Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Kolumbia to trudny kraj.
Chciałbym, abyście to zrozumieli już na samym początku, zanim jeszcze zabierzecie się do czytania. Byłem tam, doświadczyłem jej, odczułem na własnej skórze. Można powiedzieć o niej tyle dobrego, co złego, bo choć jest najpiękniejszym krajem, jaki widziałem, to ma w sobie coś tak ponurego i mrocznego, że gdy piszę te słowa, mam nieodparte wrażenie, że to jedno z absolutnie nielicznych miejsc na świecie, gdzie mógł narodzić się potwór, którego historię postaram się Wam opowiedzieć.
Luis Alfredo Garavito Cubillos to najstraszniejszy i najokrutniejszy seryjny morderca w historii świata. Pewnie teraz drapiecie się po głowie i mogę się założyć, że wielu z Was po raz pierwszy widzi to nazwisko. Na pewno słyszeliście jednak o Tedzie Bundym, Jeffreyu Dahmerze czy Johnie Waynie Gacym. To o nich piszą książki i robią filmy, ale nawet wszyscy oni razem wzięci wydają się zaledwie niesfornymi łobuzami przy „Bestii z Génovy”. Garavito to sadysta i pedofil oskarżony, a następnie skazany za zabicie 138 dzieci, choć niektóre szacunki sugerują, że ofiar mogło być nawet 600! Do dziś na terenie Kolumbii, Ekwadoru i Wenezueli odnajdywane są szczątki, które wiąże się z jego zbrodniczą działalnością.
Mówi się, że to życie pisze najstraszniejsze scenariusze. I najbardziej niewiarygodne. Trudno się nie zgodzić, bo tak się składa, że „Bestii” właśnie kończy się wyrok. I niewykluczone, że gdy czytacie te słowa, Luis Garavito znów jest wśród nas.
Oto jego historia…
PRZEMYSŁAW PIOTROWSKI były dziennikarz sportowy, a potem śledczy w „Gazecie Lubuskiej”. Ukończył studia na Uniwersytecie Zielonogórskim, studiował również w Hiszpanii i USA. Autor bestsellerowej serii kryminałów z komisarzem Igorem Brudnym w roli głównej. Serię zapoczątkowała powieść „Piętno”. Czwarty tytuł w serii – „Zaraza” – w plebiscycie portalu Lubimyczytac.pl zdobył tytuł Książki Roku 2021 w kategorii kryminał/sensacja/thriller. Wydana w czerwcu 2022 piąta część, „Bagno”, w sposób bezpardonowy i bezkompromisowy rozprawia się z tytułowym bagnem w środowisku ekip rządzących i kościoła. Przemysław Piotrowski jako pisarz debiutował w 2015 roku thrillerem historycznym „Kod Himmlera”, a następnie wykreował mroczny świat w sensacyjnej „Drodze do piekła”. Jest również autorem serii political fiction „Radykalni”. W Wydawnictwie Czarna Owca, poza serią o Igorze Brudnym ukazały się dwa kryminały „Krew z krwi” oraz „Matnia”. „Prawo matki” to początek nowej serii, w której pierwsze skrzypce – dla odmiany – gra kobieta: Lutosława Karabina. Na wiosnę 2023 planowana jest premiera wyjątkowej książki, połączenia true-crime i reportażu o Luisie Garavito, pod tytułem „La Bestia”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 451
Kolumbia to trudny kraj.
Chciałbym, abyście to zrozumieli już na samym początku, zanim jeszcze zabierzecie się do czytania. Byłem tam, doświadczyłem jej, odczułem ją na własnej skórze. Można powiedzieć o niej tyle dobrego, co złego, bo choć jest najpiękniejszym krajem, jaki widziałem, to tkwi w nim coś tak ponurego i mrocznego, że gdy piszę te słowa, mam nieodparte wrażenie, że to jedno z absolutnie nielicznych miejsc na świecie, gdzie mógł narodzić się potwór, którego historię na kartach tej powieści postaram się Wam przybliżyć.
Kolumbia to kraj ludzi twardych, surowych, w którym kolejne pokolenia wychowały się w kulcie przemocy. Z czasem dowiecie się o nim więcej, ale choć mógłbym tu przytaczać dziesiątki faktów czy ciekawostek, które Kolumbię charakteryzują, to właśnie przemoc wybija się na plan pierwszy. Jest wszechobecna, niemal namacalna. Czułem ją z każdym oddechem, jakby była rozpylona w powietrzu, a jej stężenie wydawało się tym większe, im bardziej oddalałem się od centrum kolejnych miast. W końcu, gdy przekraczałem umowną granicę, za którą zaczynały się podłe slumsy, miałem wrażenie, że oblepiała mnie niczym rój much ucztujących na zwłokach, niemal natychmiast zatruwała umysł i ciało, a te dziesiątki oczu, śledzących mnie z zakratowanych okien, uchylonych drzwi czy zagraconych podwórek, paliły niemal żywym ogniem. Dość napisać, że od momentu opuszczenia centrum Bogoty przez dwa kolejne tygodnie nie natknąłem się na nikogo o europejskich rysach twarzy, a moim jedynym kompanem, z którym mogłem porozmawiać w języku innym niż hiszpański, był wieloletni przyjaciel i towarzysz podróży Przemysław Żmuda. O Przemku napiszę jeszcze nie raz, bo tak naprawdę to właśnie on wziął na siebie największy ciężar, gdyż jako dokumentalista wyprawy bez przerwy wystawiał się na pożądliwe, często nieżyczliwe czy wręcz wrogie spojrzenia mieszkańców najbiedniejszych dzielnic. Dziś wiem też, że bez trójki lokalnych przewodników, którzy zgodzili się nam pomóc w tropieniu zbrodni „Bestii”, nie pozyskałbym pewnych materiałów, które właśnie oni dla mnie przygotowali, nie odważyłbym się dotrzeć tam, gdzie ostatecznie dotarłem i gdzie – z różnym skutkiem – starałem się wywiedzieć o szczegółach okropieństw, które swego czasu miały tam miejsce. O Juanie Carlosie, Roberto i Jesusie Alberto też jeszcze opowiem, ale teraz skupmy się na głównym bohaterze tej historii – człowieku, którego w kontekście popełnionych czynów trudno jednak człowiekiem nazwać, bo bliżej mu do potwora z najgorszych koszmarów. Potwora, który w tym roku kończy odsiadywać wyrok i który ma szansę opuścić więzienie…
Luis Alfredo Garavito Cubillos1 to najstraszniejszy i najokrutniejszy seryjny morderca w historii świata, powszechnie nazywany „Bestią”. Zwyrodnialec, pedofil i okrutnik oskarżony, a następnie skazany za zabicie 138 dzieci, choć – jak sam przyznał podczas jednego z przesłuchań – nie pamięta wszystkich ofiar i może być ich o wiele, wiele więcej. Do dziś na terenie Kolumbii, Ekwadoru i Wenezueli odnajdywane są szczątki, które wiąże się z jego zbrodniczą działalnością.
Ta książka nie należy do lekkich i przyjemnych w odbiorze, ale skoro jest zapisem życia najbardziej przerażającego seryjnego mordercy w historii światowej kryminologii, nie może być inaczej. Nie jest to też klasyczny dokument, a niektóre imiona i nazwiska – choć nieliczne – z powodów prawnych musiały zostać zmienione, o czym będę regularnie informował. Zrobiłem jednak wszystko, co w mojej mocy, aby na bazie znanych mi faktów odtworzyć tę ponurą historię tak drobiazgowo, jak to tylko możliwe, mimo to, aby zakleić pewne dziury, choćby z nieudokumentowanego i tak naprawdę nieznanego śledczym okresu z czasów wczesnej młodości Luisa Garavito, czasem musiałem puścić wodze fantazji. Proszę, miejcie to na uwadze…
Twarde fakty są jednak takie, że „Bestii” kończy się wyrok i być może w momencie, gdy czytacie te słowa, Luis Garavito znów jest wśród nas.
Oto jego historia…
CZĘŚĆ PIERWSZA
Génova, Kolumbia, styczeń 1956 roku
Jorge siedział na kamieniu i żując liście koki, patrzył, jak wąską ścieżką drepcze karawana objuczonych mułów. Ich kopyta rytmicznie stukały o zeschnięty grunt, wzbijając tumany kurzu, a towarzyszący im mężczyźni w skleconych z liści palmowych kapeluszach z szerokimi rondami co rusz poganiali zwierzęta wyglądające na wiecznie zaspane.
Początek roku w górach departamentu Quindío bywa zwykle bardzo słoneczny, a na niebie rzadko kiedy można zobaczyć choćby jedną chmurę, częściej zaś majestatyczne cielska szybujących sępów żółtogłowych albo ich jeszcze większych krewniaków, kondorów olbrzymich, które wykorzystując grasujące pomiędzy wzgórzami prądy powietrzne, krążą nad szczytami porośniętymi gęstym zielonym dywanem tropikalnej dżungli. Ptaszyska te, których rozpiętość skrzydeł sięga nawet trzech metrów, nigdy nie zwiastowały niczego dobrego, nawet jeśli ktoś kiedyś – Jorge nie miał pojęcia kto i kiedy – nadał im miano symbolu narodowego Kolumbii. Chłopak wiedział natomiast, że ich coraz częstsza obecność niepokoi ojca, który paląc fajkę i patrząc w niebo, zwykle wykrzywiał usta w szkaradnym grymasie, a potem spluwał na ziemię i zakasawszy rękawy, ruszał do pracy, tak jak jego ojciec i dziad, i wszyscy jego przodkowie. Jorge miał dopiero jedenaście lat i od dłuższego czasu sam też pracował przy zbiorach kawy, której krzewy porastały wzgórza okalające Génovę, niewielką wieś, zagubioną w oceanie zieleni równie pięknej, co niebezpiecznej, tak mu ojciec zawsze powtarzał, czasem grożąc przy tym palcem, bo bywał surowy, choć uczciwy – no, to drugie może nie zawsze. Tego dnia Jorge miał wolne, z czego bardzo się cieszył; mniej zaś z tego, że od trzech dni chodził z ręką na uszytym przez matkę temblaku, a ból nie dawał mu spokoju i momentami ramię ciągnęło tak mocno, iż z trudem potrafił powstrzymać łzy, czego bardzo się wstydził.
– Jak jesteś głupi, to teraz będziesz cierpieć – powiedział mu ojciec o imieniu José Antonio, stary campesino2 o twarzy naznaczonej ciężką pracą, ogorzałej od słońca, który całe swoje życie związał z uprawą kawy, a teraz nie mógł wybaczyć synowi, że w tak głupi sposób pozbawił się możliwości zarobkowania, w jego kontuzji dostrzegał jedynie rzadką możliwość, aby ten zbijał bąki i wałęsał się bez celu po wsi i okolicach.
– Graliśmy w piłkę. To nie moja wina, że Gordito3 mnie sfaulował – odparł mały Jorge, sięgając do miski z liśćmi koki. Ojciec chlasnął chłopaka w dłoń, następnie spiorunował wzrokiem, który był niczym spojrzenie jaguara, króla dżungli; choć Jorge nigdy drapieżnika w naturze nie widział, to jednak tak go sobie wyobrażał.
– Koka nie jest dla leniwych smarków, tylko dla ciężko pracujących mężczyzn – rzucił ojciec nerwowo.
– Ale wtedy tak nie boli i…
– Ma boleć! – José Antonio podniósł głos, przypominający grom albo wystrzał z moździerza, które Jorge już nie raz słyszał i których bardzo się bał. – Może w końcu dotrze do twojego zakutego łba, że już czas dorosnąć i przestać bujać w obłokach. Czasy są trudne i nie możemy sobie pozwolić, aby nie pracować. W każdej chwili mogą się tu pojawić los pájaros4. Co wtedy zrobisz? Jak utrzymasz rodzinę, gdy przyjdą i, miej nas Święta Panienko w opiece, zabiją mnie albo matkę?
Jorge nie chciał o tym słyszeć, ale słowa ojca zawsze wzbudzały w nim podskórny lęk. Do tej pory los pájaros jeszcze nigdy nie dotarli do Génovy, ale plotkowano, że byli widziani w Caicedonii, El Crucero, La Venadzie, a nawet nieodległym Las Guadas, w tym ostatnim zaledwie o kilka godzin drogi piechotą. Ile było w tym prawdy, a ile straszenia niegrzecznych dzieci, tego Jorge nie wiedział, ale sępy pojawiały się na niebie coraz częściej, a mężczyźni pracujący poza wsią opowiadali naprawdę przerażające historie. O niepokornych wieśniakach, których krzyżowano, obdzierano ze skóry czy nabijano na pal, którym wyłupiano oczy i obcinano języki albo wyciągano je przez rozcięte gardła, skąd zwisały bordowe i nienaturalnie długie – proceder ten po latach przeszedł do historii pod nazwą kolumbijskich krawatów. Nic jednak nie wzbudzało w małym Jorge takiego przerażenia jak opowieści o najokrutniejszych bandach sympatyzujących z konserwatystami, które aby sterroryzować przeciwników politycznych, uciekały się do tortury nazywanej „cięciem kwiaciarza” – morderstwa polegającego na tym, że w miejsce odciętej głowy wpychano w otwór szyi odrąbane za życia ręce i nogi, czego efektem był twór w postaci wazonu z korpusu człowieka udekorowanego ludzkimi członkami.
Mały Jorge nie rozumiał, skąd w dżungli wzięli się ci ludzie i czego tak naprawdę – poza mordowaniem – od nich chcieli, bo przecież czegoś chcieć musieli, ale ani ojciec, ani matka nie zamierzali mu tego wyjaśniać, w tej kwestii milczeli niczym zaklęci. Bez wątpienia jednak los pájaros wzbudzali powszechny strach nie tylko wśród dzieci, ale także u ojców, wujów i dziadków, którzy przecież niejedno w życiu widzieli, także krew, głowy nabite na pale, ciała oskórowane, wiszące na gałęziach głową w dół.
Génova, kilkutysięczna wieś zagubiona gdzieś w głębi Kordyliery Środkowej Andów przecinających Kolumbię z północy na południe, do tej pory opierała się najazdom krwiożerczych band rozbójniczych i trudno było jednoznacznie stwierdzić dlaczego – być może za sprawą szczęścia albo woli Boga, pewnie bardziej tego drugiego. Mieszkali w niej ludzie ceniący sobie spokój i uczciwą pracę, w zdecydowanej większości gaitanistas5, ale po trochu i niepoprawni marzyciele, wierzący, że któryś z dostojników odziewających się w dwurzędowe garnitury w modne podobno prążki, noszących buty ze skóry krokodyla i kryjących nasmarowane brylantyną włosy w cieniu ciemnych kapeluszy z wąskim rondem, w końcu przeforsuje w stolicy pomysł, aby oddać ziemię chłopom, co w ich przeświadczeniu mogło w końcu wyrwać takich jak oni z permanentnej biedy, od lat drenującej nie tylko ich ciała, ale i umysły. Oczywiście to było tylko pobożne życzenie, bo zamiast tego wszyscy w kraju od lat toczyli krwawą wojnę domową, której natury tak naprawdę nikt nie rozumiał; nikt nie miał pojęcia, po co ludzie wzajemnie się mordują – chyba tylko po to, aby utoczyć przeciwnikom politycznym krwi, bo przecież poglądy obu stron w swej istocie niespecjalnie się od siebie różniły. Jorge tym bardziej tego nie pojmował, ale czasem podsłuchiwał rozmowy starszyzny i wiedział, że przemoc wzmogła się gwałtownie po czymś, co rodzice, wujowie i sąsiedzi nazywali El Bogotazo, a czemu początek dało zastrzelenie przed budynkiem dziennika „El Tiempo”6 niejakiego Jorge Eliécera Gaitána, kandydata na prezydenta z ramienia Kolumbijskiej Partii Liberalnej. Stało się to 9 kwietnia 1948 roku, czyli w jego trzecie urodziny, dlatego tak dobrze tę datę zapamiętał. Podobno stolicę zalała wtedy fala przemocy, wiele budynków spłonęło, a ulice spłynęły krwią, którą zdrapywano z chodników i krawężników jeszcze przez długie tygodnie. Zginęło pół tysiąca ludzi, ale choć zamieszki ostatecznie stłumiono, to El Bogotazo przeniosło się na prowincję. A tam, wiadomo, kompletnie nikt nie interesował się losem zwykłych obywateli, bo kogo miało to obchodzić; na pewno nie ludzi noszących garnitury w modne prążki i kapelusze z wąskim rondem – oni mieli na głowie ważniejsze sprawy niż wieśniacy mordujący się wzajemnie gdzieś w dżungli, gdzie nawet drogi nie dochodzą. Ci ostatni zaś przez kolejne lata, wiedzeni pragnieniem zemsty, rżnęli się tak zaciekle i zarazem bezsensownie, że zakrawało to na absurd. Mimo to nikt tej krwawej łaźni nie zauważał albo zauważyć nie chciał, a już na pewno nie próbował jej powstrzymać… I chyba tylko sępy i kondory cieszyły się z takiego obrotu sprawy, bo ich uczta trwała nieprzerwanie, co do tego nie było najmniejszych wątpliwości.
– A ty co się tak obijasz, amigo7?
Znajomy głos wyrwał Jorge z zadumy nad słowami ojca. Chłopak zerwał się z kamienia, spojrzał na półnagiego przybysza, niewysokiego, ale krępego mężczyznę w lnianych spodniach i skórzanych sandałach, na którego szerokiej klatce piersiowej lśniły blizny i krople potu, nie wiadomo, czego było więcej. Nieznajomy, nie spuszczając wzroku z młodzieńca, upił wody z menażki i poprawił przewieszony przez ramię karabin i wtedy Jorge upewnił się, z kim ma do czynienia, bardziej po karabinie niż rysach twarzy, bo tylko jeden mężczyzna miał taką broń i podobno nigdy się z nią nie rozstawał. Stanowiła ona zdobycz po jednej z wypraw odwetowych przeciwko los pájaros. Był to jedyny taki karabin we wsi, a pan Marín, bo takie nazwisko nosił ów mężczyzna, określał go jakoś tak dziwnie, nie po hiszpańsku – „kałasznikow”.
Mały Jorge wyprężył się, próbując znaleźć jakąś wymówkę, ale jak na złość żadna nie przychodziła mu do głowy, taki był zdenerwowany. Dopiero eksplozja bólu w prawej ręce uzmysłowiła mu, że wcale nie musi się tłumaczyć – w końcu ręka jest złamana, ma prawo boleć i uniemożliwiać pracę.
– Mam p-przerwę, señor8 Marín – wydukał, zacisnąwszy zęby, bo jednak uznał, że nie chce tego bólu pokazywać.
– Co ci się stało w rękę? – Mężczyzna podrapał się po szerokiej piersi.
– Grałem w piłkę nożną.
– To teraz gra się w piłkę nożną rękami?
– Nie, señor Marín. Po prostu… – Słowa stanęły Jorge w gardle, gdyż zrozumiał, że poskarżenie się na kolegę, który go popchnął, po czym on tak nieszczęśliwie upadł, że złamał sobie przedramię, mogłoby zostać odebrane przez mężczyznę jako oznaka słabości, a tego Jorge bardzo nie chciał. – Po prostu futbol to gra dla prawdziwych mężczyzn. A ja zawsze daję z siebie wszystko i…
– No, no, no… – Mężczyzna pokiwał głową z uznaniem. – Nie wiedziałem, że chłopak Díazów to taki twardy kawał skurczybyka. Marnujesz się, pracując jako campesino. Wolałbym cię widzieć z bronią w dłoni. Trzymałeś już kiedyś karabin?
– Nie, señor.
– Najwyższy czas, by to zmienić. Masz w sobie potencjał, aby walczyć o naszą sprawę. Za dwa, trzy lata zgłoś się do mnie. Jeśli oczywiście ojciec ci pozwoli. Nie chciałbym wzbudzać niepotrzebnych waśni między swoimi. Wojna toczy się gdzie indziej i musimy zrobić wszystko, żeby tu nie dotarła.
Broń błyszczała w promieniach słonecznych, jakby dopiero co została wypolerowana, i zapewne tak było. Może pan Marín właśnie ją wyczyścił, myślał Jorge, nie mogąc oderwać od niej wzroku, bo miała w sobie coś równie pięknego, jak niepokojącego, i to w zupełności wystarczyło, aby rozgrzać głowę jedenastolatka.
– Chciałbyś go dotknąć? – zapytał mężczyzna, widząc pożądliwe spojrzenie młodzieńca, który niemal drżał, jakby stanął przed nim sam Jezus Chrystus. – To najlepszy karabin na świecie. Doskonała radziecka robota. Jeśli twój ojciec wyda zgodę, jutro mogę pokazać ci, jak się z niego strzela.
– Taaak… – odparł przeciągle Jorge, a jego serce zaczęło bić dwa razy szybciej.
– Porozmawiam z nim, gdy wróci z pracy. Pewnie znów odwiedzi Don Fernando. Tam go zapytam, pasuje?
Młody Jorge poczuł, że krew w jego żyłach buzuje jak zawartość w garnku z mondongo9. Tylko raz w życiu zdołał posmakować tego rarytasu, niecały rok temu na weselu swojej starszej siostry o imieniu María, i gdy to sobie uzmysłowił, szybko zmarkotniał – wszak szansa na to, że ojciec pozwoli mu pójść do lasu postrzelać z panem Marínem, była równie wielka jak to, że dziś na kolację znów na stole pojawi się gar z mondongo. Stary José Antonio Díaz nigdy nie był zwolennikiem rozwiązań siłowych, dla niego liczyła się praca, tak jak dla jego ojca, dziada i pradziada, którzy co prawda czasem chwytali za broń, ale tylko gdy czuli się do tego przymuszeni, nigdy z własnej woli.
Może dlatego zawsze klepiemy biedę, zamyślił się Jorge – taka refleksja nachodziła go czasem, kiedy widział ojca wychodzącego do pracy, podczas gdy inni ojcowie, o czym słyszał od swoich kolegów, którzy mówiąc to, wyprężali dumnie klatki piersiowe, szli w dżunglę pod wodzą pana Marína właśnie, aby bić się ze złymi los pájaros. Spuścił głowę wyraźnie zasmucony, wtedy mężczyzna z kałasznikowem wyciągnął rękę i zmierzwił dłonią jego czarną czuprynę.
– Będzie dobrze, amigo – rzekł, po czym poprawił przewieszony przez ramię karabin i klepnął chłopaka w zdrowe ramię. – Dorośnij i nabierz więcej sił, a przyjdzie czas, że będziesz miał okazję się wykazać. Ten kraj potrzebuje takich jak ty – dodał i ruszył wąską ścieżką w kierunku Parque Simón Bolívar10, niewielkiego parku, który od pierwszych dni Génovy był sercem tej niepozornej wsi.
Jorge odprowadził mężczyznę wzrokiem. Patrzył na jego umięśnione, lśniące od potu plecy i zastanawiał się, czy słowa Pedro Antonio Marína sprawdzą się, czy zostanie jednym z podległych mu mścicieli, czego po trosze pragnął, aby wyrwać się z matni podłej biedy, a po trosze się bał, bo nie chciał skończyć jako jeden z ludzkich wazonów, jakie pozostawiali po sobie opętani żądzą mordu los pájaros. Jakąkolwiek los przygotował dla niego przyszłość, nawet przez myśl mu nie przeszło, że ten niewysoki facet z karabinem już niedługo zmieni imię na Manuel Marulanda Vélez, a do historii przejdzie jako „Tirofijo”, założyciel i przywódca słynnej partyzantki FARC – Rewolucyjnych Kolumbijskich Sił Zbrojnych, odpowiedzialnych za wywołanie wieloletniej i niezwykle krwawej wojny domowej, która pochłonęła ponad dwieście tysięcy ludzkich istnień.
Nie miał też pojęcia, że kilkutysięczna Génova, w której przyszedł na świat señor Marín, zdążyła zrodzić dopiero pierwszego potwora, drugi zaś miał opuścić łono matki już wkrótce i kilkadziesiąt lat później doprowadzić setki rodziców na skraj szaleństwa.
Migawki z podróży
Do Génovy przybyliśmy w pięcioosobowej ekipie, na którą składało się trzech lokalnych przewodników o imionach Juan Carlos, Jesus Alberto i Roberto, mój dokumentalista Przemysław Żmuda oraz ja. To było piątego dnia po przyjeździe do Kolumbii. Poprzednie spędziliśmy w Bogocie, drugim największym mieście Ameryki Południowej.
Po nocy w obskurnym hotelu w Ibaqué w dystrykcie Tolima przebyliśmy trasę przez szczyty Kordyliery Środkowej kolumbijskich Andów, w kulminacyjnym momencie wspinając się na trzy tysiące dziewięćdziesiąt trzy metry nad poziomem morza. Widoki, jakie dane nam było oglądać, już na zawsze pozostaną w mojej pamięci, podobnie jak moment, gdy po prawie dziesięciogodzinnej podróży i pokonaniu trzystu pięćdziesięciu kilometrów wąskimi górskimi szlakami w końcu dotarliśmy do miejsca, gdzie urodził się i wychował Luis Alfredo Garavito Cubillos.
Génova przywitała nas piękną słoneczną pogodą. Temperatura lekko przekraczała trzydzieści stopni, co było miłą odmianą po kilku dniach spędzonych w chłodnej i deszczowej o tej porze roku Bogocie. Zatrzymaliśmy się przy witającym przybyłych gości (termin turyści byłby raczej nadużyciem, bo na tych terenach Kolumbii turystyka właściwie nie istnieje) swojsko wyglądającym napisie „Yo (serduszko) Génova”, gdzie Jesus Alberto Sepulveda – adwokat, historyk i pisarz – opowiedział mi trochę o samej wiosce. Zaskoczył mnie już na samym wstępie, stwierdzając, że oprócz Luisa Garavito w tej niewielkiej miejscowości przyszedł na świat Pedro Antonio Marín, czyli słynny założyciel i wieloletni przywódca zbrodniczej lewicowej partyzantki FARC.
– Wyobraź sobie, Pepe11, że w tej kilkutysięcznej wsi urodziło się dwóch najsłynniejszych w ostatnim wieku ludzi w Kolumbii – powiedział wyraźnie podekscytowany. – Pierwszy to najbardziej przerażający seryjny morderca świata, który przyznał się do zabicia minimum dwustu dzieci, a drugi to rzeźnik odpowiedzialny za rozpętanie krwawej wojny domowej i śmierć ponad dwustu tysięcy.
Przyznam się od razu, że jadąc do Génovy, nie miałem o tym pojęcia, co nieuchronnie skłoniło mnie do zastanowienia się nad tym nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności.
– Dla mieszkańców wsi, zresztą nie tylko tej, to straszne piętno i nie lubią o tym gadać, bo bardzo się tego wstydzą – ostrzegł mój rozmówca i jak się później okazało, było w tym dużo racji.
O tym jednak później. Tymczasem zanim wrócimy do Garavito, kilka słów o „Tirofijo”. Żeby jednak zrozumieć, jakim cudem w tej niewielkiej mieścinie mogło urodzić się dwóch tak okrutnych osobników, należy przyjrzeć się społecznym uwarunkowaniom przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku.
Już we wstępie wspominałem, że Kolumbia niemal cuchnie przemocą. W późniejszych rozdziałach dowiecie się, co dokładnie mam na myśli, ale chwilowo skupmy się na samej historii. Kolumbia od odzyskania niepodległości w roku 1819 za sprawą bohatera narodowego Simóna Bolívara niemal cały czas tonęła we krwi. Złożyło się na to wiele czynników, od historycznie zakorzenionej przemocy wpojonej mieszkańcom przez rządzących wcześniej Hiszpanów, po wieczne konflikty na tle religijnym, kulturowym i społecznym. Kolumbia jest krajem bardzo zróżnicowanym tak pod względem geograficznym, jak i narodowościowym. Wiele grup od zawsze próbowało tu przeforsować swoje interesy, co zwykle – zwłaszcza wobec faktu, że władzę sprawowało tak naprawdę kilkaset rodzin obszarników wywodzących się od potomków białych Hiszpanów – powodowało ścieranie się tychże interesów. Na przestrzeni ponad stu lat doprowadziło to do ośmiu ogólnokrajowych wojen domowych i dziesięciu o charakterze lokalnym. Nie wnikając w szczegóły, aby Was nie zanudzać, wspomnę tylko, że na początku XX wieku ostatecznie wykrystalizował się podział na dwie frakcje: konserwatywną i liberalną. Obie rządziły krajem ze zmiennym szczęściem, ale krótko po drugiej wojnie światowej polaryzacja zaczęła się zaostrzać, czego kulminacją było zastrzelenie przed siedzibą dziennika „El Tiempo” kandydata na prezydenta z ramienia Kolumbijskiej Partii Liberalnej – Jorge Eliécera Gaitána.
Jego śmierć doprowadziła do wybuchu niekontrolowanej przemocy i ponaddziesięcioletniego okresu wojny domowej, który do historii przeszedł pod nazwą La Violencia. Wojna domowa jest tu określeniem nieco na wyrost, bo tak naprawdę nie doszło do spektakularnych bitew, za to skalę okrucieństwa, jaką osiągnięto, trudno przyrównać do czegokolwiek w historii; mnie na myśl przychodzi ludobójstwo na Polakach na Wołyniu, z tą różnicą, że ich „Wołyń” ciągnął się Kolumbijczykom przez kilka dziesięcioleci. Tak naprawdę nikogo w stolicy to nie interesowało, a na prowincji rządzili co więksi kacykowie, którzy wzajemnie się zwalczali. Będący u władzy konserwatyści (śmierć zastrzelonego Gaitána sprawiła, że jego kontrkandydat z ramienia Kolumbijskiej Partii Konserwatywnej Laureano Gomez Castro zdobył urząd z łatwością) często wykorzystywali tych o podobnych poglądach i przyłożyli rękę do stworzenia wspomnianych los pájaros, czyli band najuboższych, najsłabiej wykształconych i najbardziej rozczarowanych szesnastoletnimi rządami liberałów wieśniaków, którzy zaczęli siać terror w górskich wsiach i miasteczkach. Ich brutalność nie znała granic – aby zastraszyć przeciwników, posuwali się do ekstremalnych rzezi, często w sposób skrajnie okrutny torturując i mordując całe społeczności. Do najczęstszych praktyk zaliczały się: wyłupywanie oczu oraz obcinanie palców, języków i uszu, obdzieranie żywcem ze skóry, palenie, nabijanie na pal, krzyżowanie i pozostawianie jeszcze żywych ofiar na pastwę drapieżnych ptaków, rozcinanie brzuchów i wyciąganie ofiarom wnętrzności (także płodów kobietom w ciąży), przybijanie do drzew, pozostawianie na słońcu i polewanie wodą, co powodowało bolesne poparzenia, ćwiartowanie jeszcze żywych ofiar (słynne cięcie kwiaciarza); praktykowano też wiele innych sposobów zadawania śmierci. To oczywiście wymusiło odwet, więc stronnicy liberałów, do których należał Pedro Antonio Marín vel Manuel Marulanda, odpowiadali dokładnie tym samym, przez co kolumbijska prowincja na lata dosłownie utonęła w morzu krwi.
Próbowałem podjąć ten temat z ponadosiemdziesięcioletnim Don Fernando (co ciekawe, sam nie był pewny, ile dokładnie ma lat), miejscowym historykiem, świadkiem tamtych wydarzeń, ale okazał się niezbyt wylewny, większość pytań kwitując w sposób dający do zrozumienia, że „to już nigdy nie powinno się powtórzyć”. Don Fernando osobiście znał „Tirofijo”, nie chciał się jednak przyznać, czy brał czynny udział w akcjach odwetowych, zaprowadził mnie za to do lokalnego minimuzeum, gdzie do spółki z lokalnym kustoszem (ciekawostką i zarazem dowodem panującej w Kolumbii biedy jest fakt, że ten stosunkowo młody mężczyzna nosił dwa różne, w dodatku dziurawe buty) opowiedzieli mi o historii Génovy, która – choć nie stała się nigdy miejscem typowych dla La Violencii rzezi – nie uniknęła wszakże sporadycznych, mniejszych bądź większych aktów przemocy. Opowieść została okraszona artefaktami od pierwszych indiańskich figurek po zdjęcia przyszłego dowódcy FARC.
Ten nieco przydługi wywód dotyczący historii jest istotny i potrzebny, aby pojąć, że przemoc w Kolumbii jest czymś, z czym spotkał się niemal każdy jej mieszkaniec, a wrażliwość na ludzkie cierpienie znacznie odbiega tu od tej, jaką mamy zaszczepioną my, Europejczycy. Jest to o tyle ważne w próbie zrozumienia tego, co stało się kilkadziesiąt lat później, że La Violencia tak naprawdę nie skończyła się na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, a jej dumnym kontynuatorem był między innymi „Tirofijo”, który poprzez stworzenie lewicowej partyzantki FARC (potem pojawiły się inne ugrupowania paramilitarne, które potocznie zostały określone mianem guerillas) przyczynił się walnie do tego, że rozgorzał konflikt trwający aż do 2015 roku, kiedy to w końcu nowe dowództwo zawarło ze stroną rządową pokój. Gdy dodamy do tego ciągłe waśnie i mniejsze lub większe wojenki pomiędzy liberałami, konserwatystami i różnego rodzaju guerillas, silną polaryzację społeczeństwa i wyrosły na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych potężny biznes związany z produkcją kokainy na przemysłową skalę, można zaryzykować stwierdzenie, że przemoc i wyraźna atrofia pojęcia empatii właściwie na stałe zadomowiły się w świadomości niemal wszystkich mieszkańców Kolumbii. I nawet dziś, gdy wydaje się, że sytuacja w kraju uległa pewnej stabilizacji, jest tak, że prawie każdy obywatel widział kiedyś śmierć na własne oczy, ewentualnie znał kogoś, kto miał z nią bezpośrednią styczność, stąd zaś niedaleka droga, aby wysnuć wniosek, iż przemoc jako taka musiała zapisać się w kodzie genetycznym Kolumbijczyków i bardzo trudno ją wykorzenić, czego dowód stanowi wciąż niezwykle wysoka przestępczość, także na terenach miejskich.
Powróćmy jednak do Génovy, gdzie po wizycie w muzeum wspólnie z jego kustoszem i Don Fernando zjedliśmy obiad w postaci pysznej mojarry – popularnego w Kolumbii dania z niewielkiej ryby z rodziny geresowatych występującej głównie w słonych wodach Morza Karaibskiego i u ujścia rzek. Smakowała znakomicie, uraczyliśmy się lokalnym piwem i jeszcze tego samego dnia wróciliśmy do pracy. Demony, które pozostawił po sobie Luis Garavito, przyciągały jak magnes…
Génova, Kolumbia, listopad 1956 roku
Skryte za chmurami słońce powoli nikło za szczytami, gdy młody Jorge podążał w dół zbocza w towarzystwie dwóch braci. Paco był starszy tylko o dwa lata, ale wyraźnie przewyższał go wzrostem, a jego szeroka klatka piersiowa i wyżyłowane ramiona sprawiały wrażenie, że liczy sobie nie trzynaście, a przynajmniej piętnaście wiosen. José Antonio, po ojcu, najstarszy z synów José Antonio Díaza, od dawna palił tytoń i od czasu do czasu wyjeżdżał z ojcem poza wieś, żeby handlować tym, co zostawało im przydzielone przez Don Pablo, właściciela większości ziem, na których Jorge pracował przy zbiorach kawy, herbaty i bananów.
Był środek listopada, czyli okres najbardziej wytężonej pracy, która przy zbiorach kawy przypada dwa razy do roku, podczas pór deszczowych, bo wtedy ziarna nabierają kolorów, dojrzewają, zyskując jakość znaną na całym świecie, najlepszą z najlepszych, z serca Eje Cafetero12. W tym okresie trudno uniknąć przemoknięcia do suchej nitki, choć nie zawsze pada równie mocno, a najsilniejsze ulewy zwykle pojawiają się wieczorem i w nocy. Wtedy niebo dosłownie otwiera się i biada temu, kto nie zdąży wrócić do wioski, czy to z powodu kontuzji, o którą przy schodzeniu ze stromych zboczy przecież nietrudno, czy choćby z racji ludzkiej niefrasobliwości bądź kiepskiej znajomości terenu. Zaledwie dwa tygodnie wcześniej śmierć poniosły dwie młode dziewczyny, co prawda przyjezdne, z wioski obok, mimo to gdy Jorge o nich myślał, robiło mu się smutno na sercu. Wtedy też przed oczyma stawał mu widok dwóch ułożonych przy ścieżce ciał, wciąż oblepionych błotem z lawiny, która zeszła ze zbocza i zabrawszy dziewczyny ze sobą, runęła do wąwozu, gdzie płynęła Río Gris13. Lokalni campesinos nauczeni doświadczeniem domyślili się, co mogło się wydarzyć, i nad ranem, gdy deszcz już zelżał, poszli szukać zaginionych nieszczęśnic. I pewnie szukaliby długo, gdyby opatrzność im nie pomogła i nie sprawiła, że jedna z ofiar zatrzymała się na pniu przełamanej palmy woskowej, a jej przedramię nie zostało zupełnie zakryte przez materiał z lawiny błotnej.
Jorge zapamiętał, że zwłoki były dziwnie odkształcone, przypominały ludzki embrion, tylko wygięty nienaturalnie w drugą stronę. Nie był to miły widok i przez większość dnia przeznaczonego na pracę chłopak milczał. Zbierając żółte i czerwone ziarna kawy, rozmyślał nad tragizmem sytuacji i w ogóle sensem istnienia takich ludzi jak zmarłe dziewczyny i on sam, bo w takich chwilach nic z tego boskiego planu nie rozumiał i się w tym wszystkim gubił.
– A ty, młody, kiedy w końcu zamoczysz, co? – Z zamyślenia wyrwał go głos Paco, który na dodatek lekko go szturchnął w prawy bark.
– Zostaw smarka. To jeszcze dziecko. Przecież nie wyrosły mu nawet włosy na jajkach – włączył się do rozmowy José Antonio, spluwając przy okazji na jeden z ogromnych liści rozłożystej orchidei.
Jorge nie miał nastroju do rozmowy, więc zignorował przytyki starszych braci. Myśli o tamtych nieszczęsnych dziewczynach wciąż się w nim kotłowały i nie chciały odejść. Był najmłodszym z siedmiorga dzieci Izabeli i José Antonio Díazów, przez co zawsze musiał starać się najbardziej, choć zwykle wszystko, do czego się zabierał, wychodziło mu średnio, co najwyżej dobrze. Ostatnio jego sytuacja, przynajmniej w jego ocenie, znacznie się pogorszyła, bo jeśli do niedawna jeszcze dogadywał się z Paco, to teraz starszy brat wyraźnie się od niego odsunął. Jorge doskonale wiedział dlaczego, choć nie do końca wierzył w prawdziwość opowieści, które brat tak namiętnie rozpowszechniał – jakoby zaliczył swój pierwszy raz ze starszą o dwa lata Andreą, dziewczyną z sąsiedniej wioski, która choć była niezbyt urodziwa, to podobno lubiła towarzystwo chłopców bardziej niż jej rówieśniczki, a nawet starsze koleżanki. Niestety dla Jorge, niewielu kompanów z wioski podawało tak jak on w wątpliwość wyczyn brata i przekonanie o inicjacji seksualnej Paco pozwoliło temu ostatniemu wskoczyć o stopień wyżej w hierarchii. Teraz w oczach synów sąsiadów tylko on, Jorge, pozostawał niegodnym uwagi smarkiem, który jeszcze nigdy z kobietą nie spółkował, choć pewnie Paco też nie, ale sprawiedliwości na tym świecie nie było.
Około kwadransa zajęło im dojście do wsi, która pomimo zapadającego zmroku i siąpiącego deszczu dopiero zaczynała budzić się do życia. Mężczyźni i młodzieńcy, którym rzucał się pierwszy wąs, wysypywali się z parterowych chałup i nie szczędząc gardeł, sunęli w kierunku Parque Simón Bolívar, aby jeść, pić i tańczyć do utraty tchu, jak prawie dzień w dzień, bo fiesta była dla Kolumbijczyków tym, czym tlen w powietrzu dla reszty ludzi.
– Kolumbijczycy mają gorącą krew, najgorętszą ze wszystkich narodów świata – tłumaczył mu kiedyś ojciec, gdy wrócił wyraźnie podchmielony i zebrało mu się na poważne rozmowy. – Ci tam, z innych krajów czy kontynentów, nigdy nas do końca nie zrozumieją. Gdy Kolumbijczyk kocha, to na zabój. Gdy walczy, to do ostatniej kropli krwi. A gdy się bawi, to… niech ktoś spróbuje mu tego zabronić… – Łypał wtedy na matkę i machał groźnie pięścią, choć na niej nie robiło to wrażenia i co najwyżej przewracała oczami lub wzdychała do nieba.
Wspólne spotkania po pracy były dla mieszkańców Génovy codziennością. W obskurnych lokalach wokół parku przesiadywali głównie mężczyźni, pijąc piwo, rum albo tanią brandy, słuchając muzyki, zerkając na krągłości spacerujących dziewcząt, niby nieśmiałych, ale posyłających potencjalnym kochankom powłóczyste spojrzenia i kuszących ich niczym demonice z piekła rodem. Młodzi często przepuszczali wtedy większość lichej wypłaty, zwłaszcza gdy nie mieli na utrzymaniu rodziny, co dotyczyło głównie tych niewiele starszych od Jorge. Gdy już wystarczająco zaszumiało im w głowie, nieobyczajnie uganiali się za przyjezdnymi dziewczętami, czasem rówieśniczkami z ulicy obok, ale równie często wdowami zbiegłymi z zaatakowanych przez los pájaros wsi, nierzadko też zamężnymi matronami, które partnerzy – często lenie i pijacy prowadzący pasożytniczy tryb życia – bezwstydnie wysyłali po zarobek do sąsiednich wiosek, bo im nie chciało się wstawać do pracy.
Dziś była sobota, co oznaczało, że mało kto ze starszyzny wróci tej nocy do domu o własnych siłach, ci zaś szczęśliwcy, których rum nie powali, i młodsi, mający zwykle plany dużo bardziej sprecyzowane, zapewne legną z partnerkami w łożach, a krzyki rozkoszy obcujących ze sobą kochanków sprawią, że trudno będzie zasnąć chłopakom takim jak Jorge. Jemu pozostawało zakraść się pod okno lub uchylone drzwi i spróbować podejrzeć to i owo, a potem marzyć, żeby czas płynął choć trochę szybciej, żeby i on mógł w końcu skosztować kobiecego ciała.
Gwar rósł z każdym pokonanym metrem. Stojące w oknach młode kobiety dopinały ostatnie guziki fantazyjnych sukien, tak kolorowych, że czasem trudno było nie dostać oczopląsu, inne poprawiały włosy albo nakładały własnoręcznie plecione naszyjniki i bransoletki z wężowej skóry i papuzich piór, przetykane koralikami lub bynajmniej nie szlachetnymi, choć bajecznie błyszczącymi kamieniami, a te już wyszykowane przekomarzały się na gankach z siostrami albo matkami, które ostrzegały je przed czyhającymi na nie niebezpieczeństwami. Mężczyźni w większości nie przykładali takiej wagi do strojów – nosili luźne lniane spodnie i koszule z długim rękawem z tegoż materiału, zwykle supłane pod szyją, z czego zresztą niewielu korzystało, chcąc w pełni wyeksponować szerokie barki i klatki piersiowe wyrobione ciężką pracą na wzgórzach i polach. Wielu miało ze sobą nieodzowną drewnianą fajkę, niektórzy wdziali kapelusze z szerokim rondem, których rolą tym razem nie była ochrona przed słońcem, a zadanie szyku, bo te uszyte przez krawców w Armenii czy Pereirze czekały w szafach tylko na takie okazje.
Aby nie rzucać się w oczy, minęli łukiem Parque Simón Bolívar, bo bracia najpierw chcieli zrzucić z siebie robocze łachy i opłukać się wodą; potem przeszli jeszcze około stu metrów nieużytkiem, po którym kręciło się kilka osłów i kundli, by w końcu dotrzeć do niewielkiej parterowej chałupy. Cała trójka była mocno wygłodniała, więc matka przyszykowała im po arepie14 z przekrojonym wzdłuż na pół i upieczonym na ogniu bananem. Zjedli ze smakiem, tym razem bez ojca, który rano wziął muła i ruszył do Caicedonii, aby sprzedać nadwyżkę z tegorocznych zbiorów. Planowo miał wrócić za trzy do czterech dni i Jorge trochę się o niego obawiał, zwłaszcza w związku z pogłoskami o grasujących w górach los pájaros i widokiem krążących na niebie sępów, których było coraz więcej i których cienie towarzyszyły ludziom nieustannie, to zaś, jak mawiał ojciec, zawsze jest zły znak.
Ich niewielki, parterowy dom znajdował się w południowo-zachodniej części wsi, tej raczej biedniejszej, w otoczeniu sąsiadów, o których rodzice nie mieli najlepszego zdania. Wielu mężczyzn albo nie pracowało, albo robiło to jedynie dorywczo, popijało za to często bimber albo tanią brandy. Zza murów ich sypiących się chałup regularnie dochodziły odgłosy awantur.
– Tak kończą ci, którzy walczą u boku señora Marína – mówił ojciec. – I to w najlepszym wypadku, gdy ich głowy nie zostaną zatknięte na pale.
– Ale dlaczego, padre15? – dopytywał się Jorge.
– Jesteś jeszcze za młody, mi hijo16, aby to zrozumieć. W każdym razie gdy człowiek naogląda się tych wszystkich okropieństw, to potem Pan Bóg odbiera chęć do życia, a czasem nawet i rozum. To kara za łamanie piątego przykazania. Jakie jest piąte przykazanie?
Jorge odpowiadał, a żeby się pochwalić, recytował cały Dekalog, który znał na pamięć, tak jak różne pacierze, bo wiara w Boga była co najmniej równie ważna jak praca w polu, nawet jeśli ojciec czuł się gaitanistą, czyli w zasadzie socjalistą, więc prawie komunistą. José Antonio senior był z tego syna dumny, choć rzadko to okazywał, niepokoiły go natomiast zapędy pierworodnego, też José Antonio, który już od jakiegoś czasu przebąkiwał, że chętnie przyłączyłby się do pana Marína. Twierdził, że może zarobić tam kilka, a nawet kilkanaście razy więcej niż przy zbiorach kawy czy bananów, i tu rzeczywiście się nie mylił. Tylko co później – gdy już przestanie być potrzebny albo co gorsza zostanie ranny, a przez to okaże się bezużyteczny dla sprawy? Ostatnim, czego pragnął ojciec, był widok złamanego psychicznie syna, który koszmary związane z wojennymi wspomnieniami topi w butelce taniej brandy albo własnoręcznie zrobionym bimbrze i jeszcze do tego chodzi na kurwy – potem to nie wiadomo, czy dziecko jego, gdy taka kurwa urodzi i narobi wstydu jak stąd do Bogoty. To zresztą i tak w najlepszym przypadku, bo zawsze mogło być gorzej, tego ojciec nigdy na głos nie mówił, ale Jorge domyślał się, że taki José Antonio czy ktoś inny, nie mając szczęścia, równie dobrze mógłby skończyć pod palmą z kolumbijskiem krawatem albo pod murem jako ludzki wazon.
Jorge skończył jeść i podszedł do okna. Przeżuwając ostatni kęs arepy, uchylił moskitierę chroniącą dom przed inwazją robactwa i przez dłuższą chwilę przyglądał się braciom, którzy na podwórzu wzajemnie oblewali się wodą z drewnianego wiadra. Najpierw Paco lał ją na José Antonio, a później ten mu się odwdzięczył i tak na przemian, tylko o nim nie pamiętali, tacy to z nich byli bracia. Śmiali się, przemywając pachy, przekomarzali i wykonywali ruchy niewątpliwie nawiązujące do spółkowania z dziewczynami, co do końca zepsuło i tak kiepski humor Jorge, który jeszcze mocniej poczuł się odsunięty na boczny tor. Przez chwilę z zazdrością przyglądał się ich dyndającym penisom, nad którymi widać było gęsty zarost łonowy. On wciąż nie mógł doszukać się na podbrzuszu choćby jednego włoska, co strasznie go irytowało.
– Zasłoń okno! Ale już! Ile razy mam ci powtarzać, że wieczorami wlatuje najwięcej insektów! – upomniała go matka, ale Jorge nie zareagował, był już myślami na imprezie. Śpiewał i tańczył z Rositą, dziewczyną piękną niczym zachód słońca, o włosach jasnych jak słonecznik w rozkwicie, podobno po ojcu z dalekich krajów Północy, gdzie zamiast deszczu pada śnieg i żyją wielkie włochate stwory o szczękach i pazurach tak potężnych, że nawet jaguar, król dżungli, nie dałby im rady. Była od niego starsza o rok, ale chodzili do tej samej klasy, zanim na wniosek ojca Jorge musiał opuścić szkołę po ukończeniu czwartego zaledwie roku edukacji, choć w tym czasie nie nauczył się nawet dobrze czytać i pisać. José Antonio senior uważał, że wykształcenie nie jest konieczne, a wręcz może wpłynąć niekorzystnie na myśli synów – a nuż zamarzą im się rzeczy nieosiągalne czy nawet zapragną opuścić wioskę i szukać szczęścia z dala od rodziny. W jego ocenie czasy były trudne, a podróże niebezpieczne, dlatego należało trzymać się razem i robić swoje. A że z dziada pradziada Díazowie byli campesinos, nie miało sensu łudzić się, że dzięki kilku klasom więcej uda się to zmienić. Zawód i rozgoryczenie w oczach synów próbujących bezskutecznie polepszyć swój los to było ostatnie, czego ojciec chciał, wyjąwszy moment, gdyby przyszło mu stanąć nad ich grobami, czego zresztą nigdy nie wyartykułował, ale o czym Jorge doskonale wiedział.
Gdy matka dostrzegła, że syn ją ignoruje, drugi raz nie powtórzyła nakazu, tylko chwyciła moskitierę i zaciągnęła ją, przy okazji chlastając syna po głowie szmatą, którą chwilę wcześniej unurzała w wiadrze z wodą, cuchnącą już wyraźnie nie wiadomo czym.
– Auaaa! – krzyknął Jorge, intynktownie się odsuwając.
– Masz się słuchać matki! Zrozumiałeś? – Zacisnęła palce na materiale, aż czarne krople spłynęły jej po dłoni, i ostrzegawczo wysunęła palec wskazujący.
– Tylko patrzyłem – bronił się chłopak.
Izabela raz jeszcze zamachnęła się szmatą, tym razem bez zamiaru jej wykorzystania, co Jorge wyczuł, gdy się do niego uśmiechnęła. Chciała zmierzwić mu włosy, ale odskoczył i wybiegł na podwórze, gdzie Paco właśnie kończył się wycierać, a José Antonio odstawiał wiadro.
– Poczekaj. Też chcę się wykąpać – rzucił w stronę najstarszego brata. Ten skrzywił się i przewrócił oczami.
– Nie idziesz z nami – ostrzegł, oddając mu naczynie.
– A kto powiedział, że chcę z wami iść?
Jorge oczywiście bardzo tego pragnął, ale postanowił, że nie będzie się prosił. Spodziewał się takiego rozwoju sytuacji, więc w drodze do domu przygotował swój własny plan. Teraz rzucił José Antonio dumne spojrzenie i odebrał wiadro z rąk brata.
– Tylko nas nie śledź, bo jak cię zobaczę, to wleję ci w dupę przy wszystkich – zagroził raz jeszcze José Antonio i chwilę później obaj zniknęli w chałupie.
Kwadrans później Jorge patrzył z zazdrością przez uchylone drzwi, jak bracia oddalają się w kierunku Parque Simón Bolívar. W tej chwili ich nienawidził i miał ochotę zrobić im coś naprawdę złego. Wyobrażał sobie, że pojawia się na jednej z dyskotek i odbija dziewczynę, z którą tańczy José Antonio, a gdy ten zaskoczony próbuje mu ją odebrać, powala go jednym ciosem albo dwoma, najlepiej prawym i podbródkowym, aby wyszło efektownie i wszyscy to widzieli, potem unosząc wysoko brodę, wyciąga rękę do dziewczyny, ta zaś oczywiście mu nie odmawia. Czasem w tych fantasmagoriach pojawiał się też Paco, który ze strachu przed nim sika w spodnie i wszyscy się z niego śmieją albo podobnie jak najstarszy brat pada nieprzytomny po celnym sierpowym, bo na Paco taki jeden cios by raczej wystarczył. Gdy całkiem puszczał wodze fantazji, w wyobrażeniach pojawiał się koń, na którym kłusował ze swoją ukochaną, aby zatrzymać się przy wodopoju i w blasku księżyca w końcu zerwać zakazany owoc.
Pod nieobecność ojca mógł pozwolić sobie na więcej, więc niespecjalnie przejął się słowami matki, która zabroniła mu iść na fiestę, tym bardziej że pomiędzy północnymi szczytami niebo rozświetlały błyskawice i wyglądało na to, że burza dotrze do wioski. Pomyślał, że to na pewno go nie powstrzyma i w najgorszym wypadku matka zdzieli go szmatą raz lub dwa, ale raczej nie pasem, więc gra warta była świeczki. Musiał tylko odczekać, aż rodzicielka pójdzie spać, a że ta zwykle kładła się zaraz po kolacji, wystarczyło wytrzymać pół godziny, może trochę więcej, by potem niepostrzeżenie wymknąć się z domu i cieszyć wolnością.
Jak postanowił, tak zrobił. Gdy usłyszał ciche pochrapywanie matki, na wszelki wypadek sprawdził jeszcze, czy aby na pewno zasnęła, a potem na palcach ruszył w kierunku drzwi. Gdy je uchylił i wyszedł na ulicę, przy domu sąsiada usłyszał jakiś głos. Mężczyzna był wyraźnie pijany, mimo to podśpiewywał pod nosem piosenkę, w której chłopak rozpoznał znajome nuty, gdyż słyszał ją wielokrotnie. Była to pieśń na cześć Jorge Eliécera Gaitána – hymn towarzyszący ludziom prowadzonym przez pana Marína, zawsze gdy opuszczali wieś bądź do niej wchodzili; często również śpiewali go aż do zdarcia gardeł, gdy wspólnie pili na umór. Głos też poznał, więc wycofał się do domu. Nie chciał ryzykować wykrycia, wszak istniała groźba, że rankiem sąsiad wygada się matce, choćby przypadkiem, nie mając złych intencji, a wtedy Jorge nie wywinąłby się od kary – zwłaszcza jeśli wróciłby ojciec, bez wątpienia w ruch poszedłby pas.
W pewnym momencie mężczyzna potknął się i upadł na twarz. Zaklął szpetnie i przez kilkadziesiąt sekund próbował się pozbierać, ale musiał być bardzo pijany, bo już wcześniej ledwo trzymał się na nogach. Jorge obserwował tę scenę coraz bardziej zniecierpliwiony, tym bardziej że sąsiad zaczął się dziwnie zachowywać: na kolanach, z twarzą przy ziemi węszył jak pies, klnąc okropnie. W końcu podniósł się, machnął ręką i doczłapał do drzwi swojej chaty, rąbnął w nie kilkakrotnie, a gdy się otwarły, wpadł do środka i z głuchym łoskotem wyrżnął o podłogę.
Jorge zerknął na niebo. Zaczęło siąpić, ale nie zanosiło się na to, żeby miało lunąć jak z cebra, choć błyskawice wciąż rozświetlały niebo na północy, nic zatem nie wskazywało, że burza może zepsuć jego niecny plan. Wychynął na ganek i rozejrzał się po ulicy. W okolicy nie było żywego ducha, tylko z odległego o jakieś dwieście metrów Parque Simón Bolívar niosły się kuszące dźwięki zabawy, dlatego nie zastanawiając się ani chwili dłużej, chłopak wyszedł na zewnątrz i skierował się w tamtą stronę.
Gdy przechodził obok chaty sąsiada, coś go tknęło. Przypomniał sobie jego dziwaczne zachowanie i pomyślał, że wyglądało to tak, jakby facet czegoś szukał, przypominał przecież węszącego psa, więc nie było innej opcji, na pewno coś zgubił. Jorge omiótł spojrzeniem grząskie podłoże i od razu zauważył czapkę z daszkiem. W świetle błyskawic rozpoznał wzór moro. Żołnierska, pomyślał i mocniej zabiło mu serce – potem założył ją sobie na głowę i udając, że trzyma w rękach karabin, przez chwilę celebrował ten moment, strzelając do wyimaginowanego wroga. W końcu przestał, a kiedy miał już odłożyć znalezisko na ganek sąsiada, w błotnistej brei dostrzegł coś jeszcze. Znów przykucnął i podniósł rzecz przypominającą idiański naszyjnik. Uniósł ją na wysokość oczu. Wtedy pajęczyna błyskawic znów rozświetliła niebo, a mały Jorge zrozumiał, że wiele się nie pomylił.
W rękach trzymał naszyjnik z ludzkich uszu.
Gdy przerażony i zapłakany pędził do domu, za jego plecami niosły się w powietrzu dźwięki dzikiej fiesty i karczemnej awantury w domu sąsiada.
Migawki z podróży
Kolumbijczycy rzeczywiście mają gorącą krew. Najlepiej wytłumaczył mi to Roberto, nasz kierowca i zarazem ochroniarz, który był klasycznym przykładem dorosłego obywatela tego kraju. Trójka dzieci z trzema różnymi kobietami, oczywiście singiel, kilka kochanek rozsianych w różnych miastach regionu Eje Cafetero oraz w Bogocie. Pamiętam, że gdy wieczorową porą dotarliśmy do Parque Simón Bolívar w centrum Génovy, miejsce to zrobiło na mnie ogromne wrażenie. To była niedziela, więc teoretycznie następnego dnia trzeba było iść do pracy, a tymczasem wszyscy mieszkańcy pili, bawili się, tańczyli, jakby jutro miał się skończyć świat. Gdy zapytałem, czy tu jest tak zawsze, Roberto powiedział:
– Kolumbijczyk nigdy nie wie, czy jutro ktoś nie wsadzi mu noża pod żebro. Dlatego każdy dzień chcemy przeżywać tak, jakby miał być ostatnim w życiu.
To wszystko spuścizna krwawej przeszłości, czego zresztą dowodem jest aktualnie tak wysoka przestępczość. Dlatego Kolumbijczycy nigdy nie kalkulują i gdy się bawią, to do upadłego. Noc, którą spędziliśmy w lokalnej dyskotece, zapamiętam do końca życia. Ile natańczyłem się z lokalnymi dziewczynami, to moje (a że kiedyś w Hiszpanii koleżanki nauczyły mnie tańczyć salsę, bachatę czy merengę, miałem okazję, by sobie te tańce odświeżyć). Nie mogłem uwierzyć, że wiele z nich już o piątej rano musiało wstać do pracy, mimo to o drugiej czy trzeciej jeszcze hulały na parkiecie. Przy okazji kilkakrotnie miałem oferowane wszystkie możliwe rozrywki, począwszy od marihuany czy haszyszu, uprawianych tam na wpół legalnie, przez kokainę, którą za grosze można kupić na każdym rogu, po erotyczne oferty od mieszkanek Génovy – w przeciwieństwie do kobiet wychowanych w kręgu kultury europejskiej nie mają one bowiem najmniejszych zahamowań, aby proponować mężczyźnie wspólne spędzenie nocy, czasem już po wypiciu pierwszego drinka.
I tu mamy kolejny aspekt, który tak mocno różni tę kulturę od naszej. Latynosi generalnie są wielkimi hipokrytami, bo choć zwykle bardzo obnoszą się ze swoją wiarą (prawie każdy nosi jakiś krzyżyk albo inne dewocjonalia), to Dekalog traktują wybiórczo. W Kolumbii przyjmuje to chyba najbardziej ekstremalną formę, zwłaszcza że ze wszystkich państw Ameryki Łacińskiej najsilniejszy jest tu kult macho. I tak oszustwo czy złodziejstwo są tam w zasadzie czymś powszechnym i niespecjalnie piętnowanym, przemoc stanowi dowód odwagi i siły, a pojęcie gwałtu właściwie nie istnieje. W końcu seks traktuje się jako swoisty rodzaj zabawy, coś, co pozwala poprawić humor albo przeżyć przygodę, w związku z czym nie ma tak silnych jak gdzie indziej więzi między partnerami i rzadko można spotkać parę, a nawet małżeństwo, które od początku do końca pozostaje sobie wierne, a spłodzone przez nie potomstwo nie ma przyrodnich sióstr czy braci. To zaś jest pochodną tego, że w Kolumbii inicjacja seksualna młodych ludzi następuje bardzo wcześnie. Warto też zauważyć, że proporcje wieś–miasto są odwrotne niż w Polsce i to właśnie w mniejszych miejscowościach owa inicjacja dokonuje się szybciej. Liczby nie kłamią i tak w Kolumbii już dziesięć procent chłopców rozpoczyna współżycie w wieku dwunastu lat, a kolejne dwadzieścia procent rok później. W przypadku dziewcząt grubo ponad połowa populacji ma za sobą pierwszy raz przed ukończeniem szesnastego roku życia, co dziesiąta zaś zaczyna życie seksualne w wieku lat trzynastu…
Niech za przykład ekstremalnego połączenia tych wszystkich uwag posłuży wam sytuacja, która dość mocno mną wstrząsnęła.
Po kolacji, którą zjedliśmy po opuszczeniu muzeum, w drodze do Parque Simón Bolívar lekko już podchmieleni spacerowaliśmy wąskimi uliczkami Génovy. Humory dopisywały, chcieliśmy się zrelaksować. Muzyka dochodząca z każdej niemal chałupy potęgowała poczucie odprężenia po dobrze wykonanej pracy. W pewnym momencie Roberto zatrzymał się obok kilku młodych kobiet podpierających murek jakiejś przydrożnej potupajki. Bez względu na różne męskie gusta należy zaznaczyć, że były bardzo atrakcyjne, zapewne nie przekraczały przy tym dwudziestego roku życia. Podszedł do nich i bez skrępowania zmierzył je wzrokiem od stóp do głów, czym one niespecjalnie się przejęły. Potem zwrócił się do mnie:
– Każda z nich może być twoja. Którą chciałbyś wziąć na noc?
Zrobiło mi się głupio i poczułem się skrępowany, bo te młode kobiety stały może metr od nas i słyszały każde słowo. O dziwo, nie zaoponowały, tylko zaczęły się uśmiechać i coś tam szeptać między sobą. Wziąłem Roberto na bok i powiedziałem mu, że nie korzystam z usług prostytutek, na co on odrzekł, że to nie prostytutki, tylko normalne dziewczyny, które chciałyby przeżyć przygodę z gringo17. Nie jestem osobą, która kapituluje w podobnych sytuacjach, ale uczciwie przyznam, że ta mnie przerosła. Ponieważ zaś wciąż czułem na sobie coraz bardziej piekący wzrok tak Roberto, jak i pięknych génovianek, żeby chwilowo uniknąć odpowiedzi, odchyliłem kotarę i zajrzałem do wnętrza lokalu. W środku trwała już impreza, ludzie pili przy barze i tańczyli na niewielkim parkiecie. Połowa z nich od razu wbiła we mnie ciekawskie spojrzenia, przez co znów poczułem się nieswojo. Wtedy Roberto też wsadził głowę do środka. Omiótł towarzystwo wzrokiem, z uznaniem pokiwał głową, po czym wydął usta i – tym razem trochę dyskretniej – zwrócił się do mnie:
– Jeśli tamte ci się nie podobają, to możemy tu później przyjść. Ale tylko ze mną. W żadnym wypadku nie wałęsaj się tu sam – ostrzegł.
– A dlaczego? – zapytałem.
– Te na zewnątrz raczej były wolne, więc nie widzę zagrożenia, ale w środku jest wiele zajętych i jeśli przypadkiem wdasz się w dyskusję z tą, z którą nie powinieneś, to ten wieczór może skończyć się źle.
– To znaczy?
– Na przykład utną ci jaja…
Roberto powiedział to z taką naturalnością, że aż mnie zmroziło. Ze zrozumiałych względów postanowiłem nie podejmować ryzyka i grzecznie podziękowałem za podobne atrakcje, po czym ruszyliśmy w pogoń za resztą ekipy, która już była daleko z przodu.
Dlaczego o tym piszę? Ano dlatego, że to ważne, aby zrozumieć mentalność Kolumbijczyków, żyjących – dosłownie i w przeności – z dnia na dzień i starających się czerpać z życia pełnymi garściami. Nie ukrywam, że to było ciekawe doświadczenie – otworzyło mi oczy na wiele kwestii dotyczących obyczajowości tego narodu i tła tej całej ponurej historii, którą chcę tu opowiedzieć. Generalnie po raz pierwszy tak zdecydowanie zderzyłem się wtedy z kolumbijską kulturą, bo choć wcześniej poznałem wielu Latynosów (choćby gdy przez kilka lat mieszkałem w Hiszpanii czy USA), to jeszcze nigdy nie spotkałem się z tego typu skrajnymi postawami. Przemoc i seks, seks i przemoc. Obie te rzeczy są postrzegane przez Kolumbijczyków w zupełnie inny sposób niż gdzie indziej na świecie i trzeba o tym pamiętać. Jeśli tego nie zaakceptujemy, trudno będzie zrozumieć motywacje i decyzje tych ludzi, w tym głównego bohatera tej opowieści…
Tej nocy nie myślałem jednak ani o Luisie Garavito, ani o czymkolwiek, co mogłoby mnie wprowadzić w ponury nastrój. Zamiast tego daliśmy się porwać pulsowi gorącej krwi mieszkańców Génovy i bawiliśmy się tak jak oni. Jakby jutro miał się skończyć świat…
Génova, Kolumbia, styczeń 1957 roku
Tej nocy Jorge nie mógł zasnąć.
Zwykle miał problemy ze snem podczas pełni księżyca, czego nie rozumiał, bo pozostali członkowie rodziny zawsze spali jak zabici. Dziś jednak księżyc przypominał banana, i to raczej takiego marnego, nadgniłego. Mimo to chłopak przewracał się z boku na bok, nie mogąc znaleźć sobie miejsca i coraz bardziej wkurzając śpiącego obok Paco.
– Śpij już, smarku, bo mnie zaraz szlag trafi! – warknął starszy brat i szturchnął łokciem Jorge, gdy ten znów zaczął się drapać.
– Nie jestem już smarkiem. Sam jesteś…
– Zamknij się!
Jorge zacisnął zęby z nerwów. Miał ochotę przyłożyć bratu w kręgosłup, z łokcia albo kolanka, a najlepiej zepchnąć go z łóżka, ale wiedział, że nie skończyłoby się to dla niego dobrze. Ojciec znów by się na niego wkurzył i zapewne uwierzył w słowa Paco. W jego oczach znów wyszedłby na darmozjada, który nie zarabia na rodzinę.
Przez chwilę leżał spokojnie, próbując powstrzymać chęć podrapania się po pośladkach. Długo nie wytrzymał, a chwilę później zeskrobywał już strupy nie tylko z tyłka, ale także z ud, brzucha i dolnej części pleców. Ból, który przy tym odczuwał, był niczym w porównaniu z tym, który przeżył pięć dni temu, gdy wybrał się z siostrą do lasu po chrust. W pewnym momencie chciał odsapnąć i przysiadł pod drzewem. Nie zwrócił uwagi na wąską szczelinę przy samym pniu. Oparł się i sięgnął po menażkę z wodą, upił, a gdy zorientował się, że coś weszło mu pod szorty, gwałtownie zerwał się na równe nogi. I wtedy poczuł, jakby w jego ciało w jednej chwili wbiło się kilkanaście ostrzy.
– Aaaa! – wrzasnął.
– Co się stało? – zapytała siostra, w jednej chwili doskakując do brata z przerażeniem w oczach.
– Aaaa! Ratuj! Błagam! Auaaaaa!
Jorge darł się, jakby go ktoś obdzierał żywcem ze skóry. Siostra upuściła zebrany chrust i gdy zrozumiała, co się stało, czym prędzej pobiegła do wioski po pomoc. Krótko później Jorge stracił przytomność. Obudził się w łóżku, nad którym pochylali się matka i lekarz z sąsiedniej wioski, a właściwie bardziej szaman, którego z Amazonii przywiodły do Quindío nieznane koleje losu. Smarował jego obolałe ciało gorącą miksturą z leśnych ziół, a Jorge leżał w malignie, szepcząc, jęcząc, bredząc niezrozumiale.
– To yanabe. Hormiga conga18. Miałeś dużo szczęścia, chłopcze – powiedział łamanym hiszpańskim, po czym powrócił do smarowania, dmuchając na rany dymem z podłużnej, kolorowej fajki.
W sumie Jorge doznał jedenastu ukąszeń i rzeczywiście miał sporo szczęścia, bo po takiej ich liczbie nie wszyscy wychodzili z tego żywi, no może mężczyźni tak, bo jednak byli mężczyznami, a nie dziećmi. Jad owych gigantycznych mrówek nie tylko powodował ogromny ból, ale w wielu przypadkach po prostu zabijał. Dwa dni później ojciec – najwyraźniej chcąc podnieść syna na duchu – opowiedział mu, że w niektórych plemionach zamieszkujących lasy Amazonii praktykuje się pewien tajemniczy rytuał. Jorge wciąż leżał w gorączce, a siostry biegały do pobliskiej rzeki po zimną wodę, mimo to słowa ojca wzbudziły w nim ogromną ciekawość.
– Co to za tajemniczy rytuał? – dopytywał półgłosem.
– W Amazonii jest znany od wieków i bez wątpienia jest starszy od pierwszych Hiszpanów, którzy postawili nogę na tej ziemi – odparł z pełną powagą ojciec.
– Na czym on polega?
– To inicjacja. Niezwykle ważna dla każdego młodego członka plemienia, który chce się stać mężczyzną. Polega na tym, że starszyzna idzie w głąb la selva19, aby odszukać hormiga conga… – José Antonio umoczył materiał w misce z zimną wodą i przyłożył synowi do czoła. Kontynuował: – Następnie wojownicy wyłapują mrówki do specjalnie wydrążonych pni, które potem zatykają. Po powrocie do wsi otumaniają je dymem, a conga pogrążają się w letargu. W międzyczasie kobiety szyją specjalne rękawice, do których wkładana jest kora pokryta mrówkami. Aspirujący do stania się mężczyzną wsuwają do nich dłonie. Każdy młodzieniec chcący przejść inicjację musi wytrzymać dziesięć minut, w czasie których mrówki zaczynają kąsać, a ból staje się…
– Wiem, padre.
– No tak… – José Antonio uśmiechnął się, prychnął, bo przecież stanowcza reakcja syna była zrozumiała. – Zatem wiesz jedną rzecz więcej ode mnie – dodał i ściągnął materiał z klatki piersiowej Jorge.
– Ciebie nigdy nie ukąsiła hormiga conga?
– Nigdy.
– I co dalej z tym rytuałem?
– Jak zapewne się domyślasz, jeśli kandydat nie umrze i przetrzyma test, starszyzna plemienia uznaje go za pełnoprawnego mężczyznę. Chłopak przeobraża się w wojownika.
– Czyli ja też jestem już mężczyzną i wojownikiem?
– Díazowie nie praktykują tego rytuału. – Ojciec zdał sobie sprawę, że niepotrzebnie wspomniał o wojownikach. Czasem lepiej nic nie mówić niż powiedzieć o jedno słowo za dużo. Zmoczył materiał w zimnej wodzie, wykręcił i z powrotem położył na klatce piersiowej syna. Dostrzegł w jego oczach rozczarowanie. – Ale dla mnie, Jorge, owszem. Dla mnie już jesteś mężczyzną – dodał, próbując wybrnąć z sytuacji.
– A wojownikiem? – naciskał Jorge.
– Wojowanie zostawmy innym. Prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, jak znosi ból albo czy umie zabijać, ale po tym, jak dba o swoją rodzinę.
To nie przekonało Jorge. Ojciec miał wrażenie, że syn zbyt wiele czasu spędza z ludźmi, z którymi przestawać nie powinien. Do szkoły, do której chodził trzy razy w tygodniu, uczęszczało przynajmniej kilku chłopców, których ojcowie brali czynny udział w walkach i nic nie dało się z tym zrobić. José Antonio Díaz starał się nie angażować w politykę, więc publicznie nie krytykował ich działań, choć prywatnie miał na ten temat swoje zdanie; wiedział, że przemoc rodzi przemoc, i spodziewał się, że los pájaros – nawet jeśli do tej pory omijali Génovę – w wyniku aktywnej działalności zawiązanej przez Pedro Marína grupy odwetowej prędzej czy później zjawią się i tutaj. Co gorsza, wielu z nich po powrocie z takiej krwawej wyprawy, aby zapomnieć o rzeziach, jakich się dopuścili, piło na umór całymi dniami, a nawet tygodniami, dając przez to fatalny przykład nie tylko swoim synom, ale także synom sąsiadów; mało tego, ci najbardziej krewcy chełpili się tym, że swoich wrogów patroszyli czy obdzierali ze skóry, a potem ich dzieci z dumą opowiadały te historie na przerwach w szkole czy na boisku, zatruwając umysły takim chłopakom jak Jorge.
Do najgorszych degeneratów należał sąsiad z naprzeciwka. Nosił imiona Manuel Antonio i Díaz szczerze go nie znosił, bo nie dość, że facet był pijakiem, to jeszcze regularnie wyżywał się na ciężarnej żonie, drobnej, zahukanej, z oczami, w których krył się wieczny smutek. Trzy miesiące temu prawie się pobili. Poszło o naszyjnik z ludzkich uszu, który Manuel Antonio urżnięty w trupa zgubił, a który na ulicy przed domem sąsiada znalazł najmłodszy syn Díaza. Później przez wiele nocy nawiedzały chłopaka koszmary: wydawało mu się, że te uszy go ścigają.
– Spróbuj podskoczyć, to potnę cię tak jak tamtych – zagroził Manuel, wymachując maczetą, gdy José Antonio poszedł do niego z pretensjami. Ostatecznie Díaz odpuścił, bo choć szanse, aby ten zapijaczony zwyrodnialec wprowadził słowa w czyn – głównie przez wzgląd na hołdującego lokalnemu patriotyzmowi i zarazem głównodowodzącego partyzantką Pedro Marína – były raczej mizerne, to nie dało się tego absolutnie wykluczyć, zwłaszcza że w okolicy mieszkało dwóch równie zdemoralizowanych braci Manuela, którzy stali za nim murem, a to była siła, której nie należało lekceważyć – nawet jeśli życie u boku tego człowieka było udręką. Co gorsza, wszystko wskazywało na to, że właśnie z powodu pijaństwa pan Marín odstawił go na boczny tor i zaprzestał powoływać na kolejne zbrodnicze wypady. Sąsiad stał się przez to jeszcze bardziej nieznośny, pił dzień w dzień, od rana do wieczora, a nocami katował żonę, której krzyki często niosły się po wsi niczym zawodzenie ofiary dręczonej przez najgorsze piekielne istoty.
Dziś Jorge znów usłyszał jakieś krzyki.
Pomyślał, że tylko tego mu brakowało – przekonany, że teraz już na pewno nie zaśnie, podniósł się z łóżka i wyszedł na podwórze. Noc była ciemna, a z pobliskiego lasu dobiegały zwyczajne dla niej odgłosy: pohukiwanie sowy, skrzek papugi, szelest skrzydeł nietoperzy. W gąszczu trwała odwieczna nieustanna walka o przetrwanie. Jorge wzdrygnął się nieznacznie, gdy gdzieś w oddali zawył wyjec, prawdopodobnie spłoszony przez jakiegoś drapieżnika. Chłopak od razu pomyślał o jaguarze i dotknął palcami zawieszonego na szyi pazura, który sprezentował mu ojciec na dziesiąte urodziny. Od tamtej chwili nie ściągnął go, wyjąwszy moment, gdy amulet zerwał mu starszy kolega z klasy, ale to była zniewaga nie tylko dla Jorge, lecz dla całej rodziny Díazów, więc do akcji wkroczył najstarszy brat i rozwiązał problem po swojemu.
Jorge poczuł parcie na pęcherz, więc przy akompaniamencie skrzeków i pohukiwań dzikich zwierząt oraz wrzasków sąsiadki skorzystał ze stojącego na zewnątrz wychodka. Gdy wyszedł, zauważył za płotem dwie pospiesznie kroczące kobiety i trochę się zdziwił, bo o tej porze, gdy Génova spała, był to widok raczej rzadki. Jego ciekawość wzmogła się, gdy dostrzegł, że niosą coś w dłoniach, jedna na pewno wiadro z wodą, druga jakieś tkaniny albo koce. Nie był tego pewny, bo księżyc znajdujący się bliżej nowiu niż pełni dawał mało światła, mimo to chłopak przystanął i odprowadził je wzrokiem. Z jeszcze większym zaskoczeniem przyjął fakt, że drzwi domu nielubianego sąsiada otwarły się na oścież i kobiety wślizgnęły się do środka. W jego ocenie wszystko wyglądało bardzo tajemniczo, podszedł więc bliżej płotu w nadziei, że zdoła rozwikłać niecodzienną zagwozdkę. Przyzwyczajony do regularnych awantur, nie skojarzył jednak oczywistych faktów. Co innego jego rodzice, których przeraźliwe wrzaski sąsiadki również w końcu wyrwały ze snu, wtedy w izbie rozbłysło światło, a Jorge na palcach wszedł do środka.
Po chwili w drzwiach stanęła jego matka ze świecą w dłoni, za nią zatrzymał się ojciec – oboje w lnianych pidżamach, ona w sandałach, on boso, wciąż jakby zaspani, ale jednak już przytomni.
– Pójdę do nich. Tak trzeba – oznajmiła półszeptem Izabela, a w jej głosie wybrzmiewała rzadko słyszalna determinacja.
– Trzeba jutro pójść do pracy. Zresztą już mają wsparcie – szepnął poirytowany jej tonem mąż.
– Przestań – syknęła mu w odpowiedzi. – Wiesz, że trzeba pomóc, gdy na świat idzie nowe życie. To łaska od samego Pana i…
– Ech…
Díaz machnął ręką i odwrócił się na pięcie. W niemrawym świetle płomienia świecy ujrzał sylwetkę syna, na którego twarzy malował się niepokój.
– Idź spać, mi hijo – rozkazał.
– Ale co się dzieje?
– Nic takiego. Rosa rodzi. A teraz idź spać. Ale już!
Jorge nie drążył tematu. Posłusznie położył się obok Paco i zamknął powieki. Długo nie mógł zasnąć, bo wrzaski cierpiącej sąsiadki skutecznie mu to uniemożliwiały, a gdy w końcu zza wschodnich szczytów wychynęło słońce i dolina skąpała się w jego ciepłych promieniach, po długich godzinach udręki Rosa Delia Cubillos powiła w końcu pierwszego syna. Pierworodny otrzymał imię Luis Alfredo – i miał o nim usłyszeć cały świat.
Migawki z podróży
O okresie przed narodzinami Luisa Garavito tak naprawdę nie wiadomo nic. Nie ma na ten temat żadnych wzmianek, a tym bardziej dokumentów, zdjęć – po prostu biała plama. Jego rodzice Manuel Antonio i Rosa Delia zmarli, zanim ich syn zyskał złą sławę i zainteresowały się nim media, a bracia i siostry zupełnie się od niego odcięli i nigdy nie udzielali się publicznie, stąd trzeba mieć na uwadze, że to, co do tej pory napisałem, jest czystą fikcją literacką. Ale…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Hiszpańskie nazwiska zwykle mają co najmniej dwa człony. Ma to związek z tym, że dzieci zawsze otrzymują dwa nazwiska: jedno po ojcu, a drugie po matce. [wróć]
Campesino (hiszp.) – wieśniak. Tak potocznie nazywa się chłopów pracujących w Kolumbii na polach z kukurydzą, kawą i przy innych uprawach. [wróć]
Gordito (hiszp.) – Grubasek. [wróć]
Los pájaros (hiszp.) – ptaki. Tak potocznie nazywano zbrojne bandy składające się głównie z ludzi o poglądach konserwatywnych, którzy w okresie La Violencii „wlatywali” do odizolowanych górskich wiosek i terroryzowali ich mieszkańców, a następnie „wylatywali” i wracali do normalnego życia. [wróć]
Gaitanistas (hiszp.) – zwolennicy Jorge Eliécera Gaitána, kolumbijskiego polityka i adwokata, kandydata na prezydenta z ramienia Kolumbijskiej Partii Liberalnej, zamordowanego w 1948 roku. [wróć]
„El Tiempo” – dziennik wydawany w Kolumbii od 1922 roku, założony przez Alfonso Villegasa Restrepo. [wróć]
Amigo (hiszp.) – przyjaciel. [wróć]
Señor (hiszp.) – pan, używany zwłaszcza w zwrotach grzecznościowych. [wróć]
Mondongo (hiszp.) – popularna w Kolumbii zupa z wieprzowych, wołowych bądź kozich podrobów oraz warzyw, trochę przypominająca polskie flaki. [wróć]
Parque Simón Bolívar – Park Simóna Bolívara. Centralny punkt w Génovie obok kościoła. Znajduje się tam większość lokali, gdzie mieszkańcy mogą spędzić wolny czas z rodziną i przyjaciółmi. [wróć]
Pepe – imię, które dla ułatwienia zawsze przyjmuję w krajach, gdzie głównym językiem jest hiszpański. [wróć]
Eje Cafetero – region w Kolumbii słynący z uprawy i produkcji kawy. Do tego umownego obszaru zaliczają się departamenty: Quindío, Caldas, Risaralda, Tolima i Valle del Cauca. [wróć]
Río Gris (hiszp.) – Rzeka Szara; rzeczka mająca źródło nieopodal Génovy, lewy dopływ Río Barragán. [wróć]
Arepa – rodzaj tortilli z mąki kukurydzianej, odpowiednik naszego chleba. Zwykle podawana z serem, jajkiem i warzywami. W przeciwieństwie do jej meksykańskiej kuzynki jest robiona na grubym cieście i czasem nadziewana dodatkami. Podstawowe danie kuchni kolumbijskiej. [wróć]
Padre (hiszp.) – ojciec, tu: ojcze. [wróć]
Mi hijo (hiszp.) – mój synu. [wróć]
Gringo – pierwotnie określenie cudzoziemców nieznających języka hiszpańskiego, które następnie wyewoluowało w pejoratywną nazwę mieszkańców Ameryki Północnej i Anglii, aby w końcu stać się przymiotnikiem definiującym wszystkich przybyszów o urodzie charakterystycznej dla krajów Północy. [wróć]
Yanabe (dialekt amazoński), hormiga conga (hiszp.) – lokalna nazwa gatunku czarnych mrówek z podrodziny Paraponerinae zamieszkujących tropikalne lasy Ameryki Środkowej i Południowej. Ich rozmiary są imponujące, długość ciała dochodzi nawet do trzech centymetrów, a ból po ukąszeniu jest mniej więcej trzydzieści razy silniejszy niż w przypadku użądlenia osy i porównywalny do postrzału, stąd bardziej rozpowszechniona nazwa hormiga bala, czyli mrówka pocisk. [wróć]
La selva (hiszp.) – dżungla, określenie odnoszące się głównie do dżungli amazońskiej. [wróć]