i wbił wzrok przed sie­bie, pró­bu­jąc zna­leźć gdzieś w oddali kolejny jasny punkt suge­ru­jący, że z tyłu jedzie druga maszyna. Zna­lazł jedy­nie ciem­ność.

Przez moment się zawa­hał. Co mogło się stać? Dla­czego wraca tylko jeden? Dla­czego kie­rowca pędził jak sza­lony? Coś musiało pójść nie tak. Teraz już nabrał pew­no­ści, że dziwne odgłosy sprzed dwóch godzin nie były wytwo­rem jego wyobraźni. Tylko na co powi­nien się przy­go­to­wać? Co mogło spo­wo­do­wać tak dziwne zacho­wa­nie kie­rowcy?

Zorien­to­wał się, że nie ma przy sobie broni, a tylko ona dawała mu poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Podej­rze­wał, że może mu być potrzebna. Pobiegł do budynku i po chwili stał na zewnątrz z goto­wym do strzału lee-enfiel­dem. Ratrak był już nie dalej niż trzy­sta metrów od bazy. Przez głowę marine prze­la­ty­wały dzie­siątki myśli. Jesz­cze raz wbił wzrok w ciem­ność, mając nadzieję, że gdzieś na hory­zon­cie pojawi się dru­gie świa­tełko. Słu­pek rtęci spadł już poni­żej pięć­dzie­się­ciu stopni Cel­sju­sza, a do tego zerwał się pory­wi­sty wiatr. Nie czuł jed­nak zimna, adre­na­lina zro­biła swoje. Tak samo jak przed każdą akcją, przed każdą bitwą, przed każ­dym wyj­ściem pod nie­miecki ostrzał. Lubił to dozna­nie, wie­dział, że tylko ono pozwala mu prze­trwać w tym okrut­nym świe­cie. Ale tym razem instynkt mu pod­po­wia­dał, że nie skoń­czy się na kilku świsz­czą­cych kulach. Czuł, że musi się przy­go­to­wać na coś, z czym jesz­cze nie miał do czy­nie­nia.

Ratrak był już nie­całe sto metrów od bazy. Blask reflek­to­rów nie­mal kom­plet­nie ośle­piał żoł­nie­rza, który moc­niej zaci­snął zgra­białe dło­nie na broni. I cze­kał. Nic wię­cej mu nie pozo­stało. Pojazd z każdą sekundą był coraz bli­żej. Nie zwal­niał, pruł wprost na niego. I wtedy usły­szał ostry jęk potęż­nego die­sla i ratrak się zatrzy­mał.

Od razu poznał postać, która wysko­czyła z pojazdu. Mike miał tak wyjąt­kowy spo­sób poru­sza­nia się, że trudno byłoby go z kimś pomy­lić. A teraz zaczął prze­dzie­rać się przez głę­boki śnieg.

– Co się stało? Dla­czego jesteś sam?! – krzyk­nął marine, pró­bu­jąc prze­zwy­cię­żyć wie­jący wiatr. Postać zbli­żała się w mil­cze­niu, była już nie­mal kilka metrów od niego. – Mike, kurwa! Co ci się stało?

Kom­pan nie zare­ago­wał i gdyby marine nie szarp­nął go za ramię, gdy ten prze­bie­gał obok, pew­nie nawet by go nie zauwa­żył.

– Mike, do jasnej cho­lery! Dla­czego jesteś sam?

– Oni wie­dzieli. Oni, kurwa, wie­dzieli!

Krzy­czał, ale jego słowa były ledwo sły­szalne. Całą twarz miał zmro­żoną i pokrytą szro­nem. Nie mogło być ina­czej, skoro Bur­berry nie miał na sobie gru­bej żoł­nier­skiej kurtki, którą dowódz­two przy­go­to­wało spe­cjal­nie na tę wyprawę.

Wziął go pod ramię i pomógł mu dostać się do budynku. Wiatr mocno utrud­niał obu żoł­nie­rzom dobrnię­cie do bazy, w końcu jed­nak zna­leźli się w środku. Szybko zapro­wa­dził kolegę na kanapę. Z ust Bur­berry’ego wyrwał się ryk bólu. Zmro­żona na kość górna część tuło­wia natych­miast zare­ago­wała na cie­pło wewnątrz budynku. Męż­czy­zna runął na pod­łogę i zaczął wić się w kon­wul­sjach. Jego twarz i dło­nie były nie­mal czarne. Marine wie­dział, że takich odmro­żeń nie da się wyle­czyć, tkanki były mar­twe i nie mógł już wiele zro­bić dla kolegi. Musiał się jed­nak dowie­dzieć, co zaszło. Pod­niósł jęczą­cego kom­pana i poło­żył go na kana­pie. Szybko popę­dził do kuchni, gdzie leżała apteczka. Wyjął strzy­kawkę z mor­finą, nalał chłod­nej wody do kubka i spró­bo­wał podać ją drżą­cemu jak osika Mike’owi. Odcze­kał kil­ka­na­ście sekund…

– Co się stało? Dla­czego jesteś sam? Co z innymi?

Męż­czy­zna nie odpo­wia­dał. Szar­pały nim kon­wul­sje. Śmierć była bli­sko i marine wie­dział, że jeśli teraz nie usły­szy prawdy o tym, co się wyda­rzyło, to ta prawda na zawsze zosta­nie pogrze­bana razem z Bur­ber­rym. Zostało mu kilka, może kil­ka­na­ście minut.

– Wszy­scy nie żyją. Nawet Richard… Nie dałem rady mu pomóc – wymam­ro­tał Michael, nie­mal nie otwie­ra­jąc ust. – Zabiły ich… Oni… Oneee…

– Mów, kto ich zabił! Co odkry­li­ście i kto ich zabił?

– To nie byli… To nie… nieee… Misja wyy­y­peł­nio­naaa.

Po tych sło­wach Bur­berry wziął głę­boki oddech, jak się oka­zało, ostatni w życiu. Jego klatka pier­siowa nieco się unio­sła, plecy wygięły w łuk, po czym mar­twe ciało opa­dło z powro­tem na kanapę. Ustało tętno, źre­nice powo­lutku zaczęły się roz­sze­rzać. Marine prze­su­nął deli­kat­nie dło­nią po bor­do­wej od mrozu twa­rzy kom­pana i zamknął mu powieki.

– Co chcia­łeś mi prze­ka­zać, Mike? Co tam się stało? – szep­nął do sie­bie i w tym samym momen­cie usły­szał dźwięk sil­ni­ków lądu­ją­cego samo­lotu. – Dla­czego powie­dzia­łeś, że ich zabiły? – Dla­czego powie­dzia­łeś „one”?, dodał w myślach i spoj­rzał na teczki ze stem­plem „ści­śle tajne”.

Pomy­ślał, że ma jesz­cze kilka minut.

2016

ROZDZIAŁ I

War­szawa, Pol­ska, 26 marca

„Tomasz Tur­czyń­ski, t.tur­czyn­ski@gaze­ta­lu­bu­ska.pl, 68 324 88 06” – tak pod­pi­sał ostatni dzi­siej­szy arty­kuł, wysłał do do cen­trali w Zie­lo­nej Górze i powoli zaczął zbie­rać manatki. Mimo że Pol­ska po raz pierw­szy w histo­rii wygrała dziś z Niem­cami mecz eli­mi­na­cji do mistrzostw świata, a on widział to na wła­sne oczy na Sta­dio­nie Naro­do­wym, nie miał naj­lep­szego humoru. Wię­cej, gor­szego nastroju nie pamię­tał od wielu, wielu lat. Był teraz chyba jedy­nym smut­nym czło­wie­kiem w tym olbrzy­mim nowo­cze­snym obiek­cie. Jesz­cze przed wyjaz­dem tar­gały nim takie emo­cje, że nie mógł ich opa­no­wać. Przed pierw­szym gwizd­kiem musiał wypić dwa piwa, aby nieco uspo­koić nerwy i pod­nie­ce­nie. Teraz, gdy marze­nie jego i trzy­dzie­sto­ośmio­mi­lio­no­wego narodu wresz­cie się speł­niło, on z lap­to­pem w ple­caku samot­nie podą­żał w kie­runku wyj­ścia. Droga była pusta, bo wszy­scy wiwa­to­wali na cześć pił­ka­rzy i tre­nera, któ­rego zapewne jutro media okrzykną dru­gim Kazi­mie­rzem Gór­skim. No i tego nie­sa­mo­wi­tego bram­ka­rza, który swo­imi licz­nymi genial­nymi inter­wen­cjami zatrzy­mał nie­za­wodną nie­miecką machinę. Pol­ska wygrała 2:0 i miała już nie­mal pewny awans na mun­dial, a Niemcy po raz pierw­szy od nie­pa­mięt­nych cza­sów musieli się męczyć, aby uzy­skać miej­sce w bara­żach.

Chyba ni­gdy nie żywił tak ambi­wa­lent­nych uczuć. Zło­ścił się, że bab­cia nie zadzwo­niła przy­naj­mniej kilka godzin póź­niej, aby mógł się nacie­szyć tym histo­rycz­nym zwy­cię­stwem. A jed­no­cze­śnie wku­rzało go, że bywał taki samo­lubny. Tar­gały nim naprze­mien­nie złość i wyrzuty sumie­nia, że w chwili śmierci – choć już od jakie­goś czasu spo­dzie­wa­nej – naj­bliż­szej mu osoby nie potrafi odrzu­cić od sie­bie tak idio­tycz­nych myśli.

Szybko prze­mknął przez kolejne kory­ta­rze, nawet nie myśląc o robie­niu dodat­ko­wych wywia­dów w media zonie. Teraz to nie miało zna­cze­nia. Był sze­fem działu spor­to­wego w „Gaze­cie Lubu­skiej” i to on wyzna­czał stan­dardy. Poza tym już w prze­rwie spo­tka­nia umó­wił się, że tę robotę wykona Mariusz, dwu­dzie­sto­dwu­letni stu­dent, któ­rego wziął ze sobą na mecz życia w nagrodę za jego dotych­cza­sową pracę. Powie­dział, że on sam musi szybko wra­cać, ale żeby Mariusz zano­co­wał w hotelu i naza­jutrz zła­pał pociąg, a on zała­twi dla niego w redak­cji zwrot kosz­tów. Wrzu­cił go na głę­boką wodę, ale przy­naj­mniej młody poczuje, co to odpo­wie­dzial­ność i stres. Niech się uczy.

To był piękny mar­cowy wie­czór. Nor­mal­nie Tomek poszedłby po meczu z kolegą z radia, z foto­re­por­te­rem i oczy­wi­ście z mło­dym na piwo. Usie­dliby w jed­nej z war­szaw­skich knaj­pek i do póź­nej nocy feto­wali wielki suk­ces pol­skiej repre­zen­ta­cji. Potem około połu­dnia następ­nego dnia poje­cha­liby z powro­tem do Zie­lo­nej Góry. Mógłby wsiąść za kie­row­nicę bez pro­blemu. Ni­gdy dużo nie pił, a poza tym miał mocną głowę, gdyż jego orga­nizm bar­dzo szybko meta­bo­li­zo­wał alko­hol. Z cza­sów szkol­nych pamię­tał, że zawsze gdy jego kole­dzy umie­rali po impre­zie, on raniutko budził się i szedł po świeże bułki. Wszy­scy mu tego zazdro­ścili, bo pra­wie ni­gdy nie miał kaca. A jeśli nawet kie­dyś mu doskwie­rał, to obja­wiał się bar­dziej zmę­cze­niem niż zatru­ciem. I prze­cho­dził sto­sun­kowo szybko.

Wpływ na tak dobrą prze­mianę mate­rii mógł mieć też jego spor­towy tryb życia. Od naj­młod­szych lat lubił rywa­li­zo­wać. Taki miał cha­rak­ter. Zawsze chciał wygry­wać i pra­wie za każ­dym razem mu się uda­wało. Przy­naj­mniej w spor­tach indy­wi­du­al­nych. Nie mogło być ina­czej, skoro już w wieku szes­na­stu lat miał ponad metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu i ważył dzie­więć­dzie­siąt kilo­gra­mów. W więk­szo­ści zawo­dów był bez­kon­ku­ren­cyjny i zwy­kle pierw­szy mel­do­wał się na mecie. Zwy­cię­żał w bie­ga­niu, skoku w dal, wzwyż, rzu­cie oszcze­pem, pły­wa­niu i wielu innych kon­ku­ren­cjach. Grał i był lide­rem w szkol­nej dru­ży­nie piłki noż­nej, ręcz­nej i koszy­kówki. Pew­nie byłby i naj­lep­szym ata­ku­ją­cym w siat­kówce, ale na to już naj­zwy­czaj­niej zabra­kło czasu. Miał ksywkę „Tur”. Trudno powie­dzieć, czy od nazwi­ska Tur­czyń­ski, czy od postury, która zawsze dawała mu prze­wagę nad rówie­śni­kami, a czę­sto i star­szymi męż­czy­znami.

Kobiety lgnęły do niego, bo był przy­stojny, mógł w nich prze­bie­rać jak w ulę­gał­kach, co też robił. Twarde, męskie rysy, wydatna szczęka, pro­sty, pro­por­cjo­nalny nos i duże nie­bie­skie oczy; cało­ści dopeł­niały blond włosy nie­mal do ramion, które przy­pra­wiały młode dziew­częta o dreszcz eks­cy­ta­cji. Miał cha­ry­zmę, był odważny i pewny sie­bie, a to się zawsze kobie­tom podo­bało.

– Nie­sa­mo­wi­cie pach­niesz… – powie­działa mu kie­dyś Anna, z którą spę­dził noc. Nie odpo­wie­dział. Sły­szał to cią­gle i zawsze uci­nał temat, bo aku­rat w tej kwe­stii miał cał­ko­wi­cie odmienne zda­nie. Uwa­żał, że poci się ponad miarę i wtedy po pro­stu cuch­nie. Co z tego, skoro tydzień póź­niej Anna wyszep­tała mu do ucha, że chce mieć z nim dzieci.

Nie­długo póź­niej się roz­stali, bo nie­spieszno mu było do babra­nia się w pie­lu­chach. Cza­sem się zasta­na­wiał, co jest nie tak z tymi kobie­tami, bo nie­mal każda, z którą zaczy­nał się spo­ty­kać, od razu poru­szała temat potom­stwa. Rozu­miał, że to natu­ralna kolej rze­czy, ale pewne sprawy wyma­gały czasu. A on nie chciał kom­pli­ko­wać sobie życia na tak wcze­snym eta­pie. Był kró­lem w swoim świe­cie. Ni­gdy nie narze­kał też na brak pie­nię­dzy, bo dzia­dek, który wycho­wy­wał go od trze­ciego roku życia, był bar­dzo majęt­nym czło­wie­kiem. Miał kilka ośrod­ków wypo­czyn­ko­wych w oko­li­cach Wał­brzy­cha i ni­gdy nie ską­pił środ­ków uko­cha­nemu wnu­kowi. Jed­no­cze­śnie uczył go, że pie­nią­dze to nie wszystko i naj­waż­niej­sze jest umieć je roz­sąd­nie wyda­wać. Tomek sza­no­wał słowa i rady dziadka Włodka, który był dla niego jedy­nym auto­ry­te­tem, wzo­rem czło­wieka mądrego, szla­chet­nego i uczci­wego, a do tego regu­lar­nie udzie­la­ją­cego się cha­ry­ta­tyw­nie.

– Pamię­taj, dobro wraca – powta­rzał mu nie­ustan­nie, a cza­sem doda­wał: – Tak jak zło. Ono też wraca…

Z zamy­śle­nia wyrwała Tomka kaskada zaci­na­ją­cych kro­pel, które nagle runęły na przed­nią szybę samo­chodu. Włą­czył wycie­raczki i rozej­rzał się po oko­licy, pró­bu­jąc stwier­dzić, ile drogi pozo­stało mu do Mię­dzy­gó­rza. Zbli­żał się do Kłodzka, więc był już pra­wie w domu. W radiu leciała aku­rat kolejna pio­senka o Biało-Czer­wo­nych, któ­rej miał w ostat­nim cza­sie ser­decz­nie dość. Stara, ale wciąż jara Maryla Rodo­wicz darła się do mikro­fonu, że znów pod­bi­jemy świat, że Pol­ska jest nie­zwy­cię­żona i tym podobne głu­poty. Rze­czy­wi­ście, parę godzin temu poko­na­li­śmy Niem­ców, ale raz, że był to łut szczę­ścia, a dwa, że wciąż nie było składu, aby choć powal­czyć na mun­dialu o coś wię­cej niż ćwierć­fi­nał.

Znowu ten fut­bol. Tomek ock­nął się, gdy zoba­czył tablicę oznaj­mia­jącą, że wła­śnie wjeż­dżał do Domasz­kowa. Jesz­cze tylko kilka kilo­me­trów i będzie w domu. Mimo bar­dzo wcze­snej pory bab­cia na pewno cze­kała już na niego z cie­płym roso­łem. Dzwo­nił, uprze­dza­jąc, że doje­dzie za jakieś pół godziny. Bar­dzo ją kochał, od kiedy pamię­tał, zastę­po­wała mu matkę, gdyż ta praw­dziwa umarła, wyda­jąc go na świat. Bab­cia Jadzia miała już osiem­dzie­siąt osiem lat, ale wciąż trzy­mała się cał­kiem dobrze. Przez całe życie miała jed­nak opar­cie w mężu, dziadku Włodku, który wła­śnie odszedł w wielce sza­cow­nym wieku stu jeden lat. Choć był od niej sporo star­szy, rozu­mieli się zna­ko­mi­cie. Oboje szli przez życie, wza­jem­nie się wspie­ra­jąc. A łatwo nie mieli. Wło­dzi­mierz wiele wycier­piał w okre­sie oku­pa­cji. Schwy­tany pod­czas jed­nej z akcji pod­zie­mia, został wysłany do obozu pracy przy­mu­so­wej w Olbrzy­mie w Górach Sowich, jed­nym z naj­więk­szych, jeśli nie naj­więk­szym kom­plek­sie bun­krów na świe­cie. W nie­ludz­kich warun­kach pra­co­wał dzień i noc przez ponad rok, zanim udało mu się zbiec. Bab­cia jako nasto­latka musiała ucie­kać z Woły­nia, gdzie stra­ciła całą rodzinę pod­czas rzezi, którą spra­wili Pola­kom ukra­iń­scy nacjo­na­li­ści. Ni­gdy nie chciała mówić o tym, co prze­żyła i widziała. Było to dla niej za trudne.

Wyłą­czył wycie­raczki fir­mo­wego opla vec­try. Mię­dzy­gó­rze. Naresz­cie. Spoj­rzał na zega­rek. Docho­dziła piąta nad ranem. Rodzinny dom stał zaraz za zakrę­tem. Włą­czył kie­run­kow­skaz i wje­chał na piasz­czy­stą drogę, która pro­wa­dziła pod samą bramę. Minął posia­dło­ści Pio­trow­skich i Wyży­ków, w końcu zwol­nił i wci­snął guzik otwie­ra­jący bramę wjaz­dową. Świa­tło w kuchni było oczy­wi­ście włą­czone i zanim zdą­żył poko­nać kilka następ­nych metrów, bab­cia wyszła mu na spo­tka­nie. Przy­gar­biona, zatro­skana, jakby jesz­cze mniej­sza niż zwy­kle, we wła­sno­ręcz­nie zro­bio­nym na dru­tach swe­terku i pro­stych dre­so­wych spodniach, stała bez ruchu, wodząc za nim wzro­kiem.

– Chodź, wnuczku. Wejdź, bo chłodno o tej porze – powie­działa, gdy się zbli­żył, a gdy prze­kro­czył próg, powoli zamknęła drzwi.

– Cześć, bab­ciu – przy­wi­tał się i pochy­lił, aby ją uści­skać, a wtedy ona mocno się do niego przy­tu­liła. – Tak bar­dzo mi przy­kro…

– Mój kochany Tomeczku, mój kochany, jak dobrze, że jesteś. Czuję się taka samotna. – Kobieta zadrżała i wes­tchnęła. – Chodź, pro­szę. Zjedz rosół, bo na pewno jesteś głodny po tak dłu­giej podróży.

Zjadł ze sma­kiem, ale po raz pierw­szy w życiu czuł się w rodzin­nym domu nie­swojo. Każdy wcze­śniej­szy przy­jazd koja­rzył mu się z rado­ścią, roze­śmianą bab­cią i wiecz­nie zaczy­ta­nym na tara­sie dziad­kiem. Tutaj o nic nie musiał się mar­twić. To był jego azyl. Tu czuł się bez­piecz­nie, bez względu na oko­licz­no­ści. Ale nie teraz. Teraz miał wra­że­nie, że to wszystko pękło jak bańka mydlana, a azyl zamie­nił się w mat­nię, z któ­rej nie ma wyj­ścia. Był czło­wie­kiem, który zwy­kle potra­fił odna­leźć się w każ­dej sytu­acji, ale tym razem nie mógł powstrzy­mać łez, i tak z pół godziny sobie pła­kali, a gdy wszedł do swo­jego pokoju, zro­zu­miał, że ten dom już ni­gdy nie będzie taki sam. Ni­gdy nie usły­szy: „Tomuś, przy­nieś mi, pro­szę, haczyki, bo bra­kuje mi przy­po­nów”, „Tomuś, podaj mi, kochany, tę książkę o powsta­niu war­szaw­skim, tę na gór­nej półce”. Dziadka już tu nie było. Teraz dzia­dek Wło­dek leżał w szpi­tal­nej kost­nicy.

Sto jeden lat, a do samego końca był w ruchu i w pełni władz umy­sło­wych. Umarł dziś wie­czo­rem, sie­dząc w uko­cha­nym fotelu na tara­sie. Zawał, pierw­szy w jego życiu i od razu śmier­telny. Do tej pory nie­mal na nic nie cho­ro­wał, miał serce jak dzwon, jak zwykł mawiać, czemu zna­jomi leka­rze nie zaprze­czali.

– Zostaw, ja dołożę. – Tomek pod­niósł się z fotela, widząc bab­cię, która sięga do kosza po polano. Pod­szedł i otwo­rzył osmo­lone drzwiczki kominka, a potem wepchnął do pale­ni­ska kilka kawał­ków buczyny. Przez dłuż­szą chwilę wpa­try­wali się w ogień. – Jak to się stało, bab­ciu? Czy cier­piał? – zapy­tał, gdy uznał, że nad­szedł czas.

– Wnu­siu kochany, jesteś bar­dzo zmę­czony. Zjedz i połóż się spać, bo jutro przed nami trudny dzień.

* * *

Obu­dził się kilka minut po dzie­sią­tej. Sły­szał, że bab­cia krzą­tała się już na dole, więc zała­twiw­szy szybko poranną toa­letę, zszedł po drew­nia­nych schod­kach na dół. Pro­mie­nie mar­co­wego słońca wdzie­rały się do salonu, roz­świe­tla­jąc przy­tulne wnę­trze. Ściany i dach z drew­nia­nych bel, duże okna, ława i cztery dębowe fotele natych­miast przy­wo­łały wspo­mnie­nia wie­czo­rów z dziad­kiem. Uwiel­biał sia­dać z nim przy piwie i wsłu­chi­wać się w wojenne opo­wie­ści. O tym, jak wal­czył w pod­zie­miu, jak został schwy­tany i jak przez ponad rok haro­wał przy budo­wie sieci hitle­row­skich bun­krów. Potem o jego ucieczce, par­ty­zanc­kiej walce i prze­do­sta­niu się do armii gene­rała Andersa, z którą toczył boje z Niem­cami. Dzia­dek Wło­dek zaszcze­pił w nim pasję do histo­rii, zresztą nie tylko dru­giej wojny świa­to­wej. Spoj­rzał na półki z ponad trzema tysią­cami ksią­żek, z któ­rych więk­szość prze­czy­tał, zanim na dobre wyje­chał na stu­dia. Chwy­cił pierw­szą z brzegu, lekko odku­rzył i rzu­cił okiem na tytuł – Tajem­nice Olbrzyma. Skarby Hitlera wciąż cze­kają na odkry­cie.

Dzia­dek miał obse­sję na punk­cie tego pobli­skiego bun­kra. To wła­śnie tam prze­żył naj­więk­szą gehennę w życiu. Był świad­kiem wyda­rzeń, o któ­rych wie­dzieli jedy­nie nie­liczni. Opo­wia­dał, jak na wła­sne oczy widział Hein­ri­cha Him­m­lera i wielu innych wyso­kich rangą dygni­ta­rzy Trze­ciej Rze­szy. Zawsze powta­rzał, że Niemcy skła­do­wali tam wiel­kie skarby i pro­wa­dzili ści­śle tajne dzia­ła­nia na nie­praw­do­po­dobną skalę. Tomek czę­sto mu towa­rzy­szył, gdy wybie­rał się na spa­cery w te oko­lice. Bun­kry znaj­do­wały się nie­da­leko, więc cho­dził tam z dziad­kiem od naj­młod­szych lat. Cza­sem nawet poma­gał mu kopać, a gdy pod­rósł, zda­rzało im się prze­bi­jać nowe ścieżki, o któ­rych ni­gdy nikomu nie mówili. Wło­dzi­mierz miał na tym punk­cie kom­plet­nego hysia i chyba naprawdę wie­rzył w te skarby, które hitle­rowcy ukryli, ucie­ka­jąc przed nad­cią­ga­jącą Armią Czer­woną, bo cho­dził kopać nawet przed śmier­cią, gdy już ledwo trzy­mał saperkę. Bab­cia zło­ściła się na niego za to, bo w tym wieku takie zacho­wa­nie zakra­wało na sza­leń­stwo. Dzia­dek nic sobie jed­nak z tych wyrzu­tów nie robił i na­dal łaził szu­kać swo­ich skar­bów, choć wszystko wska­zy­wało, że kom­pleks został zbu­rzony i po woj­nie zacho­wało się jedy­nie kilka kory­ta­rzy, które na doda­tek spe­ne­tro­wali Rosja­nie.

– Dzień dobry, wnu­siu.

Bab­cia Jadzia musiała wspiąć się na palce, aby poca­ło­wać go w czoło. Czę­sto się zasta­na­wiał, po kim ma taką impo­nu­jącą posturę, bo ani bab­cia, ani dzia­dek do wyso­kich czy potęż­nych ludzi nie nale­żeli. Ojciec to już jed­nak inna bajka, jak to mówił dzia­dek, „kawał byka”. To jed­nak był bole­sny temat, bo tak naprawdę Tomek ni­gdy go nie znał. Umarł, gdy ten miał zale­d­wie trzy lata. Potrą­ciła go cię­ża­rówka, gdy wycho­dził z zakra­pia­nej imprezy u kolegi. Nie­stety lubił wypić. Dzia­dek zawsze powta­rzał, że syn nie potra­fił upo­rać się z prze­szło­ścią i śmier­cią swo­jej żony Marioli. Do tego miał poryw­czy cha­rak­ter, nawet bar­dzo, przez co czę­sto wda­wał się w bójki, które skut­ko­wały tym, że naro­bił sobie wielu wro­gów. Dla­tego dzia­dek podej­rze­wał, że jego śmierć nie była przy­pad­kowa. Miał z nim trzy światy, ale zawsze powta­rzał, że jego syn był dobrym czło­wie­kiem i po pro­stu się pogu­bił, a po śmierci Marioli stra­cił chęć do życia. Opie­ko­wał się małym Tomecz­kiem, jak umiał, ale nie­stety albo się do tego nie nada­wał, albo mu to śred­nio wycho­dziło. Nad­miar adre­na­liny wyła­do­wy­wał na ringu lub na ulicy. I praw­do­po­dob­nie pod­czas tej feral­nej imprezy prze­ce­nił swoje moż­li­wo­ści. Poli­cja szybko zamknęła sprawę, uzna­jąc ją za nie­szczę­śliwy wypa­dek, bo kie­rowca twier­dził, że facet wszedł mu pod koła, a nie było innych świad­ków zda­rze­nia. Dzia­dek długo dopra­szał się o doku­menty z sek­cji, ale te dziw­nym tra­fem gdzieś zagi­nęły. Ówcze­sna wła­dza nie pozwo­liła na wsz­czę­cie śledz­twa i sprawa została zamie­ciona pod dywan.

Wspo­mnie­nia powra­cały falami i Tomek nawet się nie zorien­to­wał, gdy był już ubrany i gotowy do wyj­ścia. Pomógł babci wło­żyć płaszcz i pod rękę wyszli z domu. W samo­cho­dzie roz­ma­wiali o spra­wach, któ­rymi musieli się zająć. O tym, gdzie spo­cznie dzia­dek, za ile i od kogo kupią trumnę i pomnik, kiedy i o któ­rej godzi­nie zapla­no­wać pogrzeb, komu z dal­szej rodziny i zna­jo­mych wysłać zawia­do­mie­nie. Oboje czuli, że na głęb­sze roz­mowy przyj­dzie jesz­cze czas, a teraz muszą zała­twić for­mal­no­ści. Bab­cia trzy­mała się nad wyraz dobrze. To była twarda kobieta. Po potwor­no­ściach, które prze­żyła na Woły­niu, a o któ­rych tak nie chciała mówić, sama jako szes­na­sto­latka dotarła do Ziem Odzy­ska­nych. Wtedy poznała dziadka. Zako­chali się w sobie od razu. I żyli długo i szczę­śli­wie.

Dzi­siaj przez cały dzień nie uro­niła łzy, choć kilka razy moc­niej ści­snęła rękę Tomka, gdy padało imię Wło­dzi­mierz. Osta­tecz­nie usta­lili, że pogrzeb odbę­dzie się za trzy dni, a cere­mo­nią zaj­mie się pro­boszcz Zie­liń­ski. Tomek ogar­nął kwe­stie zwią­zane ze swoim urlo­pem i zosta­wił redak­cję pod opieką mło­dego Mariu­sza. Ufał mu, bo przez dwa lata chło­pak nie zawiódł go ani razu. A Tomek był wobec niego wyma­ga­jący.

Przez kolejne dwa dni poma­gał babci. Roz­ma­wiali, wspo­mi­nali, kilka razy musiała się wypła­kać. Serce mu się kra­jało na ten widok, ale zaci­skał zęby i ani razu nie oka­zał sła­bo­ści. Musiał być silny. Ona wie­działa, że kochał dziadka jak nikogo na świe­cie. Wie­działa, że prze­żywa to tak samo, jeśli nie moc­niej. Prze­cież Wło­dzi­mierz był dla niego ojcem, przy­ja­cie­lem, wzo­rem, kie­run­kow­ska­zem i chyba jedy­nym auto­ry­te­tem na świe­cie. Wnuk zawsze mógł zna­leźć w nim opar­cie. Tak jak przed pięt­na­stoma laty, gdy pod­czas feral­nego meczu z mło­dymi Fran­cu­zami jeden z nich bru­tal­nym wej­ściem zakoń­czył jego dobrze zapo­wia­da­jącą się karierę pił­ka­rza. Był wtedy dosko­nale roku­ją­cym mło­dzie­żow­cem, który nie dość, że robił furorę na pierw­szo­li­go­wych boiskach, to zna­lazł się w kręgu zain­te­re­so­wa­nia zachod­nio­eu­ro­pej­skich klu­bów. Nie­stety rywal sfau­lo­wał go tak nie­for­tun­nie, że Tomek mógł zapo­mnieć o zawo­dow­stwie. Zmiaż­dżona rzepka, pozry­wane wię­za­dła wewnętrzne i zewnętrzne, kom­plet­nie strza­skana górna część kości pisz­cze­lo­wej z prze­miesz­cze­niem bocz­nym. To nie miało prawa skoń­czyć się ina­czej, mimo że ope­ra­cję prze­szedł w naj­lep­szej nie­miec­kiej Sophien­kli­nik w Hano­we­rze. Co z tego, że zabieg się udał, a kości i wię­za­dła, jak na tak maka­bryczny uraz, zro­sły się nie­praw­do­po­dob­nie szybko. Po pół­rocz­nej reha­bi­li­ta­cji pacjent wresz­cie mógł odrzu­cić kule, dia­gnoza była jed­nak bez­li­to­sna – koniec kariery spor­to­wej.

Dzia­dek nie odstę­po­wał wtedy wnuka na krok. Wspie­rał go. Jadwiga pamię­tała, jak chło­pak wypła­ki­wał się w jego rękaw, a Wło­dzi­mierz potra­fił godzi­nami bez słowa po pro­stu przy nim trwać. Przez jedno bru­talne wej­ście czar­no­skó­rego fran­cu­skiego zawod­nika, który póź­niej stał się gwiazdą mię­dzy­na­ro­do­wego for­matu, świat Tomka runął jak domek z kart, ale to wła­śnie dzięki dziad­kowi chło­pak się nie zała­mał. Wró­cił do sportu, ale już w innej for­mie. Był oczy­tany, miał dryg do pisa­nia, dzia­dek zachę­cił go więc, aby wyko­rzy­stał swój poten­cjał. Poszedł na stu­dia dzien­ni­kar­skie i po ich skoń­cze­niu trzy lata pra­co­wał na stażu w redak­cjach we Wro­cła­wiu. Potem nie­ocze­ki­wa­nie zapro­po­no­wano mu sta­no­wi­sko szefa działu sportu w „Gaze­cie Lubu­skiej” w Zie­lo­nej Górze. Przy­jął ofertę, chcąc zdo­być kolejne doświad­cze­nie. To umoż­li­wiło mu częst­szy kon­takt z War­szawą, w któ­rej chciał osta­tecz­nie zostać komen­ta­to­rem spor­to­wym. Cza­sami był zapra­szany do stu­dia jako eks­pert od piłki mło­dzie­żo­wej. Jego kariera roz­wi­jała się powoli, lecz sys­te­ma­tycz­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki