Luta Karabina. Nic do stracenia - Przemysław Piotrowski - ebook + audiobook

Luta Karabina. Nic do stracenia ebook

Przemysław Piotrowski

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

25 osób interesuje się tą książką

Opis

Jej drugie imię to… ZEMSTA!

Po odzyskaniu córki z rąk brutalnej szajki handlarzy żywym towarem Luta Karabina na nowo układa sobie życie. Pracę na platformie wiertniczej zamienia na Wojsko Polskie, gdzie zajmuje się szkoleniem młodych kandydatów na specjalsów.

W tym samym czasie Zygmunt Szatan próbuje odbudować swoje życie po krwawej zemście na oprawcy swojej rodziny. Już na policyjnej emeryturze stara się naprawić relacje z synem oczekującym na proces sądowy. Pilnuje też, aby na światło dzienne nie wypłynęła mroczna prawda o masakrze w świebodzińskiej masarni. Wszystko się komplikuje, gdy informator donosi mu, że w więzieniu, w którym wyrok odbywa jeden z porywaczy dziewczynki, ktoś węszy przy sprawie.

Nieszczęście nie odpuszcza. Lutę czeka kolejna ciężka próba – umiera jej ukochany dziadek, były oficer tureckiego wywiadu. Islamska tradycja wymaga szybkiego pochówku, więc kobieta musi wybrać się w niespodziewaną podróż do Balikҫilar.

Dopiero w Turcji odkrywa, czym są prawdziwe tarapaty…

Macierzyństwo redefiniuje dotychczasowe życie, tworząc z kobiety jednocześnie chodzącą łagodność oraz gotową na wszystko lwicę. Luta, jako kochająca matka, nawet po służbie nie ma wolnego i gdy zajdzie potrzeba, staje się bestią, gotową rozszarpać cały świat. Przemysław Piotrowski udowadnia w swojej powieści, że zdeterminowana kobieta jest bardziej męska od niejednego twardziela.

Ewa Cieślik, koordynatorka redakcji Lubimyczytać

Przemysław Piotrowski: ukończył studia na Uniwersytecie Zielonogórskim, studiował również w Hiszpanii i USA. Były dziennikarz „Gazety Lubuskiej”, w której zajmował się tematyka sportową, a potem śledczą. Autor bestsellerowej serii o komisarzu Igorze Brudnym (Piętno, Sfora, Cherub, Zaraza, Bagno), która podbiła serca krytyków i czytelników. Jego powieść Zaraza została uznana za książkę roku 2021 w plebiscycie organizowanym przez lubimyczytac.pl. W Wydawnictwie Czarna Owca poza serią o Igorze Brudnym ukazały się powieści Krew z krwi,Matnia, true crime z elementami reportażu - La Bestia, Prawo matki – pierwsza część nowego cyklu z Lutą Karabiną, a także Kod Himmlera- nowe poprawione wydanie jego debiutanckiej powieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 428

Oceny
4,7 (1925 ocen)
1446
348
106
15
10
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lehoo21

Z braku laku…

Strasznie wydumana historia. Prawo matki było nawet ok, ale kurde znowu ten sam pomysł z dziećmi? I pewnie w 3 tomie będzie to samo. Nie polecam.
84
Marwra

Z braku laku…

To chyba pierwsza pozycja tego autora, która mnie zwyczajnie męczy :(
31
Lost70

Całkiem niezła

Nie kupuję tej części....Nie przekonała mnie ta historia. Zobaczymy co będzie dalej
20
familyadventuresquad

Całkiem niezła

Książka jak książka, zapewnia rozrywkę i powoduje lekki głód wiedzy co wydarzy się dalej choć przede wszystkim zostawia nieodparte wrażenie że część z platformą wiertniczą jest wciśnięta na siłę.
43
dzudek87

Całkiem niezła

Jestem fanką autora, jednak w tym wydaniu za bardzo historia była rozciągnięta, o tyle zakończenie było ciekawe....
21

Popularność




PROLOG

Mózg kolegi ochla­pał mu twarz.

Nie bar­dzo mógł coś z tym zro­bić, bo ręce miał skrę­po­wane za ple­cami, a powieki tak ści­śnięte owi­niętą wokół głowy folią, że nie był w sta­nie nawet zamru­gać. Obli­zał wargi i splu­nął krwią. Sam już nie wie­dział, czy to jego wła­sna, czy resztki ze zgru­cho­ta­nej czaszki kom­pana. Pomy­ślał, że to musiało się tak skoń­czyć. Prę­dzej czy póź­niej.

– I po co się tak męczyć? – zapy­tał męż­czy­zna, nachy­la­jąc się nad nim. Miał tylko spodnie i buty, a jego naga klatka pier­siowa była zbry­zgana krwią. – Powiedz, że się zga­dzasz, i znów będziemy rodziną – dodał, opie­ra­jąc młot o ścianę.

– Nie masz poję­cia, co zna­czy to słowo – wyję­czał.

– Jakie słowo?

– Rodzina.

– Ech…

Męż­czy­zna z brodą ski­nął na dwóch innych, któ­rzy chwy­cili za nogi tar­gane śmier­tel­nymi spa­zmami zwłoki. Przy­siadł na krze­śle i się­gnął po butelkę z wodą. Napił się, obser­wu­jąc, jak pod­ko­mendni wyno­szą ciało. Z twa­rzy została nie­po­dobna do niczego mia­zga, która jesz­cze chwilę temu miała imię. Brzmiało Abdul­lah, co zna­czyło Sługa Allaha, ale naj­wy­raź­niej zostało ono nadane na wyrost. Słu­dzy Allaha są wierni i nie rej­te­rują.

W piw­nicy było gorąco jak w pie­kar­niku. Męż­czy­zna wylał resztę wody na kark i klatkę pier­siową, po czym obmył ręce, wytarł dło­nie w nogawki i wyjął z kie­szeni spodni paczkę papie­ro­sów. Przez dłuż­szą chwilę palił w mil­cze­niu, wpa­tru­jąc się w obdra­paną ścianę. W kilku miej­scach nosiła ślady po kulach albo roz­bry­zgach krwi, a kilka świe­żych kro­pel nie­spiesz­nie spły­wało ku pod­łożu. W końcu chark­nął, splu­nął i podra­pał się po gło­wie.

– Nie wiem, dla­czego jesteś taki uparty – pod­jął, wydłu­bu­jąc coś z brody. Mały frag­ment kości chwilę póź­niej z cha­rak­te­ry­stycz­nym odgło­sem upadł na beto­nową wylewkę. – Prze­cież wiesz, że nie masz wyj­ścia. Zro­bisz, co ci każemy. Prę­dzej czy póź­niej.

Nie odpo­wie­dział. Ciężko dyszał przez wycięte w folii otwory. Nie miał już sił. Od trzech dni go kato­wali, a teraz jesz­cze roz­trza­skali mło­tem na jego oczach głowę kolegi. Pró­bo­wali go zła­mać, ale tra­fili pod zły adres. Nie bał się śmierci. Tak naprawdę zaprze­dał duszę dia­błu już dawno temu i dosko­nale zda­wał sobie sprawę, że przyj­dzie czas, gdy ten się o niego upo­mni. Zro­bił to w naj­mniej ocze­ki­wa­nym momen­cie, ale trudno – los bywa prze­wrotny i naprawdę zło­śliwy. Prze­ko­nał się o tym wie­lo­krot­nie. Ni­gdy jed­nak nie sądził, że zadrwi z niego w tak kurio­zalny spo­sób. Bo nawet jeśli nie był święty i zdo­łał w życiu nagrze­szyć cał­kiem sporo, to miał zasady, któ­rych ni­gdy nie łamał.

– Wiesz, że nie mogę tego zro­bić, więc lepiej weź ten młot i to zakończ – powie­dział.

Bro­dacz wło­żył papie­rosa do ust, wstał z krze­sła i podra­pał się po gołej kla­cie. Chwy­cił narzę­dzie. Młot miał długi trzon i obu­stronny obuch, któ­rym spo­koj­nie można było wbi­jać nity kole­jowe. Zacią­gnął się mocno i przez chwilę ważył go w dło­niach, zer­k­nął z ukosa na więź­nia, po czym odło­żył z powro­tem.

– Ona nie jest tego warta – powie­dział, wydmu­chu­jąc gęstą chmurę dymu.

– Gówno wiesz. Ona jest wię­cej warta niż cała zgraja tych popa­prań­ców. Poza tym… – prych­nął. – Nie zro­zu­miesz…

– Nawet jeśli jest, jak mówisz, to jakie to ma teraz zna­cze­nie? Pod­pi­sa­łeś jebany cyro­graf? Pod­pi­sa­łeś. Więc musisz wyko­ny­wać roz­kazy. Pro­ste jak drut.

– Lepiej mnie zabij i miejmy to z głowy.

– Jeśli będę musiał, zro­bię to. Nie jestem ci nic winien.

– Nie będę miał pre­ten­sji. Po pro­stu to zrób.

– Kurwa mać!

Męż­czy­zna grzmot­nął pię­ścią w ścianę z taką siłą, że dało się sły­szeć trzask prze­ska­ku­ją­cych kostek śród­rę­cza, a w miej­scu ude­rze­nia odłu­pał się kawa­łek tynku. Zaklął raz jesz­cze i przez chwilę krą­żył w tę i we w tę jak dziki zwierz w klatce, w końcu wyrzu­cił nie­do­pa­łek, zgniótł go butem i wyszedł z piw­nicy.

Wró­cił po nie­okre­ślo­nym cza­sie. A on wciąż sie­dział skuty, na wpół zgięty, z głową nie­na­tu­ral­nie wykrę­coną i przy­twier­dzoną folią do żeliw­nego pieca. Oczy go zapie­kły, gdy w piw­nicy znów roz­bły­sło świa­tło. Nie mógł jed­nak nawet zamru­gać. Stęk­nął, zakasz­lał.

– Posłu­chaj mnie uważ­nie – powie­dział bro­dacz, gdy kuc­nął przy więź­niu. Zacią­gnął się i dmuch­nął mu dymem w twarz. – Damy ci teraz ostat­nią szansę. Zgódź się, zrób, co musisz, i będziesz wolny.

– Jasne…

– Szef obie­cał. Powie­dział, że daje ci słowo honoru.

Przy­kuty męż­czy­zna prych­nął.

– To żeś mnie… teraz roz­ba­wił – wychar­czał.

– Zmu­szasz mnie do cze­goś, czego bar­dzo nie chcę robić.

– Kończ…

Bro­dacz zga­sił peta na żeliw­nym piecu i pod­niósł się z kucek. Wytarł pot z czoła, po czym spoj­rzał z góry na więź­nia i ciężko wes­tchnął.

– Wpro­wadź­cie ich – rzu­cił w kie­runku uchy­lo­nych drzwi.

Zawiasy skrzyp­nęły i w progu sta­nęły trzy wątłe postaci. Folia, którą szczel­nie owi­nięto mu głowę, była zabru­dzona zakrze­płą krwią, a do tego zapa­ro­wała, ale i tak był w sta­nie roz­po­znać kon­tury. Pomy­ślał, że doprawdy jest głup­cem i nie zasłu­guje na szybką śmierć.

Rozdział 1

Powie­trze było rześ­kie i przej­rzy­ste.

Luta Kara­bina otwo­rzyła drzwi samo­chodu i wyjęła z wewnętrz­nej wnęki skro­baczkę do szyb. Nie uru­cho­miła sil­nika, bo kilka dni wcze­śniej jakiś wredny sąsiad wezwał poli­cję i dostała man­dat. Takie prawo, powie­dział konus w mun­du­rze, i choć z początku pró­bo­wała dys­ku­to­wać, osta­tecz­nie przy­jęła karę. Rze­czy­wi­ście, facet miał pod­stawę prawną, bo arty­kuł 60, ustęp drugi ustawy Prawo o ruchu dro­go­wym mówił wyraź­nie, że „kie­ru­ją­cemu zabra­nia się pozo­sta­wia­nia pra­cu­ją­cego sil­nika pod­czas postoju na obsza­rze zabu­do­wa­nym”. Trudno jej było uwie­rzyć, że ktoś może stwo­rzyć tak idio­tyczny prze­pis, ale uznała, że nie ma o co kru­szyć kopii. Zapła­ciła stówę na miej­scu, odwio­zła dzieci do szkoły i przed­szkola, a następ­nie poje­chała do jed­nostki.

Po tym, co wyda­rzyło się jakieś pół­tora roku temu, posta­no­wiła, że nie zostawi już Franka i Werki na dłuż­szy czas. Zło­żyła wymó­wie­nie i praca w Nor­we­gii stała się histo­rią, tak jak kie­dyś histo­rią stały się wyjazdy do Iraku czy Afga­ni­stanu. Zatrud­niła się w miej­sco­wej jed­no­stce w Sule­cho­wie, gdzie zaj­mo­wała się szko­le­niem mło­dych żoł­nie­rzy w zakre­sie sztuk walki oraz tych, któ­rzy pra­gnęli w przy­szło­ści pró­bo­wać swo­ich sił w jed­nost­kach spe­cjal­nych. Może nie zara­biała koko­sów, ale przy­naj­mniej miała dzieci na co dzień, zwłasz­cza że do tej pory nie do końca otrzą­snęła się z traumy po porwa­niu córki. I choć sta­rała się zacho­wy­wać nor­mal­nie, to pod­czas każ­dego spa­ceru miała oczy dookoła głowy. Fra­nek tro­chę się o to zło­ścił, bo jego kole­dzy regu­lar­nie wycho­dzili już na podwórko bez opieki rodzica, a ona wciąż nie mogła się w tej kwe­stii prze­ła­mać.

– Może kup mu smar­twat­cha – zasu­ge­ro­wał przed kil­koma tygo­dniami Emil.

Wciąż spo­ty­kali się głów­nie na seks, ale w ostat­nim cza­sie coraz czę­ściej zwie­rzała mu się ze swo­ich mniej­szych bądź więk­szych pro­ble­mów, przez co kocha­nek stał się jej znacz­nie bliż­szy. Sama nie wie­działa, czy to dobrze, czy źle, i choć mocno wzbra­niała się przed głęb­szymi emo­cjami, to w jego towa­rzy­stwie czuła się po pro­stu swo­bod­nie. Zaczęli wycho­dzić do kina, prze­ła­mała się i przed­sta­wiła go swoim dzie­ciom, a w ostat­nie waka­cje wybrali się nawet na wspólny wypo­czy­nek do Chor­wa­cji. Ona z Fran­kiem i Werką, on zabrał swoją nasto­let­nią córkę Oli­wię. Wciąż trzy­mali się jed­nak usta­lo­nych reguł, tak tro­chę na zasa­dzie, że każdy sobie rzepkę skro­bie. Na razie chyba obojgu to paso­wało.

– Pra­wie wszyst­kie dzie­ciaki w jego wieku takie teraz noszą – kon­ty­nu­ował Emil. – Te zegarki mają wszystko: GPS, alarm rodzi­ciel­ski, kamerkę, można nawet…

– Wiem – ucięła. – Myśla­łam już o tym.

– To mu taki kup. Będziesz miała pełną kon­trolę. Poza tym kie­dyś musisz wró­cić do nor­mal­nego życia…

Tak naprawdę już dawno cicha­czem wci­snęła dzie­cia­kom do ple­ca­ków GPS-y, i to nie skle­powe zabawki za kilka stów. Miała kon­trolę, choć wciąż uwa­żała, że nie­wy­star­cza­jącą. Nato­miast takie opi­nie, jakie od czasu do czasu wygła­szał Emil, w jej oce­nie wyda­wały się nie­po­ważne. Ow­szem, zda­wała sobie sprawę, że podobne zda­nie chowa w ser­cach więk­szość bli­skich jej osób, ale wszy­scy oni mieli co naj­wy­żej blade poję­cie o tym, co w życiu widziała, co prze­żyła i przede wszyst­kim – kim tak naprawdę była. Jakoś nauczyła się funk­cjo­no­wać w tym matrik­sie, ale lęk przed ponowną utratą dziecka wciąż tra­wił ją od środka. Raz udało się wybrnąć z kosz­maru, ale dru­gim razem mogła nie mieć tyle szczę­ścia.

Luta skoń­czyła skro­bać auto i uru­cho­miła sil­nik. Odpa­lił z tru­dem. Jej zde­ze­lo­wany volks­wa­gen pas­sat nada­wał się już na złom, ale póki jeź­dził, nie miała zamiaru go sprze­da­wać, a tym bar­dziej uty­li­zo­wać. Włą­czyła wycie­raczki, które zebrały resztki zmro­żo­nego śniegu, i włą­czyła się do ruchu. Droga do Zie­lo­nej Góry zajęła jej około pół godziny. Ruch był nie­wielki, ale warunki dro­gowe bar­dzo trudne, dla­tego nie prze­kra­czała bez­piecz­nej pręd­ko­ści. Przy budynku zli­kwi­do­wa­nego nie­dawno Inter­mar­che przy osie­dlu Pomor­skim odbiła w kie­runku Sta­rego Kisie­lina. To tam miesz­kał jej przy­ja­ciel i czło­wiek, któ­remu zawdzię­czała wszystko.

– Wpad­nij do mnie, jak znaj­dziesz chwilę – popro­sił ją poprzed­niego wie­czoru.

– Coś się stało? – zapy­tała.

– Nie sądzę, ale… – Sza­tan chrząk­nął. – No nie przez tele­fon…

– Zyg­munt… jeśli wyda­rzyło się coś…

Aku­rat miała cało­do­bową służbę, więc mogłaby mieć pro­blem, aby się wyrwać, ale eme­ry­to­wany gli­niarz zapew­nił ją, że sprawa nie jest aż tak pilna, aby robiła w jed­no­stce raban. Nie­spe­cjal­nie ją to uspo­ko­iło, więc przez całą noc nie zmru­żyła oka. Nad ranem tro­chę wylu­zo­wała, ale wciąż nie czuła się kom­for­towo.

Sza­tan miesz­kał w cha­łu­pie na obrze­żach wsi. Nie­od­śnie­żona droga oka­zała się dla jej wysłu­żo­nego pas­sata spo­rym wyzwa­niem i dwu­krot­nie pra­wie utknęła, ale osta­tecz­nie jakoś udało się dotrzeć do celu. Zapar­ko­wała pod zardze­wiałą bramą i wysia­dła z wozu. Leciwy budy­nek przy­kry­wała gruba war­stwa bia­łego puchu, podob­nie jak kur­nik, chlew i sto­dołę. Po zagra­co­nym podwó­rzu czła­pały kury, które od czasu do czasu pociesz­nie śli­zgały się na zamar­z­nię­tych kału­żach. Nie naci­snęła na przy­cisk dzwonka, bo w ciemno mogła zało­żyć, że Sza­tan go nie napra­wił, dla­tego od razu szarp­nęła klamkę i weszła na teren gospo­dar­stwa. Wspięła się po małych schod­kach na ganek i już miała zapu­kać, gdy z chlewu poniósł się zna­jomy głos.

– Już idę, Lutka. Koń­czę kar­mić sta­rego – krzyk­nął nad­ko­mi­sarz. Nie­mal natych­miast sta­nęły jej przed oczami obrazy, które naj­chęt­niej wyrzu­ci­łaby z pamięci. – A jak chcesz, to chodź tutaj. Wła­dy­mir na pewno się ucie­szy.

– Pocze­kam – bąk­nęła.

– Jak tam sobie chcesz. Ale co ci powiem, to ci powiem. Aż trze­pie uszami, gdy sły­szy twój głos.

Z chlewu poniósł się rado­sny kwik, a potem kilka rów­nie szczę­śli­wych chru­mknięć. Luta skrzy­wiła się z nie­sma­kiem. Sza­tan był porząd­nym face­tem i dobrym gliną, ale zde­cy­do­wa­nie bra­ko­wało mu wyczu­cia i dobrego smaku.

Posta­no­wiła nie komen­to­wać jego ostat­nich słów. Oparła się o drew­nianą barierkę i spró­bo­wała zagłu­szyć nie­spo­kojne myśli. Odgłosy z chlewu jedy­nie wzmo­gły nara­sta­jący nie­po­kój. Zła­pała się na tym, że naj­chęt­niej poje­cha­łaby już ode­brać dzieci, ale matka prze­cież dopiero co zapro­wa­dziła je do szkoły i przed­szkola. Zer­k­nęła na smart­fon, odpa­liła apli­ka­cję śle­dzącą i wsłu­chała się w szumy docho­dzące z przed­szkol­nej sali. Cha­rak­te­ry­styczny brzęk roz­kła­da­nych naczyń świad­czył, że opie­kunki wła­śnie szy­kują dzie­ciom śnia­da­nie, ale dopiero wychwy­cony w tym har­mi­drze głos Werki spra­wił, że poczuła więk­szy spo­kój. Następ­nie połą­czyła się z urzą­dze­niem w ple­caku Franka – w szkole trwała lek­cja, a nauczy­cielka aku­rat opo­wia­dała o dokar­mia­niu leśnych zwie­rząt.

Kątem oka dostrze­gła, że Sza­tan w końcu wyto­czył się z chlewu. Wyłą­czyła smart­fon i unio­sła wzrok. Gospo­darz w jed­nej ręce niósł puste wia­dro po paszy, a w dru­giej trzy­mał nie­od­łącz­nego papie­rosa. Kulał, jakby doskwie­rał mu ból w pachwi­nie albo miał pro­blem z lędź­wio­wym odcin­kiem krę­go­słupa. Prze­mył wodą z przy­twier­dzo­nego do ściany kranu wysłu­żone naczy­nie, a następ­nie ręce. Wytarł je w zno­szone dre­sowe spodnie i wycią­gnął dłoń w kie­runku gościa. Luta mocno ją uści­snęła.

– Win­szuję – mruk­nęła.

– A cze­góż to, jeśli mogę spy­tać?

– Jesteś trzeźwy.

– Dżen­tel­meni przed połu­dniem nie piją.

– Dżen­tel­meni, powia­dasz… – Luta unio­sła brew i zmie­rzyła nad­ko­mi­sa­rza od stóp do głów.

– Nie piję od czter­dzie­stu dwóch dni. Śru­buję rekord.

Sza­tan odchrząk­nął, splu­nął i wło­żył nie­do­pa­łek do sto­ją­cej na para­pe­cie podłuż­nej doniczki w poło­wie wypeł­nio­nej zmro­żoną zie­mią. Być może kie­dyś rosły w niej jakieś kwiaty, ale wszelki ślad po nich zagi­nął. Luta scho­wała smart­fon do kie­szeni.

– Powiesz mi, o co cho­dzi? – zapy­tała.

– Wejdź do środka. Zro­bię kawy – odparł Sza­tan i naci­snął klamkę.

Wie­kowe zawiasy zaskrzy­piały, a chwilę póź­niej drzwi otwarły się na oścież. Stary gli­niarz gestem zapro­sił Lutę do środka, a gdy ta znik­nęła we wnę­trzu cha­łupy, kon­tro­l­nie omiótł wzro­kiem dziu­rawą jak ser szwaj­car­ski drogę dojaz­dową, po czym sam prze­kro­czył próg. Zauwa­żyła to, bo była na takie zacho­wa­nia wyczu­lona.

– Co się dzieje? – zapy­tała, gdy weszli do kuchni.

– Doszły mnie plotki – odparł Sza­tan, nasta­wia­jąc czaj­nik na gaz. Przez chwilę mil­czał w ocze­ki­wa­niu, aż woda się zago­tuje.

– Możesz jaśniej? – Ton Luty stał się bar­dziej szorstki.

Nad­ko­mi­sarz odkaszl­nął i oparł się łok­ciami o upać­kany blat. Zapa­lił papie­rosa. Przez chwilę zasta­na­wiał się, jak ująć w słowa to, co usły­szał od swo­jego czło­wieka. Nie chciał, żeby nie­po­trzeb­nie się dener­wo­wała, ale umó­wili się, że będą się infor­mo­wać.

– Ten cały Pozioma… – mruk­nął.

– No…

– Facet nie żyje.

Luta zmarsz­czyła brwi. Infor­ma­cja ją zasko­czyła, ale śmierć tego czło­wieka mogła mieć tysiąc powo­dów. Pozioma dostał bite dwa­dzie­ścia pięć lat, więc psy­chicz­nie mógł tego nie unieść, tym bar­dziej że współ­więź­nio­wie szybko wyniu­chali, że miał udział przy spra­wie porwa­nia Werki. Każdy dodał coś od sie­bie, przy­bili mu pedo­fila i podobno szybko został prze­cwe­lony. To ozna­czało ćwierć wieku pie­kła na ziemi.

– Samo­bój­stwo? – zapy­tała z nadzieją w gło­sie. Gospo­darz przy­tak­nął i zalał kubki z kawą.

– Powie­sił się w celi dwa tygo­dnie temu – powie­dział. – Nie ma dowo­dów na udział osób trze­cich, ale na wszelki wypa­dek…

– Dwa tygo­dnie temu? – Luta pod­nio­sła głos.

– Moje „ucho” aku­rat wzięło urlop. – Sza­tan podra­pał się po pod­gar­dlu. – Tak cza­sem jest, że ludzie biorą urlop – dodał, widząc nara­sta­jącą iry­ta­cję roz­mów­czyni.

Pozioma od początku był na cen­zu­ro­wa­nym. Lutę draż­niła sama świa­do­mość, że facet wciąż oddy­cha, ale wtedy nie mogła się go pozbyć ot tak. Pew­nych gra­nic prze­kra­czać nie mogła i musiała trzy­mać się planu, a ten – jeśli miał zadzia­łać, a jej udział w roz­grywce z Maj­skimi i Oza­la­nami pozo­stać w sekre­cie – nie prze­wi­dy­wał ode­sła­nia na tam­ten świat tak Poziomy, jak i kilku innych pod­rzęd­nych opry­chów. Gość wie­dział jed­nak sporo i nale­żało trzy­mać go za mordę, dla­tego Sza­tan wyko­rzy­stał swoje zna­jo­mo­ści w zakła­dzie peni­ten­cjar­nym w Woło­wie, skąd co jakiś czas dosta­wał raporty.

– Dobra, co dalej? – dopy­tała.

– Powę­szy­łem, popy­ta­łem tu i ówdzie. Wszystko wska­zuje na to, że facet rze­czy­wi­ście powie­sił się sam. Teo­re­tycz­nie sprawa wydaje się pro­sta. Dostał ćwiarę i już po mie­siącu prze­czy­ścili mu komin. Taki start w wię­zie­niu, gdzie więk­szość osa­dzo­nych to stare garusy, szybko spro­wa­dza na zie­mię takich cwa­nia­ków jak Pozioma. I w sumie trudno się dzi­wić, że chłop się tar­gnął. Dia­beł tkwi w szcze­gó­łach…

Sza­tan wrę­czył Lucie kubek i zasu­ge­ro­wał, aby usia­dła przy stole. Wcze­śniej zgar­nął dło­nią ze sta­rej ceraty okruszki po chle­bie i wytarł szmatką tłu­stą plamę po smalcu. Nie dbała o to. Zdą­żyła się przy­zwy­czaić, że gospo­darz wszystko robi w żół­wim tem­pie i nie należy do ludzi prze­sad­nie pedan­tycz­nych w kwe­stii zacho­wa­nia czy­sto­ści. Jego fleg­ma­tycz­ność zaczy­nała ją jed­nak dziś coraz bar­dziej iry­to­wać.

– Jakiś mie­siąc temu, czyli to będzie jakieś trzy mie­siące po tym, jak dostał wyrok i prze­wieźli go do Wołowa, podobno zna­lazł sobie kolegę – kon­ty­nu­ował Sza­tan. – Wiesz… po tym, jak zro­bili z niego cwela, to o takiego nie­ła­two. Cha­dzał z nim po spa­cer­niaku, ubez­pie­czał go w łaźni, no przy­kleił się do niego jak pla­ster. Nie­spe­cjal­nie wzbu­dziło to moje zain­te­re­so­wa­nie, bo gość też był świeży. Tra­fił do pudła za napad z bro­nią w ręku na Żabkę gdzieś pod Wro­cła­wiem. Dostał krótki wyrok. Wie­dzia­łem o tym wcze­śniej, ale nie drą­ży­łem, bo nie czu­łem takiej potrzeby, ot kolejny dre­siarz, któ­remu zabra­kło na flaszkę albo fajki. – Sza­tan odkaszl­nął i zga­sił peta w krysz­ta­ło­wej popiel­niczce. Upił kawy. – Kilka dni przed śmier­cią Poziomy mój czło­wiek, chwilę przed tym, zanim poszedł na urlop, poin­for­mo­wał mnie jed­nak, że facet zaczął wypy­ty­wać Poziomę o Maj­skich i całą tę akcję w masarni w Świe­bo­dzi­nie. Czy­sto teo­re­tycz­nie nic wiel­kiego, bo osa­dzeni wie­dzieli, że ten kie­dyś pra­co­wał dla Cyryla i miał swój udział w porwa­niu Wero­niki. Ale ten jego kum­pel był podobno, tak to ujęło moje „ucho” na miej­scu, nie­zdrowo zain­te­re­so­wany akcją w Świe­bo­dzi­nie.

– Pozioma nic na ten temat nie wie­dział… – wcięła się Luta.

– No nie wie­dział, bo skąd miał wie­dzieć, jak go tam nie było. Ten nowy za to nie odpusz­czał i zasy­py­wał go pyta­niami, a nawet zaczął ofe­ro­wać mu fajki i inne fanty, któ­rych w pacz­kach zawsze dosta­wał pod korek. Podobno, ale to już infor­ma­cja z dru­giej ręki, dzień przed śmier­cią Poziomy z ust tego kolegi padło twoje nazwi­sko…

Przez ciało Luty prze­mknął nie­przy­jemny dreszcz. Brzmiało naprawdę kiep­sko, bo nie­wąt­pli­wie ktoś węszył wokół sprawy i w tych oko­licz­no­ściach śmierć Poziomy nabie­rała zupeł­nie innego wydźwięku.

– Spraw­dzi­łeś tego czło­wieka?

– Nawet pomy­śla­łem, aby go odwie­dzić, ale… – Sza­tan chrząk­nął. – Facet skoń­czył odsiadkę dwa dni po śmierci Poziomy. Wyszedł i znik­nął.

– Jak to znik­nął?

– Sam już nie mam dostępu do KSIP-u, ale popro­si­łem kum­pla z Wro­cła­wia, aby wrzu­cił go na bęben. Mar­cin Rącz­kow­ski, lat trzy­dzie­ści pięć, zamel­do­wany w miesz­ka­niu matki w Kato­wi­cach. Poza tym nic. Pomi­ja­jąc ten napad oczy­wi­ście. Żad­nej kar­to­teki, nawet jed­nego man­datu. I co cie­kawe, facet od razu zgo­dził się na pro­po­zy­cję pro­ku­ra­tora i krótką odsiadkę.

– Ile mu za to gro­ziło?

– Teo­re­tycz­nie nawet dzie­sięć lat, ale nie widzia­łem akt, więc nie wiem, co tam się stało. Tak czy ina­czej, wyrok zapadł bły­ska­wicz­nie, przy­naj­mniej jak na pol­skie warunki.

– Co suge­ru­jesz?

– Na razie wstrzy­mał­bym się z jaki­mi­kol­wiek hipo­te­zami. W każ­dym razie krótko przed twoim przy­jaz­dem zadzwo­ni­łem do nie­ja­kiego Gienka, eme­ry­to­wa­nego kry­mi­nal­nego z kato­wic­kiej komendy. Jest w mie­ście sza­no­wany i obie­cał, że popyta, a może nawet uda się wysłać pod adres zamel­do­wa­nia Rącz­kow­skiego jakie­goś bystrzaka. Da mi znać.

Luta wycią­gnęła z torebki pod­ręczny notes i pospiesz­nie zano­to­wała naj­po­trzeb­niej­sze infor­ma­cje, łącz­nie z adre­sem. Prze­szło jej przez myśl, aby samej tam poje­chać, ale szybko odrzu­ciła ten pomysł, bo po pierw­sze, w razie gdyby rze­czy­wi­ście ktoś przy spra­wie węszył, łatwo by się odkryła, a po dru­gie, w tak nie­ja­snej sytu­acji nie mogła zosta­wić dzieci. Pomy­ślała, że musi opa­no­wać emo­cje. Od śmierci Poziomy minęły dwa tygo­dnie i w tym cza­sie nic nad­zwy­czaj­nego się nie wyda­rzyło. Zauwa­ży­łaby, gdyby zna­la­zła się pod obser­wa­cją. Chyba…

Przez dłuż­szą chwilę mil­czeli. W gło­wie Luty prze­wi­jały się tysiące pytań, ale wobec tak ską­pych infor­ma­cji trudno było zna­leźć na nie odpo­wie­dzi. Czy­sto teo­re­tycz­nie cała ta sprawa mogła być efek­tem ich prze­wraż­li­wie­nia, ale zdą­żyła nauczyć się dmu­chać na zimne. Rącz­kow­ski mógł być po pro­stu cie­kaw­skim oprysz­kiem, ale też kimś dużo bar­dziej zor­ga­ni­zo­wa­nym. W tym dru­gim przy­padku zaczy­nały się schody, bo taka akcja wyma­gała sze­roko zakro­jo­nego pla­no­wa­nia. Luta zamknęła oczy, gdy wyobra­ziła sobie skalę poten­cjal­nych zagro­żeń.

– Masz jakiś pomysł, kto mógłby chcieć przy tym węszyć? – zapy­tała po chwili namy­słu.

– Raczej nie Oza­la­no­wie, choć Hakan wciąż nie oddał wła­dzy, co gor­sza, w końcu się pozbie­rał i zaczął zwie­rać sze­regi. Mustafa twier­dzi, że stary pra­wie nie wstaje z łóżka i niczego nie podej­rzewa, ale kto go tam wie. Poli­cja i pro­ku­ra­tura też są w kropce, bo nikt w Ber­li­nie nie chce zezna­wać, a klan powoli odbu­do­wuje pozy­cję. Zro­bił się przez to straszny kocio­kwik, bo szkopy do spółki z CBŚ-em zaczęły naci­skać pro­ku­ra­turę, aby nie sądzili Alek­san­dra za mor­der­stwo…

– Cho­dzi o koronę?

– Dokład­nie. Świad­kiem koron­nym nie może zostać czło­wiek ska­zany za mor­der­stwo. A bez zeznań Alek­san­dra nie­miecka pro­ku­ra­tura nie jest w sta­nie dobrać się Oza­la­nom do tył­ków. Mam kon­takt tak z nim, jak i jego adwo­ka­tem, i wiem, że sprawa cią­gnie się jak krew z nosa. Miał już dwu­krot­nie posta­wione zarzuty i dwu­krot­nie je wyco­fy­wano. To zaczyna przy­po­mi­nać prze­cią­ga­nie liny i mam wra­że­nie, że mój syn stał się pion­kiem w roz­grywce pomię­dzy poli­ty­kami obu kra­jów. Niemcy marzą o tym, aby raz na zawsze pozbyć się Oza­la­nów, a Polacy trzy­mają klucz, żeby zamknąć cały klan za krat­kami. Pro­ku­ra­tor gene­ralny wyko­rzy­stuje to nato­miast do róż­nych naci­sków na Ber­lin, a że Ber­lina nie­na­wi­dzi rów­nie mocno jak Moskwy, to pew­nie będzie to robił, dopóki ta poje­bana wła­dza się nie zmieni.

– Wcho­dzimy na grzą­ski grunt…

– Z two­jej per­spek­tywy dość bez­pieczny, ale to bar­dzo nacią­gana teo­ria. Jeśli chcesz znać moje zda­nie, to naj­le­piej będzie się nie wychy­lać. Przy­naj­mniej dopóki nie dowiemy się cze­goś inte­re­su­ją­cego na temat tego Rącz­kow­skiego.

– Pół­tora roku udaję grzeczną dziew­czynkę…

– Uda­waj dalej. Ale miej oczy dookoła głowy.

– Dzięki za radę.

W tonie Luty wybrzmiała nie­skry­wana iry­ta­cja. Posta­no­wiła jed­nak nie lać wody, bo ta roz­mowa – przy­naj­mniej na tym eta­pie – i tak nie mogła przy­nieść żad­nych kon­kre­tów. Gdy­bać mogła sobie w towa­rzy­stwie dzie­cia­ków, zwłasz­cza że potrzeba ich zoba­cze­nia stała się nagle bar­dzo silna. Musiała to prze­my­śleć i wszystko sobie poukła­dać, a w tym cza­sie Sza­tan dowie się cze­goś wię­cej.

– Infor­muj mnie na bie­żąco – powie­działa i wstała od stołu.

Gdy wyszła na ganek, z głębi podwó­rza poniósł się głę­boki pomruk. Obrazy, o któ­rych nie chciała pamię­tać, powró­ciły i pomy­ślała, że ich plan – nawet jeśli wtedy wyda­wał się genialny – był jed­nak zbyt śmiały, a na tym świe­cie wciąż żyją ludzie, któ­rzy marzą, aby cier­piała. Co gor­sza, jeśli o tym marzą, to zapewne snują też pokrętne plany, które z cza­sem mogą chcieć wpro­wa­dzić w życie. I na to musiała być przy­go­to­wana.

Rozdział 2

Zimna bryza od morza muskała jego pooraną zmarszcz­kami twarz. Tuna­han Kara­bina sie­dział w buja­nym fotelu i palił fajkę, zasta­na­wia­jąc się nad geo­po­li­tycz­nymi kon­se­kwen­cjami nawał­nicy, która nie­uchron­nie nad­cią­gała nad Europę.

Przy­szłość widział w czar­nych bar­wach. Znał dobrze każdą ze stron i wie­lo­let­nie doświad­cze­nie pod­po­wia­dało mu, że dobre czasy wła­śnie się koń­czą. Gdyby był ego­istą, mógłby uznać, że już mu wszystko jedno, wszak on swoje życie już prze­żył. Życie to było pełne zawi­ro­wań losu, rado­snych unie­sień, ale i zda­rzeń ponu­rych i smut­nych, nie tylko dla niego, ale też dla innych, czę­sto nie­świa­do­mych tego, że żyją w cie­niu anioła stróża lub kogoś, kto jest jego prze­ci­wień­stwem, choć słów okre­śla­ją­cych to dru­gie zawsze uni­kał. Widział rze­czy, które widzieli nie­liczni, robił te, z któ­rych nie zawsze był dumny, był świad­kiem histo­rii, która – bar­dzo go to nie­po­ko­iło – powoli zaczy­nała zata­czać koło. Tylko co mógł z tym zro­bić? Dziś już nic. Dziś był tylko wra­kiem czło­wieka, bar­dziej przy­po­mi­nał roz­trza­skaną o skały galerę niż pru­jący wody mórz galeon pod peł­nymi żaglami; popę­kaną, skrzy­piącą, ogo­rzałą i zasu­szoną od palą­cego słońca i soli. Jemu pozo­sta­wało buja­nie się w fotelu, pale­nie fajki i patrze­nie na pomarsz­czoną, lśniącą czer­wie­nią zacho­dzą­cego słońca taflę Morza Czar­nego, które to morze towa­rzy­szyło mu od dnia naro­dzin i – miał taką nadzieję – będzie towa­rzy­szyć do dnia śmierci.

– Panie Kara­bina. – Z zamy­śle­nia wyrwał go głos opie­kunki, uczyn­nej Rosjanki o imie­niu Ałła, o kla­sycz­nych sło­wiań­skich rysach, choć już wysłu­żo­nych i nazna­czo­nych nie­for­tun­nymi zrzą­dze­niami losu, o które w jej ojczyź­nie prze­cież nie­trudno.

– Słu­cham cię, moje dziecko. – Tuna­han zwró­cił spoj­rze­nie w kie­runku ubra­nej już kobiety. Na gło­wie miała cie­płą, wła­sno­ręcz­nie wydzier­ganą z owczej wełny czapkę, a na szyi gruby szal.

– Posła­łam łóżko i przy­go­to­wa­łam kom­plet leków. Her­bata już sty­gnie, a kola­cja czeka w lodówce. Wcze­śniej powy­cie­ra­łam też kurze, zwłasz­cza na kominku, bo…

– Już dobrze, dobrze – prze­rwał jej Tuna­han. Wycią­gnął dłoń, którą deli­kat­nie ujęła, wtedy on nakrył ją swo­imi czte­rema pal­cami, bo jed­nego nie miał, gdyż kie­dyś przy­da­rzyła mu się pewna bole­sna histo­ria. – Wiem, że wszystko jest ide­al­nie, jak zawsze. Poza tym spo­dzie­wam się wizyty wnuka – dodał.

– W razie czego będę pod tele­fo­nem.

– Dzię­kuję. A teraz zmy­kaj już, pro­szę. Nie ma co wię­cej tra­cić czasu na takiego sta­rego pryka.

– Ależ pro­szę tak nie mówić, panie Kara­bina. Pan jest…

– Sta­rym pry­kiem. – Tuna­han zaśmiał się pod buj­nym siwym wąsem i gestem ręki popę­dził opie­kunkę, która choć przez chwilę się opie­rała, w końcu lekko dygnęła i zeszła kamien­nymi schod­kami, a potem jesz­cze kawa­łek do zapar­ko­wa­nego samo­chodu marki Fiat.

Sta­rzec odpro­wa­dził ją wzro­kiem, a potem patrzył, jak uru­cha­mia sil­nik, odjeż­dża i w końcu znika w wąskiej uliczce pomię­dzy dwoma innymi domo­stwami, jed­nymi z kil­ku­set usy­tu­owa­nych na stro­mym wzgó­rzu połu­dniowo-wschod­niej linii brze­go­wej Morza Czar­nego, w rodzin­nym Balikçilar, gdzie Tuna­han przed osiem­dzie­się­ciu sze­ściu laty przy­szedł na świat i gdzie miał zamiar z niego odejść, jak sądził, już wkrótce.

Wiatr się wzmógł, a na pół­nocy niebo przy­brało gra­na­towy kolor. Pro­gnozy na naj­bliż­sze dni nie były naj­lep­sze, ale Tuna­han się tym nie przej­mo­wał, bo i tak rzadko ruszał się z domu. Spoj­rzał z nie­sma­kiem na sto­jący przy buja­nym fotelu wózek inwa­lidzki, po czym się­gnął po oparte o poręcz kule i pod­niósł się do pozy­cji wypro­sto­wa­nej. Przez chwilę wpa­try­wał się w dal, a gdy słońce w końcu skryło się za hory­zon­tem, nie­spiesz­nie pokuś­ty­kał do wnę­trza chaty.

W środku było cie­pło, a w kominku palił się ogień. Zajął miej­sce na kana­pie, odsta­wił kule i przyj­rzał się leżą­cej na bla­cie sza­chow­nicy. Raz jesz­cze prze­ana­li­zo­wał układ pio­nów. Nie ruszał ich od trzech dni, od czasu do czasu pró­bu­jąc roz­szy­fro­wać plan wnuka. Tun­cay, choć miał dopiero dzie­więt­na­ście lat, był nie­zwy­kle bystry i potra­fił two­rzyć tak pię­trowe natar­cia, że aby roz­gryźć jego plan, cza­sem potrze­bo­wał nie godzin, a dni.

– Na swo­jej piersi wycho­wa­łeś takiego sza­cho­wego potwora – mruk­nął do sie­bie, gdy po raz kolejny dostrzegł, że jego szanse na ogra­nie wnuka w tej par­tii są marne.

Tuna­han upił łyk her­baty. Była ciemna i mocna, a do tego bar­dzo słodka, czyli taka, jaką lubił i pił od sie­dem­dzie­się­ciu kilku lat. W jego wieku nad­miar cukru nie był wska­zany, ale tak bar­dzo nie przej­mo­wał się zale­ce­niami leka­rzy. Każdy musiał na coś umrzeć, a jeśli jego prze­zna­cze­niem było umrzeć na prze­sło­dzoną her­batę, to trudno. Wolał tak, niż męczyć się z jakimś nowo­two­rem albo jesz­cze gorzej – alzhe­ime­rem bądź inną cho­robą umy­słu, który zawsze miał ostry jak brzy­twa, co nie­raz mu się przy­dało i rato­wało mu życie. Tylko jak roze­grać tę par­tię, aby poko­nać Tun­caya? Uśmiech­nął się na wspo­mnie­nie, gdy ubie­głej jesieni przy­glą­dał się poje­dyn­kowi wnu­ków. Wtedy Tun­cay po raz pierw­szy poko­nał Lutę, wcze­śniej pro­po­nu­jąc zaska­ku­jący gam­bit kró­lo­wej. Z oczy­wi­stych wzglę­dów grali rzadko, ale gdy tylko nada­rzała się ku temu oka­zja, spraw­dzała mło­dego i ni­gdy mu nie odpusz­czała. Gdy w końcu posta­wił jej mata, z uzna­niem ski­nęła głową i mu pogra­tu­lo­wała, a potem razem z jej dzie­cia­kami wspól­nie poszli na lody. Pobli­ski park roz­rywki sobie odpu­ściła i pomimo naci­sków Tun­caya zda­nia nie zmie­niła – w tej kwe­stii kuzyn nie był świa­domy powo­dów i Tuna­han miał nadzieję, że ni­gdy nie będzie musiał mu ich tłu­ma­czyć.

Wes­tchnął i pomy­ślał, że miło by było znów się spo­tkać w kom­ple­cie, bo rzadko się to zda­rzało, a prze­cież rodzina jest naj­waż­niej­sza i z tym nie ma co dys­ku­to­wać. Miał w sumie czworo wnu­cząt, bo prócz Luty ze strony tra­gicz­nie zmar­łego pier­wo­rod­nego Ogüna, jesz­cze Tun­caya, Nihata i Silę, potom­stwo Darii, jego uko­cha­nej córki, która po śmierci matki w prze­ci­wień­stwie do syna zde­cy­do­wała się wró­cić z ojcem do domu rodzin­nego, a potem to życie już się poto­czyło swoim ryt­mem, zna­la­zła męża i powiła dzieci. Dziś dwu­dzie­sto­sze­ścio­letni Nihat był ryba­kiem, a trzy lata star­sza Sila dora­biała, sprzą­ta­jąc w hote­lach, bo jej mąż był takim skąp­cem, że nie dawał jej pie­nię­dzy i musiała zara­biać na sie­bie sama. Ta dwójka żyła jed­nak wła­snym życiem i rzadko odwie­dzała Tuna­hana, a w zasa­dzie pra­wie w ogóle, co innego Tun­cay, naj­młod­szy z wnu­ków, tro­chę czu­purny i nie­okrze­sany, bo czę­sto do domu przy­cho­dził z sinia­kami, ale kto w tym wieku cza­sem nie przy­ło­żył innemu po gębie, zwłasz­cza gdy cho­dziło o honor swój albo swo­jej kobiety. Tro­chę żało­wał, że nie ma już w sobie tej ener­gii, a ciało stare i nie­po­słuszne czę­sto odma­wia współ­pracy, bo gdyby było ina­czej, to wtedy nauczyłby wnuka kilku tech­nik, żeby tych sinia­ków i zadra­pań było mniej.

Z zamy­śle­nia wyrwał Tuna­hana cichy zgrzyt zamka, ale stary szpieg wciąż miał słuch dobry, podob­nie jak smak, węch i wzrok, choć z tym ostat­nim można by pole­mi­zo­wać. Popa­trzył w kie­runku wia­tro­łapu, z któ­rego chwilę póź­niej wyło­nił się wysoki młody męż­czy­zna w kurtce i czapce, zde­cy­do­wa­nie nie na modłę turecką, a raczej ame­ry­kań­ską, i to tę pro­sto z bro­oklyń­skiej ulicy. Na jego szczu­płej i gładko ogo­lo­nej twa­rzy malo­wał się sze­roki uśmiech.

– Cześć, dziadku – przy­wi­tał się, nachy­la­jąc się nad Tuna­ha­nem. Uca­ło­wał go i rzu­cił na kanapę torbę z nie­znaną zawar­to­ścią, ale coś tam zasze­le­ściło i senior rodu pomy­ślał, że chyba znów będą grze­szyć. – Jak się czu­jesz? Coś ci podać albo przy­nieść? – zapy­tał.

– Dzię­kuję, kochany – odparł Tuna­han. – Ałła wszystko już przy­go­to­wała, ale na razie nie jestem głodny. Zrób sobie her­baty, to się roz­grze­jesz.

– Aż tak zimno to nie jest.

Młody zrzu­cił z sie­bie kurtkę i bluzę, czapkę zosta­wił, po czym posłu­chał rady dziadka i nasta­wił wodę na her­batę. Wymie­nili jesz­cze kilka kur­tu­azyj­nych zdań o zdro­wiu i rodzi­nie, a gdy gorący napój był już gotowy, Tun­cay roz­siadł się w fotelu i kątem oka zer­k­nął na sza­chow­nicę.

– No i co? – rzu­cił z prze­ką­sem. Dzia­dek zało­żył oku­lary i nachy­lił się nad sto­łem.

– Gdy­bym ci powie­dział, to…

– Dobra, dobra. Wiesz, dziadku, że jesteś w czar­nej dupie.

– Tak teraz mówi mło­dzież? W czar­nej dupie?

– To tylko takie powie­dzonko. Sorki.

– Dajmy spo­kój. Ale na twoim miej­scu nie był­bym taki pewny sie­bie. Nie zapo­mi­naj, że stary Tuna­han Kara­bina był kie­dyś eks­per­tem od wycho­dze­nia z takich… no… czar­nych dup.

– Wcho­dzisz na grzą­ski grunt, dziadku. – Tun­cay zaśmiał się, upił łyk her­baty i nachy­lił się nad sza­chow­nicą. – Ale skoro ty już o tym, to oglą­da­łeś dzi­siej­sze wia­do­mo­ści?

– Tak – wes­tchnął senior rodu.

– I co o tym sądzisz?

Tun­cay zbił wieżą jeden z pio­nów mają­cych chro­nić króla. Upił her­baty i wbił spoj­rze­nie w na wpół przy­mknięte powieki dziadka. Tuna­han podra­pał się po bro­dzie, bo nie miał pomy­słu, jak obro­nić się przed kolej­nym ata­kiem. Dwa konie nie­bez­piecz­nie cza­iły się na króla, a w oddali w sza­chu trzy­mał go jesz­cze goniec. Co prawda mógł zbić wieżę wnuka, ale wtedy musiałby się liczyć ze stratą swo­jej, a że pozo­stała mu tylko jedna, wolał nie wpę­dzać się w jesz­cze więk­sze kło­poty.

– Nie wygląda to dobrze – mruk­nął i ścią­gnął oku­lary. – Rosja­nie od zawsze uwa­żali Ukra­inę za swoje tery­to­rium. Ni­gdy, nawet po uzy­ska­niu przez nią nie­pod­le­gło­ści, nie zmie­nili swo­jego podej­ścia w tej kwe­stii.

– Czyli co? Myślisz, że ich zaata­kują?

– Głę­boko wie­rzę, że się nie odważą, bo to byłoby po pro­stu głu­pie. Ale jeśli chciał­byś znać zda­nie sta­rego szpiega, który pół swo­jego życia spę­dził, lawi­ru­jąc w świe­cie agen­tów KGB, to mar­nie to widzę. Kon­flikt nara­sta i w mojej oce­nie nie zakoń­czy się przy stole.

– I co wtedy?

– Bóg jeden raczy wie­dzieć.

Tuna­han z powro­tem nało­żył oku­lary i w końcu zde­cy­do­wał się prze­sta­wić piona. Król powę­dro­wał w bez­piecz­niej­szy sek­tor sza­chow­nicy, ale ten ruch w żaden spo­sób nie popra­wiał jego kiep­skiej sytu­acji.

– U nas tre­nuje kilku Rosjan. Dużo o tym roz­ma­wiają. – Tun­cay wyko­nał kolejny ruch.

– Co mówią?

– Że Ukra­ińcy to nazi­ści i trzeba ich naje­chać, a naj­le­piej wybić do nogi.

– Idioci.

– Mówię tylko, co gadają.

– A jakie jest twoje zda­nie?

Oku­lary znów powę­dro­wały na blat stołu. Tuna­han pod­niósł wzrok na wnuka, który zaczął grze­bać w uchu, następ­nie podra­pał się po gło­wie.

– Sam nie wiem – mruk­nął nie­pew­nie.

– To zna­czy?

– No… podobno tam na wscho­dzie mor­dują Rosjan, docho­dzi do ludo­bój­stwa i tak dalej…

– To wie­rutne bzdury. Nie słu­chaj ich.

– Jaka jest więc prawda? O co w tym wszyst­kim cho­dzi?

Tuna­han wes­tchnął i raz jesz­cze zer­k­nął na sza­chow­nicę. Przez chwilę ana­li­zo­wał sytu­ację, po czym wła­snym koniem zbił konia wnuka, jed­no­cze­śnie uwal­nia­jąc gońca, który nie­spo­dzie­wa­nie zasza­cho­wał jego króla.

– Ej… – jęk­nął Tun­cay.

– Dałeś się podejść, będąc pew­nym, że masz sytu­ację pod kon­trolą – mruk­nął sta­rzec. – A teraz zróbmy sobie małą prze­rwę. Kola­cja jest w lodówce. Pod­grzej ją, pro­szę, i zjemy, a ja opo­wiem ci pewną histo­rię.

– O przy­go­dach z cza­sów, gdy byłeś szpie­giem?

– Raczej o… korze­niach. – Tuna­han się­gnął po fajkę. – A teraz idź już. Od tego „wycho­dze­nia z czar­nej dupy” zdą­ży­łem porząd­nie zgłod­nieć.

Gdy Tuna­han Kara­bina tłu­ma­czył naj­młod­szemu wnu­kowi zawi­ło­ści spraw rodzin­nych, cał­kiem nie­da­leko, w kawiarni obok klubu sztuk walki, do któ­rego uczęsz­czał Tun­cay, dwóch bro­da­tych męż­czyzn piło kawę. W pew­nym momen­cie jeden z nich poka­zał roz­mówcy gru­powe zdję­cie i wska­zał pal­cem mło­dego chło­paka w czar­nym kimo­nie prze­pa­sa­nym nie­bie­skim pasem. Drugi przez chwilę się zasta­na­wiał, po czym zna­cząco poki­wał głową. Chwilę póź­niej ode­brał wypchaną kopertę i nie pła­cąc rachunku, wyszedł z lokalu.

Rozdział 3

Przez kolejne dwa tygo­dnie Luta funk­cjo­no­wała, jakby zna­la­zła się za linią wroga. Ostrożna, czujna, skon­cen­tro­wana i przy­go­to­wana na każdą ewen­tu­al­ność, spa­ko­wała nawet nie­zbędne rze­czy, aby w chwili zagro­że­nia móc z dziećmi zapaść się pod zie­mię. Nie było to łatwe, bo aby nie wzbu­dzać podej­rzeń, musiała zacho­wy­wać pozory. Cho­dziła do pracy, odbie­rała dzieci z przed­szkola i szkoły, odwie­dzała z nimi basen i sale zabaw, sama też nie zaprze­stała tre­nin­gów na macie. Cią­gle jed­nak dys­kret­nie ska­no­wała oto­cze­nie i ana­li­zo­wała naj­mniej­sze oznaki mogące suge­ro­wać, że zna­la­zła się pod obser­wa­cją. Jedyną mody­fi­ka­cją codzien­nej rutyny, na którą sobie pozwo­liła, było zatrzy­ma­nie dzieci u sie­bie, gdy w mię­dzy­cza­sie wró­cił z pracy ojciec Franka i Werki.

– Jeśli nie masz nic prze­ciwko, chcia­ła­bym, żeby zostały u mnie – poin­for­mo­wała Szy­mona dzień po przy­lo­cie z rota­cji, którą spę­dził na plat­for­mie wiert­ni­czej u wybrzeży Nor­we­gii.

– A co się stało? – W tle usły­szała głosy roz­e­mo­cjo­no­wa­nych kole­gów. Wes­tchnęła, bo znała je dosko­nale i nie miała wąt­pli­wo­ści, że znów grają na kon­soli.

– Werka chyba zła­pała jeli­tówkę, a Fra­nek zaczął gorącz­ko­wać – skła­mała.

– Covid?

– Nie wiem. Sama mia­łam zawroty głowy i nie naj­le­piej się czuję. Jak dzie­ciaki wyzdro­wieją, to pod­rzucę ci je w przy­szłym tygo­dniu.

– W przy­szłym tygo­dniu mnie nie będzie. Mówi­łem ci, że lecę z chło­pa­kami na Ibizę i…

Luta teatral­nie poża­ło­wała swo­jego zapo­mi­nal­stwa, bo oczy­wi­ście o wszyst­kim dosko­nale pamię­tała, ale wzięła na sie­bie ten cię­żar z wyraź­nym zastrze­że­niem, że eks­mał­żo­nek nie będzie musiał odra­biać swo­jej tury po kolej­nej rota­cji. Szy­mon oczy­wi­ście nie nale­gał, bo taki był z niego ojciec jak z koziej dupy trąba i na czę­stych kon­tak­tach z dziećmi aż tak bar­dzo mu nie zale­żało – wolał grać na kon­soli albo prze­sia­dy­wać na ławeczce w parku z piw­kiem w dłoni, ewen­tu­al­nie palić zioło, co też czy­nił dość regu­lar­nie. Upew­nił się więc tele­fo­nicz­nie, że cho­rób­ska tra­wiące małe ciałka jego pociech nie są aż tak groźne, a potem wró­cił do gra­nia w FIF-ę albo coś innego, czego nazwy nawet nie chciała znać.

Do Emila wybrała się w tym cza­sie tylko raz i wcale nie dla­tego, żeby zaspo­koić potrzebę fizycz­nej bli­sko­ści z męż­czy­zną, ale dla­tego, aby uspo­koić sumie­nie i wyba­dać oko­licę jego zamiesz­ka­nia, które z racji ich rela­cji czy­sto teo­re­tycz­nie też mogło zna­leźć się pod obser­wa­cją. Nie dostrze­gła niczego podej­rza­nego, więc pomy­ślała, że wyko­rzy­sta sytu­ację, aby się odstre­so­wać. A że ostat­nie dni były dla niej eks­tre­mal­nie stre­su­jące, w łóżku wyrzu­ciła z sie­bie wszyst­kie sku­mu­lo­wane emo­cje.

– Co dziś w cie­bie wstą­piło? – zapy­tał ją kocha­nek, gdy po dru­gim razie opadł zdy­szany na łóżko.

– Po pro­stu tego potrze­bo­wa­łam – odparła, opie­ra­jąc na ramie­niu uma­zany tuszem poli­czek. Popro­siła go, aby ją spę­tał i upo­ko­rzył, co Emil pie­czo­ło­wi­cie wyko­nał. Jej eks­pre­syj­ność pod­czas samego aktu jed­nak nawet jego wpra­wiła w lekką kon­ster­na­cję.

– Pła­czesz, bo prze­sa­dzi­łem, czy…

– Nie… – Uśmiech­nęła się, przy­gry­za­jąc ner­wowo dolną wargę. Wierz­chem dłoni wytarła z policz­ków łzy i przy­tu­liła się do jego piersi. – Po pro­stu kilka rze­czy mi się nawar­stwiło i… zresztą nie­ważne…

– Powiedz mi.

– Emil…

Tak bar­dzo chciała mu wszystko wyja­wić, wyspo­wia­dać się, zwie­rzyć z sekre­tów i drę­czą­cych ją lęków. Swój wywód skoń­czyła jed­nak na wes­tchnię­ciu, po któ­rym pod­nio­sła się z łóżka i, posław­szy mu prze­pra­sza­jące spoj­rze­nie, poszła pod prysz­nic. Emil nie nale­gał. Znał ją dobrze, wie­dział, że nic z tej kobiety na siłę nie wycią­gnie i prę­dzej kak­tus mu na dłoni wyro­śnie, niż Luta powie coś, czego póź­niej mogłaby żało­wać. Utwier­dził się w tym prze­ko­na­niu, gdy wyszła z łazienki. Miała już na sobie spodnie i obci­sły top, a gdy przed lustrem dopro­wa­dziła włosy do porządku, stało się jasne, że na noc nie zosta­nie.

– Kiedy znów się widzimy? – zapy­tał.

– Gdy ogarnę swoje sprawy – odparła, zapla­ta­jąc war­kocz.

– Mogę ci jakoś pomóc?

Emil pod­niósł się z łóżka i objął Lutę w pasie. Poło­żył brodę na jej ramie­niu i przez chwilę patrzyli we wła­sne odbi­cia.

– Nie możesz – odparła.

– Wiesz, że…

– Wiem. Uwa­żaj na sie­bie. Ode­zwę się.

Wyszła z baga­żem wyrzu­tów sumie­nia. Miała wra­że­nie, że na wła­sne życze­nie psuje coś, co ma szansę powo­dze­nia. Ale czy naprawdę tak bar­dzo tego potrze­bo­wała? I czy miała prawo obar­czać tego faceta wła­snymi pro­ble­mami?

Z zamy­śle­nia wyrwał ją dźwięk brzę­czą­cego na stole tele­fonu. Na ten numer mogły dzwo­nić tylko dwie osoby. Aku­rat koń­czyła wie­szać pra­nie, więc pospiesz­nie odło­żyła trzy­mane w rękach dzie­cięce skar­petki i ode­brała.

– Możesz gadać? – zapy­tał Sza­tan.

– Aku­rat mam wolne po służ­bie.

– No więc udało się zwe­ry­fi­ko­wać tego Rącz­kow­skiego. Zajęło to chwilę, bo facet ma wyczysz­czone papiery. Nawet nie chcę wie­dzieć, kto mógł przy tym grze­bać, ale ten ktoś bez wąt­pie­nia dużo może.

– No i?

Luta pod­skór­nie czuła, że sytu­acja będzie się tylko kom­pli­ko­wać. Już po kilku dniach oka­zało się, że wysłany pod adres zamel­do­wa­nia Rącz­kow­skiego aspi­rant pod przy­krywką dostar­czy­ciela pizzy nie zastał go w domu. Dzięki konek­sjom Gienka udało się pono­wić podobną akcję kil­ku­krot­nie, ale za każ­dym razem młody funk­cjo­na­riusz wra­cał z niczym. Na wyraźną prośbę Sza­tana Gie­nek pofa­ty­go­wał się na miej­sce oso­bi­ście, ale i on poca­ło­wał klamkę. Kil­ku­dniowa obser­wa­cja, oku­piona zresztą nie­jed­nym bank­no­tem z kró­lem Jagiełłą, też nie wyka­zała, żeby w kawa­lerce pano­wał jakiś ruch. Gie­nek popy­tał sąsia­dów, ale ci – w więk­szo­ści menele albo ledwo wią­żący koniec z koń­cem eme­ryci – albo nie chcieli gadać, albo nie potra­fili wska­zać nikogo, kto mógłby tam prze­by­wać. Rącz­kow­ski znik­nął jak kamień w wodę, co gor­sza, jego matka naj­praw­do­po­dob­niej też od dłuż­szego czasu tam nie miesz­kała. Oczy­wi­ście ist­niała hipo­teza, że wyje­chała na dłuż­szy urlop albo wyemi­gro­wała na Zachód, ale ponie­waż blok stał w dziel­nicy, gdzie ludziom się nie prze­le­wało, to można było zało­żyć, że w takim wypadku wła­ści­ciel komuś by kawa­lerkę wyna­jął. Tym­cza­sem od bli­sko dwóch tygo­dni stała zupeł­nie pusta, a bio­rąc pod uwagę szcząt­kowe infor­ma­cje wycią­gnięte od sąsia­dów, praw­do­po­dob­nie taki stan rze­czy trwał o wiele dłu­żej.

– Gie­nek to jed­nak pies sta­rej daty, a gdy taki pies zwę­szy trop, to będzie węszył, aż znaj­dzie to, czego szuka – kon­ty­nu­ował Sza­tan. – Chyba wziął sobie roz­gry­zie­nie sprawy za punkt honoru, bo pogrze­bał głę­biej. Zaczął roz­py­ty­wać na dziel­nicy, gdzieś tam posma­ro­wał, poka­zał zdję­cia mordy Rącz­kow­skiego. W końcu ktoś go roz­po­znał. Podobno facet wpro­wa­dził się kilka lat temu i od razu zaczął szu­kać kon­tak­tów w śro­do­wi­sku kiboli i naro­dow­ców. Cho­dził na mecze Gieksy, brał udział w tych wszyst­kich pseu­do­pa­trio­tycz­nych impre­zach czy pocho­dach, regu­lar­nie uczest­ni­czył w mszach, a wie­czo­rami szla­jał się po meli­nach. No gene­ral­nie swój chłop na dzielni, taki, co to prze­pro­wa­dzi bab­cię przez ulicę, ale Żyda albo Ukra­ińca zapier­doli pałą w pierw­szym lep­szym zaułku.

– Nie brzmi to, jakby miało jakiś więk­szy sens – skon­sta­to­wała Luta.

– No wła­śnie jest pewien haczyk.

– No?

– Rącz­kow­ski gadał z lekko wyczu­wal­nym wschod­nim akcen­tem.

– Nazwi­sko raczej pol­skie…

– No wła­śnie robił wszystko, aby to ukryć. Podobno jakiś typ kie­dyś zarzu­cił mu ukra­iń­skie pocho­dze­nie, poja­wiły się tematy Ban­dery i Woły­nia, wtedy Rącz­kow­ski wpadł w szał i pobił faceta do nie­przy­tom­no­ści.

Luta nie miała poję­cia, co o tym wszyst­kim sądzić. Jeśli spo­dzie­wała się zagro­że­nia, to raczej nie ze strony jakie­goś chłystka z wydzier­ga­nym na ramie­niu orłem albo kotwicą Pol­ski Wal­czą­cej. Tacy ludzie zwy­kle byli mocno zin­dok­try­no­wani i raczej nie wcho­dzi­liby w kon­szachty z muzuł­ma­nami, któ­rzy z ich per­spek­tywy – no może po Żydach, choć i z tym można by dys­ku­to­wać – byli wro­giem Pol­ski numer jeden. Facet mógł się po pro­stu naczy­tać arty­ku­łów doty­czą­cych wyda­rzeń w Świe­bo­dzi­nie, bo był okres, że temat wał­ko­wano w całej Pol­sce. Ale jeśli rze­czy­wi­ście w roz­mo­wach Rącz­kow­skiego i Poziomy z ust tego pierw­szego padło jej nazwi­sko, a dzień póź­niej drugi z nich się powie­sił, to wyglą­dało to co naj­mniej podej­rza­nie. Tylko czy aby z Sza­ta­nem nie prze­sa­dzali? Aku­rat nazwi­sko miała spe­cy­ficzne i brzmiące nie­mal iden­tycz­nie jak słowo „kara­bin”, a takich pod­czas dys­ku­sji o strze­la­ni­nie w masarni mogli użyć wie­lo­krot­nie. Pozioma mógł się powie­sić i tyle, Rącz­kow­ski zaś skoń­czyć wyrok i się ewa­ku­ować. Tylko dla­czego ktoś grze­bał w papie­rach tego dru­giego?

– Nie wiem już, co o tym myśleć – mruk­nęła do słu­chawki.

– Ja tylko dmu­cham na zimne.

– Ten cały Gie­nek będzie jesz­cze drą­żył?

– Nie bar­dzo ma moż­li­wo­ści. Te się w zasa­dzie wyczer­pały. A jak u cie­bie? Zauwa­ży­łaś coś nie­po­ko­ją­cego?

– Na razie jest spo­kój. A u cie­bie?

– Wła­dy­mir ostat­nio stra­cił ape­tyt. I zro­bił się jakiś taki…

– Cho­lera, Zyg­munt…

– Niczego podej­rza­nego nie zauwa­ży­łem.

– Może jed­nak prze­sa­dzamy? – Luta odchrząk­nęła.

– Może, ale i tak nie mam co robić. Spró­buję namie­rzyć tego Rącz­kow­skiego, ale niczego nie obie­cuję.

– W porządku. Infor­muj mnie.

– Dzie­ciaki zdrowe?

– Zdrowe. Muszę koń­czyć. Pa.

Luta się roz­łą­czyła. Przez chwilę wpa­try­wała się w widok za oknem. Lekko pró­szył śnieg, a na osie­dlo­wych traw­ni­kach har­co­wały dzie­ciaki. Dwóch chłop­ców, mniej wię­cej w wieku Franka, kłó­ciło się o to, który z nich ma wci­snąć mar­chewkę w głowę ule­pio­nego bał­wana. Miał już oczy i usta oraz wbite w kor­pus gałę­zie, ale wciąż nie miał nosa. W pew­nym momen­cie więk­szy popchnął mniej­szego i pospiesz­nie wbił mar­chew w śnie­gową kulę, ale zro­bił to tak nie­for­tun­nie, że ta spa­dła na pod­łoże. Drugi w tym cza­sie zdą­żył wstać i zaczął wyma­chi­wać rękoma, doszło do eska­la­cji wza­jem­nych pre­ten­sji i chwilę póź­niej obaj tarzali się po śniegu. Rozej­rzała się za opie­ku­nami chłop­ców, ale ich nie namie­rzyła. Naszła ją myśl, że nie może dłu­żej żyć w takim stre­sie. Fra­nek dora­stał, potrze­bo­wał inte­rak­cji z rówie­śni­kami, nawet takiej jak ta, bo prze­cież świat to nie bajka i cza­sem trzeba zawal­czyć o swoje. Co z tego; był chyba jedy­nym dziec­kiem w kla­sie, które nie miało prawa opusz­czać pla­cówki po lek­cjach. To była jej decy­zja, w pełni świa­doma, choć podyk­to­wana per­ma­nent­nym lękiem o jego zdro­wie i życie. Inni trze­cio­kla­si­ści jed­nak od dawna nie musieli prze­sia­dy­wać w świe­tlicy i Fra­nek, choć spe­cjal­nie w tej kwe­stii nie opo­no­wał, bez wąt­pie­nia na tym cier­piał. Luta pomy­ślała, że to nie może tak dalej wyglą­dać. Nie może wciąż trzy­mać go na smy­czy i pani­ko­wać, gdy na chwilę znik­nie jej z oczu. To nie było zdrowe i mogło źle wpły­nąć na jego roz­wój, tym bar­dziej że już teraz był w szkole postrze­gany jako dziecko intro­wer­tyczne i zamknięte w sobie. Ow­szem, nie miał pro­ble­mów z nauką, ale na prze­rwach nie ganiał z rówie­śni­kami, nie łobu­zo­wał, był raczej cichy i trzy­mał wszyst­kich na dystans.

– Chcia­ła­bym mieć samych takich uczniów – powie­działa na jed­nym z zebrań wycho­waw­czyni, trzy­dzie­sto­kil­ku­let­nia pulchna sza­tynka o ujmu­ją­cym uśmie­chu. – Fra­nek jest bar­dzo grzecz­nym dziec­kiem, kar­nym i obo­wiąz­ko­wym. A do tego świet­nie się uczy. Gra­tu­luję syna.

Brzmiało sym­pa­tycz­nie, ale Luta pod­skór­nie czuła, że to nie idzie w dobrym kie­runku. Takie dzie­ciaki nie miały w życiu łatwo i czę­sto bywały odrzu­cane przez grupę. Znała to uczu­cie dosko­nale i bar­dzo nie chciała, aby Fra­nek musiał prze­ży­wać te wszyst­kie nega­tywne emo­cje, które towa­rzy­szyły jej w szkol­nych latach. Tylko jak miał zna­leźć sobie kole­gów, gdy wciąż trzy­mała go pod klo­szem?

Poczuła ukłu­cie wyrzu­tów sumie­nia. Nie mogła powie­lać błę­dów matki. Się­gnęła po ostat­nią parę skar­pe­tek i powie­siła je na suszarce, po czym zer­k­nęła na wiszący na ścia­nie zegar. Docho­dziła druga po połu­dniu, więc Fra­nek wła­śnie koń­czył lek­cje. Pomy­ślała, że też ulepi z dzie­cia­kami bał­wana, a wie­czo­rem poroz­ma­wia z synem i wybada, co mu w duszy gra.

Rozdział 4

Alek­san­der Maj­ski wszedł do pokoju, a chwilę póź­niej usły­szał zgrzyt zamka za ple­cami. Odchrząk­nął i pod­szedł do się­ga­ją­cej pod­łogi różo­wej zasłony. Odchy­lił ją lekko i zacze­pił pal­cem o kraty. Ruch na przy­le­głej do zie­lo­no­gór­skiego aresztu ulicy Łużyc­kiej jak zwy­kle był spory, a ponie­waż na jed­nym z pasów doszło do nie­groź­nej stłuczki, dodat­kowo utwo­rzył się korek. Poszko­do­wany w zda­rze­niu naj­wy­raź­niej nie mógł pogo­dzić się z zaist­niałą sytu­acją, bo mocno gesty­ku­lo­wał i nie reago­wał na komendy cier­pli­wie pró­bu­ją­cego go uspo­koić poli­cjanta. Poza tym życie na zewnątrz toczyło się swoim ryt­mem: młoda para pospiesz­nie masze­ro­wała w stronę blo­ko­wi­ska, star­sza pani o lasce dziel­nie wal­czyła, aby nie pośli­zgnąć się na chod­niku, a dostawca jed­nej z sieci dostar­cza­ją­cych posiłki na zamó­wie­nie z ogromną żółtą torbą na ple­cach z tru­dem pano­wał nad kie­row­nicą roweru.

W przy­padku takich jak Alek­san­der, uzna­nych przez wymiar spra­wie­dli­wo­ści za poten­cjal­nie nie­bez­piecz­nych, pro­ce­dury trwały tro­chę dłu­żej, więc zacho­wał się tak jak zwy­kle. Wlał do czaj­nika wodę z butelki, włą­czył go, a następ­nie poło­żył się na mał­żeń­skim łóżku i wbił wzrok w poma­lo­waną na bla­do­ró­żowy kolor ścianę. W kilku miej­scach tynk był odłu­pany, a pod sufi­tem roz­go­ścił się grzyb, ale musiał przy­znać, że sprzą­taczki dbały, aby jedy­nym zapa­chem wypeł­nia­ją­cym pokój widzeń była mie­szanka, która w zało­że­niu miała stwo­rzyć roman­tyczny nastrój, choć jemu koja­rzyła się co naj­wy­żej z wonią roz­py­laną przez zawieszkę w muszli klo­ze­to­wej. W kącie stał jesz­cze drew­niany sto­lik z wazo­nem ze sztucz­nymi orchi­de­ami – oczy­wi­ście koloru różo­wego – oraz na szczę­ście bia­łym czaj­ni­kiem, a przy łóżku szafka z lampką, któ­rej w oba­wie przed prze­sło­dze­niem atmos­fery wolał nie zapa­lać. Nad sto­łem pej­zaż idyl­licz­nej wsi, który tylko dzia­łał mu na nerwy.

Wpa­try­wał się bez­myśl­nie w roz­po­ście­ra­jące się po hory­zont łany zboża i mały kośció­łek w rogu obrazu, gdy zamek znów zazgrzy­tał i drzwi otwarły się na oścież. Od razu pod­niósł się z łóżka i popra­wił jedyną koszulę, którą posia­dał i wkła­dał tylko i wyłącz­nie na tę oka­zję.

Zro­bił trzy kroki w kie­runku gościa i objął go moc­nym uści­skiem. Męż­czyźni pokle­pali się po ple­cach.

– Witaj, synu – przy­wi­tał się Zyg­munt Sza­tan.

– Cześć, tato – odparł Maj­ski.

– Jak się czu­jesz?

– Wciąż żyję. Usiądź.

Alek­san­der ode­brał z rąk ojca mały foliowy wore­czek z sypaną kawą. Przy­dzia­łowe z roz­pusz­czalną, które stały na tacce przy czaj­niku, nie nada­wały się do niczego. Wsy­pał po por­cji do dwóch jed­no­ra­zo­wych kub­ków i zalał wrząt­kiem.

– Zawsze zasta­na­wia mnie, kto decy­duje o wystroju tych mokrych pokoi – zasta­no­wił się Sza­tan, odbie­ra­jąc kubek od syna.

– Kto­kol­wiek to jest, bywa w naprawdę kiep­skich bur­de­lach – odparł Alek­san­der. – Ale lepiej tu niż w towa­rzy­stwie kla­wi­sza. Przy­naj­mniej mamy spo­kój.

– No tak…

Nad­ko­mi­sarz zamie­szał patycz­kiem w papie­ro­wym kubku. Pomy­ślał, że jak zwy­kle pal­nął głu­potę. Sprawę ponu­rej prze­szło­ści zdą­żyli już sobie z synem wyja­śnić i nie lubił wra­cać do kwe­stii zwią­za­nych z sze­roko poję­tym ryn­kiem usług sek­su­al­nych. Nie­po­trzeb­nie wywo­łał ten temat.

– Jak zdro­wie? – pod­jął Alek­san­der.

– Nic się nie zmie­nia. Ale trzy­mam się i nie piję.

– To dobrze.

– A u cie­bie?

– Dzień jak co dzień. Nic cie­ka­wego, ale ostat­nio wpa­dła mi w łapy książka, któ­rej akcja dzieje się w tym aresz­cie. Dasz wiarę? Mało tego, oskar­żo­nym jest pro­ku­ra­tor, a jeden z gadów ma nawet taką ksywkę jak ten praw­dziwy. Swoją drogą, kawał z niego sukin­syna i…

– Póź­niej zapi­szesz mi tytuł, ale teraz chciał­bym cię o coś zapy­tać.

– Pytaj.

– Zauwa­ży­łeś w ostat­nim cza­sie coś dziw­nego?

Alek­san­der zmru­żył oczy. Upił łyk kawy.

– Co dokład­nie masz na myśli? – zapy­tał.

– Nie wiem, może nad­in­ter­pre­tuję, ale doszło do pew­nej nie­po­ko­ją­cej sytu­acji w zakła­dzie w Woło­wie. Cho­dzi o Poziomę.

Sza­tan w żoł­nier­skich sło­wach opo­wie­dział synowi o oko­licz­no­ściach śmierci jego byłego pod­wład­nego. Maj­ski słu­chał uważ­nie, cza­sem prze­ry­wał, aby zadać jakieś pyta­nie, ale głów­nie ana­li­zo­wał przy­swa­jane infor­ma­cje. Z każ­dym kolej­nym sło­wem ojca pochmur­niał jed­nak coraz bar­dziej.

– I nie może­cie namie­rzyć tego Rącz­kow­skiego?

– Facet zapadł się pod zie­mię.

– Hmm…

Widząc, że ojciec wyciąga paczkę papie­ro­sów, Maj­ski wstał i otwo­rzył okno. Różowa zasłonka zaczęła podry­gi­wać na wie­trze.

– Tu też tra­fił taki jeden – powie­dział po dłuż­szej chwili. – Może z mie­siąc temu. Od razu zwró­cił moją uwagę, bo nie wyglą­dał na Polaka, a do tego ma na dłoni wyta­tu­owany pół­księ­życ i kilka razy przy­ła­pa­łem go, jak mnie obcina.

– Wiesz, jak się nazywa?

– Wołają na niego Chan, z tym że to raczej ksywka przy­kle­jona przez innych aresz­tan­tów. Facet ma połu­dniowo-wschod­nie rysy, ale raczej nie jest Tur­kiem. Pod­py­ty­wa­łem kla­wi­szy, ale kazali mi spier­da­lać na drzewo.

– Wiesz, za co sie­dzi?

– Nie, ale wypy­tuje o akcję w masarni. Niby nic, bo pra­wie każdy, przy­naj­mniej na początku, był cie­kaw, co się tam wyda­rzyło, nawet gady. Ale ten gość wygląda mi podej­rza­nie choćby z tego powodu, że krąży wokół mnie jak sęp. Pyta innych, ale ni­gdy mnie.

Sza­tan wyraź­nie się zafra­so­wał. Facet o połu­dniowo-wschod­nich rysach, z tatu­ażem w kształ­cie pół­księ­życa, na któ­rego wołają Chan. Nie jest Tur­kiem, poja­wił się mie­siąc temu i inte­re­suje się Alek­san­drem oraz wyda­rze­niami w Świe­bo­dzi­nie. W kon­tek­ście tego, co wyda­rzyło się w Woło­wie, brzmiało to co naj­mniej nie­po­ko­jąco, jeśliby nie powie­dzieć mocno podej­rza­nie.

– Dowiem się wszyst­kiego – mruk­nął po dłuż­szym namy­śle. – Jeśli cho­dzi o nasze sprawy, to bez zmian.

– Zero?

– Dokład­nie. Ten kutas zwany pro­ku­ra­to­rem gene­ral­nym wyko­rzy­stuje cię do bok­so­wa­nia się z Ber­li­nem. Podobno naci­ski z ich strony są coraz sil­niej­sze, ale nie obie­cy­wał­bym sobie zbyt wiele. Gość prę­dzej uwali koali­cję rzą­dzącą, niż spełni prośbę Niemca.

– Akt oskar­że­nia wciąż jed­nak nie wpły­nął…

– I pew­nie w naj­bliż­szym cza­sie nie wpły­nie. Ale gwa­ran­cji nie ma żad­nej.

Sza­tan wychy­lił kawę do dna i wytarł usta wierz­chem dłoni, a potem popra­wił wąsy.

– Posłu­chaj mnie, synu – pod­jął, gdy wstał od stołu. – Jest jak jest i cieszmy się tym, co mamy. Sta­ram się lob­bo­wać, gdzie mogę, ale sprawa stała się poli­tyczna, a tutaj to ja już nie­wiele mogę.

– Rozu­miem. – Alek­san­der też pod­niósł się z krze­sła. – Ale możesz im powtó­rzyć, że nie mam zamiaru zmie­nić zda­nia i jeśli zapew­nią mi koronę, to będę zezna­wał w spra­wie Oza­la­nów.

– Powtó­rzę. A ty uwa­żaj na sie­bie. Dowiem się, kim jest ten cały Chan, i posta­ram się o kolejną wizytę jak naj­szyb­ciej.

Męż­czyźni ponow­nie się uści­skali i Sza­tan ruszył w kie­runku drzwi. Zapu­kał i chwilę póź­niej zamek zgrzyt­nął. Odwró­cił się przez ramię.

– Pil­nuj się, synu.

– Ty też… tato.

Nad­ko­mi­sarz opu­ścił pokój wizyt i ze wzro­kiem wbi­tym w posadzkę pospiesz­nie udał się do toa­lety. Nie dla­tego, że poczuł nagłe ciśnie­nie na pęcherz, ale dla­tego, że za każ­dym razem, gdy opusz­czał syna, jego oczy zaczy­nały robić się szkli­ste i za nic w świe­cie nie mógł nad tym zapa­no­wać.

Prze­mył ogo­rzałą twarz i ledwo powstrzy­mał się, aby pię­ścią nie roz­bić lustra. Tylko czy mógł ocze­ki­wać od życia cze­goś wię­cej? Poli­czył do dzie­się­ciu, a potem jesz­cze raz. Ode­tchnął, odchrząk­nął, wytarł się papie­ro­wym ręcz­ni­kiem i opu­ścił budy­nek aresztu. Gdy prze­miesz­czał się po dzie­dzińcu w kie­runku bramy, nie miał poję­cia, że zza krat jed­nej z cel śle­dzi go para ciem­nych, błysz­czą­cych oczu. Bacz­nie go obser­wo­wały do momentu, gdy nie­świa­domy niczego znik­nął za bramą aresztu. W tych oczach też szkliły się łzy.

Mniej wię­cej w tym samym cza­sie w nie­wiel­kiej wsi Balikçilar dwóch bro­da­tych męż­czyzn w sku­pie­niu wycze­ki­wało w samo­cho­dzie na sygnał do roz­po­czę­cia akcji. Plan wyda­wał się przy­go­to­wany per­fek­cyj­nie i dzięki dłu­go­trwa­łej obser­wa­cji wie­dzieli, czego się spo­dzie­wać, ale dosko­nale też zda­wali sobie sprawę z tego, że powie­rzone im zada­nie muszą wyko­nać z naj­wyż­szą sta­ran­no­ścią. Tu nie było miej­sca na naj­mniej­szy błąd, bo czło­wiek, któ­remu już wkrótce mieli zło­żyć nie­za­po­wie­dzianą wizytę, pomimo sza­cow­nego wieku bez wąt­pie­nia był nie­zwy­kle doświad­czo­nym i groź­nym prze­ciw­ni­kiem. Doce­niali go, bo byli ule­pieni z podob­nej gliny i wie­dzieli, że Tuna­hana Kara­biny nie można lek­ce­wa­żyć, nawet jeśli ledwo jest w sta­nie ustać na wła­snych nogach.

Rozdział 5

Luta chuch­nęła w dło­nie.

Tem­pe­ra­tura spa­dła do minus dzie­się­ciu stopni Cel­sju­sza i w opusz­czo­nej fer­mie dro­biu, choć nie wiało, to wcale nie było cie­plej. Ni­gdy jed­nak nie wyma­wiała się złą pogodą. To miej­sce było azy­lem, gdzie w spo­koju mogła potre­no­wać, prze­my­śleć pewne sprawy, zasta­no­wić się nad kolej­nymi ruchami. Wycią­gnęła z tar­czy ostat­nie ostrza. Tylko jedno nie tra­fiło w cel, ale i tak była na sie­bie zła. Zawsze była per­fek­cjo­nistką i nie wyba­czała błę­dów, zwłasz­cza samej sobie.

Scho­wała noże do kie­szeni kami­zelki i całość upchnęła w spor­to­wej tor­bie. Do piw­nicy znio­sła worek, tar­cze i grube liny, a opony i kilka innych bez­war­to­ścio­wych dla poten­cjal­nego zło­dzieja gra­tów zosta­wiła na miej­scu. Nikt tu nie zaglą­dał, choć raz, jakoś wcze­sną jesie­nią, natknęła się przy wej­ściu na dwie puste butelki po piwie i kilka nie­do­pał­ków. Zało­żyła, że to pozo­sta­ło­ści po grzy­bia­rzach, któ­rzy naj­wy­raź­niej tro­chę się zaga­lo­po­wali i posta­no­wili odsap­nąć.

Wes­tchnęła, gdy zamknęła na kłódkę żela­zną pokrywę. Wciąż miała trud­no­ści, aby odciąć się od tego, co wyda­rzyło się tu pół­tora roku temu. Cza­sem te myśli wra­cały i zasta­na­wiała się, czy aby na pewno wystar­cza­jąco wyraź­nie wyar­ty­ku­ło­wała trójce opry­chów kon­se­kwen­cje cze­ka­jące ich w przy­padku, gdyby któ­ryś zaczął kła­pać zębami. Pozioma i Cypis chyba zro­zu­mieli, bo do tej pory nie stwa­rzali pro­ble­mów, a pierw­szy z nich dodat­kowo uznał, że ten świat nie­wiele straci, gdy się z nim poże­gna na stałe. Spo­koju nie dawał jej ten cały Cze­czen, który znik­nął i zna­lazł się poza zasię­giem jej radaru. W sumie tego wła­śnie chciała, ale fakt, że ten śmieć wciąż żyje i praw­do­po­dob­nie bez­kar­nie hasa sobie po uli­cach, tro­chę ją iry­to­wał. Iry­ta­cję pogłę­biał fakt, że nie miała poję­cia, gdzie się znaj­duje i co robi, wąt­piła jed­nak, aby ta sytu­acja dała mu do myśle­nia i nauczony doświad­cze­niem nagle pod­jął decy­zję o powro­cie na łono spo­łe­czeń­stwa w roli uczci­wego, etycz­nego i regu­lar­nie pła­cą­cego podatki oby­wa­tela. Póki co musiała z tym żyć i gdyby nie sytu­acja z Poziomą i Rącz­kow­skim, pew­nie aż tak by się tym nie przej­mo­wała. Teraz jed­nak, gdy sprawy zaczęły się kom­pli­ko­wać, Cze­czen wciąż sie­dział jej w gło­wie.

Prze­rzu­ciła torbę przez ramię i wyszła z ruin sta­rej fermy. Cze­kała ją krótka prze­bieżka, bo nie ryzy­ko­wała par­ko­wa­nia pod samym budyn­kiem. Pokrywa śnieżna może nie była aż tak duża, za to droga dojaz­dowa pełna kolein, w któ­rych stała zamar­z­nięta woda. Taki test dla jej sta­rego pas­sata wyda­wał się dość kar­ko­łom­nym zada­niem, dla­tego wolała zatrzy­mać się przy zjeź­dzie na nieco bar­dziej utwar­dzo­nej dro­dze poża­ro­wej. Popra­wiła włosy i nacią­gnęła czapkę na głowę, po czym truch­tem ruszyła w kie­runku auta. Po dzie­się­ciu minu­tach była już na miej­scu. Otwo­rzyła bagaż­nik i zrzu­ciła graty, następ­nie poje­chała na działkę, gdzie w pan­cer­nej szafce zło­żyła kami­zelkę tak­tyczną oraz kilka zaba­wek, które w razie zatrzy­ma­nia przez poli­cyjny patrol mogłyby wpra­wić funk­cjo­na­riu­szy w daleko posu­niętą kon­ster­na­cję. Wró­ciła do domu, gdzie cze­kała już na nią przy­ja­ciółka.

– Wyży­łaś się? – zapy­tała, gdy Luta weszła do miesz­ka­nia.

– Tak sobie. Musia­łam pomy­śleć.

Fra­nek sie­dział przy lap­to­pie i nie­spe­cjal­nie prze­jął się jej przy­by­ciem, za to Werka od razu rzu­ciła się matce na szyję.

– Mamo, mamo, nama­lo­wa­łam misia i zajączka. Popatrz, o tu! – Puściła ją i pod­bie­gła do stołu, skąd zabrała kartki z rysun­kami. Wró­ciła bar­dzo pod­eks­cy­to­wana i od razu wrę­czyła je matce. – Ładne, prawda? – zapy­tała, obrzu­ca­jąc ją szel­mow­skim spoj­rze­niem.

Luta spoj­rzała na dzieła córki. Miś był zie­lono-czer­wony, ale w sumie przy­po­mi­nał misia, za to zają­czek sko­ja­rzył jej się z jeżem z prze­ro­śnię­tymi uszami. Roz­pro­mie­niła się jesz­cze bar­dziej.

– Są prze­piękne. Abso­lut­nie wspa­niałe. Chodź do mnie, moja ty mała artystko. – Luta wycią­gnęła ręce, aby przy­tu­lić córkę, ale ta chwy­ciła się pod boki i zro­biła groźną minę.

– Znowu zapo­mnia­łaś?

– O czym?

– Nie jestem a…tystką, tylko Bibi Kot­kiem.

– No tak. Mama jest głup­ta­sem i znowu zapo­mniała. No to chodź tu do mnie, mój Bibi Kotku.

Tym razem Werka objęła matkę, a ta pod­nio­sła ją do góry i kilka razy obró­ciła się wokół wła­snej osi. Mała zapisz­czała z rado­ści i zaczęła nale­gać na heli­kop­ter, więc Luta chwy­ciła ją za rączki i zakrę­ciła się raz jesz­cze, dodat­kowo symu­lu­jąc odgłos wir­ni­ków.

– I nie mówi się atystka, tylko artystka.

– A kto to jest atystka?

– Artystka. To taka osoba, która ma talent i potrafi robić piękne rze­czy, na przy­kład ryso­wać.

– Aha…

Obie jesz­cze chwilę się ze sobą prze­ko­ma­rzały, aż w końcu Werka wró­ciła do ryso­wa­nia, a Luta wzięła szybki prysz­nic. Po wyj­ściu z łazienki dosia­dła się do Mirki, która prze­glą­dała ulotki jed­nego z dys­kon­tów. Ucie­szyła się, że na stole stoi już paru­jąca her­bata.

– Wiesz, że pierś z kur­czaka podro­żała o cztery złote? A pomi­dory o dwa i pół?

– To dopiero począ­tek, moja droga.

– Ale to naprawdę prze­sada. Ja rozu­miem, że mamy infla­cję i tak dalej, ale…

– Nic na to nie pora­dzisz.

– Ty to zawsze potra­fisz popra­wić przy­ja­ciółce nastrój. Nie dość, że muszę spła­cać kre­dyty za tego suki… ups… – Mirka zasło­niła usta ręką, gdy Werka pod­nio­sła na nią wzrok.

– Każdy nie­sie swój krzyż. Mój też zaczyna mi cią­żyć.

Luta posta­no­wiła, że na tym poprze­sta­nie. Mirka była jej przy­ja­ciółką od gim­na­zjum, ale na pewne rze­czy nie była przy­go­to­wana, wobec czego nie mówiła jej wszyst­kiego. A że tamta nie nale­gała, to rzadko podej­mo­wały tematy zwią­zane z jej służbą. Jeśli już, to te bar­dziej neu­tralne. A czy ci spe­cjalsi to rze­czywiście takie cia­cha? A jak sobie radzi w towa­rzy­stwie męż­czyzn i czy pró­bują ją pod­ry­wać? A jeśli nie upra­wia tam seksu, to czy używa wibra­tora? O tego typu kwe­stiach można było poga­dać, a nawet pożar­to­wać, ale gdy temat nie­bez­piecz­nie zba­czał na sprawy zwią­zane z praw­dzi­wym celem jej obec­no­ści na misjach, uci­nała roz­mowę. Temat doty­czący porwa­nia córki też poja­wiał się rzadko, a od pew­nego czasu w ogóle. Mirka była prze­ko­nana, że ktoś rze­czywiście pod­rzu­cił ją do domu, ale nawet jeśli w jej gło­wie rodziły się jakieś podej­rze­nia, że mogło to wyglą­dać ina­czej, nie dawała tego po sobie poznać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki