La Bestia - Przemysław Piotrowski - ebook + audiobook + książka

La Bestia ebook

Przemysław Piotrowski

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Kolumbia to trudny kraj.

Chciałbym, abyście to zrozumieli już na samym początku, zanim jeszcze zabierzecie się do czytania. Byłem tam, doświadczyłem jej, odczułem na własnej skórze. Można powiedzieć o niej tyle dobrego, co złego, bo choć jest najpiękniejszym krajem, jaki widziałem, to ma w sobie coś tak ponurego i mrocznego, że gdy piszę te słowa, mam nieodparte wrażenie, że to jedno z absolutnie nielicznych miejsc na świecie, gdzie mógł narodzić się potwór, którego historię postaram się Wam opowiedzieć.

Luis Alfredo Garavito Cubillos to najstraszniejszy i najokrutniejszy seryjny morderca w historii świata. Pewnie teraz drapiecie się po głowie i mogę się założyć, że wielu z Was po raz pierwszy widzi to nazwisko. Na pewno słyszeliście jednak o Tedzie Bundym, Jeffreyu Dahmerze czy Johnie Waynie Gacym. To o nich piszą książki i robią filmy, ale nawet wszyscy oni razem wzięci wydają się zaledwie niesfornymi łobuzami przy „Bestii z Génovy”. Garavito to sadysta i pedofil oskarżony, a następnie skazany za zabicie 138 dzieci, choć niektóre szacunki sugerują, że ofiar mogło być nawet 600! Do dziś na terenie Kolumbii, Ekwadoru i Wenezueli odnajdywane są szczątki, które wiąże się z jego zbrodniczą działalnością.

Mówi się, że to życie pisze najstraszniejsze scenariusze. I najbardziej niewiarygodne. Trudno się nie zgodzić, bo tak się składa, że „Bestii” właśnie kończy się wyrok. I niewykluczone, że gdy czytacie te słowa, Luis Garavito znów jest wśród nas.

Oto jego historia…

PRZEMYSŁAW PIOTROWSKI były dziennikarz sportowy, a potem śledczy w „Gazecie Lubuskiej”. Ukończył studia na Uniwersytecie Zielonogórskim, studiował również w Hiszpanii i USA. Autor bestsellerowej serii kryminałów z komisarzem Igorem Brudnym w roli głównej. Serię zapoczątkowała powieść „Piętno”. Czwarty tytuł w serii – „Zaraza” – w plebiscycie portalu Lubimyczytac.pl zdobył tytuł Książki Roku 2021 w kategorii kryminał/sensacja/thriller. Wydana w czerwcu 2022 piąta część, „Bagno”, w sposób bezpardonowy i bezkompromisowy rozprawia się z tytułowym bagnem w środowisku ekip rządzących i kościoła. Przemysław Piotrowski jako pisarz debiutował w 2015 roku thrillerem historycznym „Kod Himmlera”, a następnie wykreował mroczny świat w sensacyjnej „Drodze do piekła”. Jest również autorem serii political fiction „Radykalni”. W Wydawnictwie Czarna Owca, poza serią o Igorze Brudnym ukazały się dwa kryminały „Krew z krwi” oraz „Matnia”. „Prawo matki” to początek nowej serii, w której pierwsze skrzypce – dla odmiany – gra kobieta: Lutosława Karabina. Na wiosnę 2023 planowana jest premiera wyjątkowej książki, połączenia true-crime i reportażu o Luisie Garavito, pod tytułem „La Bestia”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 451

Oceny
4,5 (1290 ocen)
880
269
97
29
15
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Solenizantka10

Nie polecam

Autor przeplata fikcyjne postacie z własnymi wspomnieniami z Kolumbii, jednocześnie narracja, jaką prowadzi tworzy wrażenie kiepskiego fanfiction z wattpada bazującego na jak największej ilości przemocy i szokowaniu czytelnika. Nie wiem co ta książka robi w dziale „literatura faktu”, bo z faktami nie ma zbyt wiele wspólnego. Ogólnie nie polecam
123
qrolic

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna książka. Autor cały czas w formie. Czyta się jednym tchem. Choć temat trudny i okrutny, to kawał dobrej roboty Panie Przemku. Czapki z głów 😉
53
CzakWojciech

Nie oderwiesz się od lektury

Panie! Trzeba mi zwrócić za psychiatrę! Brawo! Świetny reportaż!
32
aganieszkawilk89

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka autorstwa Przemysława Piotrowskiego , w dodatku przygotował się do tego, jadąc do Columbi , idąc śladami tej bestii w człowieczej skórze. Dla mnie wkurzające było też,to że sędzia zwracała się do zwyrodnialca, proszę pana , a nie potworze?????
10
Achbeata

Nie oderwiesz się od lektury

Książka godna polecenia
10

Popularność




WSTĘP

Kolum­bia to trudny kraj.

Chciał­bym, aby­ście to zro­zu­mieli już na samym początku, zanim jesz­cze zabie­rze­cie się do czy­ta­nia. Byłem tam, doświad­czy­łem jej, odczu­łem ją na wła­snej skó­rze. Można powie­dzieć o niej tyle dobrego, co złego, bo choć jest naj­pięk­niej­szym kra­jem, jaki widzia­łem, to tkwi w nim coś tak ponu­rego i mrocz­nego, że gdy piszę te słowa, mam nie­od­parte wra­że­nie, że to jedno z abso­lut­nie nie­licz­nych miejsc na świe­cie, gdzie mógł naro­dzić się potwór, któ­rego histo­rię na kar­tach tej powie­ści posta­ram się Wam przy­bli­żyć.

Kolum­bia to kraj ludzi twar­dych, suro­wych, w któ­rym kolejne poko­le­nia wycho­wały się w kul­cie prze­mocy. Z cza­sem dowie­cie się o nim wię­cej, ale choć mógł­bym tu przy­ta­czać dzie­siątki fak­tów czy cie­ka­wo­stek, które Kolum­bię cha­rak­te­ry­zują, to wła­śnie prze­moc wybija się na plan pierw­szy. Jest wszech­obecna, nie­mal nama­calna. Czu­łem ją z każ­dym odde­chem, jakby była roz­py­lona w powie­trzu, a jej stę­że­nie wyda­wało się tym więk­sze, im bar­dziej odda­la­łem się od cen­trum kolej­nych miast. W końcu, gdy prze­kra­cza­łem umowną gra­nicę, za którą zaczy­nały się podłe slumsy, mia­łem wra­że­nie, że oble­piała mnie niczym rój much ucztu­ją­cych na zwło­kach, nie­mal natych­miast zatru­wała umysł i ciało, a te dzie­siątki oczu, śle­dzą­cych mnie z zakra­to­wa­nych okien, uchy­lo­nych drzwi czy zagra­co­nych podwó­rek, paliły nie­mal żywym ogniem. Dość napi­sać, że od momentu opusz­cze­nia cen­trum Bogoty przez dwa kolejne tygo­dnie nie natkną­łem się na nikogo o euro­pej­skich rysach twa­rzy, a moim jedy­nym kom­pa­nem, z któ­rym mogłem poroz­ma­wiać w języku innym niż hisz­pań­ski, był wie­lo­letni przy­ja­ciel i towa­rzysz podróży Prze­my­sław Żmuda. O Prze­mku napi­szę jesz­cze nie raz, bo tak naprawdę to wła­śnie on wziął na sie­bie naj­więk­szy cię­żar, gdyż jako doku­men­ta­li­sta wyprawy bez prze­rwy wysta­wiał się na pożą­dliwe, czę­sto nie­życz­liwe czy wręcz wro­gie spoj­rze­nia miesz­kań­ców naj­bied­niej­szych dziel­nic. Dziś wiem też, że bez trójki lokal­nych prze­wod­ni­ków, któ­rzy zgo­dzili się nam pomóc w tro­pie­niu zbrodni „Bestii”, nie pozy­skał­bym pew­nych mate­ria­łów, które wła­śnie oni dla mnie przy­go­to­wali, nie odwa­żył­bym się dotrzeć tam, gdzie osta­tecz­nie dotar­łem i gdzie – z róż­nym skut­kiem – sta­ra­łem się wywie­dzieć o szcze­gó­łach okro­pieństw, które swego czasu miały tam miej­sce. O Juanie Car­lo­sie, Roberto i Jesu­sie Alberto też jesz­cze opo­wiem, ale teraz skupmy się na głów­nym boha­te­rze tej histo­rii – czło­wieku, któ­rego w kon­tek­ście popeł­nio­nych czy­nów trudno jed­nak czło­wie­kiem nazwać, bo bli­żej mu do potwora z naj­gor­szych kosz­ma­rów. Potwora, który w tym roku koń­czy odsia­dy­wać wyrok i który ma szansę opu­ścić wię­zie­nie…

Luis Alfredo Gara­vito Cubil­los1 to naj­strasz­niej­szy i naj­okrut­niej­szy seryjny mor­derca w histo­rii świata, powszech­nie nazy­wany „Bestią”. Zwy­rod­nia­lec, pedo­fil i okrut­nik oskar­żony, a następ­nie ska­zany za zabi­cie 138 dzieci, choć – jak sam przy­znał pod­czas jed­nego z prze­słu­chań – nie pamięta wszyst­kich ofiar i może być ich o wiele, wiele wię­cej. Do dziś na tere­nie Kolum­bii, Ekwa­doru i Wene­zu­eli odnaj­dy­wane są szczątki, które wiąże się z jego zbrod­ni­czą dzia­łal­no­ścią.

Ta książka nie należy do lek­kich i przy­jem­nych w odbio­rze, ale skoro jest zapi­sem życia naj­bar­dziej prze­ra­ża­ją­cego seryj­nego mor­dercy w histo­rii świa­to­wej kry­mi­no­lo­gii, nie może być ina­czej. Nie jest to też kla­syczny doku­ment, a nie­które imiona i nazwi­ska – choć nie­liczne – z powo­dów praw­nych musiały zostać zmie­nione, o czym będę regu­lar­nie infor­mo­wał. Zro­bi­łem jed­nak wszystko, co w mojej mocy, aby na bazie zna­nych mi fak­tów odtwo­rzyć tę ponurą histo­rię tak dro­bia­zgowo, jak to tylko moż­liwe, mimo to, aby zakleić pewne dziury, choćby z nieudoku­mentowanego i tak naprawdę nie­zna­nego śled­czym okresu z cza­sów wcze­snej mło­do­ści Luisa Gara­vito, cza­sem musia­łem puścić wodze fan­ta­zji. Pro­szę, miej­cie to na uwa­dze…

Twarde fakty są jed­nak takie, że „Bestii” koń­czy się wyrok i być może w momen­cie, gdy czy­ta­cie te słowa, Luis Gara­vito znów jest wśród nas.

Oto jego histo­ria…

CZĘŚĆ PIERW­SZA

NARODZINY ZŁA

Rozdział I

Génova, Kolum­bia, sty­czeń 1956 roku

Jorge sie­dział na kamie­niu i żując liście koki, patrzył, jak wąską ścieżką drep­cze kara­wana obju­czo­nych mułów. Ich kopyta ryt­micz­nie stu­kały o zeschnięty grunt, wzbi­ja­jąc tumany kurzu, a towa­rzy­szący im męż­czyźni w skle­co­nych z liści pal­mo­wych kape­lu­szach z sze­ro­kimi ron­dami co rusz poga­niali zwie­rzęta wyglą­da­jące na wiecz­nie zaspane.

Począ­tek roku w górach depar­ta­mentu Quindío bywa zwy­kle bar­dzo sło­neczny, a na nie­bie rzadko kiedy można zoba­czyć choćby jedną chmurę, czę­ściej zaś maje­sta­tyczne ciel­ska szy­bu­ją­cych sępów żół­to­gło­wych albo ich jesz­cze więk­szych krew­nia­ków, kon­do­rów olbrzy­mich, które wyko­rzy­stu­jąc gra­su­jące pomię­dzy wzgó­rzami prądy powietrzne, krążą nad szczy­tami poro­śnię­tymi gęstym zie­lo­nym dywa­nem tro­pi­kal­nej dżun­gli. Pta­szy­ska te, któ­rych roz­pię­tość skrzy­deł sięga nawet trzech metrów, ni­gdy nie zwia­sto­wały niczego dobrego, nawet jeśli ktoś kie­dyś – Jorge nie miał poję­cia kto i kiedy – nadał im miano sym­bolu naro­do­wego Kolum­bii. Chło­pak wie­dział nato­miast, że ich coraz częst­sza obec­ność nie­po­koi ojca, który paląc fajkę i patrząc w niebo, zwy­kle wykrzy­wiał usta w szka­rad­nym gry­ma­sie, a potem splu­wał na zie­mię i zaka­saw­szy rękawy, ruszał do pracy, tak jak jego ojciec i dziad, i wszy­scy jego przod­ko­wie. Jorge miał dopiero jede­na­ście lat i od dłuż­szego czasu sam też pra­co­wał przy zbio­rach kawy, któ­rej krzewy pora­stały wzgó­rza oka­la­jące Génovę, nie­wielką wieś, zagu­bioną w oce­anie zie­leni rów­nie pięk­nej, co nie­bez­piecz­nej, tak mu ojciec zawsze powta­rzał, cza­sem gro­żąc przy tym pal­cem, bo bywał surowy, choć uczciwy – no, to dru­gie może nie zawsze. Tego dnia Jorge miał wolne, z czego bar­dzo się cie­szył; mniej zaś z tego, że od trzech dni cho­dził z ręką na uszy­tym przez matkę tem­blaku, a ból nie dawał mu spo­koju i momen­tami ramię cią­gnęło tak mocno, iż z tru­dem potra­fił powstrzy­mać łzy, czego bar­dzo się wsty­dził.

– Jak jesteś głupi, to teraz będziesz cier­pieć – powie­dział mu ojciec o imie­niu José Anto­nio, stary cam­pe­sino2 o twa­rzy nazna­czo­nej ciężką pracą, ogo­rza­łej od słońca, który całe swoje życie zwią­zał z uprawą kawy, a teraz nie mógł wyba­czyć synowi, że w tak głupi spo­sób pozba­wił się moż­li­wo­ści zarob­ko­wa­nia, w jego kon­tu­zji dostrze­gał jedy­nie rzadką moż­li­wość, aby ten zbi­jał bąki i wałę­sał się bez celu po wsi i oko­li­cach.

– Gra­li­śmy w piłkę. To nie moja wina, że Gor­dito3 mnie sfau­lo­wał – odparł mały Jorge, się­ga­jąc do miski z liśćmi koki. Ojciec chla­snął chło­paka w dłoń, następ­nie spio­ru­no­wał wzro­kiem, który był niczym spoj­rze­nie jagu­ara, króla dżun­gli; choć Jorge ni­gdy dra­pież­nika w natu­rze nie widział, to jed­nak tak go sobie wyobra­żał.

– Koka nie jest dla leni­wych smar­ków, tylko dla ciężko pra­cu­ją­cych męż­czyzn – rzu­cił ojciec ner­wowo.

– Ale wtedy tak nie boli i…

– Ma boleć! – José Anto­nio pod­niósł głos, przy­po­mi­na­jący grom albo wystrzał z moź­dzie­rza, które Jorge już nie raz sły­szał i któ­rych bar­dzo się bał. – Może w końcu dotrze do two­jego zaku­tego łba, że już czas doro­snąć i prze­stać bujać w obło­kach. Czasy są trudne i nie możemy sobie pozwo­lić, aby nie pra­co­wać. W każ­dej chwili mogą się tu poja­wić los pájaros4. Co wtedy zro­bisz? Jak utrzy­masz rodzinę, gdy przyjdą i, miej nas Święta Panienko w opiece, zabiją mnie albo matkę?

Jorge nie chciał o tym sły­szeć, ale słowa ojca zawsze wzbu­dzały w nim pod­skórny lęk. Do tej pory los pájaros jesz­cze ni­gdy nie dotarli do Génovy, ale plot­ko­wano, że byli widziani w Caice­do­nii, El Cru­cero, La Vena­dzie, a nawet nie­od­le­głym Las Guadas, w tym ostat­nim zale­d­wie o kilka godzin drogi pie­chotą. Ile było w tym prawdy, a ile stra­sze­nia nie­grzecz­nych dzieci, tego Jorge nie wie­dział, ale sępy poja­wiały się na nie­bie coraz czę­ściej, a męż­czyźni pra­cu­jący poza wsią opo­wia­dali naprawdę prze­ra­ża­jące histo­rie. O nie­po­kor­nych wie­śnia­kach, któ­rych krzy­żo­wano, obdzie­rano ze skóry czy nabi­jano na pal, któ­rym wyłu­piano oczy i obci­nano języki albo wycią­gano je przez roz­cięte gar­dła, skąd zwi­sały bor­dowe i nie­na­tu­ral­nie dłu­gie – pro­ce­der ten po latach prze­szedł do histo­rii pod nazwą kolum­bij­skich kra­wa­tów. Nic jed­nak nie wzbu­dzało w małym Jorge takiego prze­ra­że­nia jak opo­wie­ści o naj­okrut­niej­szych ban­dach sym­pa­ty­zu­ją­cych z kon­ser­wa­ty­stami, które aby ster­ro­ry­zo­wać prze­ciw­ni­ków poli­tycz­nych, ucie­kały się do tor­tury nazy­wa­nej „cię­ciem kwia­cia­rza” – mor­der­stwa pole­ga­ją­cego na tym, że w miej­sce odcię­tej głowy wpy­chano w otwór szyi odrą­bane za życia ręce i nogi, czego efek­tem był twór w postaci wazonu z kor­pusu czło­wieka ude­ko­ro­wa­nego ludz­kimi człon­kami.

Mały Jorge nie rozu­miał, skąd w dżun­gli wzięli się ci ludzie i czego tak naprawdę – poza mor­do­wa­niem – od nich chcieli, bo prze­cież cze­goś chcieć musieli, ale ani ojciec, ani matka nie zamie­rzali mu tego wyja­śniać, w tej kwe­stii mil­czeli niczym zaklęci. Bez wąt­pie­nia jed­nak los pájaros wzbu­dzali powszechny strach nie tylko wśród dzieci, ale także u ojców, wujów i dziad­ków, któ­rzy prze­cież nie­jedno w życiu widzieli, także krew, głowy nabite na pale, ciała oskó­ro­wane, wiszące na gałę­ziach głową w dół.

Génova, kil­ku­ty­sięczna wieś zagu­biona gdzieś w głębi Kor­dy­liery Środ­ko­wej Andów prze­ci­na­ją­cych Kolum­bię z pół­nocy na połu­dnie, do tej pory opie­rała się najaz­dom krwio­żer­czych band roz­bój­ni­czych i trudno było jed­no­znacz­nie stwier­dzić dla­czego – być może za sprawą szczę­ścia albo woli Boga, pew­nie bar­dziej tego dru­giego. Miesz­kali w niej ludzie ceniący sobie spo­kój i uczciwą pracę, w zde­cy­do­wa­nej więk­szo­ści gaita­ni­stas5, ale po tro­chu i nie­po­prawni marzy­ciele, wie­rzący, że któ­ryś z dostoj­ni­ków odzie­wa­ją­cych się w dwu­rzę­dowe gar­ni­tury w modne podobno prążki, noszą­cych buty ze skóry kro­ko­dyla i kry­ją­cych nasma­ro­wane bry­lan­tyną włosy w cie­niu ciem­nych kape­lu­szy z wąskim ron­dem, w końcu prze­for­suje w sto­licy pomysł, aby oddać zie­mię chło­pom, co w ich prze­świad­cze­niu mogło w końcu wyrwać takich jak oni z per­ma­nent­nej biedy, od lat dre­nu­ją­cej nie tylko ich ciała, ale i umy­sły. Oczy­wi­ście to było tylko pobożne życze­nie, bo zamiast tego wszy­scy w kraju od lat toczyli krwawą wojnę domową, któ­rej natury tak naprawdę nikt nie rozu­miał; nikt nie miał poję­cia, po co ludzie wza­jem­nie się mor­dują – chyba tylko po to, aby uto­czyć prze­ciw­ni­kom poli­tycz­nym krwi, bo prze­cież poglądy obu stron w swej isto­cie nie­spe­cjal­nie się od sie­bie róż­niły. Jorge tym bar­dziej tego nie poj­mo­wał, ale cza­sem pod­słu­chi­wał roz­mowy star­szy­zny i wie­dział, że prze­moc wzmo­gła się gwał­tow­nie po czymś, co rodzice, wujo­wie i sąsie­dzi nazy­wali El Bogo­tazo, a czemu począ­tek dało zastrze­le­nie przed budyn­kiem dzien­nika „El Tiempo”6 nie­ja­kiego Jorge Eliécera Gaitána, kan­dy­data na pre­zy­denta z ramie­nia Kolum­bij­skiej Par­tii Libe­ral­nej. Stało się to 9 kwiet­nia 1948 roku, czyli w jego trze­cie uro­dziny, dla­tego tak dobrze tę datę zapa­mię­tał. Podobno sto­licę zalała wtedy fala prze­mocy, wiele budyn­ków spło­nęło, a ulice spły­nęły krwią, którą zdra­py­wano z chod­ni­ków i kra­węż­ni­ków jesz­cze przez dłu­gie tygo­dnie. Zgi­nęło pół tysiąca ludzi, ale choć zamieszki osta­tecz­nie stłu­miono, to El Bogo­tazo prze­nio­sło się na pro­win­cję. A tam, wia­domo, kom­plet­nie nikt nie inte­re­so­wał się losem zwy­kłych oby­wa­teli, bo kogo miało to obcho­dzić; na pewno nie ludzi noszą­cych gar­ni­tury w modne prążki i kape­lu­sze z wąskim ron­dem – oni mieli na gło­wie waż­niej­sze sprawy niż wie­śniacy mor­du­jący się wza­jem­nie gdzieś w dżun­gli, gdzie nawet drogi nie docho­dzą. Ci ostatni zaś przez kolejne lata, wie­dzeni pra­gnie­niem zemsty, rżnęli się tak zacie­kle i zara­zem bez­sen­sow­nie, że zakra­wało to na absurd. Mimo to nikt tej krwa­wej łaźni nie zauwa­żał albo zauwa­żyć nie chciał, a już na pewno nie pró­bo­wał jej powstrzy­mać… I chyba tylko sępy i kon­dory cie­szyły się z takiego obrotu sprawy, bo ich uczta trwała nie­prze­rwa­nie, co do tego nie było naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści.

– A ty co się tak obi­jasz, amigo7?

Zna­jomy głos wyrwał Jorge z zadumy nad sło­wami ojca. Chło­pak zerwał się z kamie­nia, spoj­rzał na pół­na­giego przy­by­sza, nie­wy­so­kiego, ale krę­pego męż­czy­znę w lnia­nych spodniach i skó­rza­nych san­da­łach, na któ­rego sze­ro­kiej klatce pier­sio­wej lśniły bli­zny i kro­ple potu, nie wia­domo, czego było wię­cej. Nie­zna­jomy, nie spusz­cza­jąc wzroku z mło­dzieńca, upił wody z menażki i popra­wił prze­wie­szony przez ramię kara­bin i wtedy Jorge upew­nił się, z kim ma do czy­nie­nia, bar­dziej po kara­binie niż rysach twa­rzy, bo tylko jeden męż­czy­zna miał taką broń i podobno ni­gdy się z nią nie roz­sta­wał. Sta­no­wiła ona zdo­bycz po jed­nej z wypraw odwe­to­wych prze­ciwko los pájaros. Był to jedyny taki kara­bin we wsi, a pan Marín, bo takie nazwi­sko nosił ów męż­czy­zna, okre­ślał go jakoś tak dziw­nie, nie po hisz­pań­sku – „kałasz­ni­kow”.

Mały Jorge wyprę­żył się, pró­bu­jąc zna­leźć jakąś wymówkę, ale jak na złość żadna nie przy­cho­dziła mu do głowy, taki był zde­ner­wo­wany. Dopiero eks­plo­zja bólu w pra­wej ręce uzmy­sło­wiła mu, że wcale nie musi się tłu­ma­czyć – w końcu ręka jest zła­mana, ma prawo boleć i unie­moż­li­wiać pracę.

– Mam p-prze­rwę, señor8 Marín – wydu­kał, zaci­snąw­szy zęby, bo jed­nak uznał, że nie chce tego bólu poka­zy­wać.

– Co ci się stało w rękę? – Męż­czy­zna podra­pał się po sze­ro­kiej piersi.

– Gra­łem w piłkę nożną.

– To teraz gra się w piłkę nożną rękami?

– Nie, señor Marín. Po pro­stu… – Słowa sta­nęły Jorge w gar­dle, gdyż zro­zu­miał, że poskar­że­nie się na kolegę, który go popchnął, po czym on tak nie­szczę­śli­wie upadł, że zła­mał sobie przed­ra­mię, mogłoby zostać ode­brane przez męż­czy­znę jako oznaka sła­bo­ści, a tego Jorge bar­dzo nie chciał. – Po pro­stu fut­bol to gra dla praw­dzi­wych męż­czyzn. A ja zawsze daję z sie­bie wszystko i…

– No, no, no… – Męż­czy­zna poki­wał głową z uzna­niem. – Nie wie­dzia­łem, że chło­pak Díazów to taki twardy kawał skur­czy­byka. Mar­nu­jesz się, pra­cu­jąc jako cam­pe­sino. Wolał­bym cię widzieć z bro­nią w dłoni. Trzy­ma­łeś już kie­dyś kara­bin?

– Nie, señor.

– Naj­wyż­szy czas, by to zmie­nić. Masz w sobie poten­cjał, aby wal­czyć o naszą sprawę. Za dwa, trzy lata zgłoś się do mnie. Jeśli oczy­wi­ście ojciec ci pozwoli. Nie chciał­bym wzbu­dzać nie­po­trzeb­nych waśni mię­dzy swo­imi. Wojna toczy się gdzie indziej i musimy zro­bić wszystko, żeby tu nie dotarła.

Broń błysz­czała w pro­mie­niach sło­necz­nych, jakby dopiero co została wypo­le­ro­wana, i zapewne tak było. Może pan Marín wła­śnie ją wyczy­ścił, myślał Jorge, nie mogąc ode­rwać od niej wzroku, bo miała w sobie coś rów­nie pięk­nego, jak nie­po­ko­ją­cego, i to w zupeł­no­ści wystar­czyło, aby roz­grzać głowę jede­na­sto­latka.

– Chciał­byś go dotknąć? – zapy­tał męż­czy­zna, widząc pożą­dliwe spoj­rze­nie mło­dzieńca, który nie­mal drżał, jakby sta­nął przed nim sam Jezus Chry­stus. – To naj­lep­szy kara­bin na świe­cie. Dosko­nała radziecka robota. Jeśli twój ojciec wyda zgodę, jutro mogę poka­zać ci, jak się z niego strzela.

– Taaak… – odparł prze­cią­gle Jorge, a jego serce zaczęło bić dwa razy szyb­ciej.

– Poroz­ma­wiam z nim, gdy wróci z pracy. Pew­nie znów odwie­dzi Don Fer­nando. Tam go zapy­tam, pasuje?

Młody Jorge poczuł, że krew w jego żyłach buzuje jak zawar­tość w garnku z mon­dongo9. Tylko raz w życiu zdo­łał posma­ko­wać tego rary­tasu, nie­cały rok temu na weselu swo­jej star­szej sio­stry o imie­niu María, i gdy to sobie uzmy­sło­wił, szybko zmar­kot­niał – wszak szansa na to, że ojciec pozwoli mu pójść do lasu postrze­lać z panem Marínem, była rów­nie wielka jak to, że dziś na kola­cję znów na stole pojawi się gar z mon­dongo. Stary José Anto­nio Díaz ni­gdy nie był zwo­len­ni­kiem roz­wią­zań siło­wych, dla niego liczyła się praca, tak jak dla jego ojca, dziada i pra­dziada, któ­rzy co prawda cza­sem chwy­tali za broń, ale tylko gdy czuli się do tego przy­mu­szeni, ni­gdy z wła­snej woli.

Może dla­tego zawsze kle­piemy biedę, zamy­ślił się Jorge – taka reflek­sja nacho­dziła go cza­sem, kiedy widział ojca wycho­dzą­cego do pracy, pod­czas gdy inni ojco­wie, o czym sły­szał od swo­ich kole­gów, któ­rzy mówiąc to, wyprę­żali dum­nie klatki pier­siowe, szli w dżun­glę pod wodzą pana Marína wła­śnie, aby bić się ze złymi los pájaros. Spu­ścił głowę wyraź­nie zasmu­cony, wtedy męż­czy­zna z kałasz­ni­ko­wem wycią­gnął rękę i zmierz­wił dło­nią jego czarną czu­prynę.

– Będzie dobrze, amigo – rzekł, po czym popra­wił prze­wie­szony przez ramię kara­bin i klep­nął chło­paka w zdrowe ramię. – Doro­śnij i nabierz wię­cej sił, a przyj­dzie czas, że będziesz miał oka­zję się wyka­zać. Ten kraj potrze­buje takich jak ty – dodał i ruszył wąską ścieżką w kie­runku Parque Simón Bolívar10, nie­wiel­kiego parku, który od pierw­szych dni Génovy był ser­cem tej nie­po­zor­nej wsi.

Jorge odpro­wa­dził męż­czy­znę wzro­kiem. Patrzył na jego umię­śnione, lśniące od potu plecy i zasta­na­wiał się, czy słowa Pedro Anto­nio Marína spraw­dzą się, czy zosta­nie jed­nym z pod­le­głych mu mści­cieli, czego po tro­sze pra­gnął, aby wyrwać się z matni pod­łej biedy, a po tro­sze się bał, bo nie chciał skoń­czyć jako jeden z ludz­kich wazo­nów, jakie pozo­sta­wiali po sobie opę­tani żądzą mordu los pájaros. Jaką­kol­wiek los przy­go­to­wał dla niego przy­szłość, nawet przez myśl mu nie prze­szło, że ten nie­wy­soki facet z kara­bi­nem już nie­długo zmieni imię na Manuel Maru­landa Vélez, a do histo­rii przej­dzie jako „Tiro­fijo”, zało­ży­ciel i przy­wódca słyn­nej par­ty­zantki FARC – Rewo­lu­cyj­nych Kolum­bij­skich Sił Zbroj­nych, odpo­wie­dzial­nych za wywo­ła­nie wie­lo­let­niej i nie­zwy­kle krwa­wej wojny domo­wej, która pochło­nęła ponad dwie­ście tysięcy ludz­kich ist­nień.

Nie miał też poję­cia, że kil­ku­ty­sięczna Génova, w któ­rej przy­szedł na świat señor Marín, zdą­żyła zro­dzić dopiero pierw­szego potwora, drugi zaś miał opu­ścić łono matki już wkrótce i kil­ka­dzie­siąt lat póź­niej dopro­wa­dzić setki rodzi­ców na skraj sza­leń­stwa.

* * *

Migawki z podróży

Do Génovy przy­by­li­śmy w pię­cio­oso­bo­wej eki­pie, na którą skła­dało się trzech lokal­nych prze­wod­ni­ków o imio­nach Juan Car­los, Jesus Alberto i Roberto, mój doku­men­ta­li­sta Prze­my­sław Żmuda oraz ja. To było pią­tego dnia po przy­jeź­dzie do Kolum­bii. Poprzed­nie spę­dzi­li­śmy w Bogo­cie, dru­gim naj­więk­szym mie­ście Ame­ryki Połu­dnio­wej.

Po nocy w obskur­nym hotelu w Ibaqué w dys­tryk­cie Tolima prze­by­li­śmy trasę przez szczyty Kor­dy­liery Środ­ko­wej kolum­bij­skich Andów, w kul­mi­na­cyj­nym momen­cie wspi­na­jąc się na trzy tysiące dzie­więć­dzie­siąt trzy metry nad pozio­mem morza. Widoki, jakie dane nam było oglą­dać, już na zawsze pozo­staną w mojej pamięci, podob­nie jak moment, gdy po pra­wie dzie­się­cio­go­dzin­nej podróży i poko­na­niu trzy­stu pięć­dzie­się­ciu kilo­me­trów wąskimi gór­skimi szla­kami w końcu dotar­li­śmy do miej­sca, gdzie uro­dził się i wycho­wał Luis Alfredo Gara­vito Cubil­los.

Génova przy­wi­tała nas piękną sło­neczną pogodą. Tem­pe­ra­tura lekko prze­kra­czała trzy­dzie­ści stopni, co było miłą odmianą po kilku dniach spę­dzo­nych w chłod­nej i desz­czo­wej o tej porze roku Bogo­cie. Zatrzy­ma­li­śmy się przy wita­ją­cym przy­by­łych gości (ter­min tury­ści byłby raczej nad­uży­ciem, bo na tych tere­nach Kolum­bii tury­styka wła­ści­wie nie ist­nieje) swoj­sko wyglą­da­ją­cym napi­sie „Yo (ser­duszko) Génova”, gdzie Jesus Alberto Sepu­lveda – adwo­kat, histo­ryk i pisarz – opo­wie­dział mi tro­chę o samej wio­sce. Zasko­czył mnie już na samym wstę­pie, stwier­dza­jąc, że oprócz Luisa Gara­vito w tej nie­wiel­kiej miej­sco­wo­ści przy­szedł na świat Pedro Anto­nio Marín, czyli słynny zało­ży­ciel i wie­lo­letni przy­wódca zbrod­ni­czej lewi­co­wej par­ty­zantki FARC.

– Wyobraź sobie, Pepe11, że w tej kil­ku­ty­sięcz­nej wsi uro­dziło się dwóch naj­słyn­niej­szych w ostat­nim wieku ludzi w Kolum­bii – powie­dział wyraź­nie pod­eks­cy­to­wany. – Pierw­szy to naj­bar­dziej prze­ra­ża­jący seryjny mor­derca świata, który przy­znał się do zabi­cia mini­mum dwu­stu dzieci, a drugi to rzeź­nik odpo­wie­dzialny za roz­pę­ta­nie krwa­wej wojny domo­wej i śmierć ponad dwu­stu tysięcy.

Przy­znam się od razu, że jadąc do Génovy, nie mia­łem o tym poję­cia, co nie­uchron­nie skło­niło mnie do zasta­no­wie­nia się nad tym nie­praw­do­po­dob­nym zbie­giem oko­licz­no­ści.

– Dla miesz­kań­ców wsi, zresztą nie tylko tej, to straszne piętno i nie lubią o tym gadać, bo bar­dzo się tego wsty­dzą – ostrzegł mój roz­mówca i jak się póź­niej oka­zało, było w tym dużo racji.

O tym jed­nak póź­niej. Tym­cza­sem zanim wró­cimy do Gara­vito, kilka słów o „Tiro­fijo”. Żeby jed­nak zro­zu­mieć, jakim cudem w tej nie­wiel­kiej mie­ści­nie mogło uro­dzić się dwóch tak okrut­nych osob­ni­ków, należy przyj­rzeć się spo­łecz­nym uwa­run­ko­wa­niom prze­łomu lat pięć­dzie­sią­tych i sześć­dzie­sią­tych XX wieku.

Już we wstę­pie wspo­mi­na­łem, że Kolum­bia nie­mal cuch­nie prze­mocą. W póź­niej­szych roz­dzia­łach dowie­cie się, co dokład­nie mam na myśli, ale chwi­lowo skupmy się na samej histo­rii. Kolum­bia od odzy­ska­nia nie­pod­le­gło­ści w roku 1819 za sprawą boha­tera naro­do­wego Simóna Bolívara nie­mal cały czas tonęła we krwi. Zło­żyło się na to wiele czyn­ni­ków, od histo­rycz­nie zako­rze­nio­nej prze­mocy wpo­jo­nej miesz­kań­com przez rzą­dzą­cych wcze­śniej Hisz­pa­nów, po wieczne kon­flikty na tle reli­gij­nym, kul­tu­ro­wym i spo­łecz­nym. Kolum­bia jest kra­jem bar­dzo zróż­ni­co­wa­nym tak pod wzglę­dem geo­gra­ficz­nym, jak i naro­do­wo­ścio­wym. Wiele grup od zawsze pró­bo­wało tu prze­for­so­wać swoje inte­resy, co zwy­kle – zwłasz­cza wobec faktu, że wła­dzę spra­wo­wało tak naprawdę kil­ka­set rodzin obszar­ni­ków wywo­dzą­cych się od potom­ków bia­łych Hisz­pa­nów – powo­do­wało ście­ra­nie się tychże inte­re­sów. Na prze­strzeni ponad stu lat dopro­wa­dziło to do ośmiu ogól­no­kra­jo­wych wojen domo­wych i dzie­się­ciu o cha­rak­te­rze lokal­nym. Nie wni­ka­jąc w szcze­góły, aby Was nie zanu­dzać, wspo­mnę tylko, że na początku XX wieku osta­tecz­nie wykry­sta­li­zo­wał się podział na dwie frak­cje: kon­ser­wa­tywną i libe­ralną. Obie rzą­dziły kra­jem ze zmien­nym szczę­ściem, ale krótko po dru­giej woj­nie świa­to­wej pola­ry­za­cja zaczęła się zaostrzać, czego kul­mi­na­cją było zastrze­le­nie przed sie­dzibą dzien­nika „El Tiempo” kan­dy­data na pre­zy­denta z ramie­nia Kolum­bij­skiej Par­tii Libe­ral­nej – Jorge Eliécera Gaitána.

Jego śmierć dopro­wa­dziła do wybu­chu nie­kon­tro­lo­wa­nej prze­mocy i ponad­dzie­się­cio­let­niego okresu wojny domo­wej, który do histo­rii prze­szedł pod nazwą La Vio­len­cia. Wojna domowa jest tu okre­śle­niem nieco na wyrost, bo tak naprawdę nie doszło do spek­ta­ku­lar­nych bitew, za to skalę okru­cień­stwa, jaką osią­gnięto, trudno przy­rów­nać do cze­go­kol­wiek w histo­rii; mnie na myśl przy­cho­dzi ludo­bój­stwo na Pola­kach na Woły­niu, z tą róż­nicą, że ich „Wołyń” cią­gnął się Kolum­bij­czy­kom przez kilka dzie­się­cio­leci. Tak naprawdę nikogo w sto­licy to nie inte­re­so­wało, a na pro­win­cji rzą­dzili co więksi kacy­ko­wie, któ­rzy wza­jem­nie się zwal­czali. Będący u wła­dzy kon­ser­wa­ty­ści (śmierć zastrze­lo­nego Gaitána spra­wiła, że jego kontr­kan­dy­dat z ramie­nia Kolum­bij­skiej Par­tii Kon­ser­wa­tyw­nej Lau­re­ano Gomez Castro zdo­był urząd z łatwo­ścią) czę­sto wyko­rzy­sty­wali tych o podob­nych poglą­dach i przy­ło­żyli rękę do stwo­rze­nia wspo­mnia­nych los pájaros, czyli band naj­uboż­szych, naj­sła­biej wykształ­co­nych i naj­bar­dziej roz­cza­ro­wa­nych szes­na­sto­let­nimi rzą­dami libe­ra­łów wie­śnia­ków, któ­rzy zaczęli siać ter­ror w gór­skich wsiach i mia­stecz­kach. Ich bru­tal­ność nie znała gra­nic – aby zastra­szyć prze­ciw­ni­ków, posu­wali się do eks­tre­mal­nych rzezi, czę­sto w spo­sób skraj­nie okrutny tor­tu­ru­jąc i mor­du­jąc całe spo­łecz­no­ści. Do naj­częst­szych prak­tyk zali­czały się: wyłu­py­wa­nie oczu oraz obci­na­nie pal­ców, języ­ków i uszu, obdzie­ra­nie żyw­cem ze skóry, pale­nie, nabi­ja­nie na pal, krzy­żo­wa­nie i pozo­sta­wia­nie jesz­cze żywych ofiar na pastwę dra­pież­nych pta­ków, roz­ci­na­nie brzu­chów i wycią­ga­nie ofia­rom wnętrz­no­ści (także pło­dów kobie­tom w ciąży), przy­bi­ja­nie do drzew, pozo­sta­wia­nie na słońcu i pole­wa­nie wodą, co powo­do­wało bole­sne popa­rze­nia, ćwiar­to­wa­nie jesz­cze żywych ofiar (słynne cię­cie kwia­cia­rza); prak­tykowano też wiele innych spo­so­bów zada­wa­nia śmierci. To oczy­wi­ście wymu­siło odwet, więc stron­nicy libe­ra­łów, do któ­rych nale­żał Pedro Anto­nio Marín vel Manuel Maru­landa, odpo­wia­dali dokład­nie tym samym, przez co kolum­bij­ska pro­win­cja na lata dosłow­nie uto­nęła w morzu krwi.

Pró­bo­wa­łem pod­jąć ten temat z pona­do­siem­dzie­się­cio­let­nim Don Fer­nando (co cie­kawe, sam nie był pewny, ile dokład­nie ma lat), miej­sco­wym histo­ry­kiem, świad­kiem tam­tych wyda­rzeń, ale oka­zał się nie­zbyt wylewny, więk­szość pytań kwi­tu­jąc w spo­sób dający do zro­zu­mie­nia, że „to już ni­gdy nie powinno się powtó­rzyć”. Don Fer­nando oso­bi­ście znał „Tiro­fijo”, nie chciał się jed­nak przy­znać, czy brał czynny udział w akcjach odwe­to­wych, zapro­wa­dził mnie za to do lokal­nego mini­mu­zeum, gdzie do spółki z lokal­nym kusto­szem (cie­ka­wostką i zara­zem dowo­dem panu­ją­cej w Kolum­bii biedy jest fakt, że ten sto­sun­kowo młody męż­czy­zna nosił dwa różne, w dodatku dziu­rawe buty) opo­wie­dzieli mi o histo­rii Génovy, która – choć nie stała się ni­gdy miej­scem typo­wych dla La Vio­len­cii rzezi – nie unik­nęła wszakże spo­ra­dycz­nych, mniej­szych bądź więk­szych aktów prze­mocy. Opo­wieść została okra­szona arte­fak­tami od pierw­szych indiań­skich figu­rek po zdję­cia przy­szłego dowódcy FARC.

Ten nieco przy­długi wywód doty­czący histo­rii jest istotny i potrzebny, aby pojąć, że prze­moc w Kolum­bii jest czymś, z czym spo­tkał się nie­mal każdy jej miesz­ka­niec, a wraż­li­wość na ludz­kie cier­pie­nie znacz­nie odbiega tu od tej, jaką mamy zaszcze­pioną my, Euro­pej­czycy. Jest to o tyle ważne w pró­bie zro­zu­mie­nia tego, co stało się kil­ka­dzie­siąt lat póź­niej, że La Vio­len­cia tak naprawdę nie skoń­czyła się na prze­ło­mie lat pięć­dzie­sią­tych i sześć­dzie­sią­tych, a jej dum­nym kon­ty­nu­ato­rem był mię­dzy innymi „Tiro­fijo”, który poprzez stwo­rze­nie lewi­co­wej par­ty­zantki FARC (potem poja­wiły się inne ugru­po­wa­nia para­mi­li­tarne, które potocz­nie zostały okre­ślone mia­nem gueril­las) przy­czy­nił się wal­nie do tego, że roz­go­rzał kon­flikt trwa­jący aż do 2015 roku, kiedy to w końcu nowe dowódz­two zawarło ze stroną rzą­dową pokój. Gdy dodamy do tego cią­głe waśnie i mniej­sze lub więk­sze wojenki pomię­dzy libe­ra­łami, kon­ser­wa­ty­stami i róż­nego rodzaju gueril­las, silną pola­ry­za­cję spo­łe­czeń­stwa i wyro­sły na prze­ło­mie lat sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych potężny biz­nes zwią­zany z pro­duk­cją koka­iny na prze­my­słową skalę, można zary­zy­ko­wać stwier­dze­nie, że prze­moc i wyraźna atro­fia poję­cia empa­tii wła­ści­wie na stałe zado­mo­wiły się w świa­do­mo­ści nie­mal wszyst­kich miesz­kań­ców Kolum­bii. I nawet dziś, gdy wydaje się, że sytu­acja w kraju ule­gła pew­nej sta­bi­li­za­cji, jest tak, że pra­wie każdy oby­wa­tel widział kie­dyś śmierć na wła­sne oczy, ewen­tu­al­nie znał kogoś, kto miał z nią bez­po­śred­nią stycz­ność, stąd zaś nie­da­leka droga, aby wysnuć wnio­sek, iż prze­moc jako taka musiała zapi­sać się w kodzie gene­tycz­nym Kolum­bij­czy­ków i bar­dzo trudno ją wyko­rze­nić, czego dowód sta­nowi wciąż nie­zwy­kle wysoka prze­stęp­czość, także na tere­nach miej­skich.

Powróćmy jed­nak do Génovy, gdzie po wizy­cie w muzeum wspól­nie z jego kusto­szem i Don Fer­nando zje­dli­śmy obiad w postaci pysz­nej mojarry – popu­lar­nego w Kolum­bii dania z nie­wiel­kiej ryby z rodziny gere­so­wa­tych wystę­pu­ją­cej głów­nie w sło­nych wodach Morza Kara­ib­skiego i u ujścia rzek. Sma­ko­wała zna­ko­mi­cie, ura­czy­li­śmy się lokal­nym piwem i jesz­cze tego samego dnia wró­ci­li­śmy do pracy. Demony, które pozo­sta­wił po sobie Luis Gara­vito, przy­cią­gały jak magnes…

Rozdział 2

Génova, Kolum­bia, listo­pad 1956 roku

Skryte za chmu­rami słońce powoli nikło za szczy­tami, gdy młody Jorge podą­żał w dół zbo­cza w towa­rzy­stwie dwóch braci. Paco był star­szy tylko o dwa lata, ale wyraź­nie prze­wyż­szał go wzro­stem, a jego sze­roka klatka pier­siowa i wyży­ło­wane ramiona spra­wiały wra­że­nie, że liczy sobie nie trzy­na­ście, a przy­naj­mniej pięt­na­ście wio­sen. José Anto­nio, po ojcu, najstar­szy z synów José Anto­nio Díaza, od dawna palił tytoń i od czasu do czasu wyjeż­dżał z ojcem poza wieś, żeby han­dlo­wać tym, co zosta­wało im przy­dzie­lone przez Don Pablo, wła­ści­ciela więk­szo­ści ziem, na któ­rych Jorge pra­co­wał przy zbio­rach kawy, her­baty i bana­nów.

Był śro­dek listo­pada, czyli okres naj­bar­dziej wytę­żo­nej pracy, która przy zbio­rach kawy przy­pada dwa razy do roku, pod­czas pór desz­czo­wych, bo wtedy ziarna nabie­rają kolo­rów, doj­rze­wają, zysku­jąc jakość znaną na całym świe­cie, naj­lep­szą z naj­lep­szych, z serca Eje Cafe­tero12. W tym okre­sie trudno unik­nąć prze­mok­nię­cia do suchej nitki, choć nie zawsze pada rów­nie mocno, a naj­sil­niej­sze ulewy zwy­kle poja­wiają się wie­czo­rem i w nocy. Wtedy niebo dosłow­nie otwiera się i biada temu, kto nie zdąży wró­cić do wio­ski, czy to z powodu kon­tu­zji, o którą przy scho­dze­niu ze stro­mych zbo­czy prze­cież nie­trudno, czy choćby z racji ludz­kiej nie­fra­so­bli­wo­ści bądź kiep­skiej zna­jo­mo­ści terenu. Zale­d­wie dwa tygo­dnie wcze­śniej śmierć ponio­sły dwie młode dziew­czyny, co prawda przy­jezdne, z wio­ski obok, mimo to gdy Jorge o nich myślał, robiło mu się smutno na sercu. Wtedy też przed oczyma sta­wał mu widok dwóch uło­żo­nych przy ścieżce ciał, wciąż oble­pio­nych bło­tem z lawiny, która zeszła ze zbo­cza i zabraw­szy dziew­czyny ze sobą, runęła do wąwozu, gdzie pły­nęła Río Gris13. Lokalni cam­pe­si­nos nauczeni doświad­cze­niem domy­ślili się, co mogło się wyda­rzyć, i nad ranem, gdy deszcz już zelżał, poszli szu­kać zagi­nio­nych nie­szczę­śnic. I pew­nie szu­ka­liby długo, gdyby opatrz­ność im nie pomo­gła i nie spra­wiła, że jedna z ofiar zatrzy­mała się na pniu prze­ła­ma­nej palmy wosko­wej, a jej przed­ra­mię nie zostało zupeł­nie zakryte przez mate­riał z lawiny błot­nej.

Jorge zapa­mię­tał, że zwłoki były dziw­nie odkształ­cone, przy­po­mi­nały ludzki embrion, tylko wygięty nie­na­tu­ral­nie w drugą stronę. Nie był to miły widok i przez więk­szość dnia prze­zna­czo­nego na pracę chło­pak mil­czał. Zbie­ra­jąc żółte i czer­wone ziarna kawy, roz­my­ślał nad tra­gi­zmem sytu­acji i w ogóle sen­sem ist­nie­nia takich ludzi jak zmarłe dziew­czyny i on sam, bo w takich chwi­lach nic z tego boskiego planu nie rozu­miał i się w tym wszyst­kim gubił.

– A ty, młody, kiedy w końcu zamo­czysz, co? – Z zamy­śle­nia wyrwał go głos Paco, który na doda­tek lekko go szturch­nął w prawy bark.

– Zostaw smarka. To jesz­cze dziecko. Prze­cież nie wyro­sły mu nawet włosy na jaj­kach – włą­czył się do roz­mowy José Anto­nio, splu­wa­jąc przy oka­zji na jeden z ogrom­nych liści roz­ło­ży­stej orchi­dei.

Jorge nie miał nastroju do roz­mowy, więc zigno­ro­wał przy­tyki star­szych braci. Myśli o tam­tych nie­szczę­snych dziew­czy­nach wciąż się w nim kotło­wały i nie chciały odejść. Był naj­młod­szym z sied­miorga dzieci Iza­beli i José Anto­nio Díazów, przez co zawsze musiał sta­rać się naj­bar­dziej, choć zwy­kle wszystko, do czego się zabie­rał, wycho­dziło mu śred­nio, co naj­wy­żej dobrze. Ostat­nio jego sytu­acja, przy­naj­mniej w jego oce­nie, znacz­nie się pogor­szyła, bo jeśli do nie­dawna jesz­cze doga­dy­wał się z Paco, to teraz star­szy brat wyraź­nie się od niego odsu­nął. Jorge dosko­nale wie­dział dla­czego, choć nie do końca wie­rzył w praw­dzi­wość opo­wie­ści, które brat tak namięt­nie roz­po­wszech­niał – jakoby zali­czył swój pierw­szy raz ze star­szą o dwa lata Andreą, dziew­czyną z sąsied­niej wio­ski, która choć była nie­zbyt uro­dziwa, to podobno lubiła towa­rzy­stwo chłop­ców bar­dziej niż jej rówie­śniczki, a nawet star­sze kole­żanki. Nie­stety dla Jorge, nie­wielu kom­pa­nów z wio­ski poda­wało tak jak on w wąt­pli­wość wyczyn brata i prze­ko­na­nie o ini­cja­cji sek­su­al­nej Paco pozwo­liło temu ostat­niemu wsko­czyć o sto­pień wyżej w hie­rar­chii. Teraz w oczach synów sąsia­dów tylko on, Jorge, pozo­sta­wał nie­god­nym uwagi smar­kiem, który jesz­cze ni­gdy z kobietą nie spół­ko­wał, choć pew­nie Paco też nie, ale spra­wie­dli­wo­ści na tym świe­cie nie było.

Około kwa­dransa zajęło im doj­ście do wsi, która pomimo zapa­da­ją­cego zmroku i sią­pią­cego desz­czu dopiero zaczy­nała budzić się do życia. Męż­czyźni i mło­dzieńcy, któ­rym rzu­cał się pierw­szy wąs, wysy­py­wali się z par­te­ro­wych cha­łup i nie szczę­dząc gar­deł, sunęli w kie­runku Parque Simón Bolívar, aby jeść, pić i tań­czyć do utraty tchu, jak pra­wie dzień w dzień, bo fie­sta była dla Kolum­bij­czy­ków tym, czym tlen w powie­trzu dla reszty ludzi.

– Kolum­bij­czycy mają gorącą krew, naj­go­ręt­szą ze wszyst­kich naro­dów świata – tłu­ma­czył mu kie­dyś ojciec, gdy wró­cił wyraź­nie pod­chmie­lony i zebrało mu się na poważne roz­mowy. – Ci tam, z innych kra­jów czy kon­ty­nen­tów, ni­gdy nas do końca nie zro­zu­mieją. Gdy Kolum­bij­czyk kocha, to na zabój. Gdy wal­czy, to do ostat­niej kro­pli krwi. A gdy się bawi, to… niech ktoś spró­buje mu tego zabro­nić… – Łypał wtedy na matkę i machał groź­nie pię­ścią, choć na niej nie robiło to wra­że­nia i co naj­wy­żej prze­wra­cała oczami lub wzdy­chała do nieba.

Wspólne spo­tka­nia po pracy były dla miesz­kań­ców Génovy codzien­no­ścią. W obskur­nych loka­lach wokół parku prze­sia­dy­wali głów­nie męż­czyźni, pijąc piwo, rum albo tanią brandy, słu­cha­jąc muzyki, zer­ka­jąc na krą­gło­ści spa­ce­ru­ją­cych dziew­cząt, niby nie­śmia­łych, ale posy­ła­ją­cych poten­cjal­nym kochan­kom powłó­czy­ste spoj­rze­nia i kuszą­cych ich niczym demo­nice z pie­kła rodem. Mło­dzi czę­sto prze­pusz­czali wtedy więk­szość lichej wypłaty, zwłasz­cza gdy nie mieli na utrzy­ma­niu rodziny, co doty­czyło głów­nie tych nie­wiele star­szych od Jorge. Gdy już wystar­cza­jąco zaszu­miało im w gło­wie, nie­oby­czaj­nie uga­niali się za przy­jezd­nymi dziew­czę­tami, cza­sem rówie­śnicz­kami z ulicy obok, ale rów­nie czę­sto wdo­wami zbie­głymi z zaata­ko­wa­nych przez los pájaros wsi, nie­rzadko też zamęż­nymi matro­nami, które part­ne­rzy – czę­sto lenie i pijacy pro­wa­dzący paso­żyt­ni­czy tryb życia – bez­wstyd­nie wysy­łali po zaro­bek do sąsied­nich wio­sek, bo im nie chciało się wsta­wać do pracy.

Dziś była sobota, co ozna­czało, że mało kto ze star­szy­zny wróci tej nocy do domu o wła­snych siłach, ci zaś szczę­śliwcy, któ­rych rum nie powali, i młodsi, mający zwy­kle plany dużo bar­dziej spre­cy­zo­wane, zapewne legną z part­ner­kami w łożach, a krzyki roz­ko­szy obcu­ją­cych ze sobą kochan­ków spra­wią, że trudno będzie zasnąć chło­pa­kom takim jak Jorge. Jemu pozo­sta­wało zakraść się pod okno lub uchy­lone drzwi i spró­bo­wać podej­rzeć to i owo, a potem marzyć, żeby czas pły­nął choć tro­chę szyb­ciej, żeby i on mógł w końcu skosz­to­wać kobie­cego ciała.

Gwar rósł z każ­dym poko­na­nym metrem. Sto­jące w oknach młode kobiety dopi­nały ostat­nie guziki fan­ta­zyj­nych sukien, tak kolo­ro­wych, że cza­sem trudno było nie dostać oczo­pląsu, inne popra­wiały włosy albo nakła­dały wła­sno­ręcz­nie ple­cione naszyj­niki i bran­so­letki z wężo­wej skóry i papu­zich piór, prze­ty­kane kora­li­kami lub by­naj­mniej nie szla­chet­nymi, choć bajecz­nie błysz­czą­cymi kamie­niami, a te już wyszy­ko­wane prze­ko­ma­rzały się na gan­kach z sio­strami albo mat­kami, które ostrze­gały je przed czy­ha­ją­cymi na nie nie­bez­pie­czeń­stwami. Męż­czyźni w więk­szo­ści nie przy­kła­dali takiej wagi do stro­jów – nosili luźne lniane spodnie i koszule z dłu­gim ręka­wem z tegoż mate­riału, zwy­kle supłane pod szyją, z czego zresztą nie­wielu korzy­stało, chcąc w pełni wyeks­po­no­wać sze­ro­kie barki i klatki pier­siowe wyro­bione ciężką pracą na wzgó­rzach i polach. Wielu miało ze sobą nie­odzowną drew­nianą fajkę, nie­któ­rzy wdziali kape­lu­sze z sze­ro­kim ron­dem, któ­rych rolą tym razem nie była ochrona przed słoń­cem, a zada­nie szyku, bo te uszyte przez kraw­ców w Arme­nii czy Pere­irze cze­kały w sza­fach tylko na takie oka­zje.

Aby nie rzu­cać się w oczy, minęli łukiem Parque Simón Bolívar, bo bra­cia naj­pierw chcieli zrzu­cić z sie­bie robo­cze łachy i opłu­kać się wodą; potem prze­szli jesz­cze około stu metrów nie­użyt­kiem, po któ­rym krę­ciło się kilka osłów i kun­dli, by w końcu dotrzeć do nie­wiel­kiej par­te­ro­wej cha­łupy. Cała trójka była mocno wygłod­niała, więc matka przy­szy­ko­wała im po are­pie14 z prze­kro­jo­nym wzdłuż na pół i upie­czo­nym na ogniu bana­nem. Zje­dli ze sma­kiem, tym razem bez ojca, który rano wziął muła i ruszył do Caice­do­nii, aby sprze­dać nad­wyżkę z tego­rocz­nych zbio­rów. Pla­nowo miał wró­cić za trzy do czte­rech dni i Jorge tro­chę się o niego oba­wiał, zwłasz­cza w związku z pogło­skami o gra­su­ją­cych w górach los pájaros i wido­kiem krą­żą­cych na nie­bie sępów, któ­rych było coraz wię­cej i któ­rych cie­nie towa­rzy­szyły ludziom nie­ustan­nie, to zaś, jak mawiał ojciec, zawsze jest zły znak.

Ich nie­wielki, par­te­rowy dom znaj­do­wał się w połu­dniowo-zachod­niej czę­ści wsi, tej raczej bied­niej­szej, w oto­cze­niu sąsia­dów, o któ­rych rodzice nie mieli naj­lep­szego zda­nia. Wielu męż­czyzn albo nie pra­co­wało, albo robiło to jedy­nie doryw­czo, popi­jało za to czę­sto bim­ber albo tanią brandy. Zza murów ich sypią­cych się cha­łup regu­lar­nie docho­dziły odgłosy awan­tur.

– Tak koń­czą ci, któ­rzy wal­czą u boku señora Marína – mówił ojciec. – I to w naj­lep­szym wypadku, gdy ich głowy nie zostaną zatknięte na pale.

– Ale dla­czego, padre15? – dopy­ty­wał się Jorge.

– Jesteś jesz­cze za młody, mi hijo16, aby to zro­zu­mieć. W każ­dym razie gdy czło­wiek naogląda się tych wszyst­kich okro­pieństw, to potem Pan Bóg odbiera chęć do życia, a cza­sem nawet i rozum. To kara za łama­nie pią­tego przy­ka­za­nia. Jakie jest piąte przy­ka­za­nie?

Jorge odpo­wia­dał, a żeby się pochwa­lić, recy­to­wał cały Deka­log, który znał na pamięć, tak jak różne pacie­rze, bo wiara w Boga była co naj­mniej rów­nie ważna jak praca w polu, nawet jeśli ojciec czuł się gaita­ni­stą, czyli w zasa­dzie socja­li­stą, więc pra­wie komu­ni­stą. José Anto­nio senior był z tego syna dumny, choć rzadko to oka­zy­wał, nie­po­ko­iły go nato­miast zapędy pier­wo­rod­nego, też José Anto­nio, który już od jakie­goś czasu prze­bą­ki­wał, że chęt­nie przy­łą­czyłby się do pana Marína. Twier­dził, że może zaro­bić tam kilka, a nawet kil­ka­na­ście razy wię­cej niż przy zbio­rach kawy czy bana­nów, i tu rze­czy­wi­ście się nie mylił. Tylko co póź­niej – gdy już prze­sta­nie być potrzebny albo co gor­sza zosta­nie ranny, a przez to okaże się bez­u­ży­teczny dla sprawy? Ostat­nim, czego pra­gnął ojciec, był widok zła­ma­nego psy­chicz­nie syna, który kosz­mary zwią­zane z wojen­nymi wspo­mnie­niami topi w butelce taniej brandy albo wła­sno­ręcz­nie zro­bio­nym bim­brze i jesz­cze do tego cho­dzi na kurwy – potem to nie wia­domo, czy dziecko jego, gdy taka kurwa uro­dzi i narobi wstydu jak stąd do Bogoty. To zresztą i tak w naj­lep­szym przy­padku, bo zawsze mogło być gorzej, tego ojciec ni­gdy na głos nie mówił, ale Jorge domy­ślał się, że taki José Anto­nio czy ktoś inny, nie mając szczę­ścia, rów­nie dobrze mógłby skoń­czyć pod palmą z kolum­bij­skiem kra­wa­tem albo pod murem jako ludzki wazon.

Jorge skoń­czył jeść i pod­szedł do okna. Prze­żu­wa­jąc ostatni kęs arepy, uchy­lił moski­tierę chro­niącą dom przed inwa­zją robac­twa i przez dłuż­szą chwilę przy­glą­dał się bra­ciom, któ­rzy na podwó­rzu wza­jem­nie oble­wali się wodą z drew­nia­nego wia­dra. Naj­pierw Paco lał ją na José Anto­nio, a póź­niej ten mu się odwdzię­czył i tak na prze­mian, tylko o nim nie pamię­tali, tacy to z nich byli bra­cia. Śmiali się, prze­my­wa­jąc pachy, prze­ko­ma­rzali i wyko­ny­wali ruchy nie­wąt­pli­wie nawią­zu­jące do spół­ko­wa­nia z dziew­czy­nami, co do końca zepsuło i tak kiep­ski humor Jorge, który jesz­cze moc­niej poczuł się odsu­nięty na boczny tor. Przez chwilę z zazdro­ścią przy­glą­dał się ich dyn­da­ją­cym peni­som, nad któ­rymi widać było gęsty zarost łonowy. On wciąż nie mógł doszu­kać się na pod­brzu­szu choćby jed­nego wło­ska, co strasz­nie go iry­to­wało.

– Zasłoń okno! Ale już! Ile razy mam ci powta­rzać, że wie­czo­rami wla­tuje naj­wię­cej insek­tów! – upo­mniała go matka, ale Jorge nie zare­ago­wał, był już myślami na impre­zie. Śpie­wał i tań­czył z Rositą, dziew­czyną piękną niczym zachód słońca, o wło­sach jasnych jak sło­necz­nik w roz­kwi­cie, podobno po ojcu z dale­kich kra­jów Pół­nocy, gdzie zamiast desz­czu pada śnieg i żyją wiel­kie wło­chate stwory o szczę­kach i pazu­rach tak potęż­nych, że nawet jaguar, król dżun­gli, nie dałby im rady. Była od niego star­sza o rok, ale cho­dzili do tej samej klasy, zanim na wnio­sek ojca Jorge musiał opu­ścić szkołę po ukoń­cze­niu czwar­tego zale­d­wie roku edu­ka­cji, choć w tym cza­sie nie nauczył się nawet dobrze czy­tać i pisać. José Anto­nio senior uwa­żał, że wykształ­ce­nie nie jest konieczne, a wręcz może wpły­nąć nie­ko­rzyst­nie na myśli synów – a nuż zama­rzą im się rze­czy nie­osią­galne czy nawet zapra­gną opu­ścić wio­skę i szu­kać szczę­ścia z dala od rodziny. W jego oce­nie czasy były trudne, a podróże nie­bez­pieczne, dla­tego nale­żało trzy­mać się razem i robić swoje. A że z dziada pra­dziada Díazowie byli cam­pe­si­nos, nie miało sensu łudzić się, że dzięki kilku kla­som wię­cej uda się to zmie­nić. Zawód i roz­go­ry­cze­nie w oczach synów pró­bu­ją­cych bez­sku­tecz­nie polep­szyć swój los to było ostat­nie, czego ojciec chciał, wyjąw­szy moment, gdyby przy­szło mu sta­nąć nad ich gro­bami, czego zresztą ni­gdy nie wyar­ty­ku­ło­wał, ale o czym Jorge dosko­nale wie­dział.

Gdy matka dostrze­gła, że syn ją igno­ruje, drugi raz nie powtó­rzyła nakazu, tylko chwy­ciła moski­tierę i zacią­gnęła ją, przy oka­zji chla­sta­jąc syna po gło­wie szmatą, którą chwilę wcze­śniej unu­rzała w wia­drze z wodą, cuch­nącą już wyraź­nie nie wia­domo czym.

– Auaaa! – krzyk­nął Jorge, intynk­tow­nie się odsu­wa­jąc.

– Masz się słu­chać matki! Zro­zu­mia­łeś? – Zaci­snęła palce na mate­riale, aż czarne kro­ple spły­nęły jej po dłoni, i ostrze­gaw­czo wysu­nęła palec wska­zu­jący.

– Tylko patrzy­łem – bro­nił się chło­pak.

Iza­bela raz jesz­cze zamach­nęła się szmatą, tym razem bez zamiaru jej wyko­rzy­sta­nia, co Jorge wyczuł, gdy się do niego uśmiech­nęła. Chciała zmierz­wić mu włosy, ale odsko­czył i wybiegł na podwó­rze, gdzie Paco wła­śnie koń­czył się wycie­rać, a José Anto­nio odsta­wiał wia­dro.

– Pocze­kaj. Też chcę się wyką­pać – rzu­cił w stronę naj­star­szego brata. Ten skrzy­wił się i prze­wró­cił oczami.

– Nie idziesz z nami – ostrzegł, odda­jąc mu naczy­nie.

– A kto powie­dział, że chcę z wami iść?

Jorge oczy­wi­ście bar­dzo tego pra­gnął, ale posta­no­wił, że nie będzie się pro­sił. Spo­dzie­wał się takiego roz­woju sytu­acji, więc w dro­dze do domu przy­go­to­wał swój wła­sny plan. Teraz rzu­cił José Anto­nio dumne spoj­rze­nie i ode­brał wia­dro z rąk brata.

– Tylko nas nie śledź, bo jak cię zoba­czę, to wleję ci w dupę przy wszyst­kich – zagro­ził raz jesz­cze José Anto­nio i chwilę póź­niej obaj znik­nęli w cha­łu­pie.

Kwa­drans póź­niej Jorge patrzył z zazdro­ścią przez uchy­lone drzwi, jak bra­cia odda­lają się w kie­runku Parque Simón Bolívar. W tej chwili ich nie­na­wi­dził i miał ochotę zro­bić im coś naprawdę złego. Wyobra­żał sobie, że poja­wia się na jed­nej z dys­ko­tek i odbija dziew­czynę, z którą tań­czy José Anto­nio, a gdy ten zasko­czony pró­buje mu ją ode­brać, powala go jed­nym cio­sem albo dwoma, naj­le­piej pra­wym i pod­bród­ko­wym, aby wyszło efek­tow­nie i wszy­scy to widzieli, potem uno­sząc wysoko brodę, wyciąga rękę do dziew­czyny, ta zaś oczy­wi­ście mu nie odma­wia. Cza­sem w tych fan­ta­sma­go­riach poja­wiał się też Paco, który ze stra­chu przed nim sika w spodnie i wszy­scy się z niego śmieją albo podob­nie jak naj­star­szy brat pada nie­przy­tomny po cel­nym sier­po­wym, bo na Paco taki jeden cios by raczej wystar­czył. Gdy cał­kiem pusz­czał wodze fan­ta­zji, w wyobra­że­niach poja­wiał się koń, na któ­rym kłu­so­wał ze swoją uko­chaną, aby zatrzy­mać się przy wodo­poju i w bla­sku księ­życa w końcu zerwać zaka­zany owoc.

Pod nie­obec­ność ojca mógł pozwo­lić sobie na wię­cej, więc nie­spe­cjal­nie prze­jął się sło­wami matki, która zabro­niła mu iść na fie­stę, tym bar­dziej że pomię­dzy pół­noc­nymi szczy­tami niebo roz­świe­tlały bły­ska­wice i wyglą­dało na to, że burza dotrze do wio­ski. Pomy­ślał, że to na pewno go nie powstrzyma i w naj­gor­szym wypadku matka zdzieli go szmatą raz lub dwa, ale raczej nie pasem, więc gra warta była świeczki. Musiał tylko odcze­kać, aż rodzi­cielka pój­dzie spać, a że ta zwy­kle kła­dła się zaraz po kola­cji, wystar­czyło wytrzy­mać pół godziny, może tro­chę wię­cej, by potem nie­po­strze­że­nie wymknąć się z domu i cie­szyć wol­no­ścią.

Jak posta­no­wił, tak zro­bił. Gdy usły­szał ciche pochra­py­wa­nie matki, na wszelki wypa­dek spraw­dził jesz­cze, czy aby na pewno zasnęła, a potem na pal­cach ruszył w kie­runku drzwi. Gdy je uchy­lił i wyszedł na ulicę, przy domu sąsiada usły­szał jakiś głos. Męż­czy­zna był wyraź­nie pijany, mimo to pod­śpie­wy­wał pod nosem pio­senkę, w któ­rej chło­pak roz­po­znał zna­jome nuty, gdyż sły­szał ją wie­lo­krot­nie. Była to pieśń na cześć Jorge Eliécera Gaitána – hymn towa­rzy­szący ludziom pro­wa­dzo­nym przez pana Marína, zawsze gdy opusz­czali wieś bądź do niej wcho­dzili; czę­sto rów­nież śpie­wali go aż do zdar­cia gar­deł, gdy wspól­nie pili na umór. Głos też poznał, więc wyco­fał się do domu. Nie chciał ryzy­ko­wać wykry­cia, wszak ist­niała groźba, że ran­kiem sąsiad wygada się matce, choćby przy­pad­kiem, nie mając złych inten­cji, a wtedy Jorge nie wywi­nąłby się od kary – zwłasz­cza jeśli wró­ciłby ojciec, bez wąt­pie­nia w ruch poszedłby pas.

W pew­nym momen­cie męż­czy­zna potknął się i upadł na twarz. Zaklął szpet­nie i przez kil­ka­dzie­siąt sekund pró­bo­wał się pozbie­rać, ale musiał być bar­dzo pijany, bo już wcze­śniej ledwo trzy­mał się na nogach. Jorge obser­wo­wał tę scenę coraz bar­dziej znie­cier­pli­wiony, tym bar­dziej że sąsiad zaczął się dziw­nie zacho­wy­wać: na kola­nach, z twa­rzą przy ziemi węszył jak pies, klnąc okrop­nie. W końcu pod­niósł się, mach­nął ręką i doczła­pał do drzwi swo­jej chaty, rąb­nął w nie kil­ka­krot­nie, a gdy się otwarły, wpadł do środka i z głu­chym łosko­tem wyrżnął o pod­łogę.

Jorge zer­k­nął na niebo. Zaczęło sią­pić, ale nie zano­siło się na to, żeby miało lunąć jak z cebra, choć bły­ska­wice wciąż roz­świe­tlały niebo na pół­nocy, nic zatem nie wska­zy­wało, że burza może zepsuć jego nie­cny plan. Wychy­nął na ganek i rozej­rzał się po ulicy. W oko­licy nie było żywego ducha, tylko z odle­głego o jakieś dwie­ście metrów Parque Simón Bolívar nio­sły się kuszące dźwięki zabawy, dla­tego nie zasta­na­wia­jąc się ani chwili dłu­żej, chło­pak wyszedł na zewnątrz i skie­ro­wał się w tamtą stronę.

Gdy prze­cho­dził obok chaty sąsiada, coś go tknęło. Przy­po­mniał sobie jego dzi­waczne zacho­wa­nie i pomy­ślał, że wyglą­dało to tak, jakby facet cze­goś szu­kał, przy­po­mi­nał prze­cież węszą­cego psa, więc nie było innej opcji, na pewno coś zgu­bił. Jorge omiótł spoj­rze­niem grzą­skie pod­łoże i od razu zauwa­żył czapkę z dasz­kiem. W świe­tle bły­ska­wic roz­po­znał wzór moro. Żoł­nier­ska, pomy­ślał i moc­niej zabiło mu serce – potem zało­żył ją sobie na głowę i uda­jąc, że trzyma w rękach kara­bin, przez chwilę cele­bro­wał ten moment, strze­la­jąc do wyima­gi­no­wa­nego wroga. W końcu prze­stał, a kiedy miał już odło­żyć zna­le­zi­sko na ganek sąsiada, w błot­ni­stej brei dostrzegł coś jesz­cze. Znów przy­kuc­nął i pod­niósł rzecz przy­po­mi­na­jącą idiań­ski naszyj­nik. Uniósł ją na wyso­kość oczu. Wtedy paję­czyna bły­ska­wic znów roz­świe­tliła niebo, a mały Jorge zro­zu­miał, że wiele się nie pomy­lił.

W rękach trzy­mał naszyj­nik z ludz­kich uszu.

Gdy prze­ra­żony i zapła­kany pędził do domu, za jego ple­cami nio­sły się w powie­trzu dźwięki dzi­kiej fie­sty i kar­czem­nej awan­tury w domu sąsiada.

* * *

Migawki z podróży

Kolum­bij­czycy rze­czy­wi­ście mają gorącą krew. Naj­le­piej wytłu­ma­czył mi to Roberto, nasz kie­rowca i zara­zem ochro­niarz, który był kla­sycz­nym przy­kła­dem doro­słego oby­wa­tela tego kraju. Trójka dzieci z trzema róż­nymi kobie­tami, oczy­wi­ście sin­giel, kilka kocha­nek roz­sia­nych w róż­nych mia­stach regionu Eje Cafe­tero oraz w Bogo­cie. Pamię­tam, że gdy wie­czo­rową porą dotar­li­śmy do Parque Simón Bolívar w cen­trum Génovy, miej­sce to zro­biło na mnie ogromne wra­że­nie. To była nie­dziela, więc teo­re­tycz­nie następ­nego dnia trzeba było iść do pracy, a tym­cza­sem wszy­scy miesz­kańcy pili, bawili się, tań­czyli, jakby jutro miał się skoń­czyć świat. Gdy zapy­ta­łem, czy tu jest tak zawsze, Roberto powie­dział:

– Kolum­bij­czyk ni­gdy nie wie, czy jutro ktoś nie wsa­dzi mu noża pod żebro. Dla­tego każdy dzień chcemy prze­ży­wać tak, jakby miał być ostat­nim w życiu.

To wszystko spu­ści­zna krwa­wej prze­szło­ści, czego zresztą dowo­dem jest aktu­al­nie tak wysoka prze­stęp­czość. Dla­tego Kolum­bij­czycy ni­gdy nie kal­ku­lują i gdy się bawią, to do upa­dłego. Noc, którą spę­dzi­li­śmy w lokal­nej dys­ko­tece, zapa­mię­tam do końca życia. Ile natań­czy­łem się z lokal­nymi dziew­czy­nami, to moje (a że kie­dyś w Hisz­pa­nii kole­żanki nauczyły mnie tań­czyć salsę, bachatę czy merengę, mia­łem oka­zję, by sobie te tańce odświe­żyć). Nie mogłem uwie­rzyć, że wiele z nich już o pią­tej rano musiało wstać do pracy, mimo to o dru­giej czy trze­ciej jesz­cze hulały na par­kie­cie. Przy oka­zji kil­ka­krot­nie mia­łem ofe­ro­wane wszyst­kie moż­liwe roz­rywki, począw­szy od mari­hu­any czy haszy­szu, upra­wia­nych tam na wpół legal­nie, przez koka­inę, którą za gro­sze można kupić na każ­dym rogu, po ero­tyczne oferty od miesz­ka­nek Génovy – w prze­ci­wień­stwie do kobiet wycho­wa­nych w kręgu kul­tury euro­pej­skiej nie mają one bowiem naj­mniej­szych zaha­mo­wań, aby pro­po­no­wać męż­czyź­nie wspólne spę­dze­nie nocy, cza­sem już po wypi­ciu pierw­szego drinka.

I tu mamy kolejny aspekt, który tak mocno różni tę kul­turę od naszej. Laty­nosi gene­ral­nie są wiel­kimi hipo­kry­tami, bo choć zwy­kle bar­dzo obno­szą się ze swoją wiarą (pra­wie każdy nosi jakiś krzy­żyk albo inne dewo­cjo­na­lia), to Deka­log trak­tują wybiór­czo. W Kolum­bii przyj­muje to chyba naj­bar­dziej eks­tre­malną formę, zwłasz­cza że ze wszyst­kich państw Ame­ryki Łaciń­skiej naj­sil­niej­szy jest tu kult macho. I tak oszu­stwo czy zło­dziej­stwo są tam w zasa­dzie czymś powszech­nym i nie­spe­cjal­nie pięt­no­wa­nym, prze­moc sta­nowi dowód odwagi i siły, a poję­cie gwałtu wła­ści­wie nie ist­nieje. W końcu seks trak­tuje się jako swo­isty rodzaj zabawy, coś, co pozwala popra­wić humor albo prze­żyć przy­godę, w związku z czym nie ma tak sil­nych jak gdzie indziej więzi mię­dzy part­ne­rami i rzadko można spo­tkać parę, a nawet mał­żeń­stwo, które od początku do końca pozo­staje sobie wierne, a spło­dzone przez nie potom­stwo nie ma przy­rod­nich sióstr czy braci. To zaś jest pochodną tego, że w Kolum­bii ini­cja­cja sek­su­alna mło­dych ludzi nastę­puje bar­dzo wcze­śnie. Warto też zauwa­żyć, że pro­por­cje wieś–mia­sto są odwrotne niż w Pol­sce i to wła­śnie w mniej­szych miej­sco­wo­ściach owa ini­cja­cja doko­nuje się szyb­ciej. Liczby nie kła­mią i tak w Kolum­bii już dzie­sięć pro­cent chłop­ców roz­po­czyna współ­ży­cie w wieku dwu­na­stu lat, a kolejne dwa­dzie­ścia pro­cent rok póź­niej. W przy­padku dziew­cząt grubo ponad połowa popu­la­cji ma za sobą pierw­szy raz przed ukoń­cze­niem szes­na­stego roku życia, co dzie­siąta zaś zaczyna życie sek­su­alne w wieku lat trzy­na­stu…

Niech za przy­kład eks­tre­mal­nego połą­cze­nia tych wszyst­kich uwag posłuży wam sytu­acja, która dość mocno mną wstrzą­snęła.

Po kola­cji, którą zje­dli­śmy po opusz­cze­niu muzeum, w dro­dze do Parque Simón Bolívar lekko już pod­chmie­leni spa­ce­ro­wa­li­śmy wąskimi ulicz­kami Génovy. Humory dopi­sy­wały, chcie­li­śmy się zre­lak­so­wać. Muzyka docho­dząca z każ­dej nie­mal cha­łupy potę­go­wała poczu­cie odprę­że­nia po dobrze wyko­na­nej pracy. W pew­nym momen­cie Roberto zatrzy­mał się obok kilku mło­dych kobiet pod­pie­ra­ją­cych murek jakiejś przy­droż­nej potu­pajki. Bez względu na różne męskie gusta należy zazna­czyć, że były bar­dzo atrak­cyjne, zapewne nie prze­kra­czały przy tym dwu­dzie­stego roku życia. Pod­szedł do nich i bez skrę­po­wa­nia zmie­rzył je wzro­kiem od stóp do głów, czym one nie­spe­cjal­nie się prze­jęły. Potem zwró­cił się do mnie:

– Każda z nich może być twoja. Którą chciał­byś wziąć na noc?

Zro­biło mi się głu­pio i poczu­łem się skrę­po­wany, bo te młode kobiety stały może metr od nas i sły­szały każde słowo. O dziwo, nie zaopo­no­wały, tylko zaczęły się uśmie­chać i coś tam szep­tać mię­dzy sobą. Wzią­łem Roberto na bok i powie­dzia­łem mu, że nie korzy­stam z usług pro­sty­tu­tek, na co on odrzekł, że to nie pro­sty­tutki, tylko nor­malne dziew­czyny, które chcia­łyby prze­żyć przy­godę z gringo17. Nie jestem osobą, która kapi­tu­luje w podob­nych sytu­acjach, ale uczci­wie przy­znam, że ta mnie prze­ro­sła. Ponie­waż zaś wciąż czu­łem na sobie coraz bar­dziej pie­kący wzrok tak Roberto, jak i pięk­nych génovianek, żeby chwi­lowo unik­nąć odpo­wie­dzi, odchy­li­łem kotarę i zaj­rza­łem do wnę­trza lokalu. W środku trwała już impreza, ludzie pili przy barze i tań­czyli na nie­wiel­kim par­kie­cie. Połowa z nich od razu wbiła we mnie cie­kaw­skie spoj­rze­nia, przez co znów poczu­łem się nie­swojo. Wtedy Roberto też wsa­dził głowę do środka. Omiótł towa­rzy­stwo wzro­kiem, z uzna­niem poki­wał głową, po czym wydął usta i – tym razem tro­chę dys­kret­niej – zwró­cił się do mnie:

– Jeśli tamte ci się nie podo­bają, to możemy tu póź­niej przyjść. Ale tylko ze mną. W żad­nym wypadku nie wałę­saj się tu sam – ostrzegł.

– A dla­czego? – zapy­ta­łem.

– Te na zewnątrz raczej były wolne, więc nie widzę zagro­że­nia, ale w środku jest wiele zaję­tych i jeśli przy­pad­kiem wdasz się w dys­ku­sję z tą, z którą nie powi­nie­neś, to ten wie­czór może skoń­czyć się źle.

– To zna­czy?

– Na przy­kład utną ci jaja…

Roberto powie­dział to z taką natu­ral­no­ścią, że aż mnie zmro­ziło. Ze zro­zu­mia­łych wzglę­dów posta­no­wi­łem nie podej­mo­wać ryzyka i grzecz­nie podzię­ko­wa­łem za podobne atrak­cje, po czym ruszy­li­śmy w pogoń za resztą ekipy, która już była daleko z przodu.

Dla­czego o tym piszę? Ano dla­tego, że to ważne, aby zro­zu­mieć men­tal­ność Kolum­bij­czy­ków, żyją­cych – dosłow­nie i w prze­no­ści – z dnia na dzień i sta­ra­ją­cych się czer­pać z życia peł­nymi gar­ściami. Nie ukry­wam, że to było cie­kawe doświad­cze­nie – otwo­rzyło mi oczy na wiele kwe­stii doty­czą­cych oby­cza­jo­wo­ści tego narodu i tła tej całej ponu­rej histo­rii, którą chcę tu opo­wie­dzieć. Gene­ral­nie po raz pierw­szy tak zde­cy­do­wa­nie zde­rzy­łem się wtedy z kolum­bij­ską kul­turą, bo choć wcze­śniej pozna­łem wielu Laty­no­sów (choćby gdy przez kilka lat miesz­ka­łem w Hisz­pa­nii czy USA), to jesz­cze ni­gdy nie spo­tka­łem się z tego typu skraj­nymi posta­wami. Prze­moc i seks, seks i prze­moc. Obie te rze­czy są postrze­gane przez Kolum­bij­czy­ków w zupeł­nie inny spo­sób niż gdzie indziej na świe­cie i trzeba o tym pamię­tać. Jeśli tego nie zaak­cep­tu­jemy, trudno będzie zro­zu­mieć moty­wa­cje i decy­zje tych ludzi, w tym głów­nego boha­tera tej opo­wie­ści…

Tej nocy nie myśla­łem jed­nak ani o Luisie Gara­vito, ani o czym­kol­wiek, co mogłoby mnie wpro­wa­dzić w ponury nastrój. Zamiast tego dali­śmy się porwać pul­sowi gorą­cej krwi miesz­kań­ców Génovy i bawi­li­śmy się tak jak oni. Jakby jutro miał się skoń­czyć świat…

Rozdział 3

Génova, Kolum­bia, sty­czeń 1957 roku

Tej nocy Jorge nie mógł zasnąć.

Zwy­kle miał pro­blemy ze snem pod­czas pełni księ­życa, czego nie rozu­miał, bo pozo­stali człon­ko­wie rodziny zawsze spali jak zabici. Dziś jed­nak księ­życ przy­po­mi­nał banana, i to raczej takiego mar­nego, nad­gni­łego. Mimo to chło­pak prze­wra­cał się z boku na bok, nie mogąc zna­leźć sobie miej­sca i coraz bar­dziej wku­rza­jąc śpią­cego obok Paco.

– Śpij już, smarku, bo mnie zaraz szlag trafi! – wark­nął star­szy brat i szturch­nął łok­ciem Jorge, gdy ten znów zaczął się dra­pać.

– Nie jestem już smar­kiem. Sam jesteś…

– Zamknij się!

Jorge zaci­snął zęby z ner­wów. Miał ochotę przy­ło­żyć bratu w krę­go­słup, z łok­cia albo kolanka, a naj­le­piej zepchnąć go z łóżka, ale wie­dział, że nie skoń­czy­łoby się to dla niego dobrze. Ojciec znów by się na niego wku­rzył i zapewne uwie­rzył w słowa Paco. W jego oczach znów wyszedłby na dar­mo­zjada, który nie zara­bia na rodzinę.

Przez chwilę leżał spo­koj­nie, pró­bu­jąc powstrzy­mać chęć podra­pa­nia się po poślad­kach. Długo nie wytrzy­mał, a chwilę póź­niej zeskro­by­wał już strupy nie tylko z tyłka, ale także z ud, brzu­cha i dol­nej czę­ści ple­ców. Ból, który przy tym odczu­wał, był niczym w porów­na­niu z tym, który prze­żył pięć dni temu, gdy wybrał się z sio­strą do lasu po chrust. W pew­nym momen­cie chciał odsap­nąć i przy­siadł pod drze­wem. Nie zwró­cił uwagi na wąską szcze­linę przy samym pniu. Oparł się i się­gnął po menażkę z wodą, upił, a gdy zorien­to­wał się, że coś weszło mu pod szorty, gwał­tow­nie zerwał się na równe nogi. I wtedy poczuł, jakby w jego ciało w jed­nej chwili wbiło się kil­ka­na­ście ostrzy.

– Aaaa! – wrza­snął.

– Co się stało? – zapy­tała sio­stra, w jed­nej chwili doska­ku­jąc do brata z prze­ra­że­niem w oczach.

– Aaaa! Ratuj! Bła­gam! Auaaaaa!

Jorge darł się, jakby go ktoś obdzie­rał żyw­cem ze skóry. Sio­stra upu­ściła zebrany chrust i gdy zro­zu­miała, co się stało, czym prę­dzej pobie­gła do wio­ski po pomoc. Krótko póź­niej Jorge stra­cił przy­tom­ność. Obu­dził się w łóżku, nad któ­rym pochy­lali się matka i lekarz z sąsied­niej wio­ski, a wła­ści­wie bar­dziej sza­man, któ­rego z Ama­zo­nii przy­wio­dły do Quindío nie­znane koleje losu. Sma­ro­wał jego obo­lałe ciało gorącą mik­sturą z leśnych ziół, a Jorge leżał w mali­gnie, szep­cząc, jęcząc, bre­dząc nie­zro­zu­miale.

– To yanabe. Hor­miga conga18. Mia­łeś dużo szczę­ścia, chłop­cze – powie­dział łama­nym hisz­pań­skim, po czym powró­cił do sma­ro­wa­nia, dmu­cha­jąc na rany dymem z podłuż­nej, kolo­ro­wej fajki.

W sumie Jorge doznał jede­na­stu uką­szeń i rze­czy­wi­ście miał sporo szczę­ścia, bo po takiej ich licz­bie nie wszy­scy wycho­dzili z tego żywi, no może męż­czyźni tak, bo jed­nak byli męż­czy­znami, a nie dziećmi. Jad owych gigan­tycz­nych mró­wek nie tylko powo­do­wał ogromny ból, ale w wielu przy­pad­kach po pro­stu zabi­jał. Dwa dni póź­niej ojciec – naj­wy­raź­niej chcąc pod­nieść syna na duchu – opo­wie­dział mu, że w nie­któ­rych ple­mio­nach zamiesz­ku­ją­cych lasy Ama­zo­nii prak­ty­kuje się pewien tajem­ni­czy rytuał. Jorge wciąż leżał w gorączce, a sio­stry bie­gały do pobli­skiej rzeki po zimną wodę, mimo to słowa ojca wzbu­dziły w nim ogromną cie­ka­wość.

– Co to za tajem­ni­czy rytuał? – dopy­ty­wał pół­gło­sem.

– W Ama­zo­nii jest znany od wie­ków i bez wąt­pie­nia jest star­szy od pierw­szych Hisz­pa­nów, któ­rzy posta­wili nogę na tej ziemi – odparł z pełną powagą ojciec.

– Na czym on polega?

– To ini­cja­cja. Nie­zwy­kle ważna dla każ­dego mło­dego członka ple­mie­nia, który chce się stać męż­czy­zną. Polega na tym, że star­szy­zna idzie w głąb la selva19, aby odszu­kać hor­miga conga… – José Anto­nio umo­czył mate­riał w misce z zimną wodą i przy­ło­żył synowi do czoła. Kon­ty­nu­ował: – Następ­nie wojow­nicy wyła­pują mrówki do spe­cjal­nie wydrą­żo­nych pni, które potem zaty­kają. Po powro­cie do wsi otu­ma­niają je dymem, a conga pogrą­żają się w letargu. W mię­dzy­cza­sie kobiety szyją spe­cjalne ręka­wice, do któ­rych wkła­dana jest kora pokryta mrów­kami. Aspi­ru­jący do sta­nia się męż­czy­zną wsu­wają do nich dło­nie. Każdy mło­dzie­niec chcący przejść ini­cja­cję musi wytrzy­mać dzie­sięć minut, w cza­sie któ­rych mrówki zaczy­nają kąsać, a ból staje się…

– Wiem, padre.

– No tak… – José Anto­nio uśmiech­nął się, prych­nął, bo prze­cież sta­now­cza reak­cja syna była zro­zu­miała. – Zatem wiesz jedną rzecz wię­cej ode mnie – dodał i ścią­gnął mate­riał z klatki pier­sio­wej Jorge.

– Cie­bie ni­gdy nie uką­siła hor­miga conga?

– Ni­gdy.

– I co dalej z tym rytu­ałem?

– Jak zapewne się domy­ślasz, jeśli kan­dy­dat nie umrze i prze­trzyma test, star­szy­zna ple­mie­nia uznaje go za peł­no­praw­nego męż­czy­znę. Chło­pak prze­obraża się w wojow­nika.

– Czyli ja też jestem już męż­czy­zną i wojow­ni­kiem?

– Díazowie nie prak­ty­kują tego rytu­ału. – Ojciec zdał sobie sprawę, że nie­po­trzeb­nie wspo­mniał o wojow­ni­kach. Cza­sem lepiej nic nie mówić niż powie­dzieć o jedno słowo za dużo. Zmo­czył mate­riał w zim­nej wodzie, wykrę­cił i z powro­tem poło­żył na klatce pier­sio­wej syna. Dostrzegł w jego oczach roz­cza­ro­wa­nie. – Ale dla mnie, Jorge, ow­szem. Dla mnie już jesteś męż­czy­zną – dodał, pró­bu­jąc wybrnąć z sytu­acji.

– A wojow­ni­kiem? – naci­skał Jorge.

– Wojo­wa­nie zostawmy innym. Praw­dzi­wego męż­czy­znę poznaje się nie po tym, jak znosi ból albo czy umie zabi­jać, ale po tym, jak dba o swoją rodzinę.

To nie prze­ko­nało Jorge. Ojciec miał wra­że­nie, że syn zbyt wiele czasu spę­dza z ludźmi, z któ­rymi prze­sta­wać nie powi­nien. Do szkoły, do któ­rej cho­dził trzy razy w tygo­dniu, uczęsz­czało przy­naj­mniej kilku chłop­ców, któ­rych ojco­wie brali czynny udział w wal­kach i nic nie dało się z tym zro­bić. José Anto­nio Díaz sta­rał się nie anga­żo­wać w poli­tykę, więc publicz­nie nie kry­ty­ko­wał ich dzia­łań, choć pry­wat­nie miał na ten temat swoje zda­nie; wie­dział, że prze­moc rodzi prze­moc, i spo­dzie­wał się, że los pájaros – nawet jeśli do tej pory omi­jali Génovę – w wyniku aktyw­nej dzia­łal­no­ści zawią­za­nej przez Pedro Marína grupy odwe­to­wej prę­dzej czy póź­niej zja­wią się i tutaj. Co gor­sza, wielu z nich po powro­cie z takiej krwa­wej wyprawy, aby zapo­mnieć o rze­ziach, jakich się dopu­ścili, piło na umór całymi dniami, a nawet tygo­dniami, dając przez to fatalny przy­kład nie tylko swoim synom, ale także synom sąsia­dów; mało tego, ci naj­bar­dziej krewcy cheł­pili się tym, że swo­ich wro­gów patro­szyli czy obdzie­rali ze skóry, a potem ich dzieci z dumą opo­wia­dały te histo­rie na prze­rwach w szkole czy na boisku, zatru­wa­jąc umy­sły takim chło­pa­kom jak Jorge.

Do naj­gor­szych dege­ne­ra­tów nale­żał sąsiad z naprze­ciwka. Nosił imiona Manuel Anto­nio i Díaz szcze­rze go nie zno­sił, bo nie dość, że facet był pija­kiem, to jesz­cze regu­lar­nie wyży­wał się na cię­żar­nej żonie, drob­nej, zahu­ka­nej, z oczami, w któ­rych krył się wieczny smu­tek. Trzy mie­siące temu pra­wie się pobili. Poszło o naszyj­nik z ludz­kich uszu, który Manuel Anto­nio urżnięty w trupa zgu­bił, a który na ulicy przed domem sąsiada zna­lazł naj­młod­szy syn Díaza. Póź­niej przez wiele nocy nawie­dzały chło­paka kosz­mary: wyda­wało mu się, że te uszy go ści­gają.

– Spró­buj pod­sko­czyć, to potnę cię tak jak tam­tych – zagro­ził Manuel, wyma­chu­jąc maczetą, gdy José Anto­nio poszedł do niego z pre­ten­sjami. Osta­tecz­nie Díaz odpu­ścił, bo choć szanse, aby ten zapi­ja­czony zwy­rod­nia­lec wpro­wa­dził słowa w czyn – głów­nie przez wzgląd na hoł­du­ją­cego lokal­nemu patrio­ty­zmowi i zara­zem głów­no­do­wo­dzą­cego par­ty­zantką Pedro Marína – były raczej mizerne, to nie dało się tego abso­lut­nie wyklu­czyć, zwłasz­cza że w oko­licy miesz­kało dwóch rów­nie zde­mo­ra­li­zo­wa­nych braci Manu­ela, któ­rzy stali za nim murem, a to była siła, któ­rej nie nale­żało lek­ce­wa­żyć – nawet jeśli życie u boku tego czło­wieka było udręką. Co gor­sza, wszystko wska­zy­wało na to, że wła­śnie z powodu pijań­stwa pan Marín odsta­wił go na boczny tor i zaprze­stał powo­ły­wać na kolejne zbrod­ni­cze wypady. Sąsiad stał się przez to jesz­cze bar­dziej nie­zno­śny, pił dzień w dzień, od rana do wie­czora, a nocami kato­wał żonę, któ­rej krzyki czę­sto nio­sły się po wsi niczym zawo­dze­nie ofiary drę­czo­nej przez naj­gor­sze pie­kielne istoty.

Dziś Jorge znów usły­szał jakieś krzyki.

Pomy­ślał, że tylko tego mu bra­ko­wało – prze­ko­nany, że teraz już na pewno nie zaśnie, pod­niósł się z łóżka i wyszedł na podwó­rze. Noc była ciemna, a z pobli­skiego lasu dobie­gały zwy­czajne dla niej odgłosy: pohu­ki­wa­nie sowy, skrzek papugi, sze­lest skrzy­deł nie­to­pe­rzy. W gąsz­czu trwała odwieczna nie­ustanna walka o prze­trwa­nie. Jorge wzdry­gnął się nie­znacz­nie, gdy gdzieś w oddali zawył wyjec, praw­do­po­dob­nie spło­szony przez jakie­goś dra­pież­nika. Chło­pak od razu pomy­ślał o jagu­arze i dotknął pal­cami zawie­szo­nego na szyi pazura, który spre­zen­to­wał mu ojciec na dzie­siąte uro­dziny. Od tam­tej chwili nie ścią­gnął go, wyjąw­szy moment, gdy amu­let zerwał mu star­szy kolega z klasy, ale to była znie­waga nie tylko dla Jorge, lecz dla całej rodziny Díazów, więc do akcji wkro­czył najstar­szy brat i roz­wią­zał pro­blem po swo­jemu.

Jorge poczuł par­cie na pęcherz, więc przy akom­pa­nia­men­cie skrze­ków i pohu­ki­wań dzi­kich zwie­rząt oraz wrza­sków sąsiadki sko­rzy­stał ze sto­ją­cego na zewnątrz wychodka. Gdy wyszedł, zauwa­żył za pło­tem dwie pospiesz­nie kro­czące kobiety i tro­chę się zdzi­wił, bo o tej porze, gdy Génova spała, był to widok raczej rzadki. Jego cie­ka­wość wzmo­gła się, gdy dostrzegł, że niosą coś w dło­niach, jedna na pewno wia­dro z wodą, druga jakieś tka­niny albo koce. Nie był tego pewny, bo księ­życ znaj­du­jący się bli­żej nowiu niż pełni dawał mało świa­tła, mimo to chło­pak przy­sta­nął i odpro­wa­dził je wzro­kiem. Z jesz­cze więk­szym zasko­cze­niem przy­jął fakt, że drzwi domu nie­lu­bia­nego sąsiada otwarły się na oścież i kobiety wśli­zgnęły się do środka. W jego oce­nie wszystko wyglą­dało bar­dzo tajem­ni­czo, pod­szedł więc bli­żej płotu w nadziei, że zdoła roz­wi­kłać nie­co­dzienną zagwozdkę. Przy­zwy­cza­jony do regu­lar­nych awan­tur, nie sko­ja­rzył jed­nak oczy­wi­stych fak­tów. Co innego jego rodzice, któ­rych prze­raź­liwe wrza­ski sąsiadki rów­nież w końcu wyrwały ze snu, wtedy w izbie roz­bły­sło świa­tło, a Jorge na pal­cach wszedł do środka.

Po chwili w drzwiach sta­nęła jego matka ze świecą w dłoni, za nią zatrzy­mał się ojciec – oboje w lnia­nych pidża­mach, ona w san­da­łach, on boso, wciąż jakby zaspani, ale jed­nak już przy­tomni.

– Pójdę do nich. Tak trzeba – oznaj­miła pół­szep­tem Iza­bela, a w jej gło­sie wybrzmie­wała rzadko sły­szalna deter­mi­na­cja.

– Trzeba jutro pójść do pracy. Zresztą już mają wspar­cie – szep­nął poiry­to­wany jej tonem mąż.

– Prze­stań – syk­nęła mu w odpo­wie­dzi. – Wiesz, że trzeba pomóc, gdy na świat idzie nowe życie. To łaska od samego Pana i…

– Ech…

Díaz mach­nął ręką i odwró­cił się na pię­cie. W nie­mra­wym świe­tle pło­mie­nia świecy ujrzał syl­wetkę syna, na któ­rego twa­rzy malo­wał się nie­po­kój.

– Idź spać, mi hijo – roz­ka­zał.

– Ale co się dzieje?

– Nic takiego. Rosa rodzi. A teraz idź spać. Ale już!

Jorge nie drą­żył tematu. Posłusz­nie poło­żył się obok Paco i zamknął powieki. Długo nie mógł zasnąć, bo wrza­ski cier­pią­cej sąsiadki sku­tecz­nie mu to unie­moż­li­wiały, a gdy w końcu zza wschod­nich szczy­tów wychy­nęło słońce i dolina ską­pała się w jego cie­płych pro­mie­niach, po dłu­gich godzi­nach udręki Rosa Delia Cubil­los powiła w końcu pierw­szego syna. Pier­wo­rodny otrzy­mał imię Luis Alfredo – i miał o nim usły­szeć cały świat.

* * *

Migawki z podróży

O okre­sie przed naro­dzi­nami Luisa Gara­vito tak naprawdę nie wia­domo nic. Nie ma na ten temat żad­nych wzmia­nek, a tym bar­dziej doku­men­tów, zdjęć – po pro­stu biała plama. Jego rodzice Manuel Anto­nio i Rosa Delia zmarli, zanim ich syn zyskał złą sławę i zain­te­re­so­wały się nim media, a bra­cia i sio­stry zupeł­nie się od niego odcięli i ni­gdy nie udzie­lali się publicz­nie, stąd trzeba mieć na uwa­dze, że to, co do tej pory napi­sa­łem, jest czy­stą fik­cją lite­racką. Ale…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Hisz­pań­skie nazwi­ska zwy­kle mają co naj­mniej dwa człony. Ma to zwią­zek z tym, że dzieci zawsze otrzy­mują dwa nazwi­ska: jedno po ojcu, a dru­gie po matce. [wróć]

Cam­pe­sino (hiszp.) – wie­śniak. Tak potocz­nie nazywa się chło­pów pra­cu­ją­cych w Kolum­bii na polach z kuku­ry­dzą, kawą i przy innych upra­wach. [wróć]

Gor­dito (hiszp.) – Gru­ba­sek. [wróć]

Los pájaros (hiszp.) – ptaki. Tak potocz­nie nazy­wano zbrojne bandy skła­da­jące się głów­nie z ludzi o poglą­dach kon­ser­wa­tyw­nych, któ­rzy w okre­sie La Vio­len­cii „wla­ty­wali” do odizo­lo­wa­nych gór­skich wio­sek i ter­ro­ry­zo­wali ich miesz­kań­ców, a następ­nie „wyla­ty­wali” i wra­cali do nor­mal­nego życia. [wróć]

Gaita­ni­stas (hiszp.) – zwo­len­nicy Jorge Eliécera Gaitána, kolum­bij­skiego poli­tyka i adwo­kata, kan­dy­data na pre­zy­denta z ramie­nia Kolum­bij­skiej Par­tii Libe­ral­nej, zamor­do­wa­nego w 1948 roku. [wróć]

„El Tiempo” – dzien­nik wyda­wany w Kolum­bii od 1922 roku, zało­żony przez Alfonso Vil­le­gasa Restrepo. [wróć]

Amigo (hiszp.) – przy­ja­ciel. [wróć]

Señor (hiszp.) – pan, uży­wany zwłasz­cza w zwro­tach grzecz­no­ścio­wych. [wróć]

Mon­dongo (hiszp.) – popu­larna w Kolum­bii zupa z wie­przo­wych, woło­wych bądź kozich podro­bów oraz warzyw, tro­chę przy­po­mi­na­jąca pol­skie flaki. [wróć]

Parque Simón Bolívar – Park Simóna Bolívara. Cen­tralny punkt w Génovie obok kościoła. Znaj­duje się tam więk­szość lokali, gdzie miesz­kańcy mogą spę­dzić wolny czas z rodziną i przy­ja­ciółmi. [wróć]

Pepe – imię, które dla uła­twie­nia zawsze przyj­muję w kra­jach, gdzie głów­nym języ­kiem jest hisz­pań­ski. [wróć]

Eje Cafe­tero – region w Kolum­bii sły­nący z uprawy i pro­duk­cji kawy. Do tego umow­nego obszaru zali­czają się depar­ta­menty: Quindío, Cal­das, Risa­ralda, Tolima i Valle del Cauca. [wróć]

Río Gris (hiszp.) – Rzeka Szara; rzeczka mająca źró­dło nie­opo­dal Génovy, lewy dopływ Río Barragán. [wróć]

Arepa – rodzaj tor­tilli z mąki kuku­ry­dzia­nej, odpo­wied­nik naszego chleba. Zwy­kle poda­wana z serem, jaj­kiem i warzy­wami. W prze­ci­wień­stwie do jej mek­sy­kań­skiej kuzynki jest robiona na gru­bym cie­ście i cza­sem nadzie­wana dodat­kami. Pod­sta­wowe danie kuchni kolum­bij­skiej. [wróć]

Padre (hiszp.) – ojciec, tu: ojcze. [wróć]

Mi hijo (hiszp.) – mój synu. [wróć]

Gringo – pier­wot­nie okre­śle­nie cudzo­ziem­ców nie­zna­ją­cych języka hisz­pań­skiego, które następ­nie wyewo­lu­owało w pejo­ra­tywną nazwę miesz­kań­ców Ame­ryki Pół­noc­nej i Anglii, aby w końcu stać się przy­miot­ni­kiem defi­niu­ją­cym wszyst­kich przy­by­szów o uro­dzie cha­rak­te­ry­stycz­nej dla kra­jów Pół­nocy. [wróć]

Yanabe (dia­lekt ama­zoń­ski), hor­miga conga (hiszp.) – lokalna nazwa gatunku czar­nych mró­wek z pod­ro­dziny Para­po­ne­ri­nae zamiesz­ku­ją­cych tro­pi­kalne lasy Ame­ryki Środ­ko­wej i Połu­dnio­wej. Ich roz­miary są impo­nu­jące, dłu­gość ciała docho­dzi nawet do trzech cen­ty­me­trów, a ból po uką­sze­niu jest mniej wię­cej trzy­dzie­ści razy sil­niej­szy niż w przy­padku użą­dle­nia osy i porów­ny­walny do postrzału, stąd bar­dziej roz­po­wszech­niona nazwa hor­miga bala, czyli mrówka pocisk. [wróć]

La selva (hiszp.) – dżun­gla, okre­śle­nie odno­szące się głów­nie do dżun­gli ama­zoń­skiej. [wróć]