Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
24 osoby interesują się tą książką
Jej drugie imię to… ZEMSTA!
Po odzyskaniu córki z rąk brutalnej szajki handlarzy żywym towarem Luta Karabina na nowo układa sobie życie. Pracę na platformie wiertniczej zamienia na Wojsko Polskie, gdzie zajmuje się szkoleniem młodych kandydatów na specjalsów.
W tym samym czasie Zygmunt Szatan próbuje odbudować swoje życie po krwawej zemście na oprawcy swojej rodziny. Już na policyjnej emeryturze stara się naprawić relacje z synem oczekującym na proces sądowy. Pilnuje też, aby na światło dzienne nie wypłynęła mroczna prawda o masakrze w świebodzińskiej masarni. Wszystko się komplikuje, gdy informator donosi mu, że w więzieniu, w którym wyrok odbywa jeden z porywaczy dziewczynki, ktoś węszy przy sprawie.
Nieszczęście nie odpuszcza. Lutę czeka kolejna ciężka próba – umiera jej ukochany dziadek, były oficer tureckiego wywiadu. Islamska tradycja wymaga szybkiego pochówku, więc kobieta musi wybrać się w niespodziewaną podróż do Balikҫilar.
Dopiero w Turcji odkrywa, czym są prawdziwe tarapaty…
Macierzyństwo redefiniuje dotychczasowe życie, tworząc z kobiety jednocześnie chodzącą łagodność oraz gotową na wszystko lwicę. Luta, jako kochająca matka, nawet po służbie nie ma wolnego i gdy zajdzie potrzeba, staje się bestią, gotową rozszarpać cały świat. Przemysław Piotrowski udowadnia w swojej powieści, że zdeterminowana kobieta jest bardziej męska od niejednego twardziela.
Ewa Cieślik, koordynatorka redakcji Lubimyczytać
Przemysław Piotrowski: ukończył studia na Uniwersytecie Zielonogórskim, studiował również w Hiszpanii i USA. Były dziennikarz „Gazety Lubuskiej”, w której zajmował się tematyka sportową, a potem śledczą. Autor bestsellerowej serii o komisarzu Igorze Brudnym (Piętno, Sfora, Cherub, Zaraza, Bagno), która podbiła serca krytyków i czytelników. Jego powieść Zaraza została uznana za książkę roku 2021 w plebiscycie organizowanym przez lubimyczytac.pl. W Wydawnictwie Czarna Owca poza serią o Igorze Brudnym ukazały się powieści Krew z krwi,Matnia, true crime z elementami reportażu - La Bestia, Prawo matki – pierwsza część nowego cyklu z Lutą Karabiną, a także Kod Himmlera- nowe poprawione wydanie jego debiutanckiej powieści.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 428
Mózg kolegi ochlapał mu twarz.
Nie bardzo mógł coś z tym zrobić, bo ręce miał skrępowane za plecami, a powieki tak ściśnięte owiniętą wokół głowy folią, że nie był w stanie nawet zamrugać. Oblizał wargi i splunął krwią. Sam już nie wiedział, czy to jego własna, czy resztki ze zgruchotanej czaszki kompana. Pomyślał, że to musiało się tak skończyć. Prędzej czy później.
– I po co się tak męczyć? – zapytał mężczyzna, nachylając się nad nim. Miał tylko spodnie i buty, a jego naga klatka piersiowa była zbryzgana krwią. – Powiedz, że się zgadzasz, i znów będziemy rodziną – dodał, opierając młot o ścianę.
– Nie masz pojęcia, co znaczy to słowo – wyjęczał.
– Jakie słowo?
– Rodzina.
– Ech…
Mężczyzna z brodą skinął na dwóch innych, którzy chwycili za nogi targane śmiertelnymi spazmami zwłoki. Przysiadł na krześle i sięgnął po butelkę z wodą. Napił się, obserwując, jak podkomendni wynoszą ciało. Z twarzy została niepodobna do niczego miazga, która jeszcze chwilę temu miała imię. Brzmiało Abdullah, co znaczyło Sługa Allaha, ale najwyraźniej zostało ono nadane na wyrost. Słudzy Allaha są wierni i nie rejterują.
W piwnicy było gorąco jak w piekarniku. Mężczyzna wylał resztę wody na kark i klatkę piersiową, po czym obmył ręce, wytarł dłonie w nogawki i wyjął z kieszeni spodni paczkę papierosów. Przez dłuższą chwilę palił w milczeniu, wpatrując się w obdrapaną ścianę. W kilku miejscach nosiła ślady po kulach albo rozbryzgach krwi, a kilka świeżych kropel niespiesznie spływało ku podłożu. W końcu charknął, splunął i podrapał się po głowie.
– Nie wiem, dlaczego jesteś taki uparty – podjął, wydłubując coś z brody. Mały fragment kości chwilę później z charakterystycznym odgłosem upadł na betonową wylewkę. – Przecież wiesz, że nie masz wyjścia. Zrobisz, co ci każemy. Prędzej czy później.
Nie odpowiedział. Ciężko dyszał przez wycięte w folii otwory. Nie miał już sił. Od trzech dni go katowali, a teraz jeszcze roztrzaskali młotem na jego oczach głowę kolegi. Próbowali go złamać, ale trafili pod zły adres. Nie bał się śmierci. Tak naprawdę zaprzedał duszę diabłu już dawno temu i doskonale zdawał sobie sprawę, że przyjdzie czas, gdy ten się o niego upomni. Zrobił to w najmniej oczekiwanym momencie, ale trudno – los bywa przewrotny i naprawdę złośliwy. Przekonał się o tym wielokrotnie. Nigdy jednak nie sądził, że zadrwi z niego w tak kuriozalny sposób. Bo nawet jeśli nie był święty i zdołał w życiu nagrzeszyć całkiem sporo, to miał zasady, których nigdy nie łamał.
– Wiesz, że nie mogę tego zrobić, więc lepiej weź ten młot i to zakończ – powiedział.
Brodacz włożył papierosa do ust, wstał z krzesła i podrapał się po gołej klacie. Chwycił narzędzie. Młot miał długi trzon i obustronny obuch, którym spokojnie można było wbijać nity kolejowe. Zaciągnął się mocno i przez chwilę ważył go w dłoniach, zerknął z ukosa na więźnia, po czym odłożył z powrotem.
– Ona nie jest tego warta – powiedział, wydmuchując gęstą chmurę dymu.
– Gówno wiesz. Ona jest więcej warta niż cała zgraja tych popaprańców. Poza tym… – prychnął. – Nie zrozumiesz…
– Nawet jeśli jest, jak mówisz, to jakie to ma teraz znaczenie? Podpisałeś jebany cyrograf? Podpisałeś. Więc musisz wykonywać rozkazy. Proste jak drut.
– Lepiej mnie zabij i miejmy to z głowy.
– Jeśli będę musiał, zrobię to. Nie jestem ci nic winien.
– Nie będę miał pretensji. Po prostu to zrób.
– Kurwa mać!
Mężczyzna grzmotnął pięścią w ścianę z taką siłą, że dało się słyszeć trzask przeskakujących kostek śródręcza, a w miejscu uderzenia odłupał się kawałek tynku. Zaklął raz jeszcze i przez chwilę krążył w tę i we w tę jak dziki zwierz w klatce, w końcu wyrzucił niedopałek, zgniótł go butem i wyszedł z piwnicy.
Wrócił po nieokreślonym czasie. A on wciąż siedział skuty, na wpół zgięty, z głową nienaturalnie wykręconą i przytwierdzoną folią do żeliwnego pieca. Oczy go zapiekły, gdy w piwnicy znów rozbłysło światło. Nie mógł jednak nawet zamrugać. Stęknął, zakaszlał.
– Posłuchaj mnie uważnie – powiedział brodacz, gdy kucnął przy więźniu. Zaciągnął się i dmuchnął mu dymem w twarz. – Damy ci teraz ostatnią szansę. Zgódź się, zrób, co musisz, i będziesz wolny.
– Jasne…
– Szef obiecał. Powiedział, że daje ci słowo honoru.
Przykuty mężczyzna prychnął.
– To żeś mnie… teraz rozbawił – wycharczał.
– Zmuszasz mnie do czegoś, czego bardzo nie chcę robić.
– Kończ…
Brodacz zgasił peta na żeliwnym piecu i podniósł się z kucek. Wytarł pot z czoła, po czym spojrzał z góry na więźnia i ciężko westchnął.
– Wprowadźcie ich – rzucił w kierunku uchylonych drzwi.
Zawiasy skrzypnęły i w progu stanęły trzy wątłe postaci. Folia, którą szczelnie owinięto mu głowę, była zabrudzona zakrzepłą krwią, a do tego zaparowała, ale i tak był w stanie rozpoznać kontury. Pomyślał, że doprawdy jest głupcem i nie zasługuje na szybką śmierć.
Powietrze było rześkie i przejrzyste.
Luta Karabina otworzyła drzwi samochodu i wyjęła z wewnętrznej wnęki skrobaczkę do szyb. Nie uruchomiła silnika, bo kilka dni wcześniej jakiś wredny sąsiad wezwał policję i dostała mandat. Takie prawo, powiedział konus w mundurze, i choć z początku próbowała dyskutować, ostatecznie przyjęła karę. Rzeczywiście, facet miał podstawę prawną, bo artykuł 60, ustęp drugi ustawy Prawo o ruchu drogowym mówił wyraźnie, że „kierującemu zabrania się pozostawiania pracującego silnika podczas postoju na obszarze zabudowanym”. Trudno jej było uwierzyć, że ktoś może stworzyć tak idiotyczny przepis, ale uznała, że nie ma o co kruszyć kopii. Zapłaciła stówę na miejscu, odwiozła dzieci do szkoły i przedszkola, a następnie pojechała do jednostki.
Po tym, co wydarzyło się jakieś półtora roku temu, postanowiła, że nie zostawi już Franka i Werki na dłuższy czas. Złożyła wymówienie i praca w Norwegii stała się historią, tak jak kiedyś historią stały się wyjazdy do Iraku czy Afganistanu. Zatrudniła się w miejscowej jednostce w Sulechowie, gdzie zajmowała się szkoleniem młodych żołnierzy w zakresie sztuk walki oraz tych, którzy pragnęli w przyszłości próbować swoich sił w jednostkach specjalnych. Może nie zarabiała kokosów, ale przynajmniej miała dzieci na co dzień, zwłaszcza że do tej pory nie do końca otrząsnęła się z traumy po porwaniu córki. I choć starała się zachowywać normalnie, to podczas każdego spaceru miała oczy dookoła głowy. Franek trochę się o to złościł, bo jego koledzy regularnie wychodzili już na podwórko bez opieki rodzica, a ona wciąż nie mogła się w tej kwestii przełamać.
– Może kup mu smartwatcha – zasugerował przed kilkoma tygodniami Emil.
Wciąż spotykali się głównie na seks, ale w ostatnim czasie coraz częściej zwierzała mu się ze swoich mniejszych bądź większych problemów, przez co kochanek stał się jej znacznie bliższy. Sama nie wiedziała, czy to dobrze, czy źle, i choć mocno wzbraniała się przed głębszymi emocjami, to w jego towarzystwie czuła się po prostu swobodnie. Zaczęli wychodzić do kina, przełamała się i przedstawiła go swoim dzieciom, a w ostatnie wakacje wybrali się nawet na wspólny wypoczynek do Chorwacji. Ona z Frankiem i Werką, on zabrał swoją nastoletnią córkę Oliwię. Wciąż trzymali się jednak ustalonych reguł, tak trochę na zasadzie, że każdy sobie rzepkę skrobie. Na razie chyba obojgu to pasowało.
– Prawie wszystkie dzieciaki w jego wieku takie teraz noszą – kontynuował Emil. – Te zegarki mają wszystko: GPS, alarm rodzicielski, kamerkę, można nawet…
– Wiem – ucięła. – Myślałam już o tym.
– To mu taki kup. Będziesz miała pełną kontrolę. Poza tym kiedyś musisz wrócić do normalnego życia…
Tak naprawdę już dawno cichaczem wcisnęła dzieciakom do plecaków GPS-y, i to nie sklepowe zabawki za kilka stów. Miała kontrolę, choć wciąż uważała, że niewystarczającą. Natomiast takie opinie, jakie od czasu do czasu wygłaszał Emil, w jej ocenie wydawały się niepoważne. Owszem, zdawała sobie sprawę, że podobne zdanie chowa w sercach większość bliskich jej osób, ale wszyscy oni mieli co najwyżej blade pojęcie o tym, co w życiu widziała, co przeżyła i przede wszystkim – kim tak naprawdę była. Jakoś nauczyła się funkcjonować w tym matriksie, ale lęk przed ponowną utratą dziecka wciąż trawił ją od środka. Raz udało się wybrnąć z koszmaru, ale drugim razem mogła nie mieć tyle szczęścia.
Luta skończyła skrobać auto i uruchomiła silnik. Odpalił z trudem. Jej zdezelowany volkswagen passat nadawał się już na złom, ale póki jeździł, nie miała zamiaru go sprzedawać, a tym bardziej utylizować. Włączyła wycieraczki, które zebrały resztki zmrożonego śniegu, i włączyła się do ruchu. Droga do Zielonej Góry zajęła jej około pół godziny. Ruch był niewielki, ale warunki drogowe bardzo trudne, dlatego nie przekraczała bezpiecznej prędkości. Przy budynku zlikwidowanego niedawno Intermarche przy osiedlu Pomorskim odbiła w kierunku Starego Kisielina. To tam mieszkał jej przyjaciel i człowiek, któremu zawdzięczała wszystko.
– Wpadnij do mnie, jak znajdziesz chwilę – poprosił ją poprzedniego wieczoru.
– Coś się stało? – zapytała.
– Nie sądzę, ale… – Szatan chrząknął. – No nie przez telefon…
– Zygmunt… jeśli wydarzyło się coś…
Akurat miała całodobową służbę, więc mogłaby mieć problem, aby się wyrwać, ale emerytowany gliniarz zapewnił ją, że sprawa nie jest aż tak pilna, aby robiła w jednostce raban. Niespecjalnie ją to uspokoiło, więc przez całą noc nie zmrużyła oka. Nad ranem trochę wyluzowała, ale wciąż nie czuła się komfortowo.
Szatan mieszkał w chałupie na obrzeżach wsi. Nieodśnieżona droga okazała się dla jej wysłużonego passata sporym wyzwaniem i dwukrotnie prawie utknęła, ale ostatecznie jakoś udało się dotrzeć do celu. Zaparkowała pod zardzewiałą bramą i wysiadła z wozu. Leciwy budynek przykrywała gruba warstwa białego puchu, podobnie jak kurnik, chlew i stodołę. Po zagraconym podwórzu człapały kury, które od czasu do czasu pociesznie ślizgały się na zamarzniętych kałużach. Nie nacisnęła na przycisk dzwonka, bo w ciemno mogła założyć, że Szatan go nie naprawił, dlatego od razu szarpnęła klamkę i weszła na teren gospodarstwa. Wspięła się po małych schodkach na ganek i już miała zapukać, gdy z chlewu poniósł się znajomy głos.
– Już idę, Lutka. Kończę karmić starego – krzyknął nadkomisarz. Niemal natychmiast stanęły jej przed oczami obrazy, które najchętniej wyrzuciłaby z pamięci. – A jak chcesz, to chodź tutaj. Władymir na pewno się ucieszy.
– Poczekam – bąknęła.
– Jak tam sobie chcesz. Ale co ci powiem, to ci powiem. Aż trzepie uszami, gdy słyszy twój głos.
Z chlewu poniósł się radosny kwik, a potem kilka równie szczęśliwych chrumknięć. Luta skrzywiła się z niesmakiem. Szatan był porządnym facetem i dobrym gliną, ale zdecydowanie brakowało mu wyczucia i dobrego smaku.
Postanowiła nie komentować jego ostatnich słów. Oparła się o drewnianą barierkę i spróbowała zagłuszyć niespokojne myśli. Odgłosy z chlewu jedynie wzmogły narastający niepokój. Złapała się na tym, że najchętniej pojechałaby już odebrać dzieci, ale matka przecież dopiero co zaprowadziła je do szkoły i przedszkola. Zerknęła na smartfon, odpaliła aplikację śledzącą i wsłuchała się w szumy dochodzące z przedszkolnej sali. Charakterystyczny brzęk rozkładanych naczyń świadczył, że opiekunki właśnie szykują dzieciom śniadanie, ale dopiero wychwycony w tym harmidrze głos Werki sprawił, że poczuła większy spokój. Następnie połączyła się z urządzeniem w plecaku Franka – w szkole trwała lekcja, a nauczycielka akurat opowiadała o dokarmianiu leśnych zwierząt.
Kątem oka dostrzegła, że Szatan w końcu wytoczył się z chlewu. Wyłączyła smartfon i uniosła wzrok. Gospodarz w jednej ręce niósł puste wiadro po paszy, a w drugiej trzymał nieodłącznego papierosa. Kulał, jakby doskwierał mu ból w pachwinie albo miał problem z lędźwiowym odcinkiem kręgosłupa. Przemył wodą z przytwierdzonego do ściany kranu wysłużone naczynie, a następnie ręce. Wytarł je w znoszone dresowe spodnie i wyciągnął dłoń w kierunku gościa. Luta mocno ją uścisnęła.
– Winszuję – mruknęła.
– A czegóż to, jeśli mogę spytać?
– Jesteś trzeźwy.
– Dżentelmeni przed południem nie piją.
– Dżentelmeni, powiadasz… – Luta uniosła brew i zmierzyła nadkomisarza od stóp do głów.
– Nie piję od czterdziestu dwóch dni. Śrubuję rekord.
Szatan odchrząknął, splunął i włożył niedopałek do stojącej na parapecie podłużnej doniczki w połowie wypełnionej zmrożoną ziemią. Być może kiedyś rosły w niej jakieś kwiaty, ale wszelki ślad po nich zaginął. Luta schowała smartfon do kieszeni.
– Powiesz mi, o co chodzi? – zapytała.
– Wejdź do środka. Zrobię kawy – odparł Szatan i nacisnął klamkę.
Wiekowe zawiasy zaskrzypiały, a chwilę później drzwi otwarły się na oścież. Stary gliniarz gestem zaprosił Lutę do środka, a gdy ta zniknęła we wnętrzu chałupy, kontrolnie omiótł wzrokiem dziurawą jak ser szwajcarski drogę dojazdową, po czym sam przekroczył próg. Zauważyła to, bo była na takie zachowania wyczulona.
– Co się dzieje? – zapytała, gdy weszli do kuchni.
– Doszły mnie plotki – odparł Szatan, nastawiając czajnik na gaz. Przez chwilę milczał w oczekiwaniu, aż woda się zagotuje.
– Możesz jaśniej? – Ton Luty stał się bardziej szorstki.
Nadkomisarz odkaszlnął i oparł się łokciami o upaćkany blat. Zapalił papierosa. Przez chwilę zastanawiał się, jak ująć w słowa to, co usłyszał od swojego człowieka. Nie chciał, żeby niepotrzebnie się denerwowała, ale umówili się, że będą się informować.
– Ten cały Pozioma… – mruknął.
– No…
– Facet nie żyje.
Luta zmarszczyła brwi. Informacja ją zaskoczyła, ale śmierć tego człowieka mogła mieć tysiąc powodów. Pozioma dostał bite dwadzieścia pięć lat, więc psychicznie mógł tego nie unieść, tym bardziej że współwięźniowie szybko wyniuchali, że miał udział przy sprawie porwania Werki. Każdy dodał coś od siebie, przybili mu pedofila i podobno szybko został przecwelony. To oznaczało ćwierć wieku piekła na ziemi.
– Samobójstwo? – zapytała z nadzieją w głosie. Gospodarz przytaknął i zalał kubki z kawą.
– Powiesił się w celi dwa tygodnie temu – powiedział. – Nie ma dowodów na udział osób trzecich, ale na wszelki wypadek…
– Dwa tygodnie temu? – Luta podniosła głos.
– Moje „ucho” akurat wzięło urlop. – Szatan podrapał się po podgardlu. – Tak czasem jest, że ludzie biorą urlop – dodał, widząc narastającą irytację rozmówczyni.
Pozioma od początku był na cenzurowanym. Lutę drażniła sama świadomość, że facet wciąż oddycha, ale wtedy nie mogła się go pozbyć ot tak. Pewnych granic przekraczać nie mogła i musiała trzymać się planu, a ten – jeśli miał zadziałać, a jej udział w rozgrywce z Majskimi i Ozalanami pozostać w sekrecie – nie przewidywał odesłania na tamten świat tak Poziomy, jak i kilku innych podrzędnych oprychów. Gość wiedział jednak sporo i należało trzymać go za mordę, dlatego Szatan wykorzystał swoje znajomości w zakładzie penitencjarnym w Wołowie, skąd co jakiś czas dostawał raporty.
– Dobra, co dalej? – dopytała.
– Powęszyłem, popytałem tu i ówdzie. Wszystko wskazuje na to, że facet rzeczywiście powiesił się sam. Teoretycznie sprawa wydaje się prosta. Dostał ćwiarę i już po miesiącu przeczyścili mu komin. Taki start w więzieniu, gdzie większość osadzonych to stare garusy, szybko sprowadza na ziemię takich cwaniaków jak Pozioma. I w sumie trudno się dziwić, że chłop się targnął. Diabeł tkwi w szczegółach…
Szatan wręczył Lucie kubek i zasugerował, aby usiadła przy stole. Wcześniej zgarnął dłonią ze starej ceraty okruszki po chlebie i wytarł szmatką tłustą plamę po smalcu. Nie dbała o to. Zdążyła się przyzwyczaić, że gospodarz wszystko robi w żółwim tempie i nie należy do ludzi przesadnie pedantycznych w kwestii zachowania czystości. Jego flegmatyczność zaczynała ją jednak dziś coraz bardziej irytować.
– Jakiś miesiąc temu, czyli to będzie jakieś trzy miesiące po tym, jak dostał wyrok i przewieźli go do Wołowa, podobno znalazł sobie kolegę – kontynuował Szatan. – Wiesz… po tym, jak zrobili z niego cwela, to o takiego niełatwo. Chadzał z nim po spacerniaku, ubezpieczał go w łaźni, no przykleił się do niego jak plaster. Niespecjalnie wzbudziło to moje zainteresowanie, bo gość też był świeży. Trafił do pudła za napad z bronią w ręku na Żabkę gdzieś pod Wrocławiem. Dostał krótki wyrok. Wiedziałem o tym wcześniej, ale nie drążyłem, bo nie czułem takiej potrzeby, ot kolejny dresiarz, któremu zabrakło na flaszkę albo fajki. – Szatan odkaszlnął i zgasił peta w kryształowej popielniczce. Upił kawy. – Kilka dni przed śmiercią Poziomy mój człowiek, chwilę przed tym, zanim poszedł na urlop, poinformował mnie jednak, że facet zaczął wypytywać Poziomę o Majskich i całą tę akcję w masarni w Świebodzinie. Czysto teoretycznie nic wielkiego, bo osadzeni wiedzieli, że ten kiedyś pracował dla Cyryla i miał swój udział w porwaniu Weroniki. Ale ten jego kumpel był podobno, tak to ujęło moje „ucho” na miejscu, niezdrowo zainteresowany akcją w Świebodzinie.
– Pozioma nic na ten temat nie wiedział… – wcięła się Luta.
– No nie wiedział, bo skąd miał wiedzieć, jak go tam nie było. Ten nowy za to nie odpuszczał i zasypywał go pytaniami, a nawet zaczął oferować mu fajki i inne fanty, których w paczkach zawsze dostawał pod korek. Podobno, ale to już informacja z drugiej ręki, dzień przed śmiercią Poziomy z ust tego kolegi padło twoje nazwisko…
Przez ciało Luty przemknął nieprzyjemny dreszcz. Brzmiało naprawdę kiepsko, bo niewątpliwie ktoś węszył wokół sprawy i w tych okolicznościach śmierć Poziomy nabierała zupełnie innego wydźwięku.
– Sprawdziłeś tego człowieka?
– Nawet pomyślałem, aby go odwiedzić, ale… – Szatan chrząknął. – Facet skończył odsiadkę dwa dni po śmierci Poziomy. Wyszedł i zniknął.
– Jak to zniknął?
– Sam już nie mam dostępu do KSIP-u, ale poprosiłem kumpla z Wrocławia, aby wrzucił go na bęben. Marcin Rączkowski, lat trzydzieści pięć, zameldowany w mieszkaniu matki w Katowicach. Poza tym nic. Pomijając ten napad oczywiście. Żadnej kartoteki, nawet jednego mandatu. I co ciekawe, facet od razu zgodził się na propozycję prokuratora i krótką odsiadkę.
– Ile mu za to groziło?
– Teoretycznie nawet dziesięć lat, ale nie widziałem akt, więc nie wiem, co tam się stało. Tak czy inaczej, wyrok zapadł błyskawicznie, przynajmniej jak na polskie warunki.
– Co sugerujesz?
– Na razie wstrzymałbym się z jakimikolwiek hipotezami. W każdym razie krótko przed twoim przyjazdem zadzwoniłem do niejakiego Gienka, emerytowanego kryminalnego z katowickiej komendy. Jest w mieście szanowany i obiecał, że popyta, a może nawet uda się wysłać pod adres zameldowania Rączkowskiego jakiegoś bystrzaka. Da mi znać.
Luta wyciągnęła z torebki podręczny notes i pospiesznie zanotowała najpotrzebniejsze informacje, łącznie z adresem. Przeszło jej przez myśl, aby samej tam pojechać, ale szybko odrzuciła ten pomysł, bo po pierwsze, w razie gdyby rzeczywiście ktoś przy sprawie węszył, łatwo by się odkryła, a po drugie, w tak niejasnej sytuacji nie mogła zostawić dzieci. Pomyślała, że musi opanować emocje. Od śmierci Poziomy minęły dwa tygodnie i w tym czasie nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Zauważyłaby, gdyby znalazła się pod obserwacją. Chyba…
Przez dłuższą chwilę milczeli. W głowie Luty przewijały się tysiące pytań, ale wobec tak skąpych informacji trudno było znaleźć na nie odpowiedzi. Czysto teoretycznie cała ta sprawa mogła być efektem ich przewrażliwienia, ale zdążyła nauczyć się dmuchać na zimne. Rączkowski mógł być po prostu ciekawskim opryszkiem, ale też kimś dużo bardziej zorganizowanym. W tym drugim przypadku zaczynały się schody, bo taka akcja wymagała szeroko zakrojonego planowania. Luta zamknęła oczy, gdy wyobraziła sobie skalę potencjalnych zagrożeń.
– Masz jakiś pomysł, kto mógłby chcieć przy tym węszyć? – zapytała po chwili namysłu.
– Raczej nie Ozalanowie, choć Hakan wciąż nie oddał władzy, co gorsza, w końcu się pozbierał i zaczął zwierać szeregi. Mustafa twierdzi, że stary prawie nie wstaje z łóżka i niczego nie podejrzewa, ale kto go tam wie. Policja i prokuratura też są w kropce, bo nikt w Berlinie nie chce zeznawać, a klan powoli odbudowuje pozycję. Zrobił się przez to straszny kociokwik, bo szkopy do spółki z CBŚ-em zaczęły naciskać prokuraturę, aby nie sądzili Aleksandra za morderstwo…
– Chodzi o koronę?
– Dokładnie. Świadkiem koronnym nie może zostać człowiek skazany za morderstwo. A bez zeznań Aleksandra niemiecka prokuratura nie jest w stanie dobrać się Ozalanom do tyłków. Mam kontakt tak z nim, jak i jego adwokatem, i wiem, że sprawa ciągnie się jak krew z nosa. Miał już dwukrotnie postawione zarzuty i dwukrotnie je wycofywano. To zaczyna przypominać przeciąganie liny i mam wrażenie, że mój syn stał się pionkiem w rozgrywce pomiędzy politykami obu krajów. Niemcy marzą o tym, aby raz na zawsze pozbyć się Ozalanów, a Polacy trzymają klucz, żeby zamknąć cały klan za kratkami. Prokurator generalny wykorzystuje to natomiast do różnych nacisków na Berlin, a że Berlina nienawidzi równie mocno jak Moskwy, to pewnie będzie to robił, dopóki ta pojebana władza się nie zmieni.
– Wchodzimy na grząski grunt…
– Z twojej perspektywy dość bezpieczny, ale to bardzo naciągana teoria. Jeśli chcesz znać moje zdanie, to najlepiej będzie się nie wychylać. Przynajmniej dopóki nie dowiemy się czegoś interesującego na temat tego Rączkowskiego.
– Półtora roku udaję grzeczną dziewczynkę…
– Udawaj dalej. Ale miej oczy dookoła głowy.
– Dzięki za radę.
W tonie Luty wybrzmiała nieskrywana irytacja. Postanowiła jednak nie lać wody, bo ta rozmowa – przynajmniej na tym etapie – i tak nie mogła przynieść żadnych konkretów. Gdybać mogła sobie w towarzystwie dzieciaków, zwłaszcza że potrzeba ich zobaczenia stała się nagle bardzo silna. Musiała to przemyśleć i wszystko sobie poukładać, a w tym czasie Szatan dowie się czegoś więcej.
– Informuj mnie na bieżąco – powiedziała i wstała od stołu.
Gdy wyszła na ganek, z głębi podwórza poniósł się głęboki pomruk. Obrazy, o których nie chciała pamiętać, powróciły i pomyślała, że ich plan – nawet jeśli wtedy wydawał się genialny – był jednak zbyt śmiały, a na tym świecie wciąż żyją ludzie, którzy marzą, aby cierpiała. Co gorsza, jeśli o tym marzą, to zapewne snują też pokrętne plany, które z czasem mogą chcieć wprowadzić w życie. I na to musiała być przygotowana.
Zimna bryza od morza muskała jego pooraną zmarszczkami twarz. Tunahan Karabina siedział w bujanym fotelu i palił fajkę, zastanawiając się nad geopolitycznymi konsekwencjami nawałnicy, która nieuchronnie nadciągała nad Europę.
Przyszłość widział w czarnych barwach. Znał dobrze każdą ze stron i wieloletnie doświadczenie podpowiadało mu, że dobre czasy właśnie się kończą. Gdyby był egoistą, mógłby uznać, że już mu wszystko jedno, wszak on swoje życie już przeżył. Życie to było pełne zawirowań losu, radosnych uniesień, ale i zdarzeń ponurych i smutnych, nie tylko dla niego, ale też dla innych, często nieświadomych tego, że żyją w cieniu anioła stróża lub kogoś, kto jest jego przeciwieństwem, choć słów określających to drugie zawsze unikał. Widział rzeczy, które widzieli nieliczni, robił te, z których nie zawsze był dumny, był świadkiem historii, która – bardzo go to niepokoiło – powoli zaczynała zataczać koło. Tylko co mógł z tym zrobić? Dziś już nic. Dziś był tylko wrakiem człowieka, bardziej przypominał roztrzaskaną o skały galerę niż prujący wody mórz galeon pod pełnymi żaglami; popękaną, skrzypiącą, ogorzałą i zasuszoną od palącego słońca i soli. Jemu pozostawało bujanie się w fotelu, palenie fajki i patrzenie na pomarszczoną, lśniącą czerwienią zachodzącego słońca taflę Morza Czarnego, które to morze towarzyszyło mu od dnia narodzin i – miał taką nadzieję – będzie towarzyszyć do dnia śmierci.
– Panie Karabina. – Z zamyślenia wyrwał go głos opiekunki, uczynnej Rosjanki o imieniu Ałła, o klasycznych słowiańskich rysach, choć już wysłużonych i naznaczonych niefortunnymi zrządzeniami losu, o które w jej ojczyźnie przecież nietrudno.
– Słucham cię, moje dziecko. – Tunahan zwrócił spojrzenie w kierunku ubranej już kobiety. Na głowie miała ciepłą, własnoręcznie wydzierganą z owczej wełny czapkę, a na szyi gruby szal.
– Posłałam łóżko i przygotowałam komplet leków. Herbata już stygnie, a kolacja czeka w lodówce. Wcześniej powycierałam też kurze, zwłaszcza na kominku, bo…
– Już dobrze, dobrze – przerwał jej Tunahan. Wyciągnął dłoń, którą delikatnie ujęła, wtedy on nakrył ją swoimi czterema palcami, bo jednego nie miał, gdyż kiedyś przydarzyła mu się pewna bolesna historia. – Wiem, że wszystko jest idealnie, jak zawsze. Poza tym spodziewam się wizyty wnuka – dodał.
– W razie czego będę pod telefonem.
– Dziękuję. A teraz zmykaj już, proszę. Nie ma co więcej tracić czasu na takiego starego pryka.
– Ależ proszę tak nie mówić, panie Karabina. Pan jest…
– Starym prykiem. – Tunahan zaśmiał się pod bujnym siwym wąsem i gestem ręki popędził opiekunkę, która choć przez chwilę się opierała, w końcu lekko dygnęła i zeszła kamiennymi schodkami, a potem jeszcze kawałek do zaparkowanego samochodu marki Fiat.
Starzec odprowadził ją wzrokiem, a potem patrzył, jak uruchamia silnik, odjeżdża i w końcu znika w wąskiej uliczce pomiędzy dwoma innymi domostwami, jednymi z kilkuset usytuowanych na stromym wzgórzu południowo-wschodniej linii brzegowej Morza Czarnego, w rodzinnym Balikçilar, gdzie Tunahan przed osiemdziesięciu sześciu laty przyszedł na świat i gdzie miał zamiar z niego odejść, jak sądził, już wkrótce.
Wiatr się wzmógł, a na północy niebo przybrało granatowy kolor. Prognozy na najbliższe dni nie były najlepsze, ale Tunahan się tym nie przejmował, bo i tak rzadko ruszał się z domu. Spojrzał z niesmakiem na stojący przy bujanym fotelu wózek inwalidzki, po czym sięgnął po oparte o poręcz kule i podniósł się do pozycji wyprostowanej. Przez chwilę wpatrywał się w dal, a gdy słońce w końcu skryło się za horyzontem, niespiesznie pokuśtykał do wnętrza chaty.
W środku było ciepło, a w kominku palił się ogień. Zajął miejsce na kanapie, odstawił kule i przyjrzał się leżącej na blacie szachownicy. Raz jeszcze przeanalizował układ pionów. Nie ruszał ich od trzech dni, od czasu do czasu próbując rozszyfrować plan wnuka. Tuncay, choć miał dopiero dziewiętnaście lat, był niezwykle bystry i potrafił tworzyć tak piętrowe natarcia, że aby rozgryźć jego plan, czasem potrzebował nie godzin, a dni.
– Na swojej piersi wychowałeś takiego szachowego potwora – mruknął do siebie, gdy po raz kolejny dostrzegł, że jego szanse na ogranie wnuka w tej partii są marne.
Tunahan upił łyk herbaty. Była ciemna i mocna, a do tego bardzo słodka, czyli taka, jaką lubił i pił od siedemdziesięciu kilku lat. W jego wieku nadmiar cukru nie był wskazany, ale tak bardzo nie przejmował się zaleceniami lekarzy. Każdy musiał na coś umrzeć, a jeśli jego przeznaczeniem było umrzeć na przesłodzoną herbatę, to trudno. Wolał tak, niż męczyć się z jakimś nowotworem albo jeszcze gorzej – alzheimerem bądź inną chorobą umysłu, który zawsze miał ostry jak brzytwa, co nieraz mu się przydało i ratowało mu życie. Tylko jak rozegrać tę partię, aby pokonać Tuncaya? Uśmiechnął się na wspomnienie, gdy ubiegłej jesieni przyglądał się pojedynkowi wnuków. Wtedy Tuncay po raz pierwszy pokonał Lutę, wcześniej proponując zaskakujący gambit królowej. Z oczywistych względów grali rzadko, ale gdy tylko nadarzała się ku temu okazja, sprawdzała młodego i nigdy mu nie odpuszczała. Gdy w końcu postawił jej mata, z uznaniem skinęła głową i mu pogratulowała, a potem razem z jej dzieciakami wspólnie poszli na lody. Pobliski park rozrywki sobie odpuściła i pomimo nacisków Tuncaya zdania nie zmieniła – w tej kwestii kuzyn nie był świadomy powodów i Tunahan miał nadzieję, że nigdy nie będzie musiał mu ich tłumaczyć.
Westchnął i pomyślał, że miło by było znów się spotkać w komplecie, bo rzadko się to zdarzało, a przecież rodzina jest najważniejsza i z tym nie ma co dyskutować. Miał w sumie czworo wnucząt, bo prócz Luty ze strony tragicznie zmarłego pierworodnego Ogüna, jeszcze Tuncaya, Nihata i Silę, potomstwo Darii, jego ukochanej córki, która po śmierci matki w przeciwieństwie do syna zdecydowała się wrócić z ojcem do domu rodzinnego, a potem to życie już się potoczyło swoim rytmem, znalazła męża i powiła dzieci. Dziś dwudziestosześcioletni Nihat był rybakiem, a trzy lata starsza Sila dorabiała, sprzątając w hotelach, bo jej mąż był takim skąpcem, że nie dawał jej pieniędzy i musiała zarabiać na siebie sama. Ta dwójka żyła jednak własnym życiem i rzadko odwiedzała Tunahana, a w zasadzie prawie w ogóle, co innego Tuncay, najmłodszy z wnuków, trochę czupurny i nieokrzesany, bo często do domu przychodził z siniakami, ale kto w tym wieku czasem nie przyłożył innemu po gębie, zwłaszcza gdy chodziło o honor swój albo swojej kobiety. Trochę żałował, że nie ma już w sobie tej energii, a ciało stare i nieposłuszne często odmawia współpracy, bo gdyby było inaczej, to wtedy nauczyłby wnuka kilku technik, żeby tych siniaków i zadrapań było mniej.
Z zamyślenia wyrwał Tunahana cichy zgrzyt zamka, ale stary szpieg wciąż miał słuch dobry, podobnie jak smak, węch i wzrok, choć z tym ostatnim można by polemizować. Popatrzył w kierunku wiatrołapu, z którego chwilę później wyłonił się wysoki młody mężczyzna w kurtce i czapce, zdecydowanie nie na modłę turecką, a raczej amerykańską, i to tę prosto z brooklyńskiej ulicy. Na jego szczupłej i gładko ogolonej twarzy malował się szeroki uśmiech.
– Cześć, dziadku – przywitał się, nachylając się nad Tunahanem. Ucałował go i rzucił na kanapę torbę z nieznaną zawartością, ale coś tam zaszeleściło i senior rodu pomyślał, że chyba znów będą grzeszyć. – Jak się czujesz? Coś ci podać albo przynieść? – zapytał.
– Dziękuję, kochany – odparł Tunahan. – Ałła wszystko już przygotowała, ale na razie nie jestem głodny. Zrób sobie herbaty, to się rozgrzejesz.
– Aż tak zimno to nie jest.
Młody zrzucił z siebie kurtkę i bluzę, czapkę zostawił, po czym posłuchał rady dziadka i nastawił wodę na herbatę. Wymienili jeszcze kilka kurtuazyjnych zdań o zdrowiu i rodzinie, a gdy gorący napój był już gotowy, Tuncay rozsiadł się w fotelu i kątem oka zerknął na szachownicę.
– No i co? – rzucił z przekąsem. Dziadek założył okulary i nachylił się nad stołem.
– Gdybym ci powiedział, to…
– Dobra, dobra. Wiesz, dziadku, że jesteś w czarnej dupie.
– Tak teraz mówi młodzież? W czarnej dupie?
– To tylko takie powiedzonko. Sorki.
– Dajmy spokój. Ale na twoim miejscu nie byłbym taki pewny siebie. Nie zapominaj, że stary Tunahan Karabina był kiedyś ekspertem od wychodzenia z takich… no… czarnych dup.
– Wchodzisz na grząski grunt, dziadku. – Tuncay zaśmiał się, upił łyk herbaty i nachylił się nad szachownicą. – Ale skoro ty już o tym, to oglądałeś dzisiejsze wiadomości?
– Tak – westchnął senior rodu.
– I co o tym sądzisz?
Tuncay zbił wieżą jeden z pionów mających chronić króla. Upił herbaty i wbił spojrzenie w na wpół przymknięte powieki dziadka. Tunahan podrapał się po brodzie, bo nie miał pomysłu, jak obronić się przed kolejnym atakiem. Dwa konie niebezpiecznie czaiły się na króla, a w oddali w szachu trzymał go jeszcze goniec. Co prawda mógł zbić wieżę wnuka, ale wtedy musiałby się liczyć ze stratą swojej, a że pozostała mu tylko jedna, wolał nie wpędzać się w jeszcze większe kłopoty.
– Nie wygląda to dobrze – mruknął i ściągnął okulary. – Rosjanie od zawsze uważali Ukrainę za swoje terytorium. Nigdy, nawet po uzyskaniu przez nią niepodległości, nie zmienili swojego podejścia w tej kwestii.
– Czyli co? Myślisz, że ich zaatakują?
– Głęboko wierzę, że się nie odważą, bo to byłoby po prostu głupie. Ale jeśli chciałbyś znać zdanie starego szpiega, który pół swojego życia spędził, lawirując w świecie agentów KGB, to marnie to widzę. Konflikt narasta i w mojej ocenie nie zakończy się przy stole.
– I co wtedy?
– Bóg jeden raczy wiedzieć.
Tunahan z powrotem nałożył okulary i w końcu zdecydował się przestawić piona. Król powędrował w bezpieczniejszy sektor szachownicy, ale ten ruch w żaden sposób nie poprawiał jego kiepskiej sytuacji.
– U nas trenuje kilku Rosjan. Dużo o tym rozmawiają. – Tuncay wykonał kolejny ruch.
– Co mówią?
– Że Ukraińcy to naziści i trzeba ich najechać, a najlepiej wybić do nogi.
– Idioci.
– Mówię tylko, co gadają.
– A jakie jest twoje zdanie?
Okulary znów powędrowały na blat stołu. Tunahan podniósł wzrok na wnuka, który zaczął grzebać w uchu, następnie podrapał się po głowie.
– Sam nie wiem – mruknął niepewnie.
– To znaczy?
– No… podobno tam na wschodzie mordują Rosjan, dochodzi do ludobójstwa i tak dalej…
– To wierutne bzdury. Nie słuchaj ich.
– Jaka jest więc prawda? O co w tym wszystkim chodzi?
Tunahan westchnął i raz jeszcze zerknął na szachownicę. Przez chwilę analizował sytuację, po czym własnym koniem zbił konia wnuka, jednocześnie uwalniając gońca, który niespodziewanie zaszachował jego króla.
– Ej… – jęknął Tuncay.
– Dałeś się podejść, będąc pewnym, że masz sytuację pod kontrolą – mruknął starzec. – A teraz zróbmy sobie małą przerwę. Kolacja jest w lodówce. Podgrzej ją, proszę, i zjemy, a ja opowiem ci pewną historię.
– O przygodach z czasów, gdy byłeś szpiegiem?
– Raczej o… korzeniach. – Tunahan sięgnął po fajkę. – A teraz idź już. Od tego „wychodzenia z czarnej dupy” zdążyłem porządnie zgłodnieć.
Gdy Tunahan Karabina tłumaczył najmłodszemu wnukowi zawiłości spraw rodzinnych, całkiem niedaleko, w kawiarni obok klubu sztuk walki, do którego uczęszczał Tuncay, dwóch brodatych mężczyzn piło kawę. W pewnym momencie jeden z nich pokazał rozmówcy grupowe zdjęcie i wskazał palcem młodego chłopaka w czarnym kimonie przepasanym niebieskim pasem. Drugi przez chwilę się zastanawiał, po czym znacząco pokiwał głową. Chwilę później odebrał wypchaną kopertę i nie płacąc rachunku, wyszedł z lokalu.
Przez kolejne dwa tygodnie Luta funkcjonowała, jakby znalazła się za linią wroga. Ostrożna, czujna, skoncentrowana i przygotowana na każdą ewentualność, spakowała nawet niezbędne rzeczy, aby w chwili zagrożenia móc z dziećmi zapaść się pod ziemię. Nie było to łatwe, bo aby nie wzbudzać podejrzeń, musiała zachowywać pozory. Chodziła do pracy, odbierała dzieci z przedszkola i szkoły, odwiedzała z nimi basen i sale zabaw, sama też nie zaprzestała treningów na macie. Ciągle jednak dyskretnie skanowała otoczenie i analizowała najmniejsze oznaki mogące sugerować, że znalazła się pod obserwacją. Jedyną modyfikacją codziennej rutyny, na którą sobie pozwoliła, było zatrzymanie dzieci u siebie, gdy w międzyczasie wrócił z pracy ojciec Franka i Werki.
– Jeśli nie masz nic przeciwko, chciałabym, żeby zostały u mnie – poinformowała Szymona dzień po przylocie z rotacji, którą spędził na platformie wiertniczej u wybrzeży Norwegii.
– A co się stało? – W tle usłyszała głosy rozemocjonowanych kolegów. Westchnęła, bo znała je doskonale i nie miała wątpliwości, że znów grają na konsoli.
– Werka chyba złapała jelitówkę, a Franek zaczął gorączkować – skłamała.
– Covid?
– Nie wiem. Sama miałam zawroty głowy i nie najlepiej się czuję. Jak dzieciaki wyzdrowieją, to podrzucę ci je w przyszłym tygodniu.
– W przyszłym tygodniu mnie nie będzie. Mówiłem ci, że lecę z chłopakami na Ibizę i…
Luta teatralnie pożałowała swojego zapominalstwa, bo oczywiście o wszystkim doskonale pamiętała, ale wzięła na siebie ten ciężar z wyraźnym zastrzeżeniem, że eksmałżonek nie będzie musiał odrabiać swojej tury po kolejnej rotacji. Szymon oczywiście nie nalegał, bo taki był z niego ojciec jak z koziej dupy trąba i na częstych kontaktach z dziećmi aż tak bardzo mu nie zależało – wolał grać na konsoli albo przesiadywać na ławeczce w parku z piwkiem w dłoni, ewentualnie palić zioło, co też czynił dość regularnie. Upewnił się więc telefonicznie, że choróbska trawiące małe ciałka jego pociech nie są aż tak groźne, a potem wrócił do grania w FIF-ę albo coś innego, czego nazwy nawet nie chciała znać.
Do Emila wybrała się w tym czasie tylko raz i wcale nie dlatego, żeby zaspokoić potrzebę fizycznej bliskości z mężczyzną, ale dlatego, aby uspokoić sumienie i wybadać okolicę jego zamieszkania, które z racji ich relacji czysto teoretycznie też mogło znaleźć się pod obserwacją. Nie dostrzegła niczego podejrzanego, więc pomyślała, że wykorzysta sytuację, aby się odstresować. A że ostatnie dni były dla niej ekstremalnie stresujące, w łóżku wyrzuciła z siebie wszystkie skumulowane emocje.
– Co dziś w ciebie wstąpiło? – zapytał ją kochanek, gdy po drugim razie opadł zdyszany na łóżko.
– Po prostu tego potrzebowałam – odparła, opierając na ramieniu umazany tuszem policzek. Poprosiła go, aby ją spętał i upokorzył, co Emil pieczołowicie wykonał. Jej ekspresyjność podczas samego aktu jednak nawet jego wprawiła w lekką konsternację.
– Płaczesz, bo przesadziłem, czy…
– Nie… – Uśmiechnęła się, przygryzając nerwowo dolną wargę. Wierzchem dłoni wytarła z policzków łzy i przytuliła się do jego piersi. – Po prostu kilka rzeczy mi się nawarstwiło i… zresztą nieważne…
– Powiedz mi.
– Emil…
Tak bardzo chciała mu wszystko wyjawić, wyspowiadać się, zwierzyć z sekretów i dręczących ją lęków. Swój wywód skończyła jednak na westchnięciu, po którym podniosła się z łóżka i, posławszy mu przepraszające spojrzenie, poszła pod prysznic. Emil nie nalegał. Znał ją dobrze, wiedział, że nic z tej kobiety na siłę nie wyciągnie i prędzej kaktus mu na dłoni wyrośnie, niż Luta powie coś, czego później mogłaby żałować. Utwierdził się w tym przekonaniu, gdy wyszła z łazienki. Miała już na sobie spodnie i obcisły top, a gdy przed lustrem doprowadziła włosy do porządku, stało się jasne, że na noc nie zostanie.
– Kiedy znów się widzimy? – zapytał.
– Gdy ogarnę swoje sprawy – odparła, zaplatając warkocz.
– Mogę ci jakoś pomóc?
Emil podniósł się z łóżka i objął Lutę w pasie. Położył brodę na jej ramieniu i przez chwilę patrzyli we własne odbicia.
– Nie możesz – odparła.
– Wiesz, że…
– Wiem. Uważaj na siebie. Odezwę się.
Wyszła z bagażem wyrzutów sumienia. Miała wrażenie, że na własne życzenie psuje coś, co ma szansę powodzenia. Ale czy naprawdę tak bardzo tego potrzebowała? I czy miała prawo obarczać tego faceta własnymi problemami?
Z zamyślenia wyrwał ją dźwięk brzęczącego na stole telefonu. Na ten numer mogły dzwonić tylko dwie osoby. Akurat kończyła wieszać pranie, więc pospiesznie odłożyła trzymane w rękach dziecięce skarpetki i odebrała.
– Możesz gadać? – zapytał Szatan.
– Akurat mam wolne po służbie.
– No więc udało się zweryfikować tego Rączkowskiego. Zajęło to chwilę, bo facet ma wyczyszczone papiery. Nawet nie chcę wiedzieć, kto mógł przy tym grzebać, ale ten ktoś bez wątpienia dużo może.
– No i?
Luta podskórnie czuła, że sytuacja będzie się tylko komplikować. Już po kilku dniach okazało się, że wysłany pod adres zameldowania Rączkowskiego aspirant pod przykrywką dostarczyciela pizzy nie zastał go w domu. Dzięki koneksjom Gienka udało się ponowić podobną akcję kilkukrotnie, ale za każdym razem młody funkcjonariusz wracał z niczym. Na wyraźną prośbę Szatana Gienek pofatygował się na miejsce osobiście, ale i on pocałował klamkę. Kilkudniowa obserwacja, okupiona zresztą niejednym banknotem z królem Jagiełłą, też nie wykazała, żeby w kawalerce panował jakiś ruch. Gienek popytał sąsiadów, ale ci – w większości menele albo ledwo wiążący koniec z końcem emeryci – albo nie chcieli gadać, albo nie potrafili wskazać nikogo, kto mógłby tam przebywać. Rączkowski zniknął jak kamień w wodę, co gorsza, jego matka najprawdopodobniej też od dłuższego czasu tam nie mieszkała. Oczywiście istniała hipoteza, że wyjechała na dłuższy urlop albo wyemigrowała na Zachód, ale ponieważ blok stał w dzielnicy, gdzie ludziom się nie przelewało, to można było założyć, że w takim wypadku właściciel komuś by kawalerkę wynajął. Tymczasem od blisko dwóch tygodni stała zupełnie pusta, a biorąc pod uwagę szczątkowe informacje wyciągnięte od sąsiadów, prawdopodobnie taki stan rzeczy trwał o wiele dłużej.
– Gienek to jednak pies starej daty, a gdy taki pies zwęszy trop, to będzie węszył, aż znajdzie to, czego szuka – kontynuował Szatan. – Chyba wziął sobie rozgryzienie sprawy za punkt honoru, bo pogrzebał głębiej. Zaczął rozpytywać na dzielnicy, gdzieś tam posmarował, pokazał zdjęcia mordy Rączkowskiego. W końcu ktoś go rozpoznał. Podobno facet wprowadził się kilka lat temu i od razu zaczął szukać kontaktów w środowisku kiboli i narodowców. Chodził na mecze Gieksy, brał udział w tych wszystkich pseudopatriotycznych imprezach czy pochodach, regularnie uczestniczył w mszach, a wieczorami szlajał się po melinach. No generalnie swój chłop na dzielni, taki, co to przeprowadzi babcię przez ulicę, ale Żyda albo Ukraińca zapierdoli pałą w pierwszym lepszym zaułku.
– Nie brzmi to, jakby miało jakiś większy sens – skonstatowała Luta.
– No właśnie jest pewien haczyk.
– No?
– Rączkowski gadał z lekko wyczuwalnym wschodnim akcentem.
– Nazwisko raczej polskie…
– No właśnie robił wszystko, aby to ukryć. Podobno jakiś typ kiedyś zarzucił mu ukraińskie pochodzenie, pojawiły się tematy Bandery i Wołynia, wtedy Rączkowski wpadł w szał i pobił faceta do nieprzytomności.
Luta nie miała pojęcia, co o tym wszystkim sądzić. Jeśli spodziewała się zagrożenia, to raczej nie ze strony jakiegoś chłystka z wydzierganym na ramieniu orłem albo kotwicą Polski Walczącej. Tacy ludzie zwykle byli mocno zindoktrynowani i raczej nie wchodziliby w konszachty z muzułmanami, którzy z ich perspektywy – no może po Żydach, choć i z tym można by dyskutować – byli wrogiem Polski numer jeden. Facet mógł się po prostu naczytać artykułów dotyczących wydarzeń w Świebodzinie, bo był okres, że temat wałkowano w całej Polsce. Ale jeśli rzeczywiście w rozmowach Rączkowskiego i Poziomy z ust tego pierwszego padło jej nazwisko, a dzień później drugi z nich się powiesił, to wyglądało to co najmniej podejrzanie. Tylko czy aby z Szatanem nie przesadzali? Akurat nazwisko miała specyficzne i brzmiące niemal identycznie jak słowo „karabin”, a takich podczas dyskusji o strzelaninie w masarni mogli użyć wielokrotnie. Pozioma mógł się powiesić i tyle, Rączkowski zaś skończyć wyrok i się ewakuować. Tylko dlaczego ktoś grzebał w papierach tego drugiego?
– Nie wiem już, co o tym myśleć – mruknęła do słuchawki.
– Ja tylko dmucham na zimne.
– Ten cały Gienek będzie jeszcze drążył?
– Nie bardzo ma możliwości. Te się w zasadzie wyczerpały. A jak u ciebie? Zauważyłaś coś niepokojącego?
– Na razie jest spokój. A u ciebie?
– Władymir ostatnio stracił apetyt. I zrobił się jakiś taki…
– Cholera, Zygmunt…
– Niczego podejrzanego nie zauważyłem.
– Może jednak przesadzamy? – Luta odchrząknęła.
– Może, ale i tak nie mam co robić. Spróbuję namierzyć tego Rączkowskiego, ale niczego nie obiecuję.
– W porządku. Informuj mnie.
– Dzieciaki zdrowe?
– Zdrowe. Muszę kończyć. Pa.
Luta się rozłączyła. Przez chwilę wpatrywała się w widok za oknem. Lekko prószył śnieg, a na osiedlowych trawnikach harcowały dzieciaki. Dwóch chłopców, mniej więcej w wieku Franka, kłóciło się o to, który z nich ma wcisnąć marchewkę w głowę ulepionego bałwana. Miał już oczy i usta oraz wbite w korpus gałęzie, ale wciąż nie miał nosa. W pewnym momencie większy popchnął mniejszego i pospiesznie wbił marchew w śniegową kulę, ale zrobił to tak niefortunnie, że ta spadła na podłoże. Drugi w tym czasie zdążył wstać i zaczął wymachiwać rękoma, doszło do eskalacji wzajemnych pretensji i chwilę później obaj tarzali się po śniegu. Rozejrzała się za opiekunami chłopców, ale ich nie namierzyła. Naszła ją myśl, że nie może dłużej żyć w takim stresie. Franek dorastał, potrzebował interakcji z rówieśnikami, nawet takiej jak ta, bo przecież świat to nie bajka i czasem trzeba zawalczyć o swoje. Co z tego; był chyba jedynym dzieckiem w klasie, które nie miało prawa opuszczać placówki po lekcjach. To była jej decyzja, w pełni świadoma, choć podyktowana permanentnym lękiem o jego zdrowie i życie. Inni trzecioklasiści jednak od dawna nie musieli przesiadywać w świetlicy i Franek, choć specjalnie w tej kwestii nie oponował, bez wątpienia na tym cierpiał. Luta pomyślała, że to nie może tak dalej wyglądać. Nie może wciąż trzymać go na smyczy i panikować, gdy na chwilę zniknie jej z oczu. To nie było zdrowe i mogło źle wpłynąć na jego rozwój, tym bardziej że już teraz był w szkole postrzegany jako dziecko introwertyczne i zamknięte w sobie. Owszem, nie miał problemów z nauką, ale na przerwach nie ganiał z rówieśnikami, nie łobuzował, był raczej cichy i trzymał wszystkich na dystans.
– Chciałabym mieć samych takich uczniów – powiedziała na jednym z zebrań wychowawczyni, trzydziestokilkuletnia pulchna szatynka o ujmującym uśmiechu. – Franek jest bardzo grzecznym dzieckiem, karnym i obowiązkowym. A do tego świetnie się uczy. Gratuluję syna.
Brzmiało sympatycznie, ale Luta podskórnie czuła, że to nie idzie w dobrym kierunku. Takie dzieciaki nie miały w życiu łatwo i często bywały odrzucane przez grupę. Znała to uczucie doskonale i bardzo nie chciała, aby Franek musiał przeżywać te wszystkie negatywne emocje, które towarzyszyły jej w szkolnych latach. Tylko jak miał znaleźć sobie kolegów, gdy wciąż trzymała go pod kloszem?
Poczuła ukłucie wyrzutów sumienia. Nie mogła powielać błędów matki. Sięgnęła po ostatnią parę skarpetek i powiesiła je na suszarce, po czym zerknęła na wiszący na ścianie zegar. Dochodziła druga po południu, więc Franek właśnie kończył lekcje. Pomyślała, że też ulepi z dzieciakami bałwana, a wieczorem porozmawia z synem i wybada, co mu w duszy gra.
Aleksander Majski wszedł do pokoju, a chwilę później usłyszał zgrzyt zamka za plecami. Odchrząknął i podszedł do sięgającej podłogi różowej zasłony. Odchylił ją lekko i zaczepił palcem o kraty. Ruch na przyległej do zielonogórskiego aresztu ulicy Łużyckiej jak zwykle był spory, a ponieważ na jednym z pasów doszło do niegroźnej stłuczki, dodatkowo utworzył się korek. Poszkodowany w zdarzeniu najwyraźniej nie mógł pogodzić się z zaistniałą sytuacją, bo mocno gestykulował i nie reagował na komendy cierpliwie próbującego go uspokoić policjanta. Poza tym życie na zewnątrz toczyło się swoim rytmem: młoda para pospiesznie maszerowała w stronę blokowiska, starsza pani o lasce dzielnie walczyła, aby nie poślizgnąć się na chodniku, a dostawca jednej z sieci dostarczających posiłki na zamówienie z ogromną żółtą torbą na plecach z trudem panował nad kierownicą roweru.
W przypadku takich jak Aleksander, uznanych przez wymiar sprawiedliwości za potencjalnie niebezpiecznych, procedury trwały trochę dłużej, więc zachował się tak jak zwykle. Wlał do czajnika wodę z butelki, włączył go, a następnie położył się na małżeńskim łóżku i wbił wzrok w pomalowaną na bladoróżowy kolor ścianę. W kilku miejscach tynk był odłupany, a pod sufitem rozgościł się grzyb, ale musiał przyznać, że sprzątaczki dbały, aby jedynym zapachem wypełniającym pokój widzeń była mieszanka, która w założeniu miała stworzyć romantyczny nastrój, choć jemu kojarzyła się co najwyżej z wonią rozpylaną przez zawieszkę w muszli klozetowej. W kącie stał jeszcze drewniany stolik z wazonem ze sztucznymi orchideami – oczywiście koloru różowego – oraz na szczęście białym czajnikiem, a przy łóżku szafka z lampką, której w obawie przed przesłodzeniem atmosfery wolał nie zapalać. Nad stołem pejzaż idyllicznej wsi, który tylko działał mu na nerwy.
Wpatrywał się bezmyślnie w rozpościerające się po horyzont łany zboża i mały kościółek w rogu obrazu, gdy zamek znów zazgrzytał i drzwi otwarły się na oścież. Od razu podniósł się z łóżka i poprawił jedyną koszulę, którą posiadał i wkładał tylko i wyłącznie na tę okazję.
Zrobił trzy kroki w kierunku gościa i objął go mocnym uściskiem. Mężczyźni poklepali się po plecach.
– Witaj, synu – przywitał się Zygmunt Szatan.
– Cześć, tato – odparł Majski.
– Jak się czujesz?
– Wciąż żyję. Usiądź.
Aleksander odebrał z rąk ojca mały foliowy woreczek z sypaną kawą. Przydziałowe z rozpuszczalną, które stały na tacce przy czajniku, nie nadawały się do niczego. Wsypał po porcji do dwóch jednorazowych kubków i zalał wrzątkiem.
– Zawsze zastanawia mnie, kto decyduje o wystroju tych mokrych pokoi – zastanowił się Szatan, odbierając kubek od syna.
– Ktokolwiek to jest, bywa w naprawdę kiepskich burdelach – odparł Aleksander. – Ale lepiej tu niż w towarzystwie klawisza. Przynajmniej mamy spokój.
– No tak…
Nadkomisarz zamieszał patyczkiem w papierowym kubku. Pomyślał, że jak zwykle palnął głupotę. Sprawę ponurej przeszłości zdążyli już sobie z synem wyjaśnić i nie lubił wracać do kwestii związanych z szeroko pojętym rynkiem usług seksualnych. Niepotrzebnie wywołał ten temat.
– Jak zdrowie? – podjął Aleksander.
– Nic się nie zmienia. Ale trzymam się i nie piję.
– To dobrze.
– A u ciebie?
– Dzień jak co dzień. Nic ciekawego, ale ostatnio wpadła mi w łapy książka, której akcja dzieje się w tym areszcie. Dasz wiarę? Mało tego, oskarżonym jest prokurator, a jeden z gadów ma nawet taką ksywkę jak ten prawdziwy. Swoją drogą, kawał z niego sukinsyna i…
– Później zapiszesz mi tytuł, ale teraz chciałbym cię o coś zapytać.
– Pytaj.
– Zauważyłeś w ostatnim czasie coś dziwnego?
Aleksander zmrużył oczy. Upił łyk kawy.
– Co dokładnie masz na myśli? – zapytał.
– Nie wiem, może nadinterpretuję, ale doszło do pewnej niepokojącej sytuacji w zakładzie w Wołowie. Chodzi o Poziomę.
Szatan w żołnierskich słowach opowiedział synowi o okolicznościach śmierci jego byłego podwładnego. Majski słuchał uważnie, czasem przerywał, aby zadać jakieś pytanie, ale głównie analizował przyswajane informacje. Z każdym kolejnym słowem ojca pochmurniał jednak coraz bardziej.
– I nie możecie namierzyć tego Rączkowskiego?
– Facet zapadł się pod ziemię.
– Hmm…
Widząc, że ojciec wyciąga paczkę papierosów, Majski wstał i otworzył okno. Różowa zasłonka zaczęła podrygiwać na wietrze.
– Tu też trafił taki jeden – powiedział po dłuższej chwili. – Może z miesiąc temu. Od razu zwrócił moją uwagę, bo nie wyglądał na Polaka, a do tego ma na dłoni wytatuowany półksiężyc i kilka razy przyłapałem go, jak mnie obcina.
– Wiesz, jak się nazywa?
– Wołają na niego Chan, z tym że to raczej ksywka przyklejona przez innych aresztantów. Facet ma południowo-wschodnie rysy, ale raczej nie jest Turkiem. Podpytywałem klawiszy, ale kazali mi spierdalać na drzewo.
– Wiesz, za co siedzi?
– Nie, ale wypytuje o akcję w masarni. Niby nic, bo prawie każdy, przynajmniej na początku, był ciekaw, co się tam wydarzyło, nawet gady. Ale ten gość wygląda mi podejrzanie choćby z tego powodu, że krąży wokół mnie jak sęp. Pyta innych, ale nigdy mnie.
Szatan wyraźnie się zafrasował. Facet o południowo-wschodnich rysach, z tatuażem w kształcie półksiężyca, na którego wołają Chan. Nie jest Turkiem, pojawił się miesiąc temu i interesuje się Aleksandrem oraz wydarzeniami w Świebodzinie. W kontekście tego, co wydarzyło się w Wołowie, brzmiało to co najmniej niepokojąco, jeśliby nie powiedzieć mocno podejrzanie.
– Dowiem się wszystkiego – mruknął po dłuższym namyśle. – Jeśli chodzi o nasze sprawy, to bez zmian.
– Zero?
– Dokładnie. Ten kutas zwany prokuratorem generalnym wykorzystuje cię do boksowania się z Berlinem. Podobno naciski z ich strony są coraz silniejsze, ale nie obiecywałbym sobie zbyt wiele. Gość prędzej uwali koalicję rządzącą, niż spełni prośbę Niemca.
– Akt oskarżenia wciąż jednak nie wpłynął…
– I pewnie w najbliższym czasie nie wpłynie. Ale gwarancji nie ma żadnej.
Szatan wychylił kawę do dna i wytarł usta wierzchem dłoni, a potem poprawił wąsy.
– Posłuchaj mnie, synu – podjął, gdy wstał od stołu. – Jest jak jest i cieszmy się tym, co mamy. Staram się lobbować, gdzie mogę, ale sprawa stała się polityczna, a tutaj to ja już niewiele mogę.
– Rozumiem. – Aleksander też podniósł się z krzesła. – Ale możesz im powtórzyć, że nie mam zamiaru zmienić zdania i jeśli zapewnią mi koronę, to będę zeznawał w sprawie Ozalanów.
– Powtórzę. A ty uważaj na siebie. Dowiem się, kim jest ten cały Chan, i postaram się o kolejną wizytę jak najszybciej.
Mężczyźni ponownie się uściskali i Szatan ruszył w kierunku drzwi. Zapukał i chwilę później zamek zgrzytnął. Odwrócił się przez ramię.
– Pilnuj się, synu.
– Ty też… tato.
Nadkomisarz opuścił pokój wizyt i ze wzrokiem wbitym w posadzkę pospiesznie udał się do toalety. Nie dlatego, że poczuł nagłe ciśnienie na pęcherz, ale dlatego, że za każdym razem, gdy opuszczał syna, jego oczy zaczynały robić się szkliste i za nic w świecie nie mógł nad tym zapanować.
Przemył ogorzałą twarz i ledwo powstrzymał się, aby pięścią nie rozbić lustra. Tylko czy mógł oczekiwać od życia czegoś więcej? Policzył do dziesięciu, a potem jeszcze raz. Odetchnął, odchrząknął, wytarł się papierowym ręcznikiem i opuścił budynek aresztu. Gdy przemieszczał się po dziedzińcu w kierunku bramy, nie miał pojęcia, że zza krat jednej z cel śledzi go para ciemnych, błyszczących oczu. Bacznie go obserwowały do momentu, gdy nieświadomy niczego zniknął za bramą aresztu. W tych oczach też szkliły się łzy.
Mniej więcej w tym samym czasie w niewielkiej wsi Balikçilar dwóch brodatych mężczyzn w skupieniu wyczekiwało w samochodzie na sygnał do rozpoczęcia akcji. Plan wydawał się przygotowany perfekcyjnie i dzięki długotrwałej obserwacji wiedzieli, czego się spodziewać, ale doskonale też zdawali sobie sprawę z tego, że powierzone im zadanie muszą wykonać z najwyższą starannością. Tu nie było miejsca na najmniejszy błąd, bo człowiek, któremu już wkrótce mieli złożyć niezapowiedzianą wizytę, pomimo szacownego wieku bez wątpienia był niezwykle doświadczonym i groźnym przeciwnikiem. Doceniali go, bo byli ulepieni z podobnej gliny i wiedzieli, że Tunahana Karabiny nie można lekceważyć, nawet jeśli ledwo jest w stanie ustać na własnych nogach.
Luta chuchnęła w dłonie.
Temperatura spadła do minus dziesięciu stopni Celsjusza i w opuszczonej fermie drobiu, choć nie wiało, to wcale nie było cieplej. Nigdy jednak nie wymawiała się złą pogodą. To miejsce było azylem, gdzie w spokoju mogła potrenować, przemyśleć pewne sprawy, zastanowić się nad kolejnymi ruchami. Wyciągnęła z tarczy ostatnie ostrza. Tylko jedno nie trafiło w cel, ale i tak była na siebie zła. Zawsze była perfekcjonistką i nie wybaczała błędów, zwłaszcza samej sobie.
Schowała noże do kieszeni kamizelki i całość upchnęła w sportowej torbie. Do piwnicy zniosła worek, tarcze i grube liny, a opony i kilka innych bezwartościowych dla potencjalnego złodzieja gratów zostawiła na miejscu. Nikt tu nie zaglądał, choć raz, jakoś wczesną jesienią, natknęła się przy wejściu na dwie puste butelki po piwie i kilka niedopałków. Założyła, że to pozostałości po grzybiarzach, którzy najwyraźniej trochę się zagalopowali i postanowili odsapnąć.
Westchnęła, gdy zamknęła na kłódkę żelazną pokrywę. Wciąż miała trudności, aby odciąć się od tego, co wydarzyło się tu półtora roku temu. Czasem te myśli wracały i zastanawiała się, czy aby na pewno wystarczająco wyraźnie wyartykułowała trójce oprychów konsekwencje czekające ich w przypadku, gdyby któryś zaczął kłapać zębami. Pozioma i Cypis chyba zrozumieli, bo do tej pory nie stwarzali problemów, a pierwszy z nich dodatkowo uznał, że ten świat niewiele straci, gdy się z nim pożegna na stałe. Spokoju nie dawał jej ten cały Czeczen, który zniknął i znalazł się poza zasięgiem jej radaru. W sumie tego właśnie chciała, ale fakt, że ten śmieć wciąż żyje i prawdopodobnie bezkarnie hasa sobie po ulicach, trochę ją irytował. Irytację pogłębiał fakt, że nie miała pojęcia, gdzie się znajduje i co robi, wątpiła jednak, aby ta sytuacja dała mu do myślenia i nauczony doświadczeniem nagle podjął decyzję o powrocie na łono społeczeństwa w roli uczciwego, etycznego i regularnie płacącego podatki obywatela. Póki co musiała z tym żyć i gdyby nie sytuacja z Poziomą i Rączkowskim, pewnie aż tak by się tym nie przejmowała. Teraz jednak, gdy sprawy zaczęły się komplikować, Czeczen wciąż siedział jej w głowie.
Przerzuciła torbę przez ramię i wyszła z ruin starej fermy. Czekała ją krótka przebieżka, bo nie ryzykowała parkowania pod samym budynkiem. Pokrywa śnieżna może nie była aż tak duża, za to droga dojazdowa pełna kolein, w których stała zamarznięta woda. Taki test dla jej starego passata wydawał się dość karkołomnym zadaniem, dlatego wolała zatrzymać się przy zjeździe na nieco bardziej utwardzonej drodze pożarowej. Poprawiła włosy i naciągnęła czapkę na głowę, po czym truchtem ruszyła w kierunku auta. Po dziesięciu minutach była już na miejscu. Otworzyła bagażnik i zrzuciła graty, następnie pojechała na działkę, gdzie w pancernej szafce złożyła kamizelkę taktyczną oraz kilka zabawek, które w razie zatrzymania przez policyjny patrol mogłyby wprawić funkcjonariuszy w daleko posuniętą konsternację. Wróciła do domu, gdzie czekała już na nią przyjaciółka.
– Wyżyłaś się? – zapytała, gdy Luta weszła do mieszkania.
– Tak sobie. Musiałam pomyśleć.
Franek siedział przy laptopie i niespecjalnie przejął się jej przybyciem, za to Werka od razu rzuciła się matce na szyję.
– Mamo, mamo, namalowałam misia i zajączka. Popatrz, o tu! – Puściła ją i podbiegła do stołu, skąd zabrała kartki z rysunkami. Wróciła bardzo podekscytowana i od razu wręczyła je matce. – Ładne, prawda? – zapytała, obrzucając ją szelmowskim spojrzeniem.
Luta spojrzała na dzieła córki. Miś był zielono-czerwony, ale w sumie przypominał misia, za to zajączek skojarzył jej się z jeżem z przerośniętymi uszami. Rozpromieniła się jeszcze bardziej.
– Są przepiękne. Absolutnie wspaniałe. Chodź do mnie, moja ty mała artystko. – Luta wyciągnęła ręce, aby przytulić córkę, ale ta chwyciła się pod boki i zrobiła groźną minę.
– Znowu zapomniałaś?
– O czym?
– Nie jestem a…tystką, tylko Bibi Kotkiem.
– No tak. Mama jest głuptasem i znowu zapomniała. No to chodź tu do mnie, mój Bibi Kotku.
Tym razem Werka objęła matkę, a ta podniosła ją do góry i kilka razy obróciła się wokół własnej osi. Mała zapiszczała z radości i zaczęła nalegać na helikopter, więc Luta chwyciła ją za rączki i zakręciła się raz jeszcze, dodatkowo symulując odgłos wirników.
– I nie mówi się atystka, tylko artystka.
– A kto to jest atystka?
– Artystka. To taka osoba, która ma talent i potrafi robić piękne rzeczy, na przykład rysować.
– Aha…
Obie jeszcze chwilę się ze sobą przekomarzały, aż w końcu Werka wróciła do rysowania, a Luta wzięła szybki prysznic. Po wyjściu z łazienki dosiadła się do Mirki, która przeglądała ulotki jednego z dyskontów. Ucieszyła się, że na stole stoi już parująca herbata.
– Wiesz, że pierś z kurczaka podrożała o cztery złote? A pomidory o dwa i pół?
– To dopiero początek, moja droga.
– Ale to naprawdę przesada. Ja rozumiem, że mamy inflację i tak dalej, ale…
– Nic na to nie poradzisz.
– Ty to zawsze potrafisz poprawić przyjaciółce nastrój. Nie dość, że muszę spłacać kredyty za tego suki… ups… – Mirka zasłoniła usta ręką, gdy Werka podniosła na nią wzrok.
– Każdy niesie swój krzyż. Mój też zaczyna mi ciążyć.
Luta postanowiła, że na tym poprzestanie. Mirka była jej przyjaciółką od gimnazjum, ale na pewne rzeczy nie była przygotowana, wobec czego nie mówiła jej wszystkiego. A że tamta nie nalegała, to rzadko podejmowały tematy związane z jej służbą. Jeśli już, to te bardziej neutralne. A czy ci specjalsi to rzeczywiście takie ciacha? A jak sobie radzi w towarzystwie mężczyzn i czy próbują ją podrywać? A jeśli nie uprawia tam seksu, to czy używa wibratora? O tego typu kwestiach można było pogadać, a nawet pożartować, ale gdy temat niebezpiecznie zbaczał na sprawy związane z prawdziwym celem jej obecności na misjach, ucinała rozmowę. Temat dotyczący porwania córki też pojawiał się rzadko, a od pewnego czasu w ogóle. Mirka była przekonana, że ktoś rzeczywiście podrzucił ją do domu, ale nawet jeśli w jej głowie rodziły się jakieś podejrzenia, że mogło to wyglądać inaczej, nie dawała tego po sobie poznać.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki