Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
34 osoby interesują się tą książką
Po tym, jak cudem uszedł z życiem z zasadzki psychopatycznego mordercy, Igor Brudny powoli i z trudem dochodzi do siebie. Świat, w którym się obudził, nie jest już jednak taki sam. Komisarz musi trzymać się z dala od Warszawy, a zielonogórski zespół inspektora Romualda Czarneckiego już nie istnieje. Ale przynajmniej dawna partnerka Brudnego, Julia Zawadzka, wciąż jest przy nim.
Sama Zawadzka, po przeniesieniu do komendy w Zielonej Górze, również mierzy się z nowymi wyzwaniami. Prowadzone przez nią śledztwo utknęło w martwym punkcie, a w dodatku w pobliskim lesie znaleziono zwłoki kolejnej zamordowanej kobiety. Wyniki sekcji są jasne: w ciele ofiary nie została prawie żadna kropla krwi. Do tego jeszcze dochodzi ofiara wypadku samochodowego, o której Zawadzka wolałaby zapomnieć…
Wszystko wskazuje na to, że nad Zieloną Górą zbierają się ciemne chmury. Sfrustrowany własną bezradnością Brudny zastanawia się, czy zło, które znał tak dobrze, znów pojawiło się w mieście. Któregoś dnia w jego domu niespodziewanie pojawia się ktoś, kto desperacko potrzebuje pomocy. Czy pokiereszowany komisarz znajdzie w sobie siłę, by rozwiązać jeszcze jedną sprawę?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 431
Myśl, człowieku, myśl!
Droga krajowa numer trzydzieści dwa wiła się pomiędzy sosnowymi lasami, które rozbłyskały niczym flesze po kolejnych wściekłych uderzeniach błyskawic. Świetliste macki raz za razem rozłaziły się po niebie niczym ramiona jakiejś gigantycznej ośmiornicy próbującej przedostać się do tego świata.
Masz przejebane! Masz, kurwa, przejebane! Coś ty narobił, człowieku?!
Mężczyzna spojrzał na bosą kobietę skuloną w fotelu pasażera. Była tylko w majtkach i jego bluzie. Twarz chowała w kapturze, dłonie trzymała przy brodzie, jakby za wszelką cenę chciała zakryć usta. Drżała.
Głośny klakson i oślepiający blask reflektora sprawił, że mężczyzna gwałtownie szarpnął kierownicę. Tył samochodu nieco zarzuciło, ale przynajmniej uniknął czołówki z nadjeżdżającym z naprzeciwka busem. Przy tej prędkości nie byłoby czego zbierać. Wytarł ręką pot z czoła, ale nie zdjął nogi z gazu.
Popełniłeś przestępstwo. Za to, co zrobiłeś, na bank odwieszą ci zawiasy i znów pójdziesz siedzieć. Kolejna recydywa. Przynajmniej dziesięć lat. Kurwa mać!
Dyszał ciężko, serce łomotało mu w piersi. Kolejne pioruny waliły wściekle, pajęczyna błyskawic rozświetlała niebo, a korony drzew uginały się pod naporem wichury. Z niezdrową fascynacją ponownie zerknął na podkurczone nagie nogi pasażerki i poczuł, że znów zbiera mu się na wymioty.
Skąd pewność, co powie na policji? Żadna! Odpowiesz za to. Na pewno!
Wskazówka prędkościomierza pokazywała, że jedzie sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Zarzynany silnik starej mazdy wył, narzędzia w bagażniku tłukły się przy każdym ostrzejszym zakręcie. Młotek, cęgi, piła do metalu, palnik acetylenowy i masa innych, które można wykorzystać na wiele sposobów. Ta myśl spowodowała, że znów spojrzał na nagie uda pasażerki. Zacisnął palce na kierownicy. Jego bagażnik był jednym wielkim dowodem winy.
Nie odpuszczą ci i będziesz siedział. Prokurator tego dopilnuje. Jesteś złodziejem i bandytą. Nikt ci nie uwierzy! Nikt, kurwa!
W oddali zza zakrętu wyłonił się tir. Miał mocne reflektory, które oświetliły siedzącą obok kobietę. Gdy pojazdy się mijały, jasna wiązka omiotła jej dłonie i fragment skrytej pod kapturem twarzy. Zacisnął zęby i zaklął pod nosem. Źle zrobił. Nie przemyślał tej decyzji, a teraz jest już za późno. Cokolwiek zrobi z niechcianą pasażerką, prędzej czy później przyjdzie mu za to zapłacić. Nie wywinie się. Dopadną go i trafi za kratki.
Gdy minął skręt w drogę pożarową, przez głowę przeleciała mu pewna myśl. Nagle stała się bardzo kusząca. Miał w bagażniku łopatę. Poradziłby sobie w godzinę, może dwie. Miał w tym doświadczenie. Zdążył odpokutować. Dwanaście lat w ciężkim więzieniu w podwrocławskim Wołowie to był trudny czas. Ale dał radę. Łza w kąciku lewego oka przypominała mu o tym każdego dnia.
Niebo znów rozbłysło świetlistą pajęczyną, chwilę później piorun gruchnął tuż nad jego głową. Był potężny, ogłuszający. Kobieta szarpnęła się gwałtownie, a następnie podkurczyła nogi do klatki piersiowej i schowała głowę między kolana. Nie miała zapiętych pasów.
Mężczyzna przygryzł dolną wargę z taką siłą, że poczuł w ustach metaliczny smak krwi. Musiał podjąć decyzję. Trzeba było coś z nią zrobić. Od miasta dzieliło go nie więcej niż dwadzieścia kilometrów. Po drodze kilka wsi. I sporo lasu.
Zwolnił, kiedy wjechał na teren zabudowany, a gdy minął ostatnie gospodarstwo, znów docisnął pedał gazu. Obrzucił spojrzeniem pasażerkę. Jadące z naprzeciwka samochody rzuciły światło na jej skrytą pod kapturem twarz.
– Powiesz coś w końcu? – zagadnął, nie spuszczając wzroku z przedniej szyby.
Zero reakcji. Od momentu gdy wsadził ją do samochodu, nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Nie umiał ocenić, czy w ogóle kontaktuje.
– No mów coś, do jasnej cholery! – warknął.
W lusterku wstecznym ujrzał reflektory jakiegoś sportowego samochodu. Lekko spuścił nogę z gazu i pozwolił się wyprzedzić. Kątem oka dostrzegł, że kobieta obróciła się do niego plecami. Skuliła się jeszcze bardziej, teraz wyglądała jak przerośnięty embrion.
– Kurwa mać! – syknął i trzasnął dłońmi w kierownicę, a potem jeszcze raz i jeszcze.
Zredukował bieg i wcisnął gaz do dechy, żeby wyprzedzić SUV-a. Silnik zawył żałośnie. Niebo znów rozbłysło, huknął grom. Pozbyć się jej czy nie? Skręcić w las czy nie? To nie zajmie mu wiele czasu. Powinno być jakoś po północy. Wyrobi się do drugiej. Sięgnął po telefon, aby się upewnić.
Zaczął macać okolice wnęki, gdzie odłożył urządzenie, ale nie wyczuł pod palcami znajomego kształtu. Zerknął w to miejsce. Przejechał dłonią po skórzanym wgłębieniu przy dźwigni skrzyni biegów, ale telefonu nie było. Wtedy kątem oka dostrzegł przebijający spod kaptura blask wyświetlacza.
– Ty suko! – warknął, chwytając kobietę za rękę.
Wyrwała mu się. Mówiła coś. Musiała już nawiązać połączenie. Chwycił ją raz jeszcze, klnąc szpetnie. Kazał jej natychmiast oddać telefon, ale ona obróciła się i ugryzła go w rękę. Wrzasnął z bólu i puścił ją, lecz chwilę później ponowił próbę odzyskania urządzenia. Musiał ją powstrzymać za wszelką cenę. Nie chciał trafić do więzienia. Nigdy więcej!
Gdy po raz trzeci spróbował jej wytrącić z ręki telefon, skupił wzrok na kobiecie o ułamek sekundy za długo. Nie dostrzegł, że właśnie wjeżdża w ostry łuk, a gdy się zorientował, było już za późno. Gwałtowne odbicie kierownicy nie pomogło, koła złapały pobocze, a on stracił panowanie nad pojazdem. Samochód ściął słupek, wypadł z drogi i z potężnym impetem uderzył w pierwsze napotkane drzewo.
Ostatnie, co zarejestrował jego umysł, to ciało kobiety, które wylatuje przez przednią szybę. Potem jego głowa roztrzaskała się na kawałki i nie rejestrował już nic.
Trzy miesiące później
Lało jak z cebra.
Skończyła palić i otworzyła okno, aby wyrzucić niedopałek, po czym od razu je zamknęła. Wystarczyło kilka sekund, aby do wnętrza napadało wody. Ulewa była gwałtowna i złapała ją zaraz po wyjeździe z miasta. Nagle z zachodu nadciągnęły ciemne, niemal czarne chmury i niebo po prostu się otworzyło, wyrzygując ze swoich trzewi całą zawartość. Ludzie kryli się gdzie popadnie, ulice zamieniały się w rwące potoki. Co gorsza, lało nieustannie i zastanawiała się, czy po takim armagedonie będzie jeszcze czego szukać na miejscu zbrodni.
Wycieraczki ledwo zbierały wodę z przedniej szyby, a z głośników walił gitarowy riff Slasha z Guns N’ Roses, jej ulubionej kapeli, której była wierna już prawie trzydzieści lat. Sięgnęła po paluszka i schrupała go, nucąc pod nosem znane na pamięć tony, a potem klepnęła się w udo i zamachała głową niczym nastolatka na koncercie grupy rockowej.
Wychyliła się i zerknęła na zasnute czarnymi chmurami niebo. Jakby wiedzieli, pomyślała. Ciekawe, czy dyżurny sprawdził prognozę pogody, zanim nadał jej temat. Co prawda w pierwszej kolejności wysłał na miejsce najbliższy patrol, ale zaraz później zadzwonił do niej.
– Młoda kobieta – powiedział. – Odkopały ją dziki. Leśniczy twierdzi, że widok jest makabryczny, bo dobrała się do niej zwierzyna.
Do tej pory znaleziono tylko jedne ciało. Wyłowiono je na początku marca z Odry, mniej więcej na wysokości wsi Połęcko leżącej tuż przy granicy z Niemcami. Ofiary jak na razie nie udało się zidentyfikować, bo nie miała przy sobie żadnych dokumentów, a zwłoki znajdowały się w stanie daleko posuniętego rozkładu. Sprawę z początku przejęli kryminalni z przygranicznego Gubina, ale szybko ustalili, że mogła być jedną z prostytutek pracujących dla zorganizowanej grupy sutenerów, którzy łowili potencjalne pracownice w większych miastach, w tym w Zielonej Górze. Według kolegów i koleżanek po fachu nazywała się Iwanka i pochodziła z Białorusi, niestety nic więcej nie udało się ustalić, może prócz tego, że według patomorfologa przed śmiercią była torturowana i wielokrotnie gwałcona. Z początku sprawą zajął się kolega z wydziału, niejaki Artur Kłos. Facet służył w stopniu komisarza. Duży chłop o niewyjściowej mordzie, podobno skuteczny w terenie, choć według niektórych nadgorliwy i mający skłonność do agresji wobec podejrzanych, a nawet świadków. Wypłynął krótko po tym, jak ze służby odszedł niezastąpiony inspektor Romuald Czarnecki, który między innymi z powodu tych właśnie cech przez całą swoją karierę nie dopuszczał komisarza do swojego zespołu. Ona też go nie polubiła. Miał w sobie coś odpychającego i nawet nie chodziło o jego gburowatość, bo akurat do tego rodzaju partnerów była przyzwyczajona. On po prostu nie szanował ludzi.
Po trzech jałowych z punktu widzenia śledztwa miesiącach Kłos został skierowany do innej sprawy, a ona je po nim przejęła, bo nikt inny nie chciał. Nie miała większego wyboru, bo wciąż była w wydziale stosunkowo świeża i musiała jakoś wkraść się w łaski przełożonych. Miała też nadzieję, że dzięki rozwikłaniu śledztwa, które wyglądało wybitnie nierozwojowo, zdobędzie akceptację koleżanek i kolegów z komendy. W końcu z czystej nienawiści do przestępców parających się handlem ludźmi, w tym pedofilów, którzy często się do nich zaliczali, chciała za wszelką cenę dopaść gnoja, który zamordował tę młodą dziewczynę.
Druga ofiara pojawiła się po sześciu miesiącach i też była nią młoda kobieta. Brzmiało co najmniej obiecująco, jeśli w ogóle można uznać, że śmierć kogokolwiek może być czymś obiecującym. Seryjniak? Niewykluczone. W każdym razie ofiara znaleziona przez leśniczego z dużą dozą prawdopodobieństwa mogła mieć coś wspólnego z prowadzonym przez nią śledztwem, wobec czego krótko po telefonie od dyżurnego chwyciła niedojedzoną kanapkę i ruszyła to sprawdzić.
Jechała powoli w akompaniamencie grzmiących we wnętrzu auta ostrych gitarowych dźwięków. Leśna droga była wyboista i dla normalnego samochodu praktycznie nieprzejezdna, nie zdziwiła się więc, gdy natknęła się na ugrzęzły w błocie radiowóz. Dwoje niższych stopniem policjantów siedziało w fotelach, paląc papierosy i gapiąc się w wyświetlacze telefonów. Gdy przejeżdżała po krzakach obok ich pojazdu, pozdrowili ją, ale nie próbowali jej zatrzymać, ona zaś nie kwapiła się, żeby im pomóc. Była pewna, że wcale tego nie oczekują i wolą jeszcze trochę się poobijać.
Sama nie miała wymówki. Wertepy, wypełnione błotem dziury, głębokie rowy nie były jej straszne. Jej nissan patrol dopiero w takich warunkach rozwijał skrzydła. Wbrew pozorom polubiła go bardzo szybko, bo choć bywał krnąbrny na ulicach miasta, na dziurawych jak ser szwajcarski podmiejskich drogach czuł się jak ryba w wodzie. Pokonawszy najbardziej nierówny fragment, nieco przyspieszyła, rozbryzgując zalegające na leśnej ścieżce kałuże. Zatrzymała się przy słupie oddziałowym. Odczytała numer osiemdziesiąt osiem. Według wskazówek musiała przejechać do kolejnego, a następnie odbić w lewo i jechać jeszcze jakieś dwa kilometry, aż zobaczy zaparkowanego jeepa wranglera. To tam, w pobliżu młodnika, miały znajdować się zwłoki.
Na miejsce dotarła po pięciu minutach. Zaparkowała za terenówką leśniczego i wyłączyła silnik. Slash zamilkł, zastąpiony przez dudnienie kropel o karoserię. Przez chwilę zastanawiała się, czy wyjść z samochodu, ale strażnik leśny uprzedził ją i kilkoma susami dopadł do patrola. Aby uniknąć głupich pytań, wyciągnęła na wierzch blachę. Chwilę później facet otworzył drzwi i ciężko dysząc, rozgościł się na miejscu pasażera.
– Pani z policji? – zapytał, a w jego tonie dało się wyczuć zdenerwowanie. Pomyślała, że jej plan jednak się nie powiódł.
– Komisarz Julia Zawadzka – odparła, wyciągając papierosa. – Pali pan, panie…
– Młodszy strażnik leśny Kacper Roszyk. Ja przepraszam, ale nie spodziewałem się…
– Kobiety? – Zawadzka sugestywnie wysunęła paczkę w stronę mężczyzny.
– Nie, dziękuję. Nie palę.
– Nie będzie panu przeszkadzać, jeśli ja zapalę?
– Nie, nie…
Zawadzka przysunęła płomień zapalniczki do końcówki papierosa. Kątem oka obserwowała reakcję mężczyzny, którego wzrok bezwiednie wylądował na jej prawym policzku. Przyzwyczaiła się. Wszyscy nowi rozmówcy najpierw gapili się na jej bliznę.
Zaciągnęła się i wypuściła dym. Teraz to ona mu się przyjrzała. Mężczyzna miał nie więcej niż trzydzieści lat. Chudy jak szkapa, piegowaty, z garbatym nosem i dużymi brązowymi oczami przypominał jej postać z jakiegoś filmu o głupkowatych nastolatkach szukających skarbu. Jego wzrok błądził po wnętrzu samochodu, prawa noga tańczyła w sobie tylko znanym rytmie. Widać było, że ta sytuacja mocno go zestresowała, może nawet przerosła.
– Chce pan paluszka? – zapytała, sięgając do wciśniętej w otwarty schowek torebki. Sama wzięła kilka i dwa z nich włożyła do ust. – Proszę się nie krępować. Mamy sporo czasu, bo wątpię, żeby przy tej aurze prokurator i technicy dotarli tu szybciej niż za godzinę.
Chłopak spojrzał na nią niepewnie, a potem głośno przełknął ślinę. Nienaturalnie wystająca grdyka podskoczyła, po chwili wychylił się i zerknął na wiszącą jej na piersi odznakę. Do tego też się przyzwyczaiła. Od jakiegoś czasu jej aparycja nie kojarzyła się ludziom z kimś, kto na co dzień reprezentuje władzę.
– Proszę. W schowku mam jeszcze jedną paczkę – dodała, dostrzegając wyraźne zakłopotanie rozmówcy.
– Szczerze mówiąc, to nie jestem głodny – wydukał Roszyk. – Nie po tym, co tam zobaczyłem. To naprawdę okropny widok.
Zawadzka włożyła do ust kolejne dwa paluszki. Schrupała je w milczeniu, a następnie zaciągnęła się papierosem.
– Gdzie jest ciało? – zapytała, łapiąc spłoszone spojrzenie pasażera.
– Tam.
Mężczyzna wskazał palcem na zrytą przez dziki ziemię, jakieś dziesięć metrów od swojego samochodu. W tej chwili wszystko tonęło w błocie.
– Dotykał pan czegoś?
– Absolutnie.
– Absolutnie tak czy absolutnie nie?
– Nie…
– Jak znalazł pan ciało?
– Akurat byłem na rutynowym patrolu.
– Co pan robił na tym patrolu?
– No… – Roszyk znów głośno przełknął ślinę. – Wie pani… te ostatnie tygodnie były bardzo suche. Mieliśmy dwa pożary, ale ludzie w ogóle nie stosują się do zakazów wchodzenia do lasu. W sumie trzy, licząc ten sprzed trzech miesięcy, gdy po tamtym wypadku spłonęło prawie trzysta hektarów. Pamięta pani? Podczas tej anomalii pogodowej.
– Suchej burzy – przytaknęła. – Tak, pamiętam.
Jakżeby miała tego nie pamiętać? Pożar pożarem, ale to, co wydarzyło się chwilę wcześniej, nawet jej zmroziło krew w żyłach. Zupełnie przypadkiem została wysłana jako zastępstwo właśnie z Kłosem. Na miejsce wypadku przyjechali razem, ale szybko okazało się, że nie będą mieli zbyt wiele roboty, bo auto już płonęło, a pożar lasu gwałtownie się rozprzestrzeniał. Przyjechała straż pożarna, nakazała ewakuację. I ogólnie w całej tej sytuacji nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie jeden szczegół. Stara mazda szóstka owinęła się wokół drzewa jak harmonijka. Trup na miejscu. Patomorfolog stwierdził później, że kierowca zginął, zanim samochód doszczętnie spłonął. Haczyk tkwił gdzie indziej. Dopiero gdy ujrzała pakowaną do karetki pasażerkę, omal nie zwymiotowała. Sprawa błyskawicznie została utajniona i wszyscy świadkowie musieli podpisać papier obligujący ich do milczenia. Od przypadkowego kierowcy, który zadzwonił pod numer alarmowy, przez ratowników, strażaków, na lekarzach kończąc, każdy, kogo wzrok spoczął na ciężko rannej pasażerce mazdy. Na razie wyglądało na to, że sprawa nie wypłynęła i jakimś cudem wszyscy trzymali język za zębami. Wyparcie? Nie zdziwiłaby się. Strach? Jak najbardziej. Ostatnio jednak doszły ją słuchy, że po mieście od jakiegoś czasu krążą dziwne plotki, a dziennikarze węszą sensację. Do tej pory na samą myśl o tym wypadku przeszywały ją dreszcze.
Teraz też się wzdrygnęła. Nagle zdała sobie sprawę, że strażnik wciąż do niej mówi.
– Chwila, panie… – zawahała się.
– Roszyk. Nazywam się Kacper Roszyk.
– Wróćmy do momentu, gdy pan tędy przejeżdżał. Jak pan dostrzegł zwłoki?
– No, normalnie. Jechałem i zobaczyłem lisa, który skubał coś wystającego z rozrytej ziemi. Jeszcze nie padało, więc zatrzymałem samochód i wysiadłem. Lis uciekł i wtedy… – Mężczyzna przetarł chusteczką czoło.
– I co wtedy?
– No zobaczyłem to, to znaczy…
– Miał pan jakieś podejrzenia, co to może być?
– No od razu było widać. Bałem się jak cholera, ale podszedłem bliżej i… – Skrzywił się, jakby właśnie połknął coś obrzydliwego. – No… Chryste… – Ukrył twarz w dłoniach.
– Zobaczył pan ciało kobiety, tak?
Strażnik leśny pokiwał głową, a po chwili wyciągnął kolejną chusteczkę i wysmarkał nos. Drżącą dłonią schował ją z powrotem do kieszeni munduru.
– To naprawdę makabryczny widok, proszę pani.
Zawadzka już nic więcej nie powiedziała. Zjadła ostatniego paluszka i zerknęła przez przednią szybę na niebo, które powoli zaczynało się przejaśniać. Chmury przesuwały się na wschód, a na horyzoncie widać było niemrawe przebłyski promieni słonecznych. Odczekała jeszcze chwilę i gdy ulewa zelżała, a na niebie pojawiła się zjawiskowa tęcza, otworzyła drzwi i wysiadła z auta.
Jej buty od razu zatopiły się w błocie prawie po kostki. Nie przejęła się tym zbytnio. Wyciągnęła z kieszeni mentosa, włożyła go do ust i ruszyła w stronę miejsca, które kilka minut temu wskazał leśnik. Niespecjalnie zmartwiła się faktem, że może zadeptać ślady, bo jeśli jeszcze pół godziny temu takowe tu były, to ten ulewny deszcz z pewnością dokładnie je zmył. Ostatnie metry pokonywała, brodząc w rozmiękczonej ziemi i złorzecząc na buszujące tu wcześniej dziki. Przestało padać akurat w momencie, gdy przystanęła nad wypełnioną brudną wodą dziurą. W nozdrza uderzył ją wyjątkowo paskudny odór, coś jak mieszanina gnijącego mięsa i odchodów. Nie spodziewała się, że woń może być tak intensywna. Żołądek zbuntował się i targnęły nią torsje. Odwróciła się i zwymiotowała, bo choć do tej pory widziała już wiele trupów w najróżniejszym stanie rozkładu, ten smród przebijał absolutnie wszystko, czego do tej pory doświadczyła na służbie.
– To dziki, proszę pani. – Usłyszała za plecami głos leśniczego. – Ich odchody mają bardzo intensywną woń.
Woń, kurwa, pomyślała i raz jeszcze opróżniła żołądek z resztek śniadania. Wyciągnęła z kieszeni nasączoną lawendą chusteczkę i przytknęła do nosa, po czym z powrotem skupiła wzrok na zanurzonych w mętnej wodzie zwłokach. Przez chwilę przyglądała się wystającemu ponad taflę fragmentowi kolana i przedramieniu, a w zasadzie temu, co z niego zostało, bo nie trzeba było być specjalistą, aby ocenić, że spora jego część została pożarta. Dłoni brakowało dwóch palców, resztki tkanki były poszarpane, jakby ktoś włożył ofierze rękę do maszynki do mięsa.
Zawadzka sięgnęła do kieszeni po parę jednorazowych rękawiczek i walcząc z odruchem wymiotnym, przykucnęła przy zwłokach. Złapała za jeden z obgryzionych palców i uniosła przedramię, wzruszając taflę mętnej wody. Na ułamek sekundy pojawiła się twarz ofiary, żeby zaraz zniknąć pod brudną powierzchnią wody. Komisarz delikatnie opuściła dłoń i rozejrzała się za czymś, czym mogłaby rozgarnąć taflę wody. Wychyliła się i sięgnęła po kawałek gałęzi, którym zamieszała w kałuży. Widok poszarpanych zwłok sprawił, że znów targnęły nią torsje. Tym razem się opanowała, jedynie kilka razy odchrząknęła. W końcu wycofała się na ścieżkę i zapaliła papierosa. Zaciągnęła się głęboko i wypuściła dym. Przez chwilę stała, bezmyślnie wpatrując się w gęsty młodnik.
– Dobrze się pani czuje? – zagadnął strażnik leśny, który wciąż trzymał się kilka metrów dalej.
– Tak – odparła, odwracając się w jego stronę. Mężczyzna stał obok swojej terenówki, na jego twarzy malowała się szczera troska. Pomyślała, że biorąc pod uwagę okoliczności, młody trzyma się naprawdę nieźle. Wolno ruszyła w jego stronę.
– Pani zdaniem to morderstwo? – zapytał, gdy przed nim stanęła.
– Na to wygląda – mruknęła, ale nic więcej nie dodała, tylko sięgnęła po wibrujący w kieszeni smartfon. Dzwoniła stara znajoma, szefowa zespołu techników kryminalistycznych Anna Borucka. Zawadzka odebrała.
– Cześć, Julka. Jesteś już na miejscu?
– Cześć. Tak, jestem. Właśnie miałam do ciebie dzwonić. Macie jak dojechać?
– No właśnie toniemy w błocie. – W tle dało się słyszeć odgłos zarzynanego silnika. – Furgonetka ze sprzętem nie przejedzie, ale już nadciągają dwie terenówki. Przełożymy, co się da, i powinniśmy się zjawić w ciągu pół godziny.
– To pamiętaj, żeby wziąć pompę. Zwłoki leżą w płytkim dole, ale trzeba go będzie osuszyć.
– Tak myślałam. Jak to wygląda?
– Nie pytaj.
– Aż tak źle?
– Przygotuj się na najgorsze. Bez klamerki nie podchodź.
– Jezuuu… – Borucka westchnęła. – Ile jeszcze?
– Do emerytury, moja droga.
– Dzięki, Julka. Ty zawsze potrafisz poprawić mi humor.
– Nie ma za co.
– Dobra, muszę kończyć, bo chyba jadą. Narka.
Borucka się rozłączyła. Zawadzka oparła się o nadkole patrola i wyciągnęła kolejnego mentosa. Wsadziła go do ust i zaczęła rozgryzać. Pomyślała, że musi poinformować swojego faceta, aby dziś na nią nie liczył.
– Idziesz! Dawaj, dawaj, dawaj! Dasz radę! Jeszcze tylko kilka kroków!
Młody mężczyzna w sportowym stroju głośno krzyczał i klaskał. Robił, co mógł, aby zmobilizować go do zrobienia jeszcze jednego kroku. Co z tego, jeśli nogi odmawiały posłuszeństwa.
– Dobrze ci idzie! Jeszcze trzy kroki i pobijesz rekord! Dawaj, dawaj, dawaj!
Igor Brudny zmusił się do maksymalnego wysiłku. Spiął się i zawył jak zwierz. Na skroniach wybrzuszyła się siatka niebieskich żyłek, mięśnie przedramion napięły się, wreszcie dotarł do końca poręczy i runął ze zmęczenia na materac. Rehabilitant zaasekurował go, po czym pomógł mu usiąść na wózek.
– Jeszcze kilka tygodni i staniesz na nogi – oznajmił, wręczając mu butelkę mineralnej.
– Nie pierdol.
– Nie pierdolę. Dziś zrobiłeś czterdzieści kroków, Igor. Dwa razy więcej niż tydzień temu. Rzadko który z moich podopiecznych robi tak błyskawiczne postępy. Mówię ci, że za miesiąc będziesz chodził, a za pół roku przypomnisz sobie, jak to jest skakać po drzewach.
Brudny otworzył butelkę i wypił od razu połowę zawartości. Czuł się kompletnie wypompowany. Kręciło mu się w głowie, a serce waliło w piersi, jakby właśnie przebiegł maraton. Czterdzieści kroków, pomyślał.
– Zawieźć cię do szatni? – zapytał rehabilitant.
– Dam sobie radę.
– W takim razie widzimy się jutro o jedenastej.
– Jasne.
Brudny wytarł pot z czoła i zakręcił kołami wózka. Wyjechał z sali i skierował się do szatni. Była pusta i cicha. Zatrzymał się przed swoją szafką i zamknął oczy. Czterdzieści kroków, pomyślał. Zrobił dziś zasrane czterdzieści kroków. Wielkie mi, kurwa, osiągnięcie. Zacisnął zęby, gdy poczuł przypływ frustracji. Wciąż nie mógł pogodzić się z tym, co go spotkało. Od momentu gdy wybudził się ze śpiączki, minęło już dziesięć miesięcy, a on nadal nie był w stanie przejść kilku kroków bez wspomagania. I tak miał szczęście, że rdzeń nie został przerwany. Tak naprawdę powinien dziękować, że w ogóle przeżył, bo przetrwanie czterech dni w zawalonej piwnicy klasztoru hieronimek zakrawało na cud. Służby pracowały jednak dniem i nocą, bez ustanku, w nadziei że seria eksplozji nie zniszczyła najniższych poziomów.
Podobno gdy do niego dotarli, leżał przygnieciony kupą gruzu i ziemi, w kałuży lepkiej, częściowo zaschniętej krwi. Ale oddychał. Błyskawicznie wydostali go na powierzchnię, a następnie przewieźli na SOR, gdzie podłączyli do aparatury podtrzymującej życie. Diagnoza była ponura, bo pacjent miał dużego krwiaka mózgu, dwanaście złamań, w tym dwa otwarte, ranę postrzałową, pęknięte dwa kręgi i podstawę czaszki. Szczęście w nieszczęściu nie doszło do trwałego przerwania rdzenia, ale i tak dawali mu niewielkie szanse na przeżycie. Przeżył jednak, a oni przez trzy miesiące cierpliwie składali go niczym zepsutego robota, otwierali i zaszywali, wkręcali śruby, wsadzali haki. Krwiak z czasem zaczął się wchłaniać, kości zrastać, stan ustabilizował się na tyle, że zaczęto poważnie myśleć nad próbami jego wybudzenia. Po raz pierwszy otworzył oczy cztery miesiące później, dokładnie czwartego listopada.
– Igor… – Zawadzka siedziała przy nim i ściskała jego rękę.
Nie był w stanie wydusić z siebie słowa, ale uśmiechnął się, a ona rozbeczała się jak nigdy wcześniej. Potem zbiegli się lekarze i pielęgniarki. Zaczęli mu gratulować, sobie wzajemnie, a on zastanawiał się, czy zaraz nie wystrzelą korki szampanów, a zza drzwi nie wyskoczy klaun z balonami i bukietem róż. Pierwsze słowa zdołał wydusić z siebie kilka dni później, krótko po kolejnym badaniu, gdy doktor upewnił się, że reaguje na podstawowe bodźce.
– Dzi…dzię…dzięki – wyjęczał, gdy prowadzący go lekarz, Bartłomiej Rakoczy, poinformował go o stanie zdrowia. Drugim słowem było „Juu…Jul…Julka”, resztę zachował na później, gdy został z przyjaciółką sam na sam.
– Ja ciebie też – odpowiedziała, a potem długo tuliła się do jego policzka.
Dwa dni później odwiedził go emerytowany inspektor Romuald Czarnecki, następnie brat Filip z żoną Anną i bratanicą Lenką. Pojawiła się też Anna Borucka i Elka Pałka, a nawet była partnerka Oksana Szczypenko, oczywiście kilku dygnitarzy pragnących ogrzać się w blasku jego osoby, w tym prezydent miasta Zielona Góra, tutejszy komendant Wacław Niemiec, a nawet jego główny przełożony – komendant warszawskiej komendy, inspektor Bogdan Beryl. Notabli pogonił gdzie pieprz rośnie, a Berylowi kazał wypierdalać i nigdy więcej nie pokazywać mu się na oczy.
Po miesiącu leżenia nadszedł czas długotrwałej i bolesnej rehabilitacji. Z początku odmówił przyjmowania antydepresantów, co szybko się na nim zemściło, bo wpadł w koszmarnego doła. Rehabilitanci nie byli w stanie z nim wytrzymać, bo o ile wcześniej był mrukliwym i szorstkim w obyciu człowiekiem, o tyle teraz stał się wrednym i złośliwym skurwysynem. Nie słuchał nikogo, nawet Julki, a w pewnym momencie, straciwszy nadzieję, że kiedykolwiek wróci do pełnej sprawności, odmówił współpracy. Pojawiły się myśli samobójcze, ale codzienne wizyty przyjaciółki, teraz już partnerki, która nie dawała za wygraną i robiła wszystko, aby przywrócić mu wiarę w siebie, zaczęły przynosić skutki. Kiedyś nie wytrzymała i dopiekła mu naprawdę mocno.
– I co teraz? Do końca życia będziesz udawał roślinę? – warknęła, wstając od jego łóżka.
– Ja jestem rośliną, Julka – wymamrotał. – I idź już. Chcę spać.
– Nigdzie nie pójdę, rozumiesz? Nie wyjdę stąd, dopóki nie przemówię ci do rozsądku. Masz wziąć te pierdolone tabletki i zacząć współpracować z rehabilitantami. Masz, kurwa, stanąć na nogi!
– Nawet nie czuję palców! Jak mam, kurwa, stanąć na nogi? – odparował.
– Nie czujesz ich, bo nic nie robisz, Igor! Do jasnej cholery! Nie wstyd ci, że pielęgniarki muszą codziennie wycierać ci dupę? Tobie, Igorowi Brudnemu? Że ja muszę to robić?
– Niczego nie musisz…
– Kurwa! Igor! Co się z tobą stało?! Przez całe życie nigdy się nie poddawałeś. Nigdy nie dałeś się złamać! Nikomu! A teraz… – Usiadła na krześle i schowała twarz w dłoniach. – Dlaczego nie chcesz walczyć, Igor? Dlaczego nie chcesz dać sobie szansy? Dać szansy nam?
Rozpłakała się, a potem wybiegła z sali, zostawiając go sam na sam z własnymi myślami. To był trzydziesty pierwszy marca. Następnego poranka poprosił pielęgniarkę, aby zawołała doktora.
– To nie prima aprilis? – upewnił się lekarz.
– A wyglądam, kurwa, na zgrywusa? – bąknął.
Doktor omiótł spojrzeniem jego pokiereszowaną bliznami twarz.
– Nie – odparł. – Zdecydowanie nie wygląda pan na zgrywusa, komisarzu. W takim razie kiedy zaczynamy?
– Teraz?
Tego dnia Igor Brudny przestał być rośliną i znów stał się Igorem Brudnym. Poddał się woli lekarzy, pielęgniarek, fizjoterapeutów. Robił, co mu kazali, a nawet jeszcze więcej. Niecałe dwa miesiące później podniósł się z łóżka i podczołgał do okna, gdzie nielegalnie wypalił pierwszego papierosa od ponad pół roku. Smakował jak gówno, ale miał w sobie coś, co sprawiło, że Brudny choć przez chwilę poczuł się jak przed wypadkiem. Dosłownie przez chwilę, bo zdążył się zaciągnąć tylko kilka razy, gdy do sali wpadła pielęgniarka i kazała mu go natychmiast zgasić. Skarcony jak krnąbrny dzieciak, zaczął pracować jeszcze ostrzej, a gdy mógł już siedzieć, zawnioskował o wózek, dzięki któremu mógł swobodnie wyjeżdżać na papierosa, kiedy tylko miał na to ochotę.
Teraz był osiemnasty sierpnia, a on zrobił czterdzieści kroków.
Otworzył szafkę i wyciągnął spodnie i koszulkę. Większość pacjentów w jego stanie wciąż korzystała z pomocy rehabilitantów, ale on nie miał zamiaru, aby ktoś poza nim samym wkładał mu gacie na dupę. Ściągnął przepocone ciuchy i sięgnął po butelkę. Odlał się, zakręcił ją i odstawił do szafki. Wyjął dżinsy i wygrzebał z kieszeni smartfon. Dwa nieodebrane połączenia od Julki. Wybrał numer.
– Cześć, Igor.
– Cześć. Coś się stało?
– No stało się. Grubo się stało. Mam tu trupa i nie będę miała jak po ciebie przyjechać. Dasz sobie radę?
– Coś wymyślę.
– Przepraszam cię, ale…
– Daj spokój. Nie jestem dzieckiem. Kim jest ofiara?
– Młoda kobieta. Masakra. Opowiem ci, jak wrócę, bo mam tu teraz straszny kocioł. Właśnie przyjechał prokurator i lekarz.
– Jasne. Rób, co musisz. Widzimy się później. Pa.
– Buziak.
Brudny rozłączył się i rzucił urządzenie na podwiniętą nogawkę leżących na ławce dżinsów. Odetchnął głęboko, próbując zapanować nad kolejnym przypływem frustracji. Cała ta sytuacja strasznie go wnerwiała. Nie Julka i nie to, że akurat dziś wypadł jej jakiś trup. To akurat nie miało żadnego znaczenia. Znał realia, wiedział, że musi zrobić, co do niej należy. Wkurwiała go jego własna niemoc. Do tej pory nie miał pojęcia, z jakimi trudnościami muszą zmagać się ludzie niepełnosprawni. Nagle nauczył się planować każdy swój ruch, każdą trasę, głupie wyjście do sklepu jawiło się jak wyprawa na Mount Everest, czasem kilka schodków nieprzystosowanych dla ludzi na wózkach sprawiało, że nie mógł kupić sobie papierosów. Nie potrafił się do tego przyzwyczaić. Czuł się kompletnie bezużyteczny.
Złorzecząc pod nosem, na raty włożył spodnie, co zajęło mu dobrych kilka minut. Z koszulką poradził sobie szybciej. Zamknął szafkę na klucz i skierował się do wyjścia. Od jakiegoś czasu całkiem dobrze radził sobie na wózku. Szybko dostrzegł, że przedramiona stały się silniejsze, wyżyłowane, nauczył się też kilku sztuczek ułatwiających poruszanie się po bardziej wymagającym terenie. Gdy tylko wyjechał na zewnątrz, od razu wyciągnął paczkę papierosów. Zatrzymał się przy murze budynku Zakładu Rehabilitacji Aldemed. Klinika mieściła się w północnej części miasta, za dworcem głównym, praktycznie przy samych torach. Zapalił.
Niebo było bezchmurne, a powietrze rześkie i przejrzyste. Nad miastem musiała przejść solidna ulewa, bo wszystko wokół było zupełnie mokre, a w kilku miejscach walały się połamane gałęzie rosnących przy płocie krzewów akacji. Powiódł wzrokiem po ciągnących się na niemal całej szerokości ulicy kałużach. Jego wzrok zatrzymał się na kobiecie w średnim wieku, która za bardzo zbliżyła się do krawędzi chodnika i przejeżdżający bus ochlapał ją brudną deszczówką. Posłała za nim soczystą wiązankę, ale kierowca nie przyhamował, nie przeprosił, tylko pojechał dalej.
W oddali usłyszał dźwięk zbliżającego się pociągu, a chwilę później dostrzegł powoli sunący skład. Zaciągnął się jeszcze kilka razy i zgasił niedopałek w śmietniku. Wyciągnął smartfon. Przez chwilę zastanawiał się nad wyborem firmy taksówkarskiej. Ostatnio z każdą miał na pieńku. Wtedy z urządzenia dobiegł utwór ze ścieżki dźwiękowej Rocky’ego, słynny Eye of the Tiger. Według Julki miał go mobilizować do walki o powrót do zdrowia, choć Brudny był nastawiony do tego pomysłu co najmniej sceptycznie. Zostawił dzwonek dla świętego spokoju.
– Słucham? – odebrał.
– Witam pana, komisarzu Brudny – rozległ się głos po drugiej stronie.
– Dzień dobry, inspektorze Czarnecki. – Brudny pomyślał, że te powitania weszły im w krew.
– Dawno się nie widzieliśmy i dzwonię, bo właśnie rozmawiałem o tobie z żoną. Pyta o zdrowie.
– Żyję. Fizjoterapeuta mówi, że za miesiąc będę chodził, a za pół roku skakał po drzewach.
– Fantastyczna wiadomość. Wiesz, że mocno trzymamy za ciebie kciuki.
– Nie wątpię. Co u ciebie?
– Czytam i tyję. Życie emeryta jest wyjątkowo nudne. Dlatego pomyślałem, że miło byłoby się zobaczyć i powspominać stare czasy. Może wpadlibyście do mnie z Julką dziś wieczorem na kolację?
Brudny przez chwilę zastanawiał się nad propozycją. Ostatnio większość czasu spędzał w czterech ścianach, unikał spotkań, nie odbierał telefonów. Nie to, żeby nie mógł się od nich opędzić, bo w ciągu miesiąca dzwonili do niego – wyłączając lekarzy i rehabilitanta – tylko brat i Ela Pałka, ale ogólnie nie miał ochoty na jakiekolwiek spotkania, pomijając jamesona, z którym rozumiał się bez słów. Wieczory z tym ostatnim stały się już swoistym rytuałem, co Julka zdążyła mu wypomnieć kilka razy, przy okazji brzęcząc nad uchem, że musi się ogarnąć, zacząć wychodzić do ludzi i takie tam ble, ble, ble. W ubiegłą sobotę wyniknęła z tego nawet mała kłótnia, ale nie przejął się tym zbytnio, co wkurzyło ją jeszcze bardziej.
– Porozmawiam z Julką, choć chwaliła się, że dziś trafiła trupa i wątpię, aby miała czas – odpowiedział asekuracyjnie.
– Ooo…
– Młoda kobieta. Tyle wiem.
– W takim razie może jutro albo w weekend?
– Dam znać. Muszę kończyć, Romek. Na razie.
– Cześć.
Brudny odłożył telefon na kolana i jeszcze przez chwilę zastanawiał się nad propozycją Czarneckiego. Nie przypominał sobie, kiedy był u kogoś w odwiedzinach. Ostatni raz u brata, krótko po wyjściu ze szpitala, ale atmosfera była tak drętwa, że drugi raz – pomimo kolejnych zaproszeń – się nie zdecydował. I nie tylko dlatego, że czuł się jak piąte koło u wozu, a wszyscy skakali przy nim, jakby był co najmniej śmiertelnie chory. Nie był głupi, wyczuwał fałsz, który krył się za maską sztucznego uśmiechu pani domu, i był przekonany, że Anna wciąż ma mu za złe to, co wydarzyło się w poprzednie wakacje. To przez niego jej córka omal nie straciła życia z rąk psychopaty. W jej mniemaniu Igor Brudny przyciągał kłopoty i lepiej było trzymać się od niego jak najdalej.
Czy mógł ją winić za taki tok rozumowania? Czy mógł mieć pretensje, że nim gardzi, choć poświęcił zdrowie, prawie życie, aby uratować bratanicę? Nie żywił urazy, nie miał też zamiaru wypominać jej tego, że kiedyś i ją wyrwał ze szponów pewnej śmierci. Wolał się wycofać, nie chciał, by z jego powodu brat kłócił się z żoną. Przez ostatnie dwadzieścia lat żył jak pustelnik, więc samotność nie była mu obca, lubił ją nawet. Sam ze sobą czuł się najlepiej.
Ale spotkanie z Romkiem? Uśmiechnął się pod nosem. Czasem się dziwił, że rozumieją się tak znakomicie. Nie dość, że znali się zaledwie niecałe dwa lata i dzieliła ich różnica pokolenia, to jeszcze charakterologicznie pasowali do siebie jak pięść do nosa. Romuald Czarnecki – dystyngowany inspektor o wysokiej kulturze osobistej, tolerancyjny, uprzejmy, szarmancki, niemal nieskazitelny, on zaś gburowaty, opryskliwy, stroniący od ludzi, szorstki w obyciu jak szczotka do kibla. Mimo to niemal na każdym polu dogadywali się doskonale. Tak, przyznał w duchu, jeśli miałby opuścić cztery ściany i z kimś się spotkać, to właśnie z Romkiem. Julka też powinna przyklasnąć temu pomysłowi. Przy okazji może przestanie zrzędzić.
Zawadzka zamknęła laptop. Spojrzała na zegarek. Dochodziła dziewiętnasta, a ona do tej pory nie zjadła nic poza lichym śniadaniem i paczką paluszków, które i tak później zwróciła. Nie to, żeby po tym, co zobaczyła, przez resztę dnia dręczył ją wilczy głód, ale teraz, gdy już ukończyła raport i wysłała go do naczelnika wydziału Marka Kotowicza, nagle poczuła, że musi zjeść coś porządnego. Wyciągnęła smartfon i wybrała numer Brudnego.
– Cześć, Igor.
– Hej.
– Jadłeś już kolację?
– Nie.
– Mamy w domu jakieś wino?
– Mamy.
Igor nie należał do mistrzów szermierki słownej. Preferował szybkie i celne pchnięcia. Tak, nie, dobra, mamy, cześć. Ich rozmowy telefoniczne rzadko trwały dłużej niż sześćdziesiąt sekund.
– To wyciągnij, proszę. – Westchnęła. – Zapal jakąś świeczkę. Włącz muzykę. Jestem dojechana i pragnę poczuć się jak człowiek.
– A co z tą kolacją?
– Zgarnę po drodze spaghetti z Koloseum.
– Mam inny pomysł.
– O proszę… – Zaskoczył ją. – W takim razie zamieniam się w słuch.
Zapakowała laptop do torby i wstała od biurka. Przytrzymując telefon przy uchu ramieniem, poukładała jeszcze walające się bez ładu i składu papiery, po czym skierowała się do wyjścia.
– Romek zaprosił nas dziś wieczorem na kolację – kontynuował Brudny. – Odmówiłem, bo założyłem, że dziś wcześnie nie wrócisz, ale jakbym teraz do niego zadzwonił, to chyba jest szansa.
– No… – Po Igorze mogła się spodziewać wszystkiego, ale wyjście w gości znalazłoby się na końcu tej listy. Problem w tym, że akurat dziś nie miała ochoty na nic poza napełnieniem żołądka i lampką wina. Najlepiej we dwoje.
– Nie słyszę eksplozji entuzjazmu.
– Nie, Igor. To… – zawahała się – …to naprawdę dobry pomysł.
– Jesteś zmęczona i chcesz zjeść w spokoju, mam rację?
– Dzwoń do Romka. Jadę od razu do domu.
Rozłączyła się. Igora nie dało się oszukać nawet przez telefon. Oczywiście, że chciała zjeść w spokoju, napić się wina i pójść spać, ale jeśli teraz by mu odmówiła, to kolejna szansa wyciągnięcia go dalej niż do Żabki po fajki mogłaby oddalić się o eony. Poza tym to nie był taki zły pomysł. Wiedziała, że jutro, najpóźniej pojutrze, prokurator Karol Magiera zawnioskuje o stworzenie nowej grupy dochodzeniowo-śledczej. Nie miał wyjścia, bo pierwsze fakty dotyczące zmarłej kobiety sugerowały, że to nie jest zwykłe morderstwo. Romek, w przeciwieństwie do niej, znał Magierę całkiem dobrze i mógł dać jej kilka wskazówek.
Na schodach przy głównym wejściu do komendy natknęła się na Kłosa. Stał i palił papierosa. Wyglądał na podkurwionego.
– Julka! – zawołał za nią.
– No? – Odwróciła się. – Tylko szybko, bo się śpieszę.
– Wysłałaś już raport do Goryla?
– No wysłałam, a co?
– Co w nim napisałaś?
Rzuciła mu kose spojrzenie. Co go to, kurwa, obchodzi? Jak sam stwierdził, adresatem raportu był naczelnik wydziału, więc o co biega?
– Wybacz, Artur, ale… – Pokręciła wymownie głową. – Na pewno dowiesz się w swoim czasie.
– Pytam, bo to gruba sprawa. Wygląda na robotę niezłego psychola.
– Sam sobie odpowiedziałeś na to pytanie. A teraz naprawdę muszę iść. Na razie.
Odwróciła się i ruszyła w stronę zaparkowanego niedaleko samochodu. Nie uszła kilku kroków, gdy – choć nie dałaby sobie ręki uciąć – usłyszała mrukliwe burknięcie Kłosa, które brzmiało jak „suka”. Nie wytrzymała i obejrzała się przez ramię, ale komisarz właśnie znikał w drzwiach budynku komendy. Może się przesłyszała, a może nie lubił jej jeszcze bardziej niż ona jego. Postanowiła, że teraz nie będzie zawracać sobie głowy takimi bzdurami. W każdej jednostce relacje między policjantami i policjantkami wyglądały podobnie. Dla jednego było się spoko koleżanką, a dla innego wredną suką, zwłaszcza gdy było się Julią Zawadzką i traktowało się facetów dokładnie tak samo, jak oni traktowali Julię Zawadzką.
Olała to, wsiadła do samochodu i ustawiła płytę z najlepszymi kawałkami AC/DC. W drodze do domu słuchała Highway to Hell. Podśpiewując wspólnie z Bonem Scottem, nie miała pojęcia, że właśnie włączyła proroczy kawałek.
– Jeszcze wklepujesz w twarz te niemowlaki?
– Ty jesteś normalny?
Zawadzka wsmarowała w lewą część twarzy resztki żelu koloidowego. Niemowlaki? Co za głupek! Czego on się znowu naczytał w tym internecie? Czasem Igor naprawdę ją wkurwiał. Kochała go, ale cała ta sytuacja wpłynęła na niego bardzo destrukcyjnie. Wcześniej, owszem, nawet wobec niej bywał oschły i mrukliwy, ale ostatnio coraz częściej zdarzało mu się być najzwyczajniej złośliwym. Przecież doskonale wiedział, że jej też nie jest łatwo. Jaka kobieta przeszłaby do porządku dziennego nad tym, że z dnia na dzień straciła swoją atrakcyjność, a pół jej twarzy znaczy rozlazła, odrażająca blizna? Co prawda i tak było już lepiej niż wcześniej, bo po dwóch refundowanych zabiegach w klinice chirurgii plastycznej w Nowej Soli blizna wypłaszczyła się i Julka nie wyglądała już jak potwór doktora Frankensteina. Niestety, dalsze leczenie musiała pokrywać z własnej kieszeni, a żałosna policyjna pensja nie pozwalała na koszmarnie drogie operacje, które i tak nie gwarantowały stuprocentowej skuteczności. Pozostały mniej inwazyjne zabiegi kosmetyczne i regularne używanie żeli i kremów, mających za zadanie poprawienie estetyki tego, czego już nie dało się usunąć.
Przeciągnęła szminką po górnej wardze i krytycznie przyjrzała się sobie w lustrze. Już dawno pogodziła się z tym, że nigdy nie będzie wyglądać tak jak przed eksplozją. Nie zapamiętała wiele, prawie nic, jedynie gorący podmuch. Potem obudziła się w szpitalu z głową owiniętą bandażem elastycznym.
– Miała pani furę szczęścia – tłumaczył jej chirurg od oparzeń, gdy już doszła do siebie i była w stanie się komunikować. – Udało się nam uniknąć przeszczepu. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, aby blizny były jak najmniejsze.
– Blizny? – jęknęła.
– Dostanie pani skierowanie na zabiegi do kliniki chirurgii plastycznej w Nowej Soli. Pracują tam świetni specjaliści. Pomogą pani.
Gdy po raz pierwszy zobaczyła swoje odbicie w lustrze, rozryczała się jak dziecko. Nie załamała się jednak, z czasem pojawił się u niej etap akceptacji, skupiła się na leżącym w śpiączce przyjacielu. Ona nie musiała walczyć o życie, nie była krojona, nie wstawiano jej kolejnych śrub, haków i innych ustrojstw, które zaimplementowane w niebezpiecznej ilości mogły zmienić człowieka w cyborga. Zanim się obudził, zdążyła przejść dwa zabiegi, które doprowadziły jej twarz do jako takiego stanu, mimo to blizny wciąż były widoczne. I jeśli nie planowała wygrać w totka, musiała pogodzić się z tym, że już na zawsze będą jej przypominać o tym, co wydarzyło się w klasztorze sióstr hieronimek.
– Opowiesz mi, jak było na rehabilitacji? – zapytała, poprawiając włosy, które tym razem postanowiła rozpuścić.
– Dobrze.
– A coś więcej?
– Lepiej niż we wtorek.
– Czyli jest progres…
– No jest. Jest też już prawie dziewiąta, a wiesz, że nie lubię się spóźniać…
– Jestem niemal gotowa. Możesz się ubierać.
W lustrze dostrzegła, jak Igor mocuje się z włożeniem butów. To, że jeszcze nie był w stanie sam chodzić, to jedno, ale jego ciało było naszpikowane taką ilością wszelakich ciał obcych, że nawet najdrobniejszy ruch, pochylenie się czy wyciągnięcie ręki dalej niż zwykle sprawiały mu ból. Z początku próbowała mu pomagać, ale nie pozwalał jej na to. Stawał się wtedy nerwowy, mrukliwy, czasem zamykał się w sobie, ale nawet jeśli czynność, która dzięki jej pomocy mogła zająć kilka sekund, jemu zajmowała pół godziny, koniec końców zawsze osiągał to, czego chciał. Za to go uwielbiała. Za ten jego niezłomny charakter, za to, że był taki uparty, zawzięty, niezmordowany w wyznaczaniu sobie kolejnych celów. Nawet jeśli czasami dostawała rykoszetem, to w ogóle nie brała tego do siebie.
– Włożyłeś koszulę. Proszę, proszę…
Zbliżyła się do niego i przesunęła dłonią po jego klatce piersiowej.
– Powiedziałaś, że chcesz poczuć się jak człowiek, więc…
– I jeszcze pachniesz perfumami. Naprawdę zrobiłeś to dla mnie? – Stanęła za nim.
– Mogę się przebrać w koszulkę.
– No nie bądź taki, Igor – kokietowała. – Powiedz, że zrobiłeś to dla mnie. Tak po prostu.
– Chyba jednak lepiej czuję się w T-shircie.
– Jeśli powiesz, to przed snem postaram ci się to wynagrodzić…
Nachyliła się nad nim i zsunęła dłoń w okolice jego krocza. Pamiętała jego obawy z tym związane. Na szczęście się nie sprawdziły. Jego sprzęt od jakiegoś czasu działał bez zarzutu. Teraz też zareagował. Wsadziła mu język do ucha.
– Włożyłem koszulę dla ciebie – mruknął. – Może być?
– A perfumy?
Brudny przewrócił oczami, westchnął, gdy chwyciła ustami jego małżowinę.
– Zrobiłem to dla ciebie, Julka – powtórzył. – Ale jeśli zaraz nie wyjdziemy, to się spóźnimy i…
– Grzeczny chłopczyk – przerwała mu. – Należy się nagroda, ale…
– Julka…
– Dopiero po kolacji u Romka. – Puściła go i sięgnęła po leżącą na komodzie torebkę. – Gotowy?
Brudny nie odpowiedział, tylko podjechał do drzwi i nacisnął klamkę. Gdy zamykała je na klucz, zerknęła przez ramię. Igor już podążał w kierunku windy. Pomyślała, że bardzo go kocha.
W pomieszczeniu panował półmrok rozświetlany przez blade światło z włączonego telewizora. Akurat leciał jakiś program publicystyczny, w którym czterech polityków obrzucało się wzajemnie błotem z taką zaciekłością, że prowadząca dziennikarka z trudem panowała nad utrzymaniem porządku dyskusji. Na dworze było już ciemno, panowała niezmącona cisza, tylko czasem zawył pies sąsiada.
Mężczyzna poruszył się w fotelu i nadmiar popiołu z trzymanego między palcami papierosa spadł na podłogę. Nie zwrócił na to uwagi. W domu i tak był syf. Sięgnął po szklankę z wódką i wychylił ją do dna. Skrzywił się i wytarł usta wierzchem dłoni, po czym sięgnął po butelkę i dolał kolejną porcję.
Sytuacja nie wyglądała dobrze. Tak naprawdę wyglądała bardzo, bardzo źle. Świadomość, że może być tylko gorzej, nie poprawiała jego samopoczucia. Frustrowała go. Dlaczego to musiało spotkać akurat jego?
Wrócił pamięcią do wydarzeń sprzed lat. Pamiętał tylko huk, trzask wgniatanej blachy, brzęk tłuczonego szkła. I krew. Dużo krwi. Potem syk płomieni, świdrujący dźwięk piły tarczowej rozcinającej metal.
Skrzypienie zardzewiałego mechanizmu wózka.
– Kiedy przywieziesz mi kolejną?
W mroku rozległ się głos. Był zachrypnięty, przepity, pełen pogardy, wredny. Mężczyzna zerknął w tamtym kierunku. Zacisnął nerwowo zęby. Ten koszmar nie chciał odejść. Przykleił się do niego jak pijawka, która codziennie wysysała z niego chęć do życia.
– Odejdź – rozkazał.
Deski zatrzeszczały, nienaoliwiony mechanizm zaskrzypiał złośliwie. Dostrzegł wyłaniający się w mroku kontur postaci. Gnębiła go od lat, z pełną premedytacją, wykorzystując jego poczucie winy. Czasem myślał, że jest tylko duchem, wytworem wyobraźni, sennym koszmarem, który powraca, aby pastwić się nad nim za to, co uczynił. A może tak właśnie było? Może nie była realna? Może była tylko imaginacją jego udręczonego umysłu?
– Mówiłeś, że przywieziesz – wychrypiała postać w mroku.
– Odejdź – powtórzył, nie miał sił, aby dziś się z nią użerać.
– Kiedy przywieziesz?
Mężczyzna wypił wódkę i odstawił pustą szklankę na zapaćkany blat. Przez chwilę siedział, czując, jak ciepło rozchodzi się po ciele. Zaciągnął się papierosem.
– Nie wiem – wycedził przez zęby.
– Czuję popęd. – Głos dalej chrypiał z mroku. – Musisz mi jakąś przyprowadzić. Musisz, bo…
– Bo co? – warknął.
– Bo to twoja wina…
Mechanizm wózka zaskrzypiał i postać wycofała się w mrok. Mężczyzna w fotelu zaczął liczyć do dziesięciu, w końcu sięgnął po pustą już flaszkę wódki i zamachnął się z całej siły. Butelka z hukiem roztrzaskała się o ścianę i zasypała podłogę drobinkami szkła.
Z podwórza znów dobiegł skowyt psa. Pomyślał, że ten koszmar nigdy się nie skończy.
Romuald Czarnecki nałożył sobie na talerz kolejną nadziewaną papryczkę. Uniósł kieliszek wódki.
– Za jak najszybszy powrót do zdrowia – wzniósł toast. Wszyscy wychylili, pani domu popiła sokiem z brzoskwini.
– No mówi, że jest ten progres, ale… – Brudny cmoknął.
– Jeśli tak mówi specjalista, to tylko tego się trzymać – dokończył za niego inspektor. – Od początku ci powtarzałem, że na świecie pozostało jeszcze wielu zbirów do złapania. Dzisiejsze znalezisko tylko potwierdza tę tezę.
Czarnecki upił herbaty i nadział na widelczyk korniszona. Schrupał go, wymownie zerkając na Zawadzką, która przeżuwała farsz z papryczki.
– Wywołujesz mnie do tablicy? – upewniła się.
– Proszę, nie – zaprotestowała Jadwiga Czarnecka. – Nie rozmawiajmy o pracy. Przez trzydzieści lat nasłuchałam się o tych wszystkich psychopatach, także przy jedzeniu. O trupach pogadacie sobie, gdy zjemy, dobrze?
– Wybacz, kochanie. Masz rację. – Czarnecki sięgnął po butelkę wódki i nalał do kieliszków. – W takim razie może powiedz, Igor, jakie masz teraz plany? Do Warszawy nie zamierzacie wracać, mam rację?
– Na razie nie – odparł komisarz i sięgnął po czarną oliwkę.
– Igor planuje zostać prywatnym detektywem. Gdy tylko stanie na nogi…
– Julka… – Brudny przewrócił oczami.
– Co, Julka? – obruszyła się. – Przecież to żadna tajemnica. Rozmawialiśmy o tym i uważam, że to znakomity pomysł.
Brudny westchnął. Nie znosił, gdy ktoś wypowiadał się w jego imieniu. Nie mógł jednak nie zgodzić się z Julką, bo taki pomysł rzeczywiście zaświtał mu w głowie jakiś czas temu, mniej więcej w momencie, gdy postanowił wziąć się w garść. Teoretycznie po przejściu rehabilitacji, a następnie zdaniu egzaminów sprawnościowych i psychologicznych mógłby wrócić do policji, ale po tym, co wydarzyło się w Warszawie, trudno mu było sobie wyobrazić, żeby jeszcze kiedykolwiek ktokolwiek wydawał mu rozkazy. Długo nad tym myślał. Próbował analizować, czy Beryl mógłby dać się skorumpować, czy może sytuacja miała się zgoła inaczej i został zaszantażowany. Tamten facet w kominiarce, z którym miał nieprzyjemność spotkać się oko w oko, dysponował zapewne szerokim spectrum możliwości, żeby wywrzeć wpływ na jego przełożonego. Mógł dać mu w łapę, ale przecież równie dobrze mógł zagrozić, że zabije jego dzieci. Nie chciał osądzać naczelnika, co jednak nie zmieniało faktu, że nie wyobrażał sobie dalszej współpracy. Na razie wciąż dostawał sto procent pensji i taki stan powinien jeszcze trochę trwać, bez problemu mógłby też postarać się o rentę albo najzwyczajniej w świecie przejść na wcześniejszą emeryturę, bo swoje piętnaście lat służby zdążył wyrobić jeszcze przed wejściem ustawy przedłużającej konieczny czas wysługi do lat dwudziestu pięciu. Do tego doszło jeszcze kilka innych kwestii, na które nie miał wpływu. Cztery miesiące w śpiączce to długi okres, w którym można wyleczyć oparzenia, poprosić o przeniesienie do Zielonej Góry, sprzedać mieszkanie w Warszawie i kupić mały dom na obrzeżach mniejszego miasta. Tak właśnie postąpiła Julka i wiedział, że zrobiła to z miłości.
Brudny przełknął porcję sałatki warzywnej i popił kawą.
– Coś muszę robić, żeby nie zdziadzieć – oznajmił, odstawiając filiżankę.
– Pijesz do mnie, przyjacielu? – Czarnecki uniósł brwi. – Owszem, przytyło mi się kilka kilogramów, ale…
– Daj spokój, Romek – przerwał. – Wiesz, że nie to miałem na myśli. Po prostu pomyślałem, że może da się z tego jakoś wyżyć. Nie chcę już słuchać rozkazów. Mam dość.
– Naczelnicy i komendanci mogą otwierać szampany – wtrąciła Julka, szturchając go lekko łokciem.
– Pewnie tak…
Przez kolejne kilkanaście minut debatowali nad wadami i zaletami profesji prywatnego detektywa, potencjalnymi korzyściami finansowymi, ewentualnymi sprawami, jakie mogą się przytrafić w takim mieście jak Zielona Góra. Zgodzili się, że w przypadku Brudnego pomysł może okazać się strzałem w dziesiątkę, bo od jakiegoś czasu komisarz nie był już zupełnie anonimową osobą, miał renomę i gdyby tylko zdecydował się założyć działalność, na brak klientów zapewne by nie narzekał. Gdy zjedli, Zawadzka pomogła posprzątać ze stołu, a mężczyźni wyszli na balkon. Czarnecki pomógł Brudnemu podnieść się z wózka i przekroczyć próg, a następnie usiąść na plastikowym krześle.
Sierpniowy wieczór był ciepły i spokojny. W powietrzu unosił się przyjemny kwiatowy zapach, a w tle grały świerszcze. Tylko w nielicznych oknach bloków naprzeciwko można było dostrzec zapalone światła. Większość mieszkańców osiedla albo już spała, albo powoli szykowała się do snu. Brudny spojrzał na zegarek. Dochodziła północ. Poruszył się w krzesełku i poczuł, że koszula klei mu się do pleców. Spojrzał na Czarneckiego, który stał oparty o poręcz balkonu i patrzył w sobie tylko znany punkt gdzieś w oddali. Wiedział, o czym myśli. Był starym psem. Najlepszym.
Brudny sięgnął do kieszeni po paczkę papierosów. Wtedy dołączyła do nich Julka. Oparła się pośladkami o parapet. Poczęstował ją i zapalili.
– Na dniach Magiera zapewne powoła grupę dochodzeniowo-śledczą – oznajmiła, bez udawania, że wyszli na balkon w innym celu niż porozmawianie na wiadomy temat. – Prawdopodobnie będą chcieli, abym dołączyła, i pomyślałam, że zapytam cię o kilka rzeczy.
Czarnecki zdjął okulary i przetarł je chusteczką.
– W związku z tą dzisiejszą ofiarą? – zapytał, z powrotem zakładając je na nos. Zawadzka przytaknęła. – Karol tworzy grupę, bo łączy ją ze śledztwem, którym się zajmujesz, czy tak?
– Zgadza się, choć… – Zawadzka zawiesiła głos – …to nie jedyny powód.
– Domyślam się, że to coś poważnego, bo Karol jest bardzo ostrożny w ferowaniu wyroków.
– Ofiara była pozbawiona krwi.
Brudny rzucił im ciekawskie spojrzenie. Julka powiedziała to bez emocji, wręcz oschle. Wcześniej wspomniała mu o tym w drodze do Czarneckich, ale nie mieli czasu rozwinąć tematu. Wymienili tylko kilka uwag, poza tym to wciąż była tylko hipoteza, którą medyczka sądowa postawiła na podstawie oględzin zwłok w miejscu ich porzucenia. Oczywiście miała ona solidne podstawy, ale żeby jednoznacznie potwierdzić przypuszczenie, najpierw należało zrobić sekcję. Czarnecki najwyraźniej był tego samego zdania.
– Kto to stwierdził? – zapytał.
– Kobieta nazywa się Magdalena Obojko. Czterdzieści pięć lat. Dwadzieścia doświadczenia w zawodzie. Niedawno przeprowadziła się do Zielonej Góry z Mazur.
– Doktor Wołoś sobie nie radziła?
Joanna Wołoś zajęła miejsce nieodżałowanego Roberta Krzywickiego, ale wedle wszystkich znaków na niebie i ziemi nie był to najlepszy wybór, zwłaszcza że skomplikowana sytuacja osobista ograniczała jej dyspozycyjność, a to było wymagane w tej pracy. Ostatecznie zdecydowała się odejść, a na jej miejsce zrobiono konkurs, który wygrała Obojko.
– Nie pytaj, Romek. Wiem tyle co ty – odparła Zawadzka. – Ale muszę przyznać, że na pierwszy rzut oka ta cała Obojko wygląda na babkę, która zna się na rzeczy. Po obejrzeniu ciała wskazała kilka wyraźnych ran, przez które krew, jak to ujęła, miała zostać upuszczona albo wręcz odessana.
– To wyjaśnia decyzję Magiery… – Czarnecki chwycił konewkę i w milczeniu podlał wiszące na balustradzie kwiaty. Woda szybko wsiąkła w suchą ziemię. – Ofiara została zidentyfikowana? – zapytał.
– Jeszcze nie. Ale jest młoda. Może nawet niepełnoletnia.
– A tamta dziewczyna? Pamiętasz, ile miała lat?
– Iwanka? Dokładnie nie wiadomo, ale patomorfolog oceniła wiek ofiary na jakieś dwadzieścia.
– Czyli niewiele więcej…
– No…
Brudny przysłuchiwał się wymianie zdań, paląc papierosa. Czuł się nieswojo. Do tej pory w takich dyskusjach zwykle miał coś do powiedzenia. Teraz odnosił wrażenie, że wypadł z gry i jest kompletnie bezużyteczny.
– A ty co o tym sądzisz, Julio? – Czarnecki przysunął Zawadzkiej szklaną podstawkę, która chwilowo miała posłużyć za popielniczkę. Policjantka przygryzła dolną wargę, cmoknęła, zmrużyła oczy.
– Obrażenia nie przypominają tych, które widziałam na zdjęciach zamordowanej Iwanki – rzekła po chwili zastanowienia. – Tamta Białorusinka była pocięta i wielokrotnie zgwałcona, ale nikt nie spuścił jej krwi. Niestety, z powodu daleko posuniętego rozkładu ciała nie udało się jednoznacznie ustalić przyczyny śmierci. Za najbardziej prawdopodobną zostało uznane uduszenie.
– Czyli nie łączyłabyś obu tych morderstw?
Zawadzka prychnęła, a potem zaciągnęła się i zgasiła papierosa.
– Nie wiem, Romek. Naprawdę nie wiem. Jak myślę o tym, że może tu grasować kolejny psychol, to… – Pokręciła głową. – Kolejny seryjniak w tym mieście to byłaby już lekka przesada. Jak tak dalej pójdzie, to niedługo zaczną przyjeżdżać tu wycieczki Japończyków z tymi wielgaśnymi aparatami, a FBI przyśle na stałe swoich psychologów, żeby w ciemno chodzili po domach i szukali wśród mieszkańców potencjalnych świrów. Naprawdę uważasz, że coś takiego jest możliwe?
Czarnecki uniósł brwi i otworzył usta, ale zaraz je zamknął. Poprawił okulary i się zasępił. Brudny wciąż palił, wpatrując się nieobecnym wzrokiem w jakiś punkt na nieodległym, pustym już o tej porze placu zabaw. Widząc, że prawie spala filtr, Zawadzka ze zgrzytem przesunęła po parapecie szklaną podstawkę. Jej partner uniósł wzrok w niemym podziękowaniu.
– Jeśli ktoś spuszcza krew z nastolatki, a potem zakopuje ją w lesie, to na tym nie poprzestanie – rzekł, zgniatając peta. – Ja zacząłbym od zadania sobie pytania, po jaką cholerę mu ta krew.
Czarnecki nic nie odpowiedział, tylko pokiwał głową. Trudno mu było spekulować, nie mając żadnej popartej empirycznie wiedzy na temat tego, co odkryto w lesie. Słowa Zawadzkiej brzmiały jednak bardzo niepokojąco, a Brudny jak zwykle trafił w punkt. Ktoś, kto zadaje sobie tyle trudu, aby pozbawić ofiarę krwi, robi to z jakiegoś konkretnego powodu. Poczuł przyjemne łaskotanie na karku. Pomyślał, że…
Nie! Skarcił się w myślach. To już przeszłość. Teraz jest na zasłużonej emeryturze. Czyta książki, gra w szachy i rozwiązuje krzyżówki. Łapanie psychopatów to już nie jego działka.
– Igor ma rację – rzekł ze stoickim spokojem. – Ale obiecałem żonie, że nie będę się więcej angażował. Wystarczająco długo żyła z cieniem.
– Rozumiem, Romek. – Zawadzka upiła łyk herbaty. – Nie oczekuję tego typu pomocy. Wystarczy, że powiesz mi coś o tym Magierze. Znasz go, prawda?
– Trochę. Pracowałem z nim przed laty w Gorzowie, ale dość krótko. Rozwiązaliśmy wspólnie kilka spraw. Na pewno zabójstwa, chyba dwa w afekcie, jedno z zemsty. To nie były trudne śledztwa. Szybko namierzyliśmy podejrzanych, dowody były mocne, Karolowi pozostało tylko wsadzić ich za kratki. Potem ja trafiłem tutaj, a on kilkanaście lat spędził we Wrocławiu. Do Zielonej Góry przyjechał niedawno, jak zresztą pewnie dobrze wiesz, w ramach uzupełnienia kadry prokuratorskiej po…
Nie dokończył, ale nie musiał. W ostatnim czasie prokuratorzy kończyli w tym mieście marnie. I nawet jeśli w większości nie należeli do najbardziej krystalicznych reprezentantów tej profesji, to trzymał się zasady, że o zmarłych, zwłaszcza zaś byłych współpracownikach, nie mówił źle. A najlepiej w ogóle.
– Co o nim sądzisz? Jako o człowieku? – ciągnęła Zawadzka.
– To fachowiec, ale ma dość specyficzny klucz w dobieraniu sobie ludzi. Powiedzmy, że w tej kwestii raczej się nie dogadywaliśmy.
– A konkretnie?
– Jest chorobliwie ambitny i lubi poklask. I nie cierpi jakiejkolwiek samowolki. Dobiera sobie ludzi niekoniecznie najlepszych, ale za to wiernych. Poza tym jeśli chodzi o poglądy, to sympatyzuje z obecną władzą, a wiemy, co to oznacza. I choć akurat w tego typu śledztwach to nic złego, lepiej mieć to na uwadze.
Zawadzka pokiwała głową ze zrozumieniem. Pomyślała, że inspektor nawet nie wie, że trafił w samo sedno. Do tej pory ani ona, ani tym bardziej Igor nie wyjawili mu prawdy o tym, co dokładnie wydarzyło się w Warszawie. Tę tajemnicę mieli zamiar zabrać ze sobą do grobu.
– Dzięki, Romek – powiedziała po dłuższej chwili milczenia.
– Nie ma za co. I żebyś mnie źle nie zrozumiała, Julio. Po prostu rób swoje, a wszystko będzie dobrze.
– Tego będę się trzymać. A teraz chyba czas na nas.
Czarnecki nie oponował. Brudny przytaknął. Stało się jasne, że spotkanie dobiegło końca.
Obudziły go gitarowe riffy. Ten utwór znał chyba każdy facet na świecie. Zawadzka otworzyła oczy, ale nie wyłączyła budzika.
Risin’ up, back on the street
Did my time, took my chances
Went the distance, now I’m back on my feet
Just a man and his will to survive
So many times, it happens too fast
You change your passion for glory
Don’t lose your grip on the dreams of the past
You must fight just to keep them alive
Zrzuciła z siebie kołdrę i wyszła z łóżka. Miała na sobie tylko majtki. Potruchtała na palcach do łazienki. Powiódł za nią wzrokiem, aż zniknęła za drzwiami.
It’s the eye of the tiger, it’s the thrill of the fight
Risin’ up to the challenge of our rival
And the last known survivor stalks his prey in the night
And he’s watchin’ us all with the eye of the tiger
Face to face, out in the heat
Hangin’ tough, stayin’ hungry
They stack the odds ‘till we take to the street
For we kill with the skill to survive
W końcu Brudny sięgnął po telefon i wyłączył budzik. Pomysł Julki, aby ścieżkę dźwiękową z Rocky’ego wklepać w każde możliwe urządzenie, sprawił, że słynny utwór Survivora ostatnio zaczynał działać mu na nerwy. Nastała cisza. Przetarł kąciki oczu. Usłyszał, jak Julka spuszcza wodę w toalecie, a potem zaczyna szorować zęby. Zaraz umyje włosy, wysuszy je, wstawi wodę na kawę, następnie wróci do pokoju, włoży dżinsy, koszulkę i pójdzie przygotować dla nich śniadanie. Raczej nie zjedzą go wspólnie, bo jemu wszystkie te czynności zajmą przynajmniej godzinę. I to bez mycia włosów.
Okropnie go to frustrowało. Wierna przyjaciółka, która po latach wzajemnych podchodów w końcu stała się jego życiową partnerką, teraz mu dodatkowo matkowała. Nie dość, że pracowała, to zwykle szykowała jedzenie, sprzątała chatę, wczoraj przed snem zrobiła mu nawet obiecaną laskę. Dom, w którym mieszkali, też należał do niej. Pomyślał, że przynajmniej nie jest darmozjadem. Pieniądze z chorobowego regularnie wpływały na konto, a całkiem niedawno wywalczył okrągłą sumkę z ubezpieczalni. Akurat na rozkręcenie małego biznesu.
Usłyszał szum suszarki. Pomyślał, że może tym razem to on wstawi kawę. Zwlókł się z łóżka. Odezwały się prawie każdy mięsień, każda kość i ścięgno. Nerwobóle wciąż nie ustawały i choć starał się ograniczać przyjmowanie środków mających je poskromić, to z samego rana zwykle łykał przynajmniej dwa ketonale. Popił je wodą z butelki i zsunął nogi na podłogę. Oparłszy się o szafkę, podniósł się do pozycji pionowej. Wciąż nie mógł pozbyć się wrażenia, jakby stawał nad przepaścią. Zaczynało mu się kręcić w głowie, pojawiały się mroczki. Chwycił stojący przy szafce nocnej balkonik. Zacisnął palce na uchwytach. Poczuł się pewniej.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki