Igor Brudny. Pakiet: Piętno / Sfora / Cherub - Przemysław Piotrowski - ebook + audiobook

Igor Brudny. Pakiet: Piętno / Sfora / Cherub ebook

Przemysław Piotrowski

5,0
74,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

MROCZNA I BRUTALNA TRYLOGIA KRYMINALNA:

"PIĘTNO"

Igor Brudny to twardy, warszawski glina, który woli nie wracać do swojej przeszłości. Tym razem może jednak nie mieć innego wyjścia.

Zielona Góra. Mężczyzna bliźniaczo podobny do Brudnego jest poszukiwany w sprawie wyjątkowo brutalnego morderstwa. Komisarz musi wrócić do rodzinnego miasta, by oczyścić się z podejrzeń i rozwikłać tajemnicę swojego pochodzenia.

Na miejscu działa już zespół śledczych dowodzony przez inspektora Romualda Czarneckiego. Brutalność mordercy nie pozostawia wątpliwości – to dopiero początek. Obecność Brudnego dodatkowo komplikuje całą sprawę. Czarnecki jest przekonany, że komisarz może okazać się kluczem do złapania sprawcy. Ale czy może mu zaufać?

"SFORA"

Zima. W lesie nieopodal Zielonej Góry odnaleziona zostaje ręka. Wstępne oględziny wskazują, że została ona… odgryziona przez człowieka.

Atmosfera niepokoju w mieście narasta. W mediach pojawiają się pogłoski o grasującym w okolicach wilkołaku. Niedługo potem śledczy trafiają na zmasakrowane zwłoki zaginionej niedawno zakonnicy – ofiara została zamordowana, a jej ciało rozszarpały wilki. Inspektor Romuald Czarnecki powołuje specjalną grupę dochodzeniowo-śledczą, w skład której wchodzą również Igor Brudny i Julia Zawadzka ze stołecznej policji. Talent i trudna przeszłość komisarza Brudnego po raz kolejny mogą okazać się nieocenione.

Mimo zdecydowanych działań śledztwo komplikuje się coraz bardziej. Brudny musi ustalić, czy sprawca ma jakiś związek z sierocińcem sióstr hieronimek, w którym sam się wychowywał. Łowy dopiero się zaczynają.

"CHERUB"

Przeszłość upomni się o niego po raz ostatni.

Zielonogórskie lato przerywa kolejna zbrodnia. Prokurator Brunon Kotelski zostaje bestialsko okaleczony i zamordowany. W tym samym czasie komisarz Igor Brudny otrzymuje pamiątkę z przeszłości.

Pod nieobecność emerytowanego inspektora Romualda Czarneckiego sprawę przejmuje prokurator Arleta Winnicka. Zainscenizowane miejsce zbrodni, wybór ofiary i brak śladów nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Morderca jest brutalny, nieprzewidywalny i świetnie panuje nad sytuacją. Bardzo szybko daje śledczym do zrozumienia, że żadne z nich nie może czuć się bezpieczne. Szykuje się najtrudniejsza sprawa w ich karierze.

Brudny, zdeterminowany, by uratować przyjaciół i raz na zawsze zostawić przeszłość za sobą, podejmuje wyzwanie. Finałowy pojedynek dopiero się rozpoczyna.

Przemysław Piotrowski (ur. 1982) – ukończył studia na Uniwersytecie Zielonogórskim, studiował również w Hiszpanii i USA. Były dziennikarz „Gazety Lubuskiej”, w której najpierw zajmował się tematyką sportową, potem – śledczą. Debiutował w 2015 roku thrillerem historycznym Kod Himmlera. Piętno to pierwszy tom serii o komisarzu Igorze Brudnym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1391

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PIĘTNO

Uko­cha­nej córeczce Lenie

Pro­log

– Cho­ruje ktoś wśród was? Niech spro­wa­dzi kapła­nów Kościoła, by się modlili nad nim i nama­ścili go ole­jem w imię Pana. A modli­twa pełna wiary będzie dla cho­rego ratun­kiem i Pan go podźwi­gnie, a jeśliby popeł­nił grze­chy, będą mu odpusz­czone1.

Ksiądz nie prze­ry­wał.

Na jego mło­dej i nie­ska­la­nej tru­dami życia twa­rzy wystą­piły kro­ple potu, skro­nie nabrzmiały pul­su­ją­cymi żyłami, a głos, mimo że ledwo sły­szalny, niósł się po izbie ponu­rym echem niczym zakli­na­nia egzor­cy­sty.

Za oknem trza­skały bły­ska­wice, a drzewa ugi­nały się pod napo­rem wichury. Deszcz tłukł o szyby nie­mi­ło­sier­nie, a na ścia­nach sta­rego, roz­pa­da­ją­cego się domu na końcu wsi w bla­sku świec peł­zały pokraczne cie­nie.

Ksiądz po raz kolejny wyko­nał nad głową umie­ra­ją­cej znak krzyża.

Kobieta leżała pod sta­rymi kocami i ści­skała w dło­niach nieco już zardze­wiały krzyż z cier­pią­cym Chry­stu­sem Panem. Jej stare, nazna­czone ponu­rym losem dło­nie drżały żało­śnie, a ona szep­tała pod nosem nie­zro­zu­miale dla wyjąt­kowo skrom­nego audy­to­rium. Nie była pewna, czy Pan przyj­mie ją do swo­jego kró­le­stwa, tak naprawdę szcze­rze wąt­piła, aby wyba­czył jej grze­chy i wpu­ścił ją do raju. Dawno temu odwró­ciła się od Niego. Teraz bar­dzo tego żało­wała.

Spoj­rzała na przy­gar­bioną postać sto­jącą w rogu izby. Męż­czy­zna patrzył na nią chłodno. Jego brą­zowe, głę­boko osa­dzone oczy migo­tały zło­wrogo w bla­sku świec, a gdy ksiądz po raz kolejny powie­dział „amen”, wydłu­bał spo­mię­dzy trzo­now­ców resztkę kapu­sty i splu­nął na pod­łogę.

Poczuła, jakby ktoś wbił jej nóż pro­sto w serce. Zamknęła powieki i z bólu zaci­snęła szczęki z taką siłą, że wbiła sobie resztki spróch­nia­łej zębo­winy w dzią­sła. Meta­liczny smak krwi wypeł­nił jej usta. Kaszl­nęła, oplu­wa­jąc brodę i pościel, a mini­strant o blond wło­sach wytarł jej usta białą chustką.

Umie­rała. Poprzed­niego wie­czoru, gdy w końcu zabra­kło wódki, osta­tecz­nie zdała sobie z tego sprawę i poczuła lęk. Nie­zwy­kle inten­sywny. Potra­fiła odróż­nić go od stra­chu, który znała dosko­nale. Strach towa­rzy­szył jej przez bli­sko sześć­dzie­siąt lat mar­nego i pod­łego życia. Nazna­czo­nego biedą, smut­kiem, kolej­nymi depre­sjami i bólem duszy przy­cho­dzą­cym po każ­dej z nich. Strach był jed­nak uczu­ciem nama­cal­nym, można było z nim wal­czyć, ukryć się przed nim, cza­sem nawet go oszu­kać. Ale świa­do­mość, że już wkrótce zamieni się w cuch­nące ścierwo, a jacyś obcy jej ludzie włożą je do taniej trumny i zako­pią, spra­wiała, że zde­cy­do­wała się popro­sić o widze­nie z ojcem Wilcz­kiem. Zro­biło jej się strasz­nie wstyd, gdy wezwany mini­strant poin­for­mo­wał ją, że kapłan umarł trzy lata temu, a nowym pro­bosz­czem został ksiądz Adam Klich. Popro­siła więc o ostat­nie namasz­cze­nie ojca Adama, który do tej pory wyka­zy­wał się nie­zwy­kłym zaan­ga­żo­wa­niem w wyko­ny­wa­niu swo­jego powo­ła­nia. Patrzyła mu w oczy, gdy wypo­wia­dał kolejne sen­ten­cje, i dzię­ko­wała, że przy­szedł do niej w chwili ostat­niej próby.

– Spo­wia­dam się Bogu wszech­mo­gą­cemu i wam, bra­cia i sio­stry, że bar­dzo zgrze­szy­łem myślą, mową, uczyn­kiem i zanie­dba­niem.

Kobieta ude­rzyła się w piersi.

– Moja wina, moja wina, moja bar­dzo wielka wina. Przeto bła­gam Naj­święt­szą Maryję, zawsze Dzie­wicę, wszyst­kich Anio­łów i Świę­tych, i was, bra­cia i sio­stry, o modli­twę za mnie do Pana, Boga naszego.

Spoj­rzała w róg izby, ale nie dostrze­gła w przy­gar­bio­nej postaci tego, czego tak bar­dzo pra­gnęła. Ona mil­czała. I nie biła się w piersi.

– Niech się zmi­łuje nad nami Bóg wszech­mo­gący i odpu­ściw­szy nam grze­chy, dopro­wa­dzi nas do życia wiecz­nego…

Ksiądz kon­ty­nu­ował. Kobieta wtó­ro­wała tak, jak potra­fiła. Było jej wstyd, że nie znała pod­sta­wo­wych modlitw. Kie­dyś, dawno temu, pamię­tała. Dziś, w godzinę wła­snej śmierci, nie umiała wyre­cy­to­wać w cało­ści choć jed­nej.

– Pro­simy Cię, abyś zła­go­dził jej cier­pie­nia.

– Wysłu­chaj nas, Panie.

– Pro­simy Cię, abyś ją uwol­nił od grze­chów i pokus.

– Wysłu­chaj nas, Panie…

Kobieta poczuła, jak do cho­rych oczu napły­wają łzy. Przez lata wyzbyła się wstydu, ale dziś to uczu­cie nie pozwa­lało jej choćby na chwilę zapo­mnieć o tym, jak żyła i co robiła. Pokusa, grzech, pokuta. Tak wyglą­dało całe jej plu­gawe życie.

Ukrad­kiem spoj­rzała na bro­da­tego męż­czy­znę w rogu izby. Stał przy­gar­biony i obser­wo­wał księ­dza udzie­la­ją­cego ostat­niego sakra­mentu umie­ra­ją­cej kobie­cie. Obo­jętny, nie­wzru­szony, zimny. Nie poma­gał. Nie uczest­ni­czył w cere­mo­nii. Cze­kał.

Mini­strant o blond wło­sach podał mło­demu kapła­nowi naczy­nie z ole­jem świę­tym. Ojciec Klich nama­ścił czoło i zaskle­pione dło­nie kobiety, a następ­nie, wypo­wia­da­jąc modli­twę za chorą w ago­nii, w imie­niu Pana odpu­ścił grze­chy. Gdy skoń­czył, wytarł dło­nie w watę, którą odło­żył na biały obrus, tuż obok miseczki z wodą świę­coną.

Kobieta zakrztu­siła się krwią, która tym razem dosię­gła jej nad­garstka i gor­li­wie ści­ska­nej figury Jezusa Chry­stusa umie­ra­ją­cego na krzyżu. Ksiądz deli­kat­nie wytarł jej usta i dotknął dłoni. Uśmiech­nął się przy tym do niej tak natu­ral­nie, jak nikt od wielu dłu­gich lat. Poczuła ulgę.

– Już bli­sko. Jesz­cze tylko „Ojcze Nasz”.

Cier­piąca zaci­snęła wargi, wal­cząc z przej­mu­ją­cym bólem. Rak, który od bli­sko trzech lat poże­rał ją od środka, w ostat­nich dniach roz­po­czął sutą ucztę. Nie miała pie­nię­dzy na mor­finę, leki prze­ciw­bó­lowe już nie dzia­łały, wódki zabra­kło. Teraz, na łożu śmierci, cie­szyła się z tego faktu. Choć raz chciała być trzeźwa i do Boga wejść z pod­nie­sioną głową.

Zło­żyła ręce i odmó­wiła z księ­dzem „Ojcze Nasz”. Kil­ka­krot­nie zakasz­lała krwią, poczuła, że koniec jest już bar­dzo bli­ski. Bła­gal­nie spoj­rzała na kapłana. Miał przy­stojną twarz z mocno zary­so­wa­nymi kośćmi policz­ko­wymi, pro­sty nos i duże nie­bie­skie oczy. Nie była już w sta­nie wypo­wie­dzieć słowa, zwłasz­cza że na zewnątrz roz­pę­tało się pie­kło, a odgłosy burzy zagłu­szały nawet modli­twy księ­dza. Ojciec Klich uchwy­cił spoj­rze­nie umie­ra­ją­cej, jej tęczówki były szare jak u cho­rego na jaskrę, a białka przy­brały kolor zgni­łego jaja. Zro­zu­miał, co chciała mu powie­dzieć, a ona mu za to mil­cząco podzię­ko­wała.

Patrzyła, jak sięga po bursę z Komu­nią Świętą. Z namasz­cze­niem wycią­gnął opła­tek i deli­kat­nie wsu­nął go w uchy­lone usta umie­ra­ją­cej.

Kobieta gestem popro­siła, aby nachy­lił się nad nią. Zro­bił to, a ona wyszep­tała, że przed śmier­cią chce wyja­wić ostat­nią tajem­nicę.

– Mów, córko. Pan Jezus cię słu­cha.

Poki­wała głową i wska­zała na postać w rogu. Ksiądz Klich pod­szedł do niej i prze­ka­zał ostat­nie życze­nie umie­ra­ją­cej, po czym opu­ścił izbę. Męż­czy­zna prze­cią­gnął języ­kiem po dzią­słach i splu­nął szpet­nie na pod­łogę. Zro­bił kilka kro­ków, a pod jego potęż­nymi sto­pami pod­łoga zaskrzy­piała.

Nachy­lił się nad kobietą, a ona spoj­rzała mu w oczy. Pałały czy­stą, nie­ukry­waną nie­na­wi­ścią. Prze­ra­ziła się, że nie pój­dzie do nieba. Gdy w jego źre­ni­cach odbiły się pło­mie­nie świe­czek, pomy­ślała, że tak wła­śnie wygląda dia­beł. I teraz, w godzinę jej śmierci, obja­wił się pod jego posta­cią.

Zanim umarła, powie­działa mu całą prawdę.

List św. Jakuba, Biblia Tysiąc­le­cia, Wydaw­nic­two Pal­lot­ti­num. [wróć]

Roz­dział 1

Filip Tro­chan był męż­czy­zną przed czter­dziestką, choć ludzie zwy­kle dawali mu kilka lat mniej. Nosił dobre gar­ni­tury i ide­al­nie wypra­so­wane przez żonę koszule, oczy­wi­ście, gdy tylko opu­ścił swoją kli­nikę, w któ­rej był lubiany i sza­no­wany nie tylko przez pacjen­tów, ale także pra­cow­ni­ków, od pani sprzą­ta­ją­cej po zatrud­nio­nych leka­rzy spe­cja­li­stów. Czę­sto podró­żo­wał po Euro­pie, jeź­dził na sym­po­zja i pomimo wybit­nych osią­gnięć w podo­lo­gii sta­wiał sobie coraz to nowe wyzwa­nia i wciąż popra­wiał wła­sne umie­jęt­no­ści, w związku z czym ściana jego gabi­netu wyglą­dała niczym mun­dur zasłu­żo­nego gene­rała – z tą róż­nicą, że zamiast medali i odzna­czeń zdo­biły ją cer­ty­fi­katy, dyplomy i ate­sty.

Lubił cza­sem usiąść w fotelu i wodzić wzro­kiem po dowo­dach swo­ich nie­wąt­pli­wych osią­gnięć. Co prawda nie nale­żał do osób z prze­sad­nie wybu­ja­łym ego, tym bar­dziej nie wywyż­szał się w towa­rzy­stwie, mimo to czuł się czło­wie­kiem suk­cesu i przy­naj­mniej przed samym sobą tego nie ukry­wał. Miał cudowną rodzinę, wspie­ra­jącą go żonę Annę oraz prze­piękną pię­cio­let­nią córeczkę o dźwięcz­nym imie­niu Lena. Choć na co dzień tego nie oka­zy­wał, był dumny, że każ­dego dnia może wra­cać do domu z pod­nie­sioną głową, będąc pew­nym, że niczego im nie zabrak­nie, nawet jeśli wyma­gało to od niego tylu wyrze­czeń.

Tego wie­czoru też był zmę­czony. Gdy odwie­sił far­tuch i spraw­dził stan ostat­nich pacjen­tów, posta­no­wił, że przed wyj­ściem zaj­rzy jesz­cze do skrzynki mailo­wej. Chwilę trwało, zanim prze­bił się przez roz­ro­śnięty do gar­gan­tu­icz­nych roz­mia­rów spam, któ­rego w żaden spo­sób nie mógł się pozbyć, w końcu jed­nak wyłu­skał inte­re­su­jące go wia­do­mo­ści. Dwa zapro­sze­nia na sym­po­zja do Sankt Peters­burga i Dubaju, pry­watna wia­do­mość od dok­tora Szy­ma­now­skiego z Cen­trum Medycz­nego ALDE­MED doty­cząca zmiany ter­minu spo­tka­nia oraz sper­so­na­li­zo­wana, nie­cier­pli­wie wycze­ki­wana oferta z firmy Medi­cors, mająca na celu przed­sta­wie­nie naj­no­wo­cze­śniej­szego sprzętu do chi­rur­gii stopy, zwłasz­cza zaś lecze­nia wra­sta­ją­cych paznokci, co było wizy­tówką dok­tora nie tylko w kraju, ale i w Euro­pie.

Przed opusz­cze­niem kli­niki musiał odpi­sać przy­naj­mniej dok­to­rowi Szy­ma­now­skiemu. Był jed­nak tak zmę­czony, że nie miał sił wcho­dzić z nadawcą w jaką­kol­wiek dys­ku­sję, dla­tego – dzię­ku­jąc w duchu, że od jakie­goś czasu są już na sto­pie pry­wat­nej i nie musi uda­wać – wia­do­mość ogra­ni­czył do krót­kiego „Tak, dzięki za infor­ma­cję, pozdra­wiam, FT”. Chwilę potem zamknął lap­topa i roz­siadł się w skó­rza­nym fotelu. Posta­no­wił, że zasłu­guje cho­ciaż na dzie­sięć minut cał­ko­wi­tego spo­koju, zwłasz­cza że sekre­tarka już dawno opu­ściła biuro, a nikt inny – prócz sprzą­taczki i żony oczy­wi­ście – nie miał prawa wejść do jego gabi­netu bez uprzed­niego umó­wie­nia się na kon­kretną godzinę. Dzie­sięć minut zamie­niło się w bli­sko godzinę i gdyby nie pani Gro­chol­ska, która w każdy ponie­dzia­łek, środę i pią­tek przy­cho­dziła posprzą­tać biura, Filip Tro­chan zapewne spałby przy­naj­mniej kolejne dwie.

Obu­dził go dźwięk otwie­ra­nych drzwi. Dok­tor zerwał się na widok star­szej kobiety w ogrom­nych oku­la­rach, która bez­ce­re­mo­nial­nie wpa­ko­wała się do gabi­netu z pokaź­nych roz­mia­rów wóz­kiem.

– Dobry wie­czór, pani Basiu – przy­wi­tał się, prze­cie­ra­jąc oczy.

– Dobry wie­czór, panie dok­to­rze – powie­działa i wymow­nie pod­parła się pod boki.

– Znów mnie pani przy­ła­pała. – Tro­chan wstał i chwy­cił wiszącą na wie­szaku mary­narkę.

– To już trzeci raz w tym mie­siącu, a mamy dopiero dzie­siąty paź­dzier­nika, panie dok­to­rze. Jak tak dalej pój­dzie, to pana licho weź­mie i taki będzie koniec.

– Ej tam, od razu licho. Pani zawsze taka czar­no­widzka?

– Żadna tam czar­no­widzka, tylko kobieta twardo stą­pa­jąca po ziemi. Jak mój świę­tej pamięci Gie­niu tak się zaha­ro­wy­wał w tej pie­ruń­skiej kopalni, to też niby mówił, że go licho nie weź­mie. I co? Wzięło go szyb­ciej, niż myślał i…

– Dobrze już, dobrze, pani Basiu. Obie­cuję, że się popra­wię.

– Od trzech lat dok­tor mi to gada. – Gro­chol­ska wymow­nie mach­nęła ręką. – A ja pana i tak przy­dy­bię. I tak w koło Macieju.

Tro­chan popra­wił polu­zo­wany kra­wat i już miał wyjść, gdy postawna kobieta w oku­la­rach przy­po­mi­na­ją­cych oczy owada zata­ra­so­wała mu drogę.

– Ooo, tak, was mło­dych to zawsze trzeba pil­no­wać na każ­dym kroku – rze­kła, gdy napro­sto­wała węzeł przy koł­nie­rzyku. – Kra­wat to nie męski zwis, jak pró­bują go nazy­wać w tej pie­ruń­skiej tele­wi­zji. I trzeba umieć go nosić.

– Co ja bym bez pani zro­bił, pani Basiu? – Tro­chan uśmiech­nął się i opu­ścił gabi­net.

Ruszył do windy, która o tej porze zwy­kle była rzadko uży­wana. Wci­snął guzik, w opusz­czo­nym kory­ta­rzu roz­le­gło się gło­śne „ping”, a z szybu dał się sły­szeć stłu­miony szept nowo­cze­snego mecha­ni­zmu. Chwilę póź­niej srebrne drzwi roz­su­nęły się i dok­tor wszedł do środka. Spoj­rzał odru­chowo na zega­rek Tag Heuer – pre­zent od żony na dzie­się­cio­le­cie ślubu – za, baga­tela, szes­na­ście tysięcy zło­tych i pomy­ślał, że jest szczę­śli­wym czło­wie­kiem. Nawet jeśli zapie­prza od rana do wie­czora, to lubi to, co robi, i na nic mu nie bra­kuje. Naci­snął przy­cisk z sym­bo­lem „-1”, ozna­cza­ją­cym garaż, gdzie cze­kał na niego nowiutki srebrny SUV – Hyun­dai Santa Fe, któ­rym poje­dzie do rezy­den­cji w podzie­lo­no­gór­skim Jędrzy­cho­wie. O tej porze uko­chana żona pew­nie ukła­dała do snu Lenkę, ponie­waż docho­dziła dzie­wiąta, która dla mło­dej była gra­niczną godziną. Po niej, nawet jeśli pró­bo­wała wal­czyć ze snem, szczy­piąc się po rękach, zawsze prze­gry­wała z kre­te­sem.

Pomy­ślał, że miło by było spę­dzić roman­tyczny wie­czór. Ostat­nio rzadko bywał w domu, z żoną kochał się rza­dziej niż kie­dyś i choć ona, psy­cho­log pro­wa­dząca wła­sny gabi­net, ni­gdy nie zde­cy­do­wała się poru­szyć tego tematu, wyczu­wał, że coś mię­dzy nimi szwan­kuje. To była ta jedna, ledwo dostrze­galna rysa. Niby wszystko wyglą­dało w jak naj­lep­szym porządku, ale gdzieś tam pod płasz­czem miło­ści, wza­jem­nego sza­cunku i wie­lo­let­niego przy­zwy­cza­je­nia krył się pro­blem, do któ­rego oboje nie chcieli się przy­znać. Lek­ce­wa­żył go, tłu­ma­cząc się przed samym sobą prze­pra­co­wa­niem i bra­kiem czasu, ale z każ­dym kolej­nym mie­sią­cem drę­czył go coraz bar­dziej. Czuł, że ktoś lub coś zasiało zia­renko, które w ich wzo­rowy i upo­rząd­ko­wany zwią­zek wpro­wa­dziło nutkę nie­po­koju, co gor­sza, wykieł­ko­wało i wypu­ściło pędy.

Dziś zaba­wię się w ogrod­nika i wytnę nie­po­żą­dane pędy, pomy­ślał, masze­ru­jąc w kie­runku samo­chodu. Zajadę po dro­dze po sushi, w Świe­cie Win (dawno tam nie byłem i mam nadzieję, że mają otwarte do dzie­sią­tej) kupię dro­gie chi­lij­skie wino (ona uwiel­bia chi­lij­skie wina). Spę­dzimy roman­tyczny wie­czór, a potem będziemy się dziko i namięt­nie kochać przy roz­pa­lo­nym kominku, wsłu­chu­jąc się w trzask pło­ną­cych polan. Gdy już ochło­niemy, znów napi­jemy się wina, a potem to powtó­rzymy. Jesz­cze moc­niej i inten­syw­niej.

Te myśli wpro­wa­dziły go w jesz­cze lep­szy nastrój. Miał plan na dzi­siej­szy wie­czór, dla­tego przy­spie­szył kroku. Z wewnętrz­nej kie­szeni mary­narki wycią­gnął klu­czyki i wci­snął przy­cisk. Reflek­tory bły­snęły, roz­ja­śnia­jąc na chwilę pół­mrok nie­wiel­kiego pod­ziem­nego garażu i oświe­tla­jąc pobli­ską ścianę.

Tro­chan przy­sta­nął.

To był uła­mek sekundy, ale dałby sobie uciąć palec, że ktoś stał w zacie­nio­nym rogu. W miej­scu, gdzie nikt ni­gdy nie sta­nąłby ot tak. Poczuł się nie­swojo, tym bar­dziej że zarys postaci był mu zna­jomy. Nie nale­żał do cyko­rów, od lat tre­no­wał karate i choć nauczony pokory, zwy­kle scho­dził z drogi ewen­tu­al­nym agre­so­rom, na pewno nikomu tanio by skóry nie sprze­dał.

Przez moment zawa­hał się, ale raz jesz­cze wci­snął przy­cisk otwie­ra­jący zamek w aucie. Świa­tła znów zami­go­tały poma­rań­czo­wym bla­skiem, ale tym razem postać już się nie poja­wiła. Pomy­ślał, że to pew­nie efekt zmę­cze­nia, ale gwał­towny i bar­dzo nie­przy­jemny dreszcz przy­po­mniał mu, że nie może się dalej okła­my­wać. Znał tę postać. Prze­śla­do­wała go od dzie­ciń­stwa, od naj­młod­szych lat. W snach, w ciem­nych zaka­mar­kach, nawet w lustrach, któ­rych nie lubił do dziś. Rosła, tężała i roz­wi­jała się razem z nim, zawsze poja­wiała się jed­nak jako cień, istota bez twa­rzy. Z cza­sem jej obli­cze nabrało kształ­tów, ale do samego końca pozo­stało zama­zane, przez co było jesz­cze bar­dziej prze­ra­ża­jące. Zwłasz­cza gdy otwie­rało swoje prze­pastne czarne usta i wyda­wało ten ohydny, niemy krzyk, niczym bez­i­mienny boha­ter słyn­nego obrazu Edvarda Mun­cha. Gdy inne dzieci bały się duchów i potwo­rów, on zawsze bał się tego szka­rad­nego cie­nia.

Ostatni raz widział go wiele lat temu, chyba na jed­nej ze stu­denc­kich imprez. Kolega zapro­po­no­wał mu skręta z „białą wdową”, wów­czas podobno naj­lep­szą na rynku mari­hu­aną. To był pierw­szy i ostatni raz, gdy zaapli­ko­wał sobie jaki­kol­wiek nar­ko­tyk.

Dla­czego zoba­czył go ponow­nie wła­śnie teraz? Ner­wowo wci­snął przy­cisk po raz trzeci. I po raz trzeci świa­tła roz­ja­śniły pół­mrok poma­rań­czo­wym bla­skiem. Nikt nie stał w rogu, nikt się na niego nie czaił. Cień znik­nął.

– Jesteś prze­mę­czony, dok­to­rze Tro­chan – mruk­nął pod nosem i ruszył w kie­runku auta.

Gdy chwy­cił za klamkę, usły­szał z głębi par­kingu jakiś dźwięk. Jakby nie­wielki sta­lowy ele­ment poto­czył się po beto­nie i zatrzy­mał gdzieś w oddali. W nie­mal abso­lut­nej ciszy meta­liczny odgłos poniósł się upior­nym echem.

Tro­chan puścił klamkę i poszedł na tył samo­chodu. Otwo­rzył bagaż­nik i wycią­gnął saperkę. Pomy­ślał, że wła­ści­wie mógłby po pro­stu wsiąść za kie­row­nicę, włą­czyć sil­nik i poje­chać po sushi i wino, a z samo­chodu zadzwo­nić na poli­cję i zgło­sić, że ktoś podej­rzany kręci się po pod­ziem­nym par­kingu kli­niki. Pierw­szy lep­szy patrol zaje­chałby spraw­dzić, co się dzieje, i ewen­tu­al­nie zgar­nąłby tego bez­dom­nego, zło­dzieja czy kim­kol­wiek był ten osob­nik. Mimo to z saperką w ręku ruszył przed sie­bie. W głębi duszy dosko­nale wie­dział, że to nie był ani bez­domny, ani zło­dziej. Przez krótki moment poczuł się silny i twardy, ale gdy meta­liczny odgłos roz­legł się w naj­ciem­niej­szym zaka­marku par­kingu, zro­zu­miał, że był w błę­dzie. Na skro­niach wystą­piły mu kro­ple potu, a serce zamie­niło się w młot pneu­ma­tyczny. Suchość w ustach, drże­nie rąk, gar­dło ści­śnięte jak w ima­dle.

Ostatni atak paniki miał dobrych kil­ka­na­ście lat temu, ale nie zapo­mniał tego obez­wład­nia­ją­cego uczu­cia. Para­li­żo­wało go w ułamku sekundy. Tak wła­śnie reago­wał, gdy wyczu­wał jego obec­ność.

Cień wró­cił.

– Kto tam? Pro­szę odpo­wie­dzieć, bo mam się czym bro­nić…

Ton głosu zasko­czył nawet jego samego. Pisz­czał jak pię­cio­let­nia dziew­czynka, która wła­śnie stra­ciła z oczu mamę w luna­parku. Jeśli chciał kogoś prze­stra­szyć, to jego sta­ra­nia z pew­no­ścią odnio­sły odwrotny sku­tek.

Uznał, że wystar­czy. Nie będzie dalej paja­co­wać. Wyco­fał się i ruszył w kie­runku pojazdu. Otwo­rzył drzwi i usiadł za kie­row­nicą, a saperkę poło­żył na sie­dze­niu pasa­żera. Rozej­rzał się po par­kingu po raz ostatni, po czym włą­czył sil­nik. Reflek­tory roz­bły­sły sil­nym, jasnym świa­tłem, ale choć pod­świa­do­mie to sobie wyobra­ził, nie uchwy­ciły w swoim bla­sku zarysu żad­nej zło­wro­giej postaci. Zamiast tego wnę­trze pojazdu wypeł­niły rytmy jakie­goś nowego hitu w języku hisz­pań­skim, który wpadł mu w ucho kilka dni temu. Muzyka spra­wiła, że poczuł się bez­piecz­niej. Prze­su­nął gałkę zmiany bie­gów na „drive” i powoli ruszył do przodu. Gdy brama garażu unio­sła się, a on opusz­czał pod­ziemny par­king, pomy­ślał, że chyba prze­sa­dził. Prze­cież cień był tylko ucie­le­śnie­niem jego obaw i lęków z dzie­ciń­stwa. Przy­naj­mniej tak kie­dyś tłu­ma­czył to psy­chia­tra.

Wtedy na krę­go­słu­pie poczuł lodo­wate palce stra­chu. Odru­chowo zamknął oczy i pomo­dlił się, aby w lusterku wstecz­nym znów nie ujrzeć tego, co mignęło mu przed chwilą w odbi­tym świe­tle ulicz­nych latarni.

Za ple­cami usły­szał dysze­nie i poczuł cie­pły oddech na karku.

Cień sie­dział tuż za nim.

Chwilę póź­niej dok­tor runął w otchłań ciem­no­ści.

Roz­dział 2

Na zewnątrz wciąż pano­wał mrok. Kro­ple desz­czu dud­niły o para­pet sta­rej kamie­nicy na war­szaw­skiej Saskiej Kępie, a sypial­nię o ską­pym wystroju wypeł­niały jęki szczy­tu­ją­cej pary kochan­ków. Kobieta o dłu­gich blond wło­sach wpi­jała paznok­cie w klatkę pier­siową part­nera i gwał­tow­nie, z każdą sekundą coraz szyb­ciej i bar­dziej zachłan­nie, ujeż­dżała go. W kul­mi­na­cyj­nym momen­cie zaklęła siar­czy­ście i wygięła ciało w łuk niczym gim­na­styczka. Męż­czy­zna uniósł bio­dra, jakby w ostat­niej chwili chciał wejść w kochankę jesz­cze głę­biej, po czym oboj­giem tar­gnęła fala eks­ta­tycz­nych spa­zmów. Chwilę póź­niej kobieta opa­dła na part­nera, jakby stra­ciła wszyst­kie siły.

Leżeli tak przez kil­ka­dzie­siąt kolej­nych sekund, dysząc ciężko. Wnę­trze wypeł­niał zapach dymu papie­ro­so­wego, kadzi­deł i seksu.

– Kocham cię, Igor – szep­nęła męż­czyź­nie do ucha i poca­ło­wała go w szyję. Raz, drugi, trzeci, cze­kała, aż w końcu usły­szy z jego ust to samo, ale kocha­nek mil­czał.

Jak zawsze.

Oksana Szczy­penko pocho­dziła z Ukra­iny i bli­sko rok temu zako­chała się w Igo­rze bez opa­mię­ta­nia. Poznali się przy­pad­kiem, gdy pro­wa­dził śledz­two doty­czące zabój­stwa szefa jed­nego z maga­zy­nów dużej firmy odzie­żo­wej pod War­szawą. Prze­słu­chi­wał ją jako jed­nego z kil­ku­dzie­się­ciu poten­cjal­nych świad­ków i choć nie miała zie­lo­nego poję­cia o spra­wie, zatrzy­mała wrę­czoną wizy­tówkę. Po kil­ku­na­stu dniach walki z samą sobą zadzwo­niła. Wtedy wszystko się zaczęło.

Z początku ją zlek­ce­wa­żył, ale miała swoje spo­soby, aby zmie­nił zda­nie. W końcu uległ i spo­tkali się w gru­ziń­skiej restau­ra­cyjce na Sta­rym Mie­ście. Przy­szła ubrana w pod­kre­śla­jącą jej kształty czer­woną sukienkę i od razu zro­biła na nim wra­że­nie. Szczu­płe nogi do samego nieba wień­czyły zgrabne pośladki, a sze­ro­kie bio­dra kon­tra­sto­wały z talią tak wąską, że postawny męż­czy­zna był w sta­nie objąć ją dłońmi. Jej bez­sprzecz­nym atry­bu­tem były też ogromne jasno­nie­bie­skie oczy oraz zdrowe, lśniące włosy koloru let­niego słońca. Znała swoją war­tość i wyko­rzy­stała ją w pełni, aby usi­dlić faceta, który w tylko sobie znany spo­sób skradł jej serce.

Oksana unio­sła deli­kat­nie głowę i odgar­nęła dło­nią poskle­jane w strąki włosy. Jej męż­czy­zna miał zamknięte powieki, oddy­chał coraz spo­koj­niej. Powio­dła wzro­kiem po jego ide­al­nie wypro­fi­lo­wa­nej twa­rzy, twar­dych, męskich rysach, bliź­nie prze­ci­na­ją­cej łuk brwiowy i pokry­tych kil­ku­dnio­wym zaro­stem policz­kach. Nie mogąc się oprzeć, poca­ło­wała go w usta, po czym zsu­nęła się z niego i poło­żyła obok.

Przez chwilę obser­wo­wała, jak jego klatka pier­siowa mia­rowo unosi się i opada. Poło­żyła smu­kłą dłoń w oko­li­cach mostka. Jej palce powoli prze­su­wały się, zakre­śla­jąc nie­wiel­kie koła, klu­czyły pomię­dzy zro­szo­nymi potem wło­sami, w końcu zatrzy­mały się kilka cen­ty­me­trów powy­żej pra­wego sutka. W tym miej­scu skóra była pozba­wiona owło­sie­nia, a przy tym naj­de­li­kat­niej­sza, przy­po­mi­nała jej naj­do­sko­nal­szy jedwab. Przez kilka sekund zata­czała na niej pal­cami drobne okręgi, następ­nie przy­su­nęła twarz i poca­ło­wała to miej­sce. Nie dostrze­ga­jąc żad­nej reak­cji ze strony męż­czy­zny, poło­żyła głowę i objęła go.

Wes­tchnęła zawie­dziona. Nie miała poję­cia, jak prze­bić się przez ten emo­cjo­nalny mur, jakim Igor odgro­dził się od reszty świata. Jesz­cze ni­gdy nie spo­tkała tak zamknię­tego w sobie czło­wieka. Nie naci­skała go, wie­działa, jaki jest, i przy­zwy­cza­iła się do tego, że nie oka­zuje albo po pro­stu nie potrafi oka­zy­wać uczuć. Na początku zna­jo­mo­ści nawet jej się to podo­bało. Igor był taki surowy, męski, tro­chę szorstki w oby­ciu, a do tego pie­przył się jak sam bóg. Z cza­sem jed­nak odna­la­zła w sobie potrzebę więk­szej akcep­ta­cji, pra­gnie­nie głęb­szego związku, moty­wo­wa­nego nie tylko dzi­kim i namięt­nym sek­sem. Czuła, że nie była Igo­rowi obo­jętna, ale ni­gdy też nie usły­szała od niego cze­goś wię­cej niż „jesteś cudowna i sza­leję za tobą”, zwy­kle tuż przed albo w cza­sie, gdy się kochali. Słowo „kocham” zda­wało się nie ist­nieć w jego słow­niku, jakby było co naj­mniej zaka­zane, a jego uży­cie pod­le­gało karze.

Z zamy­śle­nia wyrwał ją dźwięk komórki Igora. Tej fir­mo­wej, która dzwo­niła, kiedy chciała. I nie­raz zepsuła im upojną noc.

Igor po omacku wycią­gnął rękę w kie­runku noc­nej szafki. Nie mogąc namie­rzyć bzy­czą­cego tele­fonu, otwo­rzył oczy i deli­kat­nie wysu­nął się spod ciała kochanki.

– Musisz? – zapy­tała.

Nic nie odpo­wie­dział, tylko spu­ścił nogi na pod­łogę i chwy­cił urzą­dze­nie. Dzwo­niła jego była part­nerka Julia Zawadzka, z którą prze­stał pra­co­wać, gdy po jed­nej z akcji stres odre­ago­wali w łóżku. Od tam­tej pory wolał dzia­łać sam, choć oboje pozo­stali w przy­ja­ciel­skich rela­cjach.

– Cześć, Igor.

– Cześć, Julka.

– Jesteś w War­sza­wie?

– Tak, ale wiesz, która…

– Tak, wiem, która jest godzina, więc…

– Dla­czego nie dzwo­nisz na pry­watny?

– Bo mógł­byś nie ode­brać.

– Pod ten numer dzwo­nią zwy­kle po to, aby mi zepsuć humor. Też masz taki zamiar?

– Sprawa jest tro­chę bar­dziej skom­pli­ko­wana, ale raczej ci go nie popra­wię. Musimy się natych­miast zoba­czyć.

– To nie może pocze­kać do rana?

– Ow­szem, ale wtedy zapewne będziesz już gwiazdą wszyst­kich mediów, a komen­dant nakaże ci natych­mia­stowe sta­wie­nie się w jego biu­rze, aby oso­bi­ście urwać ci jaja.

– Ty się dobrze czu­jesz, Julka?

– Nie wkur­wiaj mnie, Igor. Nie dzwo­ni­ła­bym do cie­bie, gdyby to nie było ważne. Przy­jedź do mnie jak naj­szyb­ciej. Albo ja mogę doje­chać do cie­bie.

– Nie, do mnie nie. Nie­długo będę, ale możesz mi choć z grub­sza powie­dzieć, o co cho­dzi?

– Już za chwilę możesz być podej­rzany o mor­der­stwo. Wystar­czy?

– Żar­tu­jesz sobie?

– A brzmię, kurwa, jak­bym żar­to­wała? Pospiesz się, Igor.

Połą­cze­nie zostało prze­rwane. Komi­sarz sie­dział na skraju łóżka i pró­bo­wał jakoś przy­swoić słowa byłej part­nerki.

– Musisz ucie­kać… – mruk­nęła Oksana. W jej tonie wybrzmiał nie­skry­wany żal.

– Na to wygląda – rzu­cił w prze­strzeń, po czym obró­cił się i spoj­rzał jej w oczy. – Jak chcesz zostać, to klu­cze wiszą w skrzynce przy drzwiach. Ale nie cze­kaj. Nie wiem, kiedy wrócę.

– Przy­zwy­cza­iłam się.

Igor wło­żył spodnie i wyjął z szafy koszulę. Naj­pierw jedną, potem drugą, trze­cią, czwartą cisnął w kąt. Zaklął pod nosem, wszyst­kie wyglą­dały jak wyjęte psu z gar­dła.

– Ja panu wypra­suję, panie komi­sa­rzu. – Oksana rzu­ciła mu zalotne spoj­rze­nie i zama­chała łyd­kami jak lolitka z kucy­kami i wiel­kim liza­kiem w ustach.

– Nie teraz, Oka. Poza tym cza­sem mogła­byś zapro­te­sto­wać…

– Czyż nie jesteś moim panem i władcą?

Igor miał mętlik w gło­wie, a podobne zagrywki ze strony Oksany zde­cy­do­wa­nie nie poma­gały w kon­cen­tra­cji. Uwiel­biał ją za to jed­no­wy­mia­rowe postrze­ga­nie życia, ale teraz naj­chęt­niej wyrzu­ciłby ją za drzwi. Miała dwa­dzie­ścia osiem lat i choć prze­żyła już wiele, wciąż, była nie­winna i naiwna, zwłasz­cza gdy zacią­gała z tym swoim wschod­nim akcen­tem.

– Wezmę koszulkę.

– Czyli nie idziesz na inne dziew­czyny? – zapy­tała zaczep­nie i usia­dła na skraju łóżka.

– Oka, pro­szę cię. Idź już spać.

Komi­sarz prze­ło­żył przez głowę wysłu­żoną koszulkę reeboka, na nią narzu­cił rów­nie sza­ro­burą roz­pi­naną bluzę. Się­gnął do szu­flady w szafce noc­nej, wypiął wal­thera z kabury i wci­snął za pasek spodni. Czę­sto tak nosił broń, lubił czuć ją przy ciele.

– Mam się mar­twić? – spy­tała Oksana, jakby wyczu­wa­jąc, że tym razem nie cho­dzi o zwy­kły tele­fon z komendy.

– Nie musisz.

– Na pewno?

– Czy kie­dy­kol­wiek cię okła­ma­łem?

Oksana uśmiech­nęła się ane­micz­nie, bo rze­czy­wi­ście ni­gdy tego nie zro­bił. Ale jeżeli zwy­kle mil­czy się na więk­szość tema­tów, to i skła­mać trudno.

– Ni­gdy – szep­nęła i osu­nęła się z powro­tem na pościel.

Chwilę póź­niej Igor masze­ro­wał przez ponure podwó­rze, nie zwa­ża­jąc na sie­kący deszcz. Miał złe prze­czu­cie, a intu­icja zawo­dziła go rzadko. Gdy w końcu dotarł do samo­chodu i uru­cho­mił sta­rego nis­sana patrola, pomy­ślał, że wdep­nął w nie­złe bagno.

* * *

Komi­sarz Igor Brudny był męż­czy­zną w kwie­cie wieku. Nie przy­kła­dał wagi do tego, co nosi, dla­tego zwy­kle wyglą­dał tak samo. Golił się raz na tydzień, a jak miał dużo pracy w tere­nie, to cza­sem raz na dwa. Więk­szość współ­pra­cow­ni­ków widziała w nim gbura, ale nie roz­dzie­rał szat z tego powodu, w zasa­dzie nawet mu to odpo­wia­dało. Przy­naj­mniej nie musiał uda­wać i każ­demu z osobna mówić rano „dzień dobry”, gdyż wycho­dził z zało­że­nia, że nie ma sensu chwa­lić dnia przed zacho­dem słońca. Dobre dni przy­tra­fiały mu się rzadko, ale potra­fił je doce­nić, zwy­kle wie­czo­rami w towa­rzy­stwie ulu­bio­nych jame­sona i Brud­nego Harry’ego, od jakie­goś czasu jame­sona, Brud­nego Harry’ego i pew­nej niezwy­kle uro­czej Ukra­inki, która dawała mu to, czego jame­son i Brudny Harry nie byli w sta­nie.

Komi­sarz Brudny był też czło­wie­kiem o dość zagma­twa­nej prze­szło­ści. Nikomu o tym nie mówił, ale tak naprawdę nie nazy­wał się Brudny. Nazwi­sko to przy­jął tuż po wkro­cze­niu w doro­słość, gdy posta­no­wił znik­nąć z miej­sca, gdzie się wycho­wał, i raz na zawsze zerwać ze świa­tem, który los mu wybrał. Jedy­nym trans­fe­rem z życia numer jeden do życia numer dwa był wła­śnie Brudny. Brudny Harry. To na cześć tego asce­tycz­nego gli­nia­rza, któ­rego grał nie mniej surowy w życiu pry­wat­nym Clint Eastwood (a przy­naj­mniej Igor tak go sobie wyobra­żał), przy­jął w Urzę­dzie Stanu Cywil­nego nowe nazwi­sko. Pomi­ja­jąc gry­mas wyjąt­kowo nie­przy­jem­nej biurwy, która sły­sząc wybór petenta, nie omiesz­kała poprzew­ra­cać oczami i dodat­kowo go sko­men­to­wać, Igor ni­gdy wię­cej nie miał pro­ble­mów w związku z nowym nazwi­skiem. Zwłasz­cza że w sto­licy, do któ­rej się prze­pro­wa­dził, popra­co­wał nad wize­run­kiem, aby już od pierw­szego kon­taktu spra­wiać wra­że­nie ponu­rego skur­wy­syna.

Prze­szłość Igora kryła wiele smut­nych histo­rii, ale ni­gdy nikomu o nich nie opo­wia­dał. W ogóle mówił nie­wiele i gdyby nie praca, która w dużej mie­rze pole­gała na zada­wa­niu pytań, pew­nie nie mówiłby wcale. Według Igora od słów wszystko się zaczy­nało i na nich wszystko koń­czyło. Nie tylko w pracy, ale także poza nią. A poza pracą czuł się jak słoń w skła­dzie por­ce­lany. Dla­tego przez bli­sko dwa­dzie­ścia lat był sam, a jego kon­takt z kobie­tami ogra­ni­czał się do przy­god­nych spo­tkań, zwy­kle rzad­kich, bo z koniecz­no­ści opła­ca­nych z lichej poli­cyj­nej pen­sji. Miało to swoje plusy, bo nie musiał mówić, minu­sem była aryt­me­tyka, któ­rej nie dało się oszu­kać, i bywało, że Igor pod koniec mie­siąca musiał ogra­ni­czać się do chleba, sera i jame­sona. Dopiero przed rokiem coś w tym tema­cie drgnęło, a nie­ocze­ki­wane poja­wie­nie się w upo­rząd­ko­wa­nym sche­ma­cie gada­tli­wej kobiety (z moc­nym wschod­nim akcen­tem) wpro­wa­dziło w życie Igora nieco wię­cej słów, któ­rych połą­cze­nie nie koń­czyło się zna­kiem zapy­ta­nia. Godził się jed­nak na to, bo był gbu­rem, ale nie igno­ran­tem i rozu­miał, że może otrzy­mać coś tylko wtedy, gdy z cze­goś innego zre­zy­gnuje. Decy­du­jąc się na jakiś ruch, nale­żało się liczyć z kon­se­kwen­cjami. Akcja rodziła reak­cję. To był bar­dzo pro­sty mecha­nizm (lub jak kto woli, prawda życiowa), lecz poznał w życiu wielu ludzi, któ­rzy jed­nak tego nie rozu­mieli. Takich zazwy­czaj łapał albo do nich strze­lał.

Lubił pro­ste środki i czy­telne metody. Przej­rzy­ste roz­wią­za­nia i jasne odpo­wie­dzi. Czerń i biel. Dla­tego tym bar­dziej nie mógł pojąć, co miał zna­czyć ten enig­ma­tyczny i popier­do­lony tele­fon od Julki w sobotę o dru­giej trzy­dzie­ści nad ranem.

Dotarł na Gieł­dową krótko po trze­ciej. Zatrzy­mał się tam, gdzie zawsze, czyli na zaro­śnię­tej dzi­kimi krza­kami wysepce, która z racji prze­sad­nie wyso­kiego kra­węż­nika dla zde­cy­do­wa­nej więk­szo­ści samo­cho­dów oso­bo­wych była nie do sfor­so­wa­nia. Wyłą­czył sil­nik i raz jesz­cze spró­bo­wał ogar­nąć, o co mogło cho­dzić byłej part­nerce z patrolu. Nic nie przy­cho­dziło mu do głowy, a nie lubił być zaska­ki­wany. Nawet przez Julkę.

Wysiadł z samo­chodu i zesko­czył na chod­nik. Wciąż lało jak z cebra, a w oddali dźwię­czały klak­sony uwi­ja­ją­cych się jak w ukro­pie tak­só­wek. Skie­ro­wał się w stronę por­tierni, przez którą wcho­dziło się na zamknięte osie­dle, jedno z wielu, które w ostat­nim cza­sie wyra­stały w sto­licy jak grzyby po desz­czu. Oko­lica nie nale­żała do tanich i Igor zawsze zasta­na­wiał się, jak Julka daje radę się tu utrzy­mać.

Straż­nik go znał, więc przy­wi­tał się tylko i prze­pu­ścił. Igor wyszedł na wewnętrzne, prze­stronne podwó­rze i ruszył do jed­nego z kil­ku­let­nich wie­żow­ców. Na ósmym pię­trze miesz­kała Julia Zawadzka, była part­nerka z patrolu, dla któ­rej kie­dyś zebrał kulkę i z którą potem wylą­do­wał w łóżku. To wtedy jedyny raz zła­mał swoje zasady. I zaczął mówić…

Wszedł do klatki i zadzwo­nił domo­fo­nem. W odpo­wie­dzi usły­szał tylko sygnał roz­ma­gne­so­wu­ją­cego się zamka. Po pierw­sze spo­dzie­wała się go, a po dru­gie każde z urzą­dzeń miało wbu­do­waną kamerę. Przy win­dzie natknął się na pod­pitą parkę, która lubież­nie cało­wała się pod ścianą. On, w spodniach w kant i wygnie­cio­nej koszuli za tysiaka, ona z tych, któ­rych usta wyglą­dają, jakby poką­sały je psz­czoły. Byli na sie­bie mocno napa­leni, bo nawet go nie zauwa­żyli. Dopiero gdy drzwi się otwo­rzyły, a dziew­czyna zorien­to­wała się, że nie są sami, wyrwało jej się krót­kie „o kurwa”. Odsu­nęła kochanka i odru­chowo spu­ściła nieco pod­cią­gniętą już spód­nicę, ale zaraz potem oboje zachi­cho­tali. Igor nie cze­kał, wci­snął guzik z ósemką i winda ruszyła w górę.

Nie musiał pukać, do Julki wcho­dził jak do sie­bie. Od lat była jedyną bli­ską mu osobą, która wie­działa wię­cej niż to, co znaj­do­wało się w jego aktach. Przy­wi­tała go na bosaka, w koszulce na ramiącz­kach i szor­tach. W jed­nej dłoni trzy­mała obgry­ziony kawa­łek jabłka, a w dru­giej do połowy wypa­lo­nego cien­kiego LM-a.

– Długo ci zeszło – rzu­ciła i odgar­nęła nad­garst­kiem nie­sforny kosmyk rudych wło­sów.

– Nie byłem sam.

– Wciąż jesteś z tą Ukra­ineczką?

– No…

– Dobra, nie mów. Sia­daj, zro­bię ci mocną kawę.

Gdy Julka pro­po­no­wała komuś mocną kawę, zwy­kle sytu­acja była poważna. Ale nie poga­niał jej, znał ją i wie­dział, że jest pro­fe­sjo­na­listką. Na pewno przy­go­to­wała się do tego spo­tka­nia nale­ży­cie.

– Wyjeż­dża­łeś z War­szawy? – spy­tała, lejąc wrzą­tek. Stała przy bla­cie, obró­cona tyłem, z papie­ro­sem w ustach.

– Nie.

Igor obser­wo­wał, jak prze­stę­puje z nogi na nogę. Miała umię­śnione uda i jędrne pośladki, ale do figury modelki sporo jej bra­ko­wało. Małe piersi i dość krót­kie włosy też nie doda­wały jej kobie­co­ści, mimo to męż­czyźni uga­niali się za nią jak za suką w rui. Uwiel­biali ją, bo gadała jak facet, piła jak facet i pie­przyła się jak facet. Tak naprawdę Julka była face­tem, tylko pod­czas aktu two­rze­nia Matce Natu­rze coś się pochrza­niło i zamiast kom­plet­nego „zestawu”, dała jej tylko jaja. A te miała jak arbuzy i nikt w całej komen­dzie nie poda­wał w wąt­pli­wość tego nie­za­prze­czal­nego faktu, z komen­dan­tem włącz­nie.

Dziś jed­nak zacho­wy­wała się dziw­nie. Igor potra­fił ją wyczuć, bo znali się jak łyse konie. I rozu­mieli bez słów.

Zga­siła papie­rosa i z kub­kiem kawy zbli­żyła się do przy­ja­ciela. Przy­sia­dła obok i się­gnęła po kolejną fajkę. To już był bar­dzo zły sygnał. Otwo­rzyła lap­top.

– O tym, co ci teraz powiem i pokażę, na razie wiemy tylko ja i Leśny. To on ma dziś dyżur.

– Ten Leśny?

– Tak, ten, dla­tego zadzwo­nił do mnie, a nie do cie­bie.

Ryszard Leśny był aro­ganc­kim typem, a takich Brudny bar­dzo nie lubił. Dwa lata temu zła­mał mu palec wska­zu­jący, któ­rym ponoć Julce doga­dzał, przy­naj­mniej tak się chwa­lił w szatni kole­gom. Ona nie robiła z tego afery, bo seks trak­to­wała instru­men­tal­nie, ale Igo­rowi to się nie spodo­bało. Leśny tego nie zgło­sił, bo na kole­gów się nie kabluje, odpu­ścił, bo z Brud­nym lepiej było nie zadzie­rać, a poza tym gno­jek był zwy­kłą pizdą. Od tam­tej pory uni­kali się, czyli wszystko pozo­sta­wało w nor­mie, bo Igor w zasa­dzie uni­kał więk­szo­ści kole­gów z pracy.

– O co cho­dzi z tym mor­der­stwem?

– Sama chcia­ła­bym wie­dzieć.

Zacią­gnęła się, drugą ręką ope­ro­wała zin­te­gro­waną z lap­to­pem myszką. Po chwili na ekra­nie poja­wiło się zdję­cie. Brudny widział tysiące podob­nych, więc od razu zorien­to­wał się, że to frag­ment nagra­nia z kamery miej­skiej.

Na zdję­ciu można było dostrzec męż­czy­znę klę­czą­cego przy ścia­nie jakiejś kamie­nicy. Miał na sobie ciemną kurtkę, a na gło­wie kap­tur.

– Kto to? – spy­tał.

– Mia­łam nadzieję, że ty mi to powiesz.

Zawadzka wyświe­tliła kolejne fotki. Na każ­dej z nich był uchwy­cony ten sam męż­czy­zna w róż­nych pozy­cjach. Wyglą­dało, jakby nad czymś pra­co­wał, jego obli­cze wciąż skry­wał spo­rych roz­mia­rów kap­tur. W końcu na jed­nym ze zdjęć dało się dostrzec frag­ment jego twa­rzy, na kolej­nym stała się już w pełni widoczna, choć wciąż dość mocno zama­zana. Julia nie prze­sta­wała kli­kać. Jesz­cze jedno. I następne. Igor poczuł na ple­cach nie­przy­jemny dreszcz. Wyostrze­nie, zbli­że­nie. Kurwa!

– Co to ma zna­czyć, do jasnej cho­lery? – rzu­cił wyraź­nie zasko­czony.

– No wła­śnie, mia­łam nadzieję, że ty mi to powiesz.

– Skąd jest ten mate­riał?

– Z kamer miej­skiego moni­to­ringu w Zie­lo­nej Górze.

– Julka, to nie jest śmieszne…

Posłała mu spoj­rze­nie, po któ­rym powi­nien paść tru­pem.

– Dobra, o co tu cho­dzi? Kim jest ten facet na zdję­ciu i dla­czego jego gęba wygląda jak moja?

– Ten facet to według lokal­nej poli­cji nie­jaki Filip Tro­chan, lekarz i zało­ży­ciel pry­wat­nej kli­niki w Zie­lo­nej Górze. Żonaty, pię­cio­let­nia córka, ogól­nie czło­wiek lubiany i sza­no­wany. Gdyby nie to, że jest podej­rzany o mor­der­stwo.

– Filip Tro­chan…?

Brudny się zasę­pił. Zdję­cie zostało zro­bione w nocy, dodat­kowo nie nale­żało do naj­do­kład­niej­szych, ale poli­cyjni tech­nicy zro­bili swoje i dopro­wa­dzili je do stanu, że można było dostrzec ude­rza­jące podo­bień­stwo. To mógł być zwy­kły zbieg oko­licz­no­ści, osta­tecz­nie każdy ma gdzieś swo­jego sobo­wtóra, ale Brudny dawno temu prze­stał wie­rzyć w zbiegi oko­licz­no­ści.

– Dla jasno­ści. Facet ze zdję­cia nie tylko zabił ofiarę, ale też wyciął jej więk­szość orga­nów i obwie­sił nimi te… – Julia przez moment szu­kała w pamięci kon­kret­nej nazwy – …bachu­siki. To takie figurki poro…

– Wiem, czym są bachu­siki – uciął Brudny.

– No wła­śnie, Igor. Ty pocho­dzisz chyba z tam­tych oko­lic, co nie?

Komi­sarz poczuł złość. Nie na nią, ale na sie­bie. To wła­śnie Julce zdra­dził kie­dyś, że jest sie­rotą, że ni­gdy nie poznał swo­ich rodzi­ców i wycho­wał się w domu dziecka pod Zie­loną Górą. Wła­śnie dla­tego nikogo nie powinna obcho­dzić prze­szłość innych. Zigno­ro­wał ostat­nie pyta­nie.

– No dobra. Jest facet, który kogoś zabił. Okej, podobny do mnie, nawet mieszka w oko­li­cach, skąd pocho­dzę. I co z tego, Julka? Co z tego?

– Nie powie­dzia­łam, ile ma lat…

Brudny przy­gryzł dolną wargę i poki­wał głową na znak, że wie, do czego dąży.

– Niech zgadnę. Trzy­dzie­ści osiem.

– Bingo. A uro­dziny obcho­dzi dzień po two­ich.

Ten argu­ment był naprawdę mocny. Brudny przez moment patrzył w nie­okre­ślo­nym kie­runku. Zawadzka dała mu chwilę, aby to sobie poukła­dał. Nie potrze­bo­wał dużo czasu.

– To może być zwy­kły zbieg oko­licz­no­ści. A już na pewno żaden dowód. Zresztą dzień uro­dzin się nie zga­dza, mam rację?

– Gdy­bym cię nie znała, to może bym ci uwie­rzyła. Nie wie­rzysz w przy­padki tak samo jak ja. Zresztą popatrz na to.

Zawadzka wpi­sała w wyszu­ki­warkę dane Tro­chana. W ułamku sekundy wysko­czyło kil­ka­dzie­siąt arty­ku­łów o dok­to­rze i jego kli­nice oraz cała masa zdjęć, głów­nie z sym­po­zjów i kon­fe­ren­cji bran­żo­wych. Tym razem ich jakość nie pozo­sta­wiała złu­dzeń. Podo­bień­stwo nie tylko było ude­rza­jące, Brudny i Tro­chan wyglą­dali jak dwie kro­ple wody.

Igor szpet­nie zaklął pod nosem. Gdy uznał, że ujrzał już wystar­cza­jąco dużo, odchy­lił się i wziął głę­boki oddech.

– Czyli co, chcesz mi wmó­wić, że mam bliź­niaka-roz­pru­wa­cza? – zapy­tał z wyraź­nym poiry­to­wa­niem w gło­sie.

– Niczego nie chcę ci wma­wiać, ale nawet jeśli to tylko przy­pa­dek, to przy­go­tuj się, że od rana ta facjata będzie fru­wać po każ­dym kanale, w każ­dych wia­do­mo­ściach i będzie pre­zen­to­wana w każ­dej moż­li­wej odsło­nie. Roz­dzwo­nią się tele­fony, ludzie zaczną widzieć w tobie poszu­ki­wa­nego mor­dercę, a stary od razu wyśle cię na przy­mu­sowy urlo­pik. W końcu…

– Cze­kaj, cze­kaj, co ty chcesz przez to powie­dzieć? Prze­cież mają już podej­rza­nego i…

– Mają podej­rza­nego, ale nie mają czło­wieka. Facet znik­nął w środę wie­czo­rem i od tam­tej pory, pomi­ja­jąc te nagra­nia z miej­skiego moni­to­ringu, nikt go nie widział.

– Jest już ofi­cjal­nie poszu­ki­wany?

– Od czwartku figu­ro­wał jako zagi­niony pierw­szej kate­go­rii. Zagi­nię­cie zgło­siła jego żona jakoś po godzi­nie jede­na­stej. Teraz, a dokład­nie od jakichś trzech godzin i szes­na­stu minut, jest poszu­ki­wany, ale jako podej­rzany o mor­der­stwo. Te mate­riały wpły­nęły na komendę tuż po pół­nocy. Od jutra Tro­chan sta­nie się wro­giem publicz­nym numer jeden. A więc, w pew­nym sen­sie, ty też…

– Kurwa mać!

– Sorry, Igor. Nie chcia­łam zostać posłań­cem złych wie­ści.

Brudny wstał i wycią­gnął z kurtki paczkę papie­ro­sów. Była lekko prze­mo­czona i pomięta. Wydłu­bał ostat­nią fajkę i wyrzu­cił opa­ko­wa­nie do kosza. Zapa­lił i przez moment wpa­try­wał się w nie­okre­ślony punkt za oknem. Po szy­bie wciąż spły­wały strużki wody, a w oddali migo­tały świa­tła nocy. Wypił dwa duże łyki kawy.

– Jasna cho­lera. Ten facet naprawdę wygląda jak ja… – mruk­nął i z powro­tem przy­siadł na sofie.

Rzu­cił przy­ja­ciółce wymowne spoj­rze­nie i ponow­nie sku­pił się na zdję­ciach dok­tora Tro­chana. Kli­kał kolejne, na któ­rych dok­tor odbie­rał kwiaty od jakiejś gustow­nie ubra­nej kobiety, prze­ma­wiał do zgro­ma­dzo­nych w Lon­dy­nie, pozo­wał z jakimś cer­ty­fi­ka­tem w towa­rzy­stwie star­szego męż­czy­zny o arab­skich rysach. Tro­chan miał ten sam pro­fil, te same rysy, iden­tyczne oczy, nos, uszy, róż­niła ich jedy­nie fry­zura, bo w prze­ci­wień­stwie do Brud­nego dok­tor po pro­stu ją miał. Zwy­kle z prze­dział­kiem, włosy nie­na­gan­nie uło­żone na bok z lekko ster­czącą grzywką. Igor pomy­ślał, że nawet by mu paso­wała, ale zaraz skar­cił się, że odbiega myślami od tematu.

– Mówi­łaś, że gość ma trzy­dzie­ści osiem lat i jest z dzie­sią­tego czerwca. Załóżmy zatem, czy­sto hipo­te­tycz­nie, że rze­czy­wi­ście jest moim bra­tem bliź­nia­kiem. Dla­czego więc ma wpi­sane w papie­rach dzie­siąty, a ja dzie­wiąty czerwca?

– A skąd mam wie­dzieć? Może jakaś głu­pia urzęd­niczka mach­nęła się i tyle. Takie rze­czy się zda­rzają.

– No tak, takie rze­czy się zda­rzają…

Brudny prze­cią­gnął dłońmi po gło­wie. Nie musiał oba­wiać się, że zepsuje sobie fry­zurę, bo włosy nosił przy­cięte bar­dzo krótko.

– Nie uciek­niesz od tego, Igor…

– Wiem.

– Stary jest w porządku, ale w tym wypadku będzie miał zwią­zane ręce. Wąt­pię, aby cię krył.

– No co ty, Julka. Nie ma co się łudzić, to zbyt gruba sprawa. Beryl poin­for­muje komendę w Zie­lo­nej Górze, gdy tylko się dowie. No, przy odro­bi­nie szczę­ścia, może naj­pierw pogada ze mną.

– Będą chcieli cię prze­słu­chać.

– To na pewno.

– W takim razie co chcesz zro­bić?

– W tej chwili nic. Muszę to sobie poukła­dać. Prze­ślij mi te mate­riały na pry­watną skrzynkę, okej?

– Jasne. Jak chcesz, to możesz tu zostać…

– Dzięki, ale nie. Wra­cam do sie­bie.

– Jak wolisz.

Brudny klep­nął się w uda i pod­niósł z sofy. Zawadzka pozo­stała na miej­scu z kub­kiem w jed­nej i papie­ro­sem w dru­giej dłoni.

– Dzwoń jakby co…

– Pew­nie, dzięki, Julka.

– Dro­biazg, wiesz, że zawsze…

– Tak, wiem. Jesz­cze raz dzięki. Na razie, Julka.

– Cześć.

Komi­sarz opu­ścił miesz­ka­nie. Miał mętlik w gło­wie. Zawsze robił wszystko, aby zapo­mnieć o prze­szło­ści. Ni­gdy jej nie drą­żył, wolał pozo­sta­wić ją w spo­koju. Jed­nak gdy wyszedł z budynku, a zaci­na­jący deszcz zaczął siec go po nie­ogo­lo­nej twa­rzy, zdał sobie sprawę, że prze­szłość wła­śnie się o niego upo­mniała.

Roz­dział 3

– A więc czym dys­po­nu­jemy w tej chwili? – spy­tał Romu­ald Czar­necki.

Romu­ald Czar­necki w poli­cji pra­co­wał bli­sko trzy­dzie­ści lat. Słu­żył w stop­niu inspek­tora w wydziale docho­dze­niowo-śled­czym Komendy Woje­wódz­kiej w Gorzo­wie i z racji abso­lut­nie wyjąt­ko­wych zdol­no­ści inte­lek­tu­al­nych zaj­mo­wał się naj­trud­niej­szymi i naj­bar­dziej skom­pli­ko­wa­nymi spra­wami. Miał na kon­cie wiele suk­ce­sów i kil­ku­dzie­się­ciu ban­dy­tów wsa­dzo­nych za kratki, w tym paru wyjąt­ko­wych zwy­rod­nial­ców. Był też czło­wie­kiem o spo­koj­nym uspo­so­bie­niu, opa­no­wa­nym, zrów­no­wa­żo­nym, nie­cier­pią­cym aro­gan­cji i cham­stwa. Nie paso­wał do kla­sycz­nego wzorca samot­nego, zgorzk­nia­łego gliny, który wie­czo­rami upija się do lustra, a dzień póź­niej biega na kacu po mie­ście z pisto­le­tem i łapie gang­ste­rów. Bar­dziej przy­po­mi­nał relikt prze­szło­ści, czło­wieka o szny­cie dys­tyn­go­wa­nego wik­to­riań­skiego komi­sa­rza z powie­ści Aga­thy Chri­stie, który roz­wią­zuje zagadki dzięki bystremu umy­słowi i umie­jęt­nemu łącze­niu zebra­nych dowo­dów i poszlak w jeden logiczny zwią­zek przy­czy­nowo-skut­kowy. Można go było lubić albo nie, ale z pew­no­ścią trudno byłoby zna­leźć w komen­dzie poli­cjanta, który by go nie sza­no­wał.

– Na razie mamy nie­wiele – rzekł Grze­gorz Zimny, pod­in­spek­tor z Wydziału Kry­mi­nal­nego. – Do tej pory tylko kilka narzą­dów wewnętrz­nych nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nej ofiary oraz filmy z kamer miej­skiego moni­to­ringu, na któ­rych widać podej­rza­nego. Tak naprawdę nawet nie wiemy, czy możemy tu mówić o zabój­stwie.

– Da się namie­rzyć jego trasę?

– W cen­trum mia­sta bez pro­blemu, póź­niej trudno powie­dzieć. Już wysła­łem ludzi, aby pozbie­rali mate­riały z kamer skle­po­wych. Ale to z pew­no­ścią tro­chę potrwa.

– To klu­czowy temat. Jeśli będzie trzeba, weź wię­cej ludzi. Musimy odtwo­rzyć trasę, jaką się poru­szał. Anka? – Wzrok Czar­nec­kiego skie­ro­wał się na eks­pertkę kry­mi­na­li­styki Annę Borucką.

Anna Borucka była fili­gra­nową sza­tynką o wło­sach do ramion i ład­nym uśmie­chu. Z racji wyko­ny­wa­nego zawodu zwy­kle wystę­po­wała w far­tu­chu i latek­so­wych ręka­wicz­kach, ale dziś miała na sobie dżinsy i spor­tową bluzę.

– Moi ludzie wciąż pra­cują, lecz potrze­bu­jemy czasu. Z samych bachu­si­ków zdję­li­śmy około sie­dem­dzie­się­ciu róż­nych odci­sków pal­ców. Jeden należy do osoby noto­wa­nej, nie­ja­kiego Arka­diu­sza Ste­fa­no­wi­cza. Odsie­dział krótki wyrok za prze­myt, ale od około dzie­się­ciu lat jest czy­sty.

– Facet mieszka w Słu­bi­cach. Już wysła­łem do niego dwóch ludzi – wtrą­cił się Zimny i na znak prze­pro­sin uniósł dłoń.

– Mamy też kilka innych drob­nych rze­czy, ale labo­ra­to­rium potrze­buje czasu – dodała nieco poiry­to­wana zaist­niałą sytu­acją.

– Wia­domo coś wię­cej o podej­rza­nym? – Kolejne pyta­nie zostało skie­ro­wane do Zim­nego.

– Nic, czego nie usta­li­li­śmy wcze­śniej. Facet zapadł się pod zie­mię. Nie kon­tak­to­wał się z rodziną ani przy­ja­ciółmi. Jego tele­fon mil­czy, ostatni raz zalo­go­wany na tere­nie swo­jej kli­niki. Potem cisza.

– A samo­chód?

– Nie mamy go. Ostat­nią osobą, która miała z nim kon­takt, jest sprzą­taczka w jego fir­mie, nie­jaka Bar­bara Gro­chol­ska. Roz­ma­wiała z nim krótko przed dwu­dzie­stą pierw­szą. Według jej rela­cji Tro­chan zacho­wy­wał się nor­mal­nie, w pla­nach miał powrót do domu, jego samo­chód miał cze­kać na niego w pod­ziem­nym garażu. Zamie­nili kilka zdań… – Zimny wska­zał na teczkę z zezna­niami – …i poże­gnali się. Zanim wyszedł z gabi­netu, popra­wiła mu kra­wat, i to był ich ostatni kon­takt.

– Dro­gówka ma już dane pojazdu?

– Oczy­wi­ście.

– Czy ktoś roz­ma­wiał z żoną podej­rza­nego?

– Od czasu gdy media opu­bli­ko­wały to nagra­nie, jesz­cze nie. Podobno jest w szoku. Nie chce roz­ma­wiać z poli­cją. Odrzu­ciła nawet pomoc psy­cho­loga, choć sama para się tym zawo­dem.

– To zro­zu­miałe. Wini nas za tę sytu­ację. Trzy dni temu zgło­siła zagi­nię­cie męża i liczyła na pomoc, a my w odpo­wie­dzi mamy zamiar oskar­żyć Tro­chana o bru­talne mor­der­stwo. Dajmy jej jesz­cze dwa­dzie­ścia cztery godziny. Potem pojadę poroz­ma­wiać z nią oso­bi­ście.

Czar­necki omiótł spoj­rze­niem twa­rze swo­ich współ­pra­cow­ni­ków. W gabi­ne­cie, oprócz eks­pert kry­mi­na­li­styki Anny Boruc­kiej i pod­in­spek­tora Grze­go­rza Zim­nego, znaj­do­wali się jesz­cze: pro­ku­ra­tor Krzysz­tof Lis, psy­cho­log poli­cyjny Elż­bieta Pałka, pro­to­ko­lant Janusz Kosiń­ski oraz dwóch niż­szych stop­niem poli­cjan­tów – star­szy sier­żant Łukasz War­szaw­ski oraz młod­szy aspi­rant Jakub Wicha. Wzrok pro­wa­dzą­cego padł na pro­ku­ra­tora.

– Jakie macie naj­bliż­sze plany, Krzysz­tof?

Krzysz­tof Lis był wyso­kim męż­czy­zną o krótko przy­strzy­żo­nych blond wło­sach z prze­dział­kiem nad lewą skro­nią. Miał czter­dzie­ści trzy lata, zwy­kle ubie­rał się w gar­ni­tury i pre­zen­to­wał nie gorzej niż nadziany nowo­jor­ski makler. Nie był jed­nak zbyt lubiany, zwłasz­cza Borucka uni­kała z nim kon­taktu, choć uczci­wie musiała przy­znać, że jest bar­dzo dobrym i sku­tecz­nym pro­ku­ra­to­rem. Draż­niły ją nato­miast jego wład­czość i despo­tyzm, któ­rymi kie­ro­wał się przy pro­wa­dze­niu kolej­nych spraw. Tym bar­dziej cie­szyła się, że aku­rat przy tej ofi­ce­rem pro­wa­dzą­cym będzie Czar­necki, który jako jedyny potra­fił powścią­gnąć Lisa i spro­wa­dzić go do par­teru, nawet pomimo faktu, że w zasa­dzie pro­ku­ra­tor był jego prze­ło­żo­nym.

– Na razie nie będę nikomu sta­wiał zarzu­tów. Teo­re­tycz­nie mógł­bym, ale ta sprawa mi wyjąt­kowo śmier­dzi.

– Dla­czego? Prze­cież mamy nagra­nie, jak facet robi bachu­si­kowi sza­lik z jelita ofiary…

– Wiem, Romek, że pod­ju­dzasz. Po pierw­sze na razie nie mamy ofiary, a po dru­gie nie wydaje wam się tro­chę dziwne zacho­wa­nie faceta z nagra­nia? Niby przez cały czas krył twarz w kap­tu­rze, aby nagle, zaraz po skoń­czo­nej robo­cie, pod­nieść głowę i spoj­rzeć w kamerę? Dla mnie to bez sensu i cuch­nie na kilo­metr.

Zebrani poki­wali gło­wami na znak, że zga­dzają się z pro­ku­ra­to­rem. Wszy­scy z nie­jed­nego pieca chleb jedli i dosko­nale wie­dzieli, że cza­sem naj­bar­dziej oczy­wi­ste sprawy mają dru­gie, trze­cie dno, a cza­sem i czwarte. Nie tak dawno w podob­nym gro­nie zaj­mo­wali się sprawą zagi­nię­cia męż­czy­zny w jed­nej z podzie­lo­no­gór­skich wsi. Prze­jęli ją w momen­cie, gdy zaczęto podej­rze­wać, że za znik­nię­ciem faceta może stać jego żona. Ślady i zezna­nia świad­ków nie pozo­sta­wiły złu­dzeń, że mąż od lat pił i strasz­nie ją kato­wał. Kobieta miała więc motyw, ale bra­ko­wało ciała. Nale­żała jed­nak do pro­stych i mało bystrych, a do tego chyba drę­czyło ją sumie­nie, w związku z czym długo nie lawi­ro­wała i szybko przy­znała się do winy. Zdra­dziła miej­sce ukry­cia zwłok, które szczel­nie zamu­ro­wała pod pod­łogą, a pod­czas wizji lokal­nej poka­zała, jak zamor­do­wała męża, wbi­ja­jąc mu nóż kuchenny w klatkę pier­siową. Sprawa wyda­wała się oczy­wi­sta, ale Czar­nec­kiemu nie zga­dzał się pewien drobny szcze­gół. Kobieta upie­rała się, że dźgnęła męża kil­ka­dzie­siąt razy i rze­czy­wi­ście tak było. Pod­czas prze­słu­cha­nia dzi­wiła się tylko, że z ran wypły­wało tak mało krwi, bo wię­cej „to z kura­ków try­skało niż tego zim­nego sukin­syna”. Czar­necki zawsze ufał swo­jej intu­icji i jak się oka­zało, znów miał nosa. Zle­cił pato­mor­fo­lo­gowi wyko­na­nie bar­dzo dokład­nej sek­cji, która wyka­zała, że ofiara umarła nie od cio­sów nożem, ale od zachły­śnię­cia się wła­snymi wymio­ci­nami. Oka­zało się, że żona, nie­świa­doma tego, że mąż już nie żyje od dobrych kilku godzin, zde­cy­do­wała się go zakłuć, myśląc, że w sta­nie tak sil­nego upo­je­nia alko­ho­lo­wego, nie będzie w sta­nie się bro­nić. I rze­czy­wi­ście, nie bro­nił się. Dźgała tak długo, bo według niej wciąż było za mało krwi, która od kilku godzin nie krą­żyła już w żyłach, gdyż spły­nęła w par­tie ciała, na któ­rych mąż leżał, w tym wypadku ple­ców. Kobie­cina miała szczę­ście, bo zamiast dłu­giej odsiadki została ska­zana na pięć lat w zawie­sze­niu.

Sprawa „Filipa Roz­pru­wa­cza” na pierw­szy rzut oka też wyglą­dała na oczy­wi­stą. Tak podej­rza­nego okrzyk­nęły media już kilka godzin po odna­le­zie­niu wycię­tych narzą­dów. Czar­necki nie lubił tych wszyst­kich porów­nań, ale przez lata pracy przy­zwy­czaił się i zwykł je tole­ro­wać. W tym wypadku musiał jed­nak przy­znać, że ana­lo­gia ze słyn­nym „Kubą Roz­pru­wa­czem” była wyraźna, bądź co bądź naj­słyn­niej­szy mor­derca świata też wyci­nał ofia­rom poszcze­gólne narządy, choć w prze­ci­wień­stwie do zabójcy z Zie­lo­nej Góry, zacho­wy­wał je dla sie­bie, a na widok publiczny wysta­wiał oka­le­czone ciała. Poja­wiały się też inne porów­na­nia. „Wam­pir z Zie­lo­nej”, „Bachu­si­kowy Rzeź­nik” czy „Krwawy Dok­tor”. Kwe­stią czasu było, która z wer­sji przyj­mie się w złak­nio­nym krwa­wych wia­do­mo­ści spo­łe­czeń­stwie, ponie­waż temat od pierw­szego dnia stał się naj­go­ręt­szym lokal­nym new­sem, z każdą kolejną godziną pącz­ku­ją­cym następ­nymi donie­sie­niami, głów­nie domy­słami domo­ro­słych dzien­ni­ka­rzy, któ­rzy w CV uwiel­biali dopi­sy­wać sobie „śled­czy”.

– To rze­czy­wi­ście nie pasuje do pro­filu podej­rza­nego, który wygląda na zor­ga­ni­zo­wa­nego i skru­pu­lat­nego czło­wieka – sko­men­to­wał Czar­necki. – Ale wróćmy do poten­cjal­nej ofiary. Jak bada­nia DNA?

– Kom­plet wyni­ków powi­nien być znany za jakieś… – Anna zer­k­nęła na zega­rek – …czter­dzie­ści godzin.

– Do tego czasu musimy prze­szu­kać wszyst­kie archiwa doty­czące osób zagi­nio­nych z ostat­nich trzech mie­sięcy w pro­mie­niu stu kilo­me­trów. Potem możemy roz­sze­rzyć poszu­ki­wa­nia na kolejne woje­wódz­twa. Skon­tak­tuj­cie się też z nie­miec­kimi kole­gami z Guben i Frank­furtu.

Dwóch niż­szych stop­niem poli­cjan­tów coś zapi­sało w notat­ni­kach. To na nich spo­czy­wało wyko­ny­wa­nie sze­regu czyn­no­ści o cha­rak­te­rze ope­ra­cyj­nym, od roz­pusz­cze­nia wici wśród swo­ich źró­deł infor­ma­cji po prze­słu­cha­nia dzie­sią­tek albo i setek świad­ków bądź ludzi mogą­cych mieć choćby cokol­wiek wspól­nego ze sprawą.

– Przejdźmy do pro­filu prze­stępcy i tych bachu­si­ków. Ela, czy twoim zda­niem wybór aku­rat tych dwóch może mieć klu­czowe zna­cze­nie?

Elż­bieta Pałka miała renomę wybit­nej pro­fe­sjo­na­listki, która jako jedna z kilku osób w Pol­sce z czy­stym sumie­niem mogła mówić o sobie jako o pro­fi­lerce z praw­dzi­wego zda­rze­nia, a jej sta­no­wi­sko spe­cja­li­sty do spraw iden­ty­fi­ka­cji psy­cho­lo­gicz­nej nale­żało do naj­bar­dziej eli­tar­nych wśród psy­cho­lo­gów poli­cyj­nych. Na wyraźne pole­ce­nie Czar­nec­kiego została ścią­gnięta z Gdań­ska w try­bie natych­mia­sto­wym, bo w przy­padku tak nie­jed­no­znacz­nych zabójstw jej obec­ność była na wagę złota.

– Poten­cjalny zabójca… – Czar­necki uniósł rękę i chciał coś powie­dzieć, ale Pałka od razu skon­tro­wała: – Tak, wiem, ale od razu chcę zazna­czyć, że będę ope­ro­wać takim ter­mi­nem także w przy­padku ofiary, bo póki nie znaj­dziemy ciała, nie możemy stwier­dzić, czy mamy do czy­nie­nia z zabójcą, czy też ofiarą. Nie chcę jed­nak mie­szać i bawić się tu w ter­mi­no­lo­giczne gierki.

Grupa przy­jęła jej tłu­ma­cze­nie z pełną wyro­zu­mia­ło­ścią, zwłasz­cza że nikt z zebra­nych nie wąt­pił, że mają do czy­nie­nia z wyra­fi­no­wa­nym mor­dem.

– Zatem poten­cjalny zabójca wybrał dwie figurki tak zwa­nych bachu­si­ków. To Bru­kus i MZKus. Oba znaj­dują się w ści­słym cen­trum mia­sta. Pierw­szy obok kamie­nicy przy ulicy Ste­fana Żerom­skiego przed­sta­wia bożka z młot­kiem w dłoni, ukła­da­ją­cego kostkę bru­kową, drugi przy ratu­szu – że posłużę się potocz­nym ter­mi­nem – ujeż­dża auto­bus. Nie są zbyt­nio od sie­bie odda­lone, ale myślę, że zabójca wybrał je z kon­kret­nego powodu. Na pewno wśród zagi­nio­nych możemy szu­kać kie­row­ców i słabo wykwa­li­fi­ko­wa­nych pra­cow­ni­ków zwią­za­nych z branżą budow­laną. Oczy­wi­ście to bar­dzo pobieżny wnio­sek, ale taki, który mogę sfor­mu­ło­wać już teraz. Co do reszty, to wybacz­cie, ale nie zdą­ży­łam zapo­znać się z całym mate­ria­łem, bo przy­je­cha­łam do mia­sta dopiero dziś w nocy. Na żywo nie widzia­łam nawet tych figu­rek. Myślę, że wię­cej będę mogła powie­dzieć wie­czo­rem.

– To już coś. Szu­kamy zagi­nio­nych kie­row­ców i budow­lań­ców oraz ludzi z tych branż w oto­cze­niu podej­rza­nego. Coś o pro­filu poten­cjal­nego zabójcy?

– Na razie nic kon­kret­nego. Muszę poroz­ma­wiać z kil­koma oso­bami z towa­rzy­stwa podej­rza­nego: żoną, rodzi­cami, współ­pra­cow­ni­kami, przy­ja­ciółmi. Fakt, że organy były wycięte przez pro­fe­sjo­na­li­stę, mógłby wska­zy­wać na winę Tro­chana, ale to byłby zbyt pochopny wnio­sek. I zbyt banalny. Zresztą z tego, co zdą­ży­łam wyczy­tać na jego temat, to takie dzia­ła­nia kom­plet­nie nie pasują do jego pobież­nie spo­rzą­dzo­nego pro­filu. Mogę się mylić, ale moim zda­niem to nie ten facet i nawet jeśli powy­kła­dał te narządy przy tych figur­kach, to prę­dzej ktoś go do tego zmu­sił. Ale, powta­rzam, to tylko wer­sja na mój wła­sny uży­tek, spo­rzą­dzona z bar­dzo ską­pych infor­ma­cji.

– Co zatem suge­ru­jesz?

– Na razie nic. Pro­szę dać mi czas do jutrzej­szej narady. Na pewno zdo­łam powie­dzieć wię­cej.

– Kwe­stia wybra­nia kon­kret­nych narzą­dów i roz­ło­że­nia ich przy figur­kach?

– MZKus był owi­nięty jeli­tami, cien­kim i gru­bym, obok leżały nerka, śle­dziona i żołą­dek. Bru­kus „dostał” język, prze­łyk, wątrobę i serce. Na razie nie widzę sen­sow­nego wytłu­ma­cze­nia aku­rat takiego umiej­sco­wie­nia tych narzą­dów.

Czar­necki poki­wał głową w peł­nym zro­zu­mie­niu. Znów spoj­rzał na Borucką, ale nie zdą­żył zadać kolej­nego pyta­nia, gdy roz­le­gło się puka­nie. Chwilę póź­niej drzwi otwarły się, a do gabi­netu wszedł drugi zastępca Komen­danta Miej­skiego Poli­cji w Zie­lo­nej Górze, nad­ko­mi­sarz Mar­cin Cza­pu­to­wicz. Był nie­wy­so­kim, przy­sa­dzi­stym męż­czy­zną w oku­la­rach i spra­wiał wra­że­nie czło­wieka o raczej nie­zbyt wyso­kim ilo­ra­zie inte­li­gen­cji.

– Pro­si­łem, aby nie prze­szka­dzać w cza­sie spo­tkań grupy docho­dze­niowo-śled­czej – rzekł ze sto­ic­kim spo­ko­jem Czar­necki. – Takie wtar­gnię­cia nie tylko…

– Prze­pra­szam inspek­to­rze, ale mam infor­ma­cję, która na pewno inspek­tora zain­te­re­suje.

– Zwią­zaną ze sprawą?

– Oczy­wi­ście.

– W takim razie pro­szę mówić.

– Ktoś chciałby się z inspek­to­rem spo­tkać.

– Może­cie mówić jaśniej, nad­ko­mi­sa­rzu?

– Ta osoba stoi na kory­ta­rzu. Może lepiej by było, gdyby sama…

– Dobrze, pro­szę ją wpro­wa­dzić.

Nad­ko­mi­sarz Cza­pu­to­wicz obró­cił się na pię­cie i opu­ścił pomiesz­cze­nie. Nie zamknął za sobą drzwi, w któ­rych kilka sekund póź­niej poja­wił się postawny męż­czy­zna w wymię­tym płasz­czu.

– Dzień dobry pań­stwu – przy­wi­tał się, ale w odpo­wie­dzi ujrzał, jak poło­wie z obec­nych oczy wyszły z orbit, a dru­giej szczęki opa­dły do pod­łogi. – Komi­sarz Igor Brudny. Miło pań­stwa poznać.

* * *

Brudny nie nale­żał do ludzi, któ­rzy robią różne rze­czy na pokaz, ale wyraz twa­rzy człon­ków grupy ope­ra­cyj­nej był bez­cenny. Przez kilka naj­bliż­szych sekund, które zda­wały się trwać całe wieki, wszy­scy wpa­try­wali się w niego jak w ducha. Dopiero pro­wa­dzący wycią­gnął do niego rękę i przed­sta­wił się jako inspek­tor Romu­ald Czar­necki.

– Nam rów­nież miło pana poznać, komi­sa­rzu Brudny – przy­wi­tał się. – Mam nadzieję, że jest pan tak samo sku­teczny w dzia­ła­niu, jak w robie­niu show.

Czar­necki sta­rał się zacho­wać sto­icki spo­kój, choć w środku sza­lała burza sprzecz­nych emo­cji. Był wście­kły, że nikt go wcze­śniej nie poin­for­mo­wał o tak drob­nym szcze­góle jak fakt, że główny podej­rzany ma brata bliź­niaka, który dodat­kowo jest komi­sa­rzem sto­łecz­nej poli­cji. Z dru­giej strony w postaci Brud­nego miał szansę zna­leźć sil­nego sojusz­nika. Jeśli oczy­wi­ście komi­sarz będzie chciał współ­pra­co­wać.

– Na dziś to koniec. Pomimo tego nie­spo­dzie­wa­nego naj­ścia nie zmie­niamy pla­nów – powie­dział bar­dziej sta­now­czym tonem. – Wszy­scy wie­dzą, co mają robić. Panie i pano­wie, bierz­cie się do roboty.

Człon­ko­wie zespołu poza­bie­rali swoje rze­czy i opu­ścili gabi­net przy­dzie­lony Czar­nec­kiemu. Inspek­tor zlu­zo­wał także zastępcę komen­danta.

– Pro­szę usiąść – zapro­po­no­wał Brud­nemu, gdy w końcu zostali sami.

– Nie chcia­łem prze­szka­dzać wam w robo­cie.

– Cóż… powiedzmy, że ją pan dodat­kowo skom­pli­ko­wał.

– Cóż… powiedzmy, że ta sprawa skom­pli­ko­wała mi życie.

Brudny usiadł naprze­ciwko Czar­nec­kiego. Zmie­rzyli się spoj­rze­niami niczym bok­se­rzy tuż przed pierw­szym gon­giem.

– No dobrze, komi­sa­rzu Brudny. Albo obieca mi pan szczerą roz­mowę, albo może pan odejść i nie wra­cać do momentu, aż po pana poślę swo­ich ludzi.

– Dla­czego pan suge­ruje, że mogę być nie­szczery?

– Pan żar­tuje, komi­sa­rzu?

– Nie, panie inspek­to­rze.

– Przy­naj­mniej jest pan kon­kretny, a tę cechę sobie cenię. Nie suge­ruję, że ma pan zamiar kła­mać, ale w związku z zaist­niałą sytu­acją wolę się upew­nić, czy za godzinę albo dwie nie spo­tka mnie kolejna nie­spo­dzianka. Chyba pan dostrzega, w jakiej sytu­acji posta­wił mnie pan przed moimi ludźmi…?

– Nie mam zamiaru kła­mać.

– To dobrze.

– Ale z nie­spo­dzian­kami niczego nie gwa­ran­tuję…

– Coś kon­kret­nego ma pan na myśli?

– Mogę zapa­lić?

– Zwy­kle nie pozwa­lam palić moim ludziom we wła­snym gabi­ne­cie, ale ta sytu­acja jest wyjąt­kowa. Nie mam tylko popiel­niczki, ale… – Czar­necki się­gnął po kubek z resztką kawy i pod­su­nął go roz­mówcy – …pro­ku­ra­tor Lis zawsze zapo­mina zabrać swoje śmieci. Przy­zwy­cza­iłem się do tego.

– Dzię­kuję. – Brudny przy­pa­lił papie­rosa. – Pro­szę pytać, choć może się pan roz­cza­ro­wać.

– Zoba­czymy.

– Jestem do pana dys­po­zy­cji.

Czar­necki rzu­cił Brud­nemu wyzy­wa­jące spoj­rze­nie. Tro­chę surowe, nieco ojcow­skie, sygna­li­zu­jące, kto tu rzą­dzi. Igor znał wszyst­kie sztuczki doświad­czo­nych gli­nia­rzy, ale inspek­tor zro­bił na nim spore wra­że­nie. Z pew­no­ścią prze­słu­chał tysiące osób i znał się na robo­cie.

– Nie odpo­wie­dział pan na poprzed­nie pyta­nie. Dla­czego mi pan nie gwa­ran­tuje, że nie spo­tkają mnie kolejne nie­spo­dzianki?

– Myślę, że pan wie, inspek­to­rze.

– Wolę to usły­szeć od pana, komi­sa­rzu. Poza tym pro­sił­bym odpo­wia­dać na pyta­nia. Kon­kret­nie.

– Dobrze zatem. Wyar­ty­ku­łuję to tak jasno, jak potra­fię. – Brudny zacią­gnął się papie­ro­sem. – Facet na fil­mie wygląda iden­tycz­nie jak ja i jest to dla mnie rów­nie wiel­kie zasko­cze­nie jak dla pana i wszyst­kich pana ludzi. Ni­gdy wcze­śniej go nie widzia­łem i ni­gdy wcze­śniej o nim nie sły­sza­łem. A teraz ten dok­to­rek wlazł ze swo­imi brud­nymi bucio­rami w moje życie i spra­wił, że wła­śnie z panem roz­ma­wiam, choć mógł­bym dalej posu­wać moją piękną dziew­czynę i pić zimne piwo w moim tanim miesz­ka­niu na Saskiej Kępie. W tej chwili nie wiem nic wię­cej, ale mam zamiar się dowie­dzieć. I nie wyjadę stąd, póki nie zro­zu­miem, o co tu, kurwa jego mać, cho­dzi.

Czar­necki wysłu­chał roz­mówcy, ale pomimo pew­nej dozy eks­pre­sji, która poja­wiła się w jego wypo­wie­dzi, zacho­wał sto­icki spo­kój. Nie drgnął mu nawet jeden mię­sień na nieco już pokre­ślo­nej zmarszcz­kami twa­rzy, wciąż nie odry­wał spoj­rze­nia od oczu Brud­nego.

– Rozu­miem, to sporo wyja­śnia – odparł po dłuż­szej chwili. – Ale oczy­wi­ście zdaje pan sobie sprawę, że nie mogę pana włą­czyć do mojego zespołu…

– Co nie zna­czy, że nie może mnie pan infor­mo­wać.

– To zależy od pana, komi­sa­rzu.

– Nie będę wcho­dził panu w drogę, inspek­to­rze, ale ten facet naj­pew­niej jest moim bra­tem bliź­nia­kiem. Rozu­mie pan, że będę krą­żył obok tej sprawy…

– Jeśli zachowa pan dystans, to może się doga­damy.

– Pro­szę dać mi jedy­nie pod­sta­wowy dostęp. Chciał­bym zoba­czyć te bachu­siki, poroz­ma­wiać z rodziną…

– Wolał­bym, aby pan się nie krę­cił po mie­ście. Wie pan, co się sta­nie, gdy media się o panu dowie­dzą?

– I tak się dowie­dzą. To tylko kwe­stia czasu.

– Aku­rat tu ma pan rację, komi­sa­rzu. Posta­ram się, aby ta infor­ma­cja wyszła od nas, żeby była kon­tro­lo­wana. Ale jeśli chce pan, aby nasza współ­praca nie wysy­pała się na pierw­szym wirażu, to suge­ruję na bie­żąco mnie infor­mo­wać. I w żad­nym wypadku nie może pan roz­ma­wiać z mediami.

– Media to nie moja bajka, może pan spać spo­koj­nie. Jak z tym dostę­pem, inspek­to­rze?

Czar­necki wziął głę­boki oddech, złą­czył palce obu dłoni i trwał tak przez chwilę.

– Wiem, że i tak pana nie powstrzy­mam, a zamknąć na dłu­żej niż czter­dzie­ści osiem godzin nie mogę. Ma pan zbyt silną moty­wa­cję, a do tego nie­zby­walne prawo do tego, aby odkryć prawdę o swo­jej rodzi­nie. Dla­tego przy­chylę się do pana prośby i dam panu pod­sta­wowy dostęp, ale pro­szę nie nękać moich ludzi za moimi ple­cami i infor­mo­wać mnie, jeśli znaj­dzie pan cokol­wiek, co mogłoby się przy­dać w śledz­twie. Co drugi dzień może pan przyjść po spo­tka­niu mojego zespołu, aby dowie­dzieć się wię­cej. Na ten temat roz­ma­wia pan tylko ze mną. Oczy­wi­ście może pan liczyć tylko na tyle, ile uznam, że jestem w sta­nie panu zdra­dzić. Zaufa­nie wymaga czasu. Zga­dza się pan na te warunki?

– Jest pan roz­sąd­nym czło­wie­kiem, inspek­to­rze. Zga­dzam się.

Obaj męż­czyźni uści­snęli sobie dło­nie. Brudny pomy­ślał, że tra­fił na odpo­wied­niego czło­wieka na odpo­wied­nim miej­scu. Lubił takich ludzi i bar­dzo cenił, nawet jeśli w więk­szo­ści kwe­stii pry­wat­nych róż­nili się dia­me­tral­nie. Brudny cenił pro­fe­sjo­na­li­stów i z tego, co mógł wywnio­sko­wać po tej krót­kiej roz­mo­wie, Czar­necki rów­nież. Ta koope­ra­cja wcale nie musiała być taka zła.

– Jeśli mamy współ­pra­co­wać, jako star­szy stop­niem i wie­kiem suge­ruję, aby­śmy zre­zy­gno­wali z komi­sa­rzo­wa­nia i inspek­to­ro­wa­nia. Nazy­wam się Romu­ald Czar­necki.

– A ja Igor Brudny. Komi­sarz Igor Brudny.

Ta odpo­wiedź naj­wy­raź­niej po raz pierw­szy zbiła z tropu dotąd pew­nego sie­bie inspek­tora. Dla Brud­nego ta pro­po­zy­cja wykra­czała poza usta­lone ramy, burzyła posta­wiony mur i spra­wiała, że czuł się osa­czany już na star­cie. Czar­necki tego nie wie­dział, ale odmowę przy­jął ze zro­zu­mie­niem.

– Dobrze komi­sa­rzu Brudny. Zanim pan wyj­dzie…

– Tak?

– Nie będzie miał pan nic prze­ciwko, aby tech­nicy pobrali od pana odci­ski pal­ców i próbki DNA?

– Teraz?

– Tak. Teraz.

– Dobrze. Tylko pro­szę dać znać, jak przyjdą wyniki.

– Może pan spać spo­koj­nie… komi­sa­rzu Brudny.

Roz­dział 4

To była typowa psia pogoda. Tem­pe­ra­tura oscy­lo­wała w gra­ni­cach sze­ściu, sied­miu stopni, a niebo pokryła gruba war­stwa sta­lo­wych chmur, które raz za razem otwie­rały swoje trze­wia i spusz­czały miliony zale­ga­ją­cych litrów wody wprost na głowy prze­kli­na­ją­cych prze­chod­niów.

Brudny stał w korku. Sznur samo­cho­dów cią­gnął się od ulicy Wro­cław­skiej przy Gale­rii Focus Mall w kie­runku skrzy­żo­wa­nia ze Strze­lecką. W lokal­nym radiu nie­jaki Jacek Biały zachę­cał do wybra­nia się na mecz koszy­kówki, a wycie­raczki wście­kle zbie­rały wodę z przed­niej szyby, choć nie miały naj­mniej­szych szans w star­ciu z sza­le­ją­cym żywio­łem. Minęło jesz­cze dobrych kil­ka­na­ście minut, zanim nis­san patrol skrę­cił na par­king sta­rego hotelu Pod Dębem miesz­czą­cego się na połu­dnio­wym krańcu Zie­lo­nej Góry. Komi­sarz pamię­tał go jesz­cze z życia numer jeden, gdy zamiesz­kał w nim po opusz­cze­niu pew­nej pla­cówki opie­kuń­czo-wycho­waw­czej, o któ­rej zawsze chciał zapo­mnieć, ale ni­gdy nie potra­fił. Ku jego zdzi­wie­niu hotel wciąż ist­niał i miał się cał­kiem dobrze, dzia­łała też znaj­du­jąca się tuż obok strzel­nica nale­żąca do Gwar­dii, klubu spor­to­wego o wiel­kich tra­dy­cjach. Brudny nie był sen­ty­men­tal­nym typem, ale poczuł lekki dreszcz, gdy wysiadł z samo­chodu i sta­nął obok sta­rego budynku, w któ­rym pod­jął decy­zję o roz­po­czę­ciu życia numer dwa. Od tam­tego czasu, roku mile­nij­nego, w któ­rym więk­szość ludzi pla­no­wała wiel­kie zmiany i rzadko kiedy dotrzy­my­wała danych sobie obiet­nic, on posta­no­wił opu­ścić to mia­sto i ni­gdy do niego nie wra­cać. Prych­nął na myśl, że znów stoi w tym samym miej­scu co przed laty. Czło­wiek mógł sobie obie­cy­wać, ale życie i tak zawsze pisało dla niego wła­sne sce­na­riu­sze.

W wej­ściu minął parę Niem­ców w pode­szłym wieku, ale zigno­ro­wał ich. Ni­gdy nie uda­wał. Gar­dził nie­szcze­rymi powi­ta­niami, pozo­ro­wa­nymi dys­ku­sjami i nie miał zamiaru tego zmie­niać nawet w sto­sunku do cudzo­ziem­ców, któ­rzy po powro­cie do swo­jego kraju mogliby sko­men­to­wać pol­ską gościn­ność w nie­wy­bred­nym stylu.

Popro­sił o tani pokój z wido­kiem na par­king. Miał na gło­wie czapkę i duże ciemne oku­lary, mimo to obser­wo­wał recep­cjo­nistkę z uwagą. Na tabliczce przy buj­nej piersi wid­niało imię Andże­lika i jego zda­niem ide­al­nie paso­wało do tej mło­dej kobiety ze sztucz­nymi rzę­sami i prze­dłu­ża­nymi wło­sami. Spra­wiała wra­że­nie wyjąt­kowo zbla­zo­wa­nej, wąt­pił też, aby pro­gramy infor­ma­cyjne nale­żały do kanonu jej ulu­bio­nych. Andże­lika rze­czy­wi­ście nie była nim spe­cjal­nie zain­te­re­so­wana, zer­k­nęła tylko na dowód oso­bi­sty i po przy­ję­ciu opłaty za pierw­sze trzy dni pobytu pod­su­nęła blan­kiet reje­stra­cyjny. Brudny wypeł­nił go i ruszył do pokoju dwie­ście sie­dem­na­ście.

Nie spo­dzie­wał się luk­su­sów i tako­wych nie zastał, ale wła­śnie dla­tego pła­cił za noc nie­całą stówę z podat­kiem. Pokój był mały, ale czy­sty. Podwójne łóżko (kla­sycz­nych jedy­nek nie mieli), szafa na ubra­nia, szafka z pła­skim tele­wi­zo­rem, a na noc­nej kwia­tek i butelka z wodą. Brudny posta­wił walizkę przy ścia­nie, roze­brał się i wziął gorącą kąpiel. Następ­nie zamó­wił mocną kawę i prze­tra­wił w umy­śle ostat­nie godziny swo­jego życia. Zdał sobie sprawę, że nie był przy­go­to­wany na taki roz­wój sytu­acji. Cóż za iro­nia losu, że jako dziecko zawsze marzył o tym, aby mieć rodzinę, a dziś drżał na samą myśl o tym, że będzie musiał sta­nąć twa­rzą w twarz ze szwa­gierką i bra­ta­nicą. O samym bra­cie nie wspo­mi­na­jąc, bo choć prze­ro­bił już kil­ka­dzie­siąt hipo­te­tycz­nych sce­na­riu­szy takiego spo­tka­nia, to wciąż nie wie­dział, czy powi­nien go uści­skać, czy dać mu w mordę.

Z zamy­śle­nia wybił go dźwięk dzwo­nią­cego tele­fonu.

– Cześć, Oka – przy­wi­tał się.

– Cześć, jak leci, skar­bie?

– W porządku.

– Nie zamknęli cię? – Kobieta po dru­giej stro­nie zachi­cho­tała.

– Jesz­cze nie, ale mało bra­ko­wało.

– O Chry­ste Panie, poważ­nie?

– Daj spo­kój, mała. Żar­tuję.

– Głupi jesteś.

– To ty zaczę­łaś…

– Skar­bie, ni­gdy bym nie chciała, abyś tra­fił za kratki. Wiesz prze­cież…

– Wiem, Oka. Pocze­kaj chwilę.

Brudny odchy­lił firankę. Tak jak podej­rze­wał, srebrna astra z dwoma taj­nia­kami wciąż stała pod dębami na miej­scu par­kin­go­wym usy­tu­owa­nym przy wjeź­dzie na teren hotelu. Czar­necki docze­pił mu ogon, ale w jego sytu­acji on zro­biłby to samo, dla­tego nie miał do inspek­tora pre­ten­sji.

– Co się dzieje? – spy­tała Szczy­penko nieco zlęk­nio­nym tonem.

– Nic, mała. Wszystko okej.

– Oglą­da­łam wia­do­mo­ści w głów­nych kana­łach. Wszę­dzie poka­zują twarz tego faceta i mówią, że może być bar­dzo nie­bez­pieczny. Boję się, że…

– Oka, daj spo­kój. Jestem doro­sły. Na razie wszystko wygląda nie­źle, w dodatku chyba tra­fi­łem na roz­sąd­nego pro­wa­dzą­cego. Facet ma łeb na karku i myślę, że się z nim doga­dam.

– To chyba dobrze.

– Tak, to dobrze. Oka, muszę koń­czyć.

– Rozu­miem. Uwa­żaj na sie­bie, Igor.

– Ty też, Oka. Pa.

– Braku…

Szczy­penko nie zdą­żyła dokoń­czyć, bo Brudny się roz­łą­czył. Gdy jesz­cze przez następ­nych kil­ka­na­ście sekund tępo gapiła się w ekran smart­fona, on już spraw­dzał broń i roz­my­ślał nad tym, czy od razu zgu­bić śle­dzą­cych go poli­cjan­tów, czy tro­chę pouda­wać i pozwo­lić się odro­binę poga­niać. Wybrał to dru­gie. Nie było sensu wku­rzać Czar­nec­kiego już na star­cie, zresztą na razie nie miał zamiaru robić rze­czy, które chciałby ukryć przed wścib­skim okiem inspek­tora i jego ludzi.

Brudny ubrał się i dopił kawę. Zer­k­nął na par­king. Srebrna astra wciąż stała na poste­runku. Wycią­gnął tele­fon i wybrał numer Zawadz­kiej.

– Cześć, Julka.

– Cześć, Igor.

– Spraw­dzi­łaś tego Czar­nec­kiego?

– O tyle o ile. Daj mi jesz­cze kilka godzin, ale chyba wygląda na porząd­nego glinę.

– Też mi się tak wydało.

– Facet pro­wa­dził grube sprawy. Dwie jego roboty naprawdę robią wra­że­nie. Chcesz poznać szcze­góły?

– Tak, ale póź­niej. Coś na temat Tro­chana?

– W sumie nic takiego. Wiesz, nor­malny, pra­co­wity, rodzinny gość. Bez kar­to­teki, tylko kilka man­da­tów. Żad­nych kocha­nek czy pro­ble­mów finan­so­wych, regu­lar­nie płaci podatki. Wygląda na wzo­ro­wego oby­wa­tela.

– A akt uro­dze­nia?

– I tu robi się cie­ka­wie, bo miej­sce uro­dze­nia to – uwaga – Moskwa.

– Ooo…

– Też się zdzi­wi­łam i przej­rza­łam akta jego rodzi­ców. Ojciec to nie­jaki Olgierd Tro­chan, eme­ry­to­wany woj­skowy lekarz i zatwar­działy komu­ni­sta, który w tam­tym cza­sie pra­co­wał wła­śnie w Moskwie. Pró­bo­wa­łam skon­tak­to­wać się z tam­tym szpi­ta­lem, ale natra­fi­łam na mur mil­cze­nia. Nie doko­pa­łam się na razie do niczego kon­kret­nego, zwłasz­cza na temat matki, Joanny z domu Bródka. I nie mam żad­nych dowo­dów, że w tam­tym cza­sie prze­by­wała w ZSRR. Ale daj mi wię­cej czasu, to pogrze­bię. Czuję, że czeka nas sporo nie­spo­dzia­nek.

– Dzięki, Julka. Jesteś wielka.

– Nie ma sprawy. A u cie­bie wszystko gra?

– Tak. Jadę zoba­czyć te figurki.

– Powo­dze­nia. I uwa­żaj na sie­bie, Igor.

– Dzięki. Ty też. Na razie.

– Pa.

Brudny po raz ostatni spoj­rzał przez okno. Nie działo się nic podej­rza­nego, a astra wciąż stała w tym samym miej­scu. Wolał jed­nak trzy­mać rękę na pul­sie. Nie wie­rzył w zbiegi oko­licz­no­ści i cała ta sprawa cuch­nęła na kilo­metr. Był prze­ko­nany, że tu nic nie jest takie, jak się wydaje. Bez wąt­pie­nia ktoś pocią­gał za sznurki. Pyta­nie brzmiało, kto i jaka w tym wszyst­kim była jego rola.

Prze­ła­do­wał broń i wci­snął ją za pasek. Chwilę póź­niej, z gazetą nad głową, truch­tał w kie­runku swo­jego wozu.

Uru­cho­mił sil­nik, wycie­raczki zebrały wodę z przed­niej szyby. Z gło­śni­ków popły­nął słynny kawa­łek grupy Queen Bohe­mian Rap­sody. Lubił Freddy’ego Mer­cury’ego. Facet miał głos i cha­ry­zmę, któ­rej dziś bra­ko­wało więk­szo­ści pseu­do­ar­ty­stów pro­mo­wa­nych na siłę przez bogate wytwór­nie.

I’m just a poor boy, nobody loves me

He’s just a poor boy from a poor family

Spare him his life from this mon­stro­sity

Easy come, easy go, will you let me go?

Freddy śpie­wał. Deszcz nie odpusz­czał. Brudny powoli wykrę­cił i prze­su­nął waj­chę pra­wego kie­run­kow­skazu. Kątem oka dostrzegł, że srebrna astra włą­czyła reflek­tory. Nie­spiesz­nie ruszył w dół ulicy Strze­lec­kiej.

So you think you can stone me and spit in my eye?

So you think you can love me and leave me to die?

Ostatni akord utworu jak zwy­kle został przez pre­zen­tera spro­fa­no­wany, ale Brudny był do tego przy­zwy­cza­jony. Gar­dził takimi ama­to­rami, ale nie wście­kał się, bo z zało­że­nia nie dener­wo­wał się na rze­czy, na które nie miał wpływu. Nauczył się tego przez osiem­na­ście lat życia numer jeden. Gdy czło­wiek nie mógł o czymś decy­do­wać, lepiej dla niego, aby przy­jął wer­dykty losu z otwartą przy­łbicą. I dalej robił swoje.