Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
40 osób interesuje się tą książką
Przeszłość upomni się o niego po raz ostatni.
Zielonogórskie lato przerywa kolejna zbrodnia. Prokurator Brunon Kotelski zostaje bestialsko okaleczony i zamordowany. W tym samym czasie komisarz Igor Brudny otrzymuje pamiątkę z przeszłości.
Pod nieobecność emerytowanego inspektora Romualda Czarneckiego sprawę przejmuje prokurator Arleta Winnicka. Zainscenizowane miejsce zbrodni, wybór ofiary i brak śladów nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Morderca jest brutalny, nieprzewidywalny i świetnie panuje nad sytuacją. Bardzo szybko daje śledczym do zrozumienia, że żadne z nich nie może czuć się bezpieczne. Szykuje się najtrudniejsza sprawa w ich karierze.
Brudny, zdeterminowany, by uratować przyjaciół i raz na zawsze zostawić przeszłość za sobą, podejmuje wyzwanie. Finałowy pojedynek dopiero się rozpoczyna.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 414
W sali panował półmrok. Przez uchylone okna wkradało się blade światło księżyca, a wraz z nim zapach wiosny. Ze wszystkich pór roku najbardziej lubił właśnie wiosnę. Kojarzyła mu się z wczesną młodością, którą spędził na wsi. Z uśmiechem i śpiewem ptaków. Z polanami pełnymi kolorowych kwiatów i muczącymi krowami. Nie znosił jesieni. To jesienią wydarzyła się tragedia, która zmieniła jego życie w pasmo udręki i cierpienia. Dziś wspomnienia z tamtych odległych dni były mgliste i mętne niczym kałuża po burzy. Poczuł, jak po policzku spływa mu łza. Wytarł ją palcem i naciągnął pościel pod brodę. Wtedy usłyszał za plecami kroki. Wiedział, kto to.
Przyjaciel delikatnie uniósł kołdrę i położył się obok niego. Sprężyny w wysłużonym łóżku złośliwie zaskrzypiały, ale gdy tylko przyjął odpowiednią pozycję i szczelnie okrył się pierzyną, znów zaległa cisza.
– Jutro twój wielki dzień – szepnął mu do ucha. – Ile na niego czekałeś?
– Trzynaście lat i sto osiemdziesiąt dwa dni.
– Szmat czasu.
– Tak… szmat czasu.
Młodzi mężczyźni przez chwilę w ciszy kontemplowali ostatnie słowa. Obaj nie mieli łatwego życia i obaj pragnęli tego dnia równie mocno.
– Naprawdę chcesz kontynuować naukę? – spytał przyjaciel.
– Tak. Moja matka była lekarzem, ale ja zostanę informatykiem. Wiesz… To przyszłość jest. Chciałbym, aby była ze mnie dumna.
– Zawsze miałeś głowę do tych rzeczy. Ja nie jestem taki kumaty…
Przy akompaniamencie kilku skrzypnięć starych sprężyn odwrócił się twarzą do przyjaciela. Spojrzał mu w oczy. Czasem myślał, że tylko on dostrzega, że za tą maską kryje się więcej dobra. Może dlatego, że sam był dość słaby i potrzebował kogoś takiego. A może, bo potrafił widzieć więcej.
– Nie doceniasz się – szepnął. – Jesteś bystry i na pewno byś sobie poradził.
– Tylko tak mówisz. Wiesz, że nigdy nie byłem orłem.
– To co chcesz robić, jak wyjdziesz?
– Pojadę nad morze.
– I co?
– Nie wiem. Poszukam pracy. Coś wymyślimy.
– Naprawdę myślisz, że moglibyśmy…?
– Pewnie, że tak. – Ręka przyjaciela przesunęła się po jego biodrze. – Poczekaj na mnie. To niecały miesiąc. Pojedziemy razem i jak zechcesz, to poszukasz sobie jakiejś szkoły. Ja będę pracował.
Jeszcze przez chwilę patrzył w oczy przyjaciela, po czym wypuścił powietrze i z powrotem obrócił się do niego tyłem. Podciągnął kołdrę pod brodę. Kilka łóżek dalej ktoś zaczął głośno chrapać. Obaj wiedzieli kto. Przez krzywą przegrodę nosową Gruby często miał problemy z oddychaniem. Dolegliwości nasilały się wiosną, gdy drzewa zaczynały pylić. Wtedy chrapał jak zwierz.
– Wierzysz mi? – zapytał szeptem przyjaciel.
– Chciałbym. Tylko…
– Boisz się, co będzie, gdy wyjdziesz? Gdy wyjdziemy?
– Nie wiem. Może. Chyba tak…
– Poradzimy sobie. Już niedługo zostawimy za sobą cały ten gnój. Zaczniemy nowe życie.
– W takim razie poczekam na ciebie.
– Spróbowałbyś nie… – W tonie mężczyzny dało się wyczuć szorstką nutę.
– Szukałbyś mnie?
– Szukałbym i znalazł choćby na krańcu świata. Jesteś i zawsze byłeś tylko mój, prawda?
– Tak.
– I zawsze będziesz… – Palce przyjaciela zacisnęły się na jego biodrze.
– Zawsze.
– Mam, kurwa, taką nadzieję.
Chwilę później chłopak wzdrygnął się i cicho jęknął, gdy przyjaciel w niego wszedł.
Obudził ją świergot ptaków.
Prokurator Arleta Winnicka otworzyła oczy i sięgnęła po leżący na szafce nocnej smartfon. Dochodziła szósta rano i za cztery minuty miał zadzwonić budzik. Nie pamiętała, kiedy dzwonił ostatni raz, bo przez lata wypracowała taki mechanizm, że w ogóle go nie potrzebowała. Jej organizm chodził jak w zegarku i podświadomie czy nie, zawsze kazał jej otworzyć oczy kilka minut przed wyznaczonym czasem.
Zsunęła z siebie bordową satynową pościel i włożyła zadbane stopy w domowe kapcie. Zerknęła, już przytomniejszym wzrokiem, na smartfon raz jeszcze, aby włączyć zintegrowaną z urządzeniem kawiarkę. Gdy ta cichym buczeniem oznajmiła, że zaczyna szykować swojej pani podwójną latte, Winnicka poszła się odświeżyć. Umyła twarz i zęby, po czym skierowała się do salonu. Lubiła ten moment, gdy zaraz po przebudzeniu w domu unosił się zapach świeżo zmielonego ziarna. Pobudzał ją i działał niemal erotycznie, co sprawiało, że ewentualni absztyfikanci, którzy doznali tego zaszczytu spędzenia z nią nocy, mogli liczyć na ostatni wspólny seks jeszcze przed śniadaniem. Oczywiście nie zdarzało się to zbyt często, bo partnerów dobierała bardzo starannie, a do tego kochankowie nie mieli pojęcia, że to nie oni wprowadzali ją o poranku w taki nastrój. Zwykle pozwalała im tak myśleć, gdyż nie chciała sobie psuć zabawy. Poza tym rzadko kiedy dawała komukolwiek szansę na ponowne spotkanie. Świadomość, że opuszczają jej apartament w przekonaniu, że właśnie przeżyli najlepszy seks w życiu, nakręcała ją pozytywnie na resztę dnia.
Wzięła filiżankę i włączyła telewizor. Przez następne kilka minut, popijając kawę, oglądała poranne wiadomości. Trochę polityki, jakiś wypadek na A2, wybuch gazu w wielorodzinnym domu gdzieś na Śląsku – jednym słowem same bzdury niewnoszące absolutnie nic do jej życia. Mimo to kultywowała ten rytuał, bo wychodziła z założenia, że porządny prokurator zawsze musi być na bieżąco z tym, co dzieje się w kraju i na świecie, gdyż w branży zdominowanej przez mężczyzn lubujących się w jałowych dyskusjach o polityce nie mogła sobie pozwolić, aby dać się zaskoczyć. Inną sprawą był fakt, że ci idioci z Wiejskiej nigdy nie dawali o sobie zapomnieć, zwłaszcza zaś obecna władza, która za cel obrała sobie prokuraturę i sądownictwo, co gorsza, bez pardonu właziła ze swoimi ubłoconymi buciorami w jej zawodowe życie. Miała o tych ludziach jak najgorsze zdanie, tym bardziej że kilka lat temu poznała to środowisko od środka. Co więcej, mogła doświadczyć sytuacji, w których żadne z nich – częściej mężczyźni, choć niechętnie musiała przyznać, że czasem również kobiety – nie chciałoby, aby szary obywatel oglądał ich, kiedy już znikną kamery. Dla niej byli bandą hipokrytów bez względu na opcję polityczną, z której się wywodzili, bo gdy po dojściu do władzy otwierał się przed nimi do tej pory zamknięty wcześniej świat, zwykle wszystkie ich hasła, którymi tak obficie szermowali przed kamerami, nagle stawały się nic nieznaczącymi frazesami.
Winnicka wróciła do łazienki. Ściągnęła jedwabną koszulkę nocną i wzięła prysznic, następnie umyła włosy i spłukała odżywkę. Przez następny kwadrans suszyła włosy i wmasowywała w ciało kolejne balsamy. Gdy skóra już lśniła świeżością, lubiła przez chwilę przeglądać się w lustrze. Jej ciało wciąż było szczupłe, jędrne i choć naturalne pełne piersi odrobinę zaczęły odczuwać siłę grawitacji, reszty nie miała prawa się wstydzić. Spojrzała na swoje szerokie biodra i niespotykanie wąską talię. Ten kontrast sprawiał, że mężczyźni za nią szaleli, a dziennie na palcach jednej ręki mogła policzyć tych, którzy nie obrócili się za nią na ulicy. To był jej największy atut. Zwłaszcza gdy przechodziła do sedna…
Jeszcze przez chwilę przyglądała się swojemu odbiciu. Od dłuższego czasu nie dawała jej spokoju jedna rzecz. Niewielka blizna na prawym pośladku wciąż nie chciała zniknąć. Lekarz, który usuwał tatuaż, powiedział, że po pół roku powinna przestać być widoczna, ale najwyraźniej był pieprzonym konowałem, bo minęły już trzy lata, a ona wciąż ją widziała. Wypięła pośladek i naciągnęła skórę. Miała wrażenie, że zamiast płowieć, coraz mocniej rzuca się w oczy. Cmoknęła z niesmakiem. Przypominała jej o przeszłości. Naznaczonej błędami młodości i niepohamowanym temperamentem. Przeszłości, która nigdy nie powinna ujrzeć światła dziennego, choć jej wspomnienie sprawiało, że natychmiast robiła się mokra.
Tak jak teraz.
Położyła się z powrotem do łóżka i zaczęła pieścić się palcami. Zamknęła oczy, ale gdy tylko powieki opadły, jak zawsze pojawiła się ta sama twarz. Nienawidziła się za to, ale nie mogła wyrzucić jej z pamięci. Sukinsyn, pomyślała. Jedyny, który jej nie uległ, który potraktował ją jak napaloną gówniarę, a potem odesłał do domu. Mimo to poczuła nagły przypływ podniecenia. Dlaczego tak na nią działał? Zaczęła dotykać się intensywniej i chwilę później jej ciałem wstrząsnęła fala przyjemnych dreszczy.
Otworzyła powieki. Ten facet był jak drzazga w oku.
Wstała i poszła z powrotem do łazienki. Podmyła się jeszcze raz, a następnie włożyła bieliznę. Spojrzała na zegarek. Przez nieplanowane przyjemności czas do wyjścia nieco się skrócił, więc zabrała się do nakładania makijażu. Wsmarowała w twarz krem, użyła podkładu i pudru, następnie zajęła się oczami. Umiejętnie zrobiona kreska i wytuszowane rzęsy zawsze zapewniały jej przenikliwe, a zarazem powłóczyste spojrzenie. Na koniec musnęła kości policzkowe różem i pomalowała usta. Kredki nie używała, bo natura obdarzyła ją piękną linią brwi. Przejrzała się w lustrze raz jeszcze. Jak zwykle wyglądała perfekcyjnie.
Winnicka wyszła z łazienki i wybrała z szafy oliwkową garsonkę. Uczesała się i ponownie sprawdziła makijaż, po czym włożyła szpilki i przerzuciwszy przez ramię torebkę, opuściła apartament.
Zamknęła drzwi i podeszła do windy. Wcisnęła guzik, poprawiając żakiet. Odczekała chwilę, w końcu usłyszała znajome „ping” i drzwi się rozsunęły.
W środku stał młody chłopak. Miał może dwadzieścia kilka lat i był jednym z tych, na którego dziani rodzice chuchali i dmuchali, a on na sprezentowanym kwadracie dmuchał jedynie kolejne laski. Zmierzył ją od góry do dołu, jakby oceniał ją w kategoriach swojej nowej ofiary. Wkurwiał ją od jakiegoś czasu, bo czasem się mijali, a on zawsze zachowywał się tak samo. Raz, będąc wyraźnie podpity, nawet za nią gwizdnął. Naprawdę mało brakowało, żeby zdzieliła go w gębę, ale po pierwsze, jako prokurator nie mogła sobie na to pozwolić, a po drugie, mieszkali w jednym apartamentowcu i nie chciała srać we własne gniazdo.
Stanęła obok i obróciła się plecami. Wiedziała, że jego wzrok od razu powędrował na jej krągłe pośladki. Pomyślała, że fajnie byłoby zobaczyć jego minę, gdyby trafił na dołek. Gdyby popełnił jakiś błąd. Nie znosiła tych milenijnych chłystków, którzy myśleli, że dzięki pieniądzom rodziców mogą wszystko. Gówno wiedzieli o życiu. Lubiła takich udupiać i nigdy się z nimi nie patyczkowała.
Wyszła z windy i porzucając myśli o chłopaku, skierowała się do swojego czarnego grand cherokee. Uruchomiła silnik, ustawiła klimatyzację i wyjechała z podziemnego garażu, od razu kierując się do prokuratury. Nie przebyła stu metrów, gdy odezwał się jej smartfon. Zerknęła na wyświetlacz na zintegrowanym zestawie głośnomówiącym. Dzwonił Adam Woronowicz, oficer dyżurny z Komendy Miejskiej Policji w Zielonej Górze. Fizycznie był jednym z najbardziej odrażających mężczyzn, jakich poznała w życiu, i zawsze ślinił się na jej widok jak pies do suki w rui, ale miała z nim dobry układ, bo zawsze sprzedawał jej najciekawsze sprawy. Jej pozostawało jedynie załatwienie tematu z prokuratorem, który akurat był na dyżurze.
– Dzień dobry, pani prokurator.
– Dzień dobry, Adam.
– Jest już pani w biurze?
– Jeszcze nie, co się stało?
– Mamy morderstwo. Podobno bardzo… – Woronowicz zawiesił głos, jakby z pełną premedytacją chciał podkręcić napięcie – …ciekawe.
– Ofiara? – Winnicka skręciła w ulicę Sienkiewicza.
– No właśnie nie dała mi pani dokończyć…
– No mów, Adam. Nie mam czasu na takie podchody.
– Nieboszczyk to najprawdopodobniej Brunon Kotelski.
– Kto?! – Woronowicz tego nie widział, ale oczy Winnickiej niemal wyszły z orbit.
– Dobrze pani usłyszała. Ofiarą jest prokurator Brunon Kotelski. Podobno straszna jatka.
– Jasne, że to biorę! – Winnicka niemal krzyknęła. – Jaki to adres?
– Wiejska siedemdziesiąt osiem. To budynek szwalni należący do firmy „Szyk-Pol”.
Winnicka natychmiast zmieniła pas jezdni.
– Kto jest na miejscu zbrodni?
– Sprawę zgłosił Łukasz.
– Warszawski?
– Tak.
Ucieszyła się. Podwójnie. Lubiła z nim współpracować, bo był facetem z jajami, miał kontakty w półświatku, a do tego nigdy nie marudził. Nie mogła się zdradzić, ale ucieszyła się też z innego powodu.
Chwilę później się pożegnała. Była tak podekscytowana, że przed światłami omal nie wjechała w tyłek jakiegoś lśniącego nowością audi. Stojąc na czerwonym, przez moment analizowała, co się właśnie wydarzyło. W końcu uśmiechnęła się i oblizała usta. Pomyślała, że Adam Woronowicz zrobił jej dzień.
Słońce prażyło niemiłosiernie.
Starszy aspirant Łukasz Warszawski włożył do ust gumę miętową i spojrzał w niebo, na którym nie było ani jednej chmurki. Przetarł spoconą głowę. Nie należał do wrażliwców, ale to, co ujrzał w tamtej piwnicy – i musiał to uczciwie przyznać – sponiewierało nawet jego.
Spojrzał w okolice bramy wjazdowej na teren zakładu. Chrzęst żwiru i ćwierkający pasek rozrządu mogły świadczyć tylko o jednym. Na miejsce właśnie podjechał awansowany na inspektora Grzegorz Zimny. Podszedł bliżej i skinął rozciągającemu taśmę policyjną młodszemu koledze. Zimny jeszcze przez jakiś czas grzebał w schowku, po czym opuścił swojego starego opla vectrę. Miał na sobie niemodne dżinsy i koszulę z długim rękawem. Warszawski pomyślał, że to nie najlepszy wybór, bo w tej temperaturze, oscylującej w granicach trzydziestu pięciu stopni Celsjusza, zapewne spoci się szybciej niż nastolatek przesłuchiwany na dołku.
Mężczyźni podali sobie ręce na przywitanie.
– To naprawdę Kotelski? – zagadnął inspektor.
– Doigrał się.
Zimny posłał młodszemu koledze dwuznaczne spojrzenie. Lubił Warszawskiego jak większość funkcjonariuszy. Ten facet nie włożył munduru, bo chciał odbębnić piętnaście lat służby, wziąć emeryturę i założyć kolejny gówniany biznes. Łukasz Warszawski miał misję. Wszystko zaczęło się, gdy jako ważna figura grupy kiboli żużlowego Falubazu Zielona Góra pojechał na mecz piłkarski zaprzyjaźnionego Zagłębia Lubin. Zwykle takie wspólne spotkania grup pseudokibiców miały inny cel, ale tym razem wizyta miała być typowo kurtuazyjna. Żadnych ustawek ani bijatyk. Mecz, potem impreza. Trochę popić, przyćpać, poruchać i wrócić do siebie. Klasyka. Łukasz miał wtedy dwadzieścia sześć lat i z racji postury oraz faktu, że dzięki trenowanemu od lat ju-jitsu był jednym z tych, którzy najskuteczniej obijali mordy rywali, szybko osiągnął w środowisku status nietykalnego. To go zgubiło, a w zasadzie jego młodszą siostrę, którą w wieku lat piętnastu zabrał na wspomniane spotkanie Zagłębia Lubin z Wisłą Kraków. Obie grupy nie przepadały za sobą, ale tym razem nie planowano żadnej rozróby. Plany mają jednak to do siebie, że często się zmieniają. Najpierw jedna, a później druga skandaliczna decyzja sędziego, która pozbawiła gości szans na zwycięstwo, rozjuszyła ich sektor do tego stopnia, że kibolom Wisły odbiło. Obie grupy starły się, rozpętując piekło. Warszawski próbował ochraniać siostrę, ale nie mógł przewidzieć, że jedna z latających w powietrzu sztachet trafi Joasię w głowę tak niefortunnie, że wystające z niej zardzewiałe gwoździe przebiją jej płat czołowy. Do dziś leżała w śpiączce, a on – po przejściu wewnętrznej metamorfozy – od siedmiu lat łapał wszelkiej maści bandytów.
– Czekamy na Ankę czy wchodzimy? – zapytał po dłuższej chwili Zimny.
– Już powinna być, więc może poczekajmy. Wiesz, jaka jest. Zaraz się przypierdoli, że zadeptujemy ślady.
– I pewnie miałaby rację. Naprawdę jest tak ostro?
– Gorzej niż w rzeźni. Zresztą… – Warszawski przystawił dłoń do czoła i zmrużył oczy. Na końcu drogi dojazdowej właśnie pojawił się znajomy kształt – …zaraz sam zobaczysz. Anka już jest.
Kilka chwil później pod główną bramę podjechała furgonetka ekipy techników kryminalistyki. Zaparkowała, trąbiąc na kilku ciekawskich gapiów, którzy już zdążyli zainteresować się niecodzienną sytuacją. Warszawski skinął na jednego z posterunkowych, aby ich rozgonił.
Pierwsza z samochodu wysiadła szefowa techników Anna Borucka. Była filigranową brunetką o ładnej twarzy i trochę zmęczonym spojrzeniu. Warszawski miał wrażenie, że z każdą kolejną sprawą się wypala. Wiedział, że ma problemy z córką, a jej życie prywatne jest do dupy. Ale choć lubili sobie dogryzać, cenili się wzajemnie za profesjonalizm i podejście do pracy.
Gdy wypakowywała rzeczy, w kieszeni odezwał się jego smartfon. Dzwoniła Winnicka.
– Cześć, Arleta – przywitał się Warszawski. Już dawno przeszli na ty i całkiem to sobie chwalił. – Tak myślałem, że weźmiesz tę sprawę.
– Cześć. Dobrze myślałeś. Dopiero się dowiedziałam, więc będę za jakiś kwadrans.
– Okej, my właśnie wchodzimy.
– Nie poczekacie?
– Znasz Ankę. Dla niej liczy się każda sekunda.
– Dobra, dołączę do was na miejscu.
Gdy skończył, odwrócił się z powrotem w kierunku Zimnego. Borucka już stała obok i wyciągała z torby jednorazowy kombinezon oraz inne niezbędne rzeczy potrzebne do rozpoczęcia pracy. Przywitał się, zerkając na jej niekoniecznie tematycznie dobraną w tej sytuacji koszulkę z Myszką Miki – herbem żużlowej drużyny Falubazu Zielona Góra.
– Fajny T-shirt – rzucił z udawanym podziwem.
– Byłam, byłam. Widziałam. I nawet dałam się ponieść emocjom.
– Gdy dorośniesz, synu mój, Unię Leszno weź… – Warszawski zanucił jedną z przyśpiewek zielonogórskich kibiców. W związku z tym, że fani obu drużyn nie pałali do siebie wzajemną miłością, należała do tych mniej parlamentarnych, dlatego z premedytacją nie dokończył, tylko puścił do koleżanki oko w oczekiwaniu, że zrobi to za niego.
– Aż tak zacietrzewiona nie jestem.
– Ale krzyczałaś. Wszyscy krzyczą.
Borucka posłała Warszawskiemu szelmowski uśmiech.
– Powiedz lepiej, jak to wygląda. Rzeczywiście jest aż taka jatka? – spytała, gdy w końcu wcisnęła się w biały kombinezon.
– Krew jest nawet na suficie. – Warszawski wziął od niej parę rękawiczek. – Teraz mogę sobie wyobrazić, co czuł Chrystus przed ukrzyżowaniem – dodał, krzywiąc się nieznacznie.
– Chrystusa w to mieszać nie będziemy – wtrącił oschle Zimny.
– Popieram – zgodziła się Borucka i z charakterystycznym plaśnięciem naciągnęła na dłonie lateksowe rękawiczki. – Poza tym Kotelski… Ech… – Pomyślała, że w obecnej sytuacji nie ma sensu wyciągać brudów prokuratora, które i tak wszyscy znali.
– No dobra. – Warszawski obrócił się na pięcie. – Jak to mówią, nie ma co strzępić jęzora po próżnicy. Zobaczycie, to zrozumiecie – dodał i ruszył w kierunku wejścia do budynku szwalni.
Obiekt był jednym z tych, które powstały jeszcze za głębokiej komuny. Do tej pory zapewne nieremontowany, bo w wielu miejscach odpadał tynk, a na kilku ścianach młodzież dała wyraz swojej radosnej twórczości, tworząc mało estetyczne graffiti. Drzwi wejściowe, zapewne również zamontowane jeszcze w poprzednim ustroju, nie wyglądały na trudne do sforsowania nawet dla wyjątkowo lichego złodzieja. Stał przy nich jeden z żółtodziobów przyjętych kilka miesięcy temu i Warszawski słabo go kojarzył. Wszedł do budynku pierwszy, za nim próg przekroczyła Borucka, a na końcu inspektor i dwóch techników ze sprzętem.
W środku wcale nie było chłodniej niż na zewnątrz. Chropowate ściany wyraźnie domagały się remontu, a podłogę wyścielała szara wykładzina, która w kilku miejscach była przetarta. Krótki korytarz prowadził do drzwi piwnicznych.
– Co Kotelski mógł robić w takim miejscu? – zapytał Zimny, wcale nie oczekując w tej chwili jakiejś sensownej odpowiedzi.
– Warto by zapytać właściciela tego przybytku – zasugerowała Borucka.
– Rozmawiałem z nim. Jest w drodze. – Warszawski włączył się do rozmowy. – Wcześnie rano wyjechał do Niemiec w sprawach biznesowych. Złapaliśmy go pod Dortmundem, więc trochę zejdzie, zanim wróci.
– Wie o trupie?
– Tak. Kierowniczka zmiany najpierw zadzwoniła do niego, dopiero później pod numer alarmowy. Spodziewał się telefonu. Twierdzi, że nie wie, kim jest Kotelski i jak znalazł się na terenie jego firmy. Wydawał się wiarygodny, choć oczywiście zleciłem poinformowanie niemieckiej policji, aby miała na niego oko.
Przeszli wąskim korytarzem jeszcze kilka metrów. Tu ściany nie były otynkowane, pod sufitem ciągnęły się grube rury, a pomiędzy nimi wisiało mnóstwo pajęczyn. Na betonowej podłodze walała się trutka na szczury i parę przedmiotów, jakie w takim miejscu miały pełne prawo się znaleźć. Wiadro, miotła i kilka kartonów z niewykorzystaną dzianiną i szpulkami, na które nawinięto przędzę. Gdy doszli do następnych drzwi, Warszawski przystanął i kiwnął głową, wskazując na framugę.
– Samoprzylepna pianka wygłuszająca – oznajmił, chwytając w palce kawałek odklejonego i zwisającego z framugi materiału. – Morderca wiedział, co robi – dodał i popchnął drzwi.
Zaskrzypiały żałośnie, a chwilę później z wnętrza pomieszczenia buchnął odrażający fetor. Zimny mruknął z niesmakiem, po czym wyciągnął z kieszeni chusteczkę i przytknął ją do nosa. Rozejrzał się. Wnętrze przestronnej sutereny wypełniało jaskrawe światło dwóch jarzeniówek, z których jedna co jakiś czas z sykiem migała. Na ścianach i niskim suficie zadomowił się grzyb, a w powietrzu krążyły muchy. Ich nieznośne brzęczenie zwiastowało nieprzyjemny widok. Warszawski przesunął się i zza jego szerokich pleców najpierw wyłonił się stary piec gazowy, a następnie skulona w pozycji embrionalnej zwalista postać.
– Jasny chuj – jęknął Zimny. – Co to, kurwa, ma być?
Chwilę później poczuł, jak zbiera mu się na wymioty.
Borucka przez moment wpatrywała się w zwłoki, po czym głośno przełknęła ślinę. Rzuciła Warszawskiemu wymowne spojrzenie i podeszła do ofiary. Przyklękła obok, ale po chwili przyłożyła dłoń do ust i odwróciła głowę. W górę wzbiło się kilkadziesiąt much.
– Mówiłem, że będzie ostro – rzekł Warszawski. – Ktoś tu sobie urządził niezłą zabawę z naszym prokuratorkiem.
– Jesteś pewny, że to Kotelski? – Zimny zmusił się, aby przyjrzeć się zwłokom z bliższej odległości.
– Tego wieprza poznałbym, nawet gdyby obrali go ze skóry i upiekli na rożnie.
– Hamuj się, Łukasz.
– Nic nie poradzę, że gnoja nie lubiłem. Sam wiesz, że co dopadliśmy jakiegoś zbira, to przez jego nieudolność delikwent wychodził na wolność.
– Co nie znaczy, że… ech… Po prostu następnym razem takie uwagi zachowaj dla siebie. – Zimny dyskretnym gestem wskazał dwóch podopiecznych Boruckiej, którzy właśnie szykowali się do pracy.
Warszawski uniósł ręce na znak, że przyjmuje reprymendę, choć w tym geście dało się wyczuć niepokorną nutę. Niżsi rangą funkcjonariusze lubili go nie tylko za to, że świetnie wykonywał swoją pracę, ale także dlatego, że zawsze mówił otwarcie i bez ogródek. W związku z tym zdarzało mu się wkurzać przełożonych, dla których był jednym z tych krnąbrnych i najmniej zdyscyplinowanych. Z jednym wyjątkiem. Tylko Romuald Czarnecki potrafił go spacyfikować i tylko do niego Warszawski zawsze zwracał się per „szefie”.
– Co może być narzędziem zbrodni? – zagadnął Zimny, nachylając się nad Borucką.
– Daj mi chwilę, Grzegorz. Przecież… – Borucka aż się zapowietrzyła. – Popatrz na te rany…
Zimny z nieskrywaną odrazą nachylił się nad ofiarą. Mężczyzna był przykuty do żeliwnego uchwytu drzwiczek pieca, przez co wyglądał, jakby klęczał i się modlił. Jedynymi częściami garderoby, jakie miał na sobie, były skarpetki i ciasno zapięty na klamrę z tyłu głowy knebel, jakie Zimnemu kojarzyły się z seksem BDSM. Napuchnięta i niemal całkiem umazana krwią twarz przyprawiała o mdłości. Inspektor, uważnie stawiając kroki, obszedł Borucką i obejrzał ofiarę od drugiej strony. Na karku, plecach, pośladkach i udach widniały głębokie rany, których było tyle, że całość przypominała galaretę albo krwawy bohomaz jakiegoś wynaturzonego artysty. Strzępy tkanek walały się nawet kilkadziesiąt centymetrów od ciała, a w niektórych miejscach mięso niemal całkiem odeszło od kości, odkrywając kręgosłup, żebra i kości miednicy. Wszystko tonęło w morzu krwi i ekskrementów.
– Widziałaś kiedyś coś takiego? – zapytał, gdy w końcu się wyprostował i ostrożnie wycofał w stronę Warszawskiego.
Borucka pokręciła głową.
– Po sprawie kanibala myślałam, że już nic mnie nie zdziwi. Myliłam się.
– Dasz radę określić, która z ran była śmiertelna?
– Nie, Grzegorz. Sam widzisz, jak to wygląda.
Przez chwilę przyglądali się zmasakrowanym zwłokom.
– Też myślisz o tym, co ja? – Ciszę przerwał Zimny, spoglądając na gumową czarną kulkę tkwiącą w ustach ofiary.
– Że został wychłostany? Tak. Ślady ewidentnie na to wskazują. Na moje oko, ktoś mu sprawił tęgie lanie. Jeśli to rodzaj jakiegoś bata albo pejcza, to na pewno znajdę w tkankach sporo mikrośladów.
– Nigdy nie myślałem, że pejcz może zadać takie obrażenia…
– Może, może. Kiedyś czytałem… – Warszawski zmarszczył brwi w poszukiwaniu konkretów – …chyba coś o niewolnictwie, że przeciętny człowiek jest w stanie wytrzymać czterdzieści razów. Po osiemdziesięciu zwykle umiera, a ciało po prostu się rozpada. Podobno to była dość częsta praktyka u amerykańskich plantatorów, którzy w ten sposób karali nieposłusznych niewolników.
– Sugerujesz, że ktoś chciał Kotelskiego ukarać?
– Święty nie był, a pogłoski o jego seksualnych upodobaniach też najwyraźniej nie są wyssane z palca. Wygląda, że w końcu trafił swój na swego.
Pierwszy wniosek nasuwał się sam. Kotelski był ostrożny, ale ludzie z branży wiedzieli, że jest erotomanem, a być może i seksoholikiem. To, że regularnie korzystał z usług prostytutek, też nie stanowiło tajemnicy, bo kilka kobiet przy okazji innych śledztw po prostu się wygadało. Podobno wymagał od nich pełnej uległości i lubił je wiązać, a następnie karać lub – jak sam to określał – „wymierzać sprawiedliwość”. Póki jednak się na to godziły, a on nie robił im krzywdy, nikt nie mógł mu tego zabronić. To był ważny trop, który należało sprawdzić na samym początku.
– Trzeba jak najszybciej ustalić ostateczną przyczynę zgonu. Ty w ogóle dzwoniłeś do Roberta?
Warszawski zrobił kwaśną minę, jakby to pytanie było co najmniej nie na miejscu.
– Zjawi się za jakiś kwadrans – odparł, spojrzawszy na zegarek. – Może być trochę wkurwiony, bo gdy odebrał, to dyszał, a potem rzucił słuchawką.
Zimny nie skomentował słów aspiranta, tylko pokiwał głową na znak, że przyjmuje je do wiadomości. Nagle zawartość żołądka podjechała mu do gardła. Mieszanina okropnych woni wciąż przyprawiała go o mdłości. Poprosił Warszawskiego o gumę, którą szybko włożył do ust i zaczął żuć. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Jego wzrok przykuło niewielkie okno przy suficie. Podobnie jak drzwi zostało zaklejone pianką wygłuszającą, a do tego zabite deskami. Przez kilkadziesiąt kolejnych sekund w milczeniu przyglądał się pracy techników, zastanawiając się, co tu mogło się wydarzyć. Kilka hipotez nasuwało się natychmiast. Po pierwsze, morderca musiał ofiarę jakoś tu zwabić. To nie podlegało dyskusji, bo Kotelski ważył dobre sto trzydzieści kilogramów i Zimny nie wyobrażał sobie, aby jakikolwiek mężczyzna – jeśli nie był strongmanem – mógłby go tu przytaszczyć. Po drugie, prokurator musiał mieć bardzo konkretny powód, aby się tu pojawić. Od razu inspektorowi przyszedł do głowy szantaż, którym sprawca mógł się posłużyć. Kotelski miał sporo grzeszków na sumieniu i mógł przyjść w nadziei, że zdoła się dogadać. Ten trop już na starcie miał jednak poważną wadę – nikt, kto chciałby się dogadać, nie uszczelniałby okien i drzwi pianką wygłuszającą, a następnie nie wybatożył faceta na śmierć. Ten zdecydowanie wyszukany i skrajnie niehumanitarny sposób, w jaki pozbawił życia prokuratora, musiał być dokładnie zaplanowany. Szantaż, owszem, mógł być wabikiem, ale z dużą dozą prawdopodobieństwa należało założyć, że los Kotelskiego został przypieczętowany, zanim jeszcze pojawił się w szwalni.
Z zamyślenia wyrwała go gwałtowna reakcja Boruckiej, która nagle odchyliła się i omal nie przewróciła na plecy.
– Chryste! – jęknęła, a Zimny kątem oka dostrzegł szczura, który znacząc drogę ucieczki krwawymi śladami, zniknął gdzieś za piecem.
– Wszystko w porządku?
– Tak – mruknęła, podnosząc z podłogi upuszczone szczypczyki. – Tylko ta robota powoli zaczyna mnie wkurwiać.
Szefowa techników wzięła głęboki oddech i wróciła do pracy. W poszukiwaniu kolejnych śladów skupiła się na okolicach pośladków ofiary. Coś musiało przykuć jej uwagę, bo nachyliła się jeszcze bardziej. Zimny obserwował, jak chwyta pęsetę i wsadza ją między nogi nieszczęśnika. Nie zareagowała na obrzydliwe „uuu”, które w związku z wykonywanymi przez nią czynnościami wyjęczał Warszawski. Chwilę później w szczypczykach błysnęło coś, co przypominało łańcuszek. Borucka włożyła dowód do woreczka strunowego i podniosła się z kolan.
– No i proszę. Pierwszy konkret – rzuciła triumfalnie, siląc się na wymuszony uśmiech.
– Znasz się na tej robocie… – skomentował Warszawski.
Borucka posłała mu mordercze spojrzenie.
– Chcesz jeszcze coś dodać? – W jej tonie pobrzmiewało wyraźne poirytowanie.
– Nie.
– Jak chcesz, możemy się zamienić.
– Dobra już, Anka. Wyluzuj, kurwa.
– Tak na przyszłość. Grzebanie w cudzym tyłku nie należy do moich ulubionych zajęć, więc następnym razem odpuść sobie takie gówniarskie teksty, okej?
– Jesteś przewrażliwiona – burknął Warszawski. – Powiedz lepiej…
– Okej czy nie okej?
– No okej, okej.
– Jeśli okej, to proszę bardzo. Weźcie to sobie i pobrandzlujcie się na zewnątrz – rzekła, wręczając im woreczek z dowodem. – Będę tu miała jeszcze sporo roboty. Zawołam was, gdy skończymy.
Zimny przyjął jej słowa z ulgą. Od dłuższego czasu pragnął opuścić piwnicę, ale nie chciał wyjść na mięczaka, zwłaszcza przy Warszawskim, na którym widok zmasakrowanych zwłok wielkiego wrażenia nie robił. Aspirant wziął dowód i skwitował słowa Boruckiej udawanym rechotem. Chwilę później obaj mężczyźni wyszli z pomieszczenia.
– Nie wiesz, co ją ugryzło? – zagadnął w korytarzu aspirant.
– Nie. Co to jest? – Zimny od razu przeszedł do konkretów.
– Jakiś łańcuszek chyba… – Podniósł woreczek na wysokość oczu, ale musiał się przesunąć, bo w wąskim korytarzu minęło ich dwóch kolejnych techników. Byli już w pełnym rynsztunku, a na twarzach mieli maski. Skinęli kurtuazyjnie i bez słowa ich wyminęli.
– Wyjdźmy na świeże powietrze. Cuchnie tu jak cholera, a do tego w tej ciemnicy i tak niewiele widać – zaproponował Zimny i już po chwili obaj policjanci znaleźli się na zewnątrz.
Raz jeszcze przyjrzeli się zawartości woreczka. W środku ujrzeli niewielki srebrny łańcuszek. Był częściowo umazany krwią i kałem, co nie zmieniało faktu, że wyglądał na tani, być może nawet niesrebrny. Mężczyźni spojrzeli po sobie. Obaj wiedzieli, że sytuacja jest bardziej niż poważna.
– Chyba wdepnęliśmy w niezłe gówno – mruknął Warszawski. – Dosłownie i w przenośni.
– Na to wygląda. Nikt normalny nie zostawia po sobie takich śladów.
– Zwłaszcza w dupie prokuratora okręgowego.
– Kurwa. – Zimny się zasępił. – Myślisz, że to jednorazowy wybryk czy mamy kolejnego seryjniaka?
Warszawski przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią. Z zamyślenia wyrwał go miarowo wyjący klakson. Obaj spojrzeli w stronę ulicy, gdzie pomiędzy przypadkowymi gapiami oraz pierwszymi przybyłymi i wymachującymi mikrofonami i kamerami dziennikarzami przebijał się lśniący czarny grand cherokee prokurator Arlety Winnickiej. Jej śladami w brudnym starym mercedesie podążał patomorfolog Robert Krzywicki.
– To wiadomość, Grzegorz. – Warszawski wrócił do dyskusji. Nagle stał się bardzo poważny. – Ktoś, kto chciałby odjebać Kotelskiego z zemsty, zrobiłby to po cichu. A ten gość wszystko sobie zaplanował. I jeszcze zostawił nam prezent. To…
– Pokaż mi jeszcze raz.
– Masz.
Warszawski wręczył inspektorowi woreczek z dowodem. Zimny kilkakrotnie przesunął go w palcach i obejrzał bardzo dokładnie z każdej strony. Robił to niemal z namaszczeniem. Aspirant podrapał się za uchem i zmarszczył brwi.
– Mam wrażenie, że już gdzieś go widziałem – mruknął Zimny. – Nie wiem gdzie, ale… Przypomnę sobie.
Oddał woreczek Warszawskiemu i skierował wzrok na prokurator Winnicką. Właśnie wysiadła z samochodu i przywitała się z doktorem Krzywickim. Włosy spięła w elegancki kok, a na nosie miała duże okulary przeciwsłoneczne. W wysokich szpilkach, idealnie skrojonym żakiecie i ołówkowej spódnicy wyglądała perfekcyjnie.
– Ma nogi, co? – zagadnął Warszawski.
– No ma…
Obaj obserwowali, jak zmierza w ich kierunku, kręcąc szerokimi biodrami. Obok, nieco niezdarnie, z grubą walizką w ręku dreptał doktor Krzywicki.
– Łukasz…
– No…
– Na razie nie wspominaj jej o naszym odkryciu. Najpierw chcę się upewnić.
– Okej. A powiesz mi, co ci chodzi po głowie?
– Jak ogarniemy ten syf, to możesz pojechać ze mną.
– Gdzie?
– Do archiwum.
Igor Brudny siedział przy biurku i z kwaśną miną przyglądał się raportom z prowadzonej sprawy. Nie lubił papierkowej roboty jak większość policjantów, ale to śledztwo było pod tym względem wyjątkowo upierdliwe. Gwałt zakończony uduszeniem młodej dziewczyny w damskiej toalecie jednego z popularnych nocnych klubów jawił się jako zmora dla każdego śledczego. Konieczność przesłuchania wszystkich pracowników lokalu, znajomych ofiary, z których większość tej nocy była pod wpływem alkoholu lub innych środków odurzających, prześledzenie nagrań z kilkunastu kamer w dyskotece i kolejnych z miejskiego monitoringu, a następnie wyłuskanie potencjalnych podejrzanych, sprawiały, że kolejne grube pliki dokumentów wyrastały na jego biurku jak grzyby po deszczu. A to i tak był tylko czubek góry lodowej. Mógłby wspomnieć chociażby o obowiązku złożenia wizyty siedmiu lokalnym gangsterom, którzy upodobali sobie tenże lokal do załatwiania brudnych interesów, oraz o problemach z ojcem dziewczyny, szanowanym biznesmenem z branży medialnej, który nie potrafił uwierzyć, że jego córka nie była taka święta, jak do tej pory sądził. Podobnych „kwiatków” było mnóstwo, ale Brudny nie należał do ludzi, którzy narzekają, gdy jest dużo pracy. Robił swoje, a ponieważ z racji ostatnich spektakularnych sukcesów i paskudnej kontuzji, której przy okazji wykonywania obowiązków się nabawił, awansował w hierarchii, miał do dyspozycji czterech ludzi, w tym byłą partnerkę i najlepszą przyjaciółkę Julię Zawadzką.
Odchylił się na obrotowym krześle i zaczął rozmasowywać łydkę. Mimo że od akcji w Drzonkowie minęło już pół roku, wciąż kilka razy dziennie czuł w niej silne mrowienie. Lekarz twierdził, że doskwierająca dolegliwość wkrótce przejdzie, ale Brudny zaczynał w to powątpiewać, bo od jakiegoś czasu nie widział poprawy. Podciągnął nogawkę i przyjrzał się szerokiej, szarpanej bliźnie. Wciąż wyglądała na świeżą, a znaczny ubytek tkanki mięśniowej trudno było odbudować. I choć noga była już w miarę sprawna, to przy zmianie pogody rwała go niemiłosiernie.
Wstał, aby ją trochę rozchodzić i pobudzić krążenie. Nastawił wodę na kawę i zrobił kilka rund od ściany do ściany. W końcu zatrzymał się przy oknie i spojrzał na majaczące w oddali wieżowce. Wpatrywał się bezmyślnie w błyszczące w świetle słonecznym szklane elewacje i ocknął się dopiero, gdy usłyszał kliknięcie elektrycznego czajnika.
Nasypał do kubka kawy i zalał ją wrzątkiem. Spojrzał na stos dokumentów. Pomyślał, że to miasto zaczyna go przytłaczać. Kiedyś marzył o Warszawie, dziś wydawała mu się brudna, plugawa i zła do szpiku kości. Za dużo pieniędzy, kłamstw, polityki i powiązań wszystkich ze wszystkimi. Stolica zamieniła się w bagno i tonęli w nim wszyscy, którzy mieli w sobie choć odrobinę przyzwoitości i nie bali się jej pokazać światu. Najgorsze było to, że wszyscy wokół, poczynając od mieszkańców, a na sędziach kończąc, wiedzieli, kto powinien siedzieć, ale jeśli ktoś miał pieniądze albo kontakty z władzą, mógł spać spokojnie. Okropnie go to irytowało i myśl, że głównym podejrzanym w sprawie jest syn wiceministra spraw wewnętrznych Bożydara Czabańskiego, sprawiała, że coraz częściej chciał to wszystko rzucić w diabły i zniknąć z miasta. Raz jeszcze spojrzał na lśniące w oddali wieżowce. Wolał nie myśleć, jaki będzie finał tej sprawy. Sama niepewność wkurwiała go nie mniej niż przekonanie, że prędzej czy później ktoś ukręci sprawie łeb, a za kratki trafi niewinny człowiek.
Postawił kubek z kawą przy laptopie i usiadł. Zajrzał do skrzynki. Jak zwykle zalewała ją fala spamu. Julka zawsze się z niego naśmiewała, że skoro przeważają oferty zachwalające suplementy na powiększenie penisa, to pewnie na jakiejś podstawie reklamy te zostały spersonalizowane. Nie protestował, bo nie należał do żartownisiów, a Julka akurat doskonale orientowała się w temacie.
Tak jak go nauczyła, zaznaczał niechciane wiadomości i przerzucał je do odpowiedniego folderu, aby system zapamiętał, żeby je blokować. Wtedy usłyszał pukanie.
– Otwarte – mruknął, nie przestając walczyć ze spamem.
– Dzień dobry, komisarzu – przywitał się młody posterunkowy. Miał dobre metr dziewięćdziesiąt wzrostu, ale był chudy jak szczapa. Brudny widział go już kilka razy, ale nigdy wcześniej nie rozmawiali. – List dla pana komisarza – dodał i położył na blacie pokaźną kopertę.
– Dzięki. Jak masz na imię?
– Posterunkowy Witek Leszek.
– To Witek czy Leszek? – Brudny nie mógł się powstrzymać.
– Witek, panie komisarzu. Leszek to…
– Wiem. Kiepski żart.
– Całkiem niezły, panie komisarzu.
Brudny popatrzył na chłopaka pełnym politowania wzrokiem.
– To teraz tego was uczą w szkole policyjnej?
– Nie wiem, co ma pan na myśli, panie komisarzu.
– Tak wam teraz każą gadać?
Posterunkowy zmarszczył brwi, jakby nie do końca zrozumiał aluzję. Brudny pomyślał, że traci czas. Najwyraźniej chłopak dostał taką fuchę, na jaką zasługiwał.
– Ja…
– Dobrze, posterunkowy Witek. To znaczy Leszek. Możecie uznać, że dobrze wykonaliście swoją robotę. Możecie odejść.
– Dziękuję, panie komisarzu. Miłego dnia.
Brudny patrzył, jak młody policjant się odmeldowuje i znika na korytarzu. Przypomniał sobie swoje pierwsze dni w komisariacie. Zaśmiał się pod nosem na wspomnienie, gdy pewien nadęty sierżant chciał błysnąć przy kolegach i zmusić świeżaka do wyczyszczenia kibla, który wcześniej sam zapchał. Brudny potulnie poszedł z nim do toalety, a następnie wykręcił mu rękę, założył dźwignię i wepchnął głowę do muszli. Sierżant najadł się własnego gówna, a potem wstydu, bo do kibla wparowali jego kompani, którzy zamiast mu pomóc, wybuchnęli śmiechem. Ponieważ na kolegów się nie kapowało, sprawa nie nabrała oficjalnego trybu, ale jeszcze tego samego dnia o incydencie wiedzieli wszyscy w komisariacie. Brudny już na starcie stał się sławny, a sierżant kilka dni później poprosił o przeniesienie.
Jedno przypadkowe spojrzenie na stos papierów przywróciło Brudnego do rzeczywistości. Sięgnął po list i obrócił go w dłoniach. Na bąbelkowej kopercie nie zauważył nadawcy, a jedynie odbiorcę: Igor Brudny, wydział zabójstw i dokładny adres komisariatu. Wyglądała co najmniej dziwnie, choć w dzisiejszych czasach każdy list bez administracyjnej pieczęci albo grafiki nadawcy wydawał się czymś osobliwym. Mimo to miał złe przeczucia. Kierowany instynktem odłożył kopertę i wyjął z szuflady lateksowe rękawiczki. Założył je i ponownie chwycił ją w dłonie. Wymacał palcami niewielką rzecz, ale przez bąbelki w kopercie nie mógł jednoznacznie ocenić, jaki ma kształt. Potrząsnął przy uchu. Efekt był równie mizerny. Wtedy otworzyły się drzwi do jego biura. Bez pukania wstęp miały tylko dwie osoby: komendant i Julka.
– Co ty tu odpierdalasz? – zagadnął komendant Ryszard Beryl.
– Otwieram kopertę – odparł Brudny.
– Nie jestem ślepy, ale po co masz na rękach jednorazówki?
– Bo dostałem podejrzany list i nie wiem, czy to czasem nie ucho albo palec ofiary seryjnego mordercy. Choćby dlatego.
– Sodówka ci nie uderzyła do głowy od tej sławy? Igor, kurwa, słyszysz mnie, do jasnej cholery?
Brudny odłożył kopertę i spojrzał na przełożonego. Beryl był modelowym przykładem od lat zasiedziałego, podstarzałego gliny. Nie był gruby, ale wydatny piwny brzuch omal nie wylewał się znad paska, a czerwony nos i wory pod oczami zdradzały, że wczorajszą noc spędził na jakiejś popijawie.
– Widzę, że impreza była udana – rzucił kpiącym tonem.
– Jeszcze ty mnie nie wkurwiaj. – Komendant oparł dłonie na biurku i wymownie spojrzał na stos dokumentów. – Kiedy popchniesz tę sprawę do przodu?
– Mówiłem ci, kto jest głównym podejrzanym, ale nie chciałeś słuchać.
– Mówiłem, że masz znaleźć niepodważalne dowody, a to co innego.
– Po to tu przyszedłeś?
– Wiesz, że to delikatna sprawa. Nie wysyłasz mi żadnych raportów, więc się pofatygowałem. Choć, kurwa, sam nie wiem dlaczego…
– Sprawa tego morderstwa cuchnie na kilometr. Wiesz, że synalek Czabańskiego był stałym bywalcem klubów BDSM? Podobno miał nawet swoje prywatne niewolnice, które opłacał z pieniędzy zarobionych w zarządach kilku spółek skarbu państwa. Czyli między innymi z moich i twoich.
– Poważnie?
– Wszyscy wiemy, że ten szczyl lubi blichtr. A Karolina Pisz była jedną z młodocianych celebrytek, która oficjalnie dała mu kosza. W Pasji miał wykupiony boks dla VIP-ów tuż obok niej i według zeznań kilkakrotnie do niej startował, ale ona za każdym razem go przeganiała. Trochę później znaleźli ją martwą w toalecie. Dla jasności, rozmawiałem też z kilkoma jego eks. Każda z nich twierdzi, że nie lubił, jak mu się odmawia, a do tego kawał z niego sukinsyna.
– To jeszcze nie powód, żeby dziewczynę zgwałcić i zamordować.
– Dla ciebie nie. Przypomnieć ci sprawę dark klubów?
Beryl cmoknął i teatralnie przewrócił oczami. To była wyjątkowo paskudna historia. Osiem lat temu z Wisły wyłowiono siedemnastoletnią dziewczynę. Nazywała się Paulina Szymańska, pochodziła z typowej patologicznej rodziny i do stolicy przyjechała z Podkarpacia w nadziei na znalezienie lepszego życia. Sekcja zwłok wykazała, że bezpośrednią przyczyną śmierci było uduszenie, ale ślady na ciele wskazywały, że była też torturowana. Sprawą zajął się Brudny, który wpadł na trop grupy zza wschodniej granicy specjalizującej się w handlu żywym towarem, a dokładnie w dostarczaniu młodych dziewczyn do tak zwanych dark klubów. W głęboko zakonspirowanych lokalach sławni i bogaci dopuszczali się wszelkiego rodzaju bezeceństw. Młode kobiety (choć zdarzali się również mężczyźni) były przetrzymywane w klatkach, traktowane jak niewolnice i zmuszane do skrajnej uległości wobec wyuzdanych klientów. Brudny przez pół roku krążył po wszelakich klubach dla swingersów, burdelach czy salonach BDSM. Poznał ten światek i w końcu zespołowi udało się natrafić na ślad jednego z takich przybytków. Policyjni informatycy zadbali o jego tożsamość i przelew dziesięciu tysięcy złotych w bitcoinach na tajemnicze konto organizatora, a Brudny w roli ekscentrycznego syna pary nowobogackich milionerów trafił na „dark party”. Nigdy nie zapomni tego, co tam zobaczył. Nie wchodząc w szczegóły, krótko po rozpoczęciu imprezy do środka wtargnęła grupa antyterrorystów, a on dokonał aresztowania głównego organizatora, którym okazał się jeden z szanowanych lekarzy, założyciel luksusowej kliniki chirurgii plastycznej w Sopocie, niejaki Ludwik Dostojny. Facet procesu nie doczekał, bo powiesił się w celi aresztu (choć tajemnicą poliszynela było to, że ktoś najprawdopodobniej mu pomógł), ale najgorszy był fakt, że gdy ostatecznie dobrano się do zarekwirowanych dysków i rozszyfrowano większość danych klientów dark klubu, nikt, absolutnie nikt nie poniósł w związku z całą sprawą żadnej odpowiedzialności. W toku postępowania ustalono, że śmierć tamtej siedemnastolatki mogła być wypadkiem spowodowanym tym, że któryś z klientów w swoich harcach trochę się zagalopował. Zdołano nawet wytypować konkretnego człowieka, ale wkrótce śledztwo przejęło Centralne Biuro Śledcze, tłumacząc to tym, że stało się rozwojowe i wpisuje się w szeroko zakrojoną operację na skalę międzynarodową. Dyski z danymi zniknęły i wszelki słuch o nich zaginął.
– Ech… – Beryl skrzywił się w dziwnym grymasie i podrapał po podgardlu. – Nie sądzę, aby łączenie tych spraw miało jakikolwiek sens. Zresztą nie przypominam sobie, aby na tamtych dyskach pojawiło się nazwisko Czabańskiego.
– Owszem, nie pojawiło się. Pamiętaj jednak, że nie zdążyliśmy rozszyfrować wszystkich.
– Nie wyciągaj pochopnych wniosków. Rozumiem, że masz przeczucia, ale nie skazuj chłopaka, dopóki nie znajdziesz twardych dowodów.
– Co to za pierdolenie, Rychu? – Brudny podniósł się z krzesła. – Lepiej załatw z prokuraturą pozwolenie na pobranie od niego materiału biologicznego. Facet ma motyw, profilem pasuje i nie ma alibi. Jeśli to nie wystarczy, to co, kurwa, wystarczy?
– Uspokój się. Wiesz, jak wygląda sytuacja. To delikatna sprawa.
Brudny zmrużył oczy i nachylił się w stronę komendanta. W tonie Beryla wyczuł niepokojącą zmianę.
– Z kim ty wczoraj piłeś? – zapytał podejrzliwie.
– Chyba nie myślisz, że będę ci się spowiadał – odburknął Beryl. – Rób swoje i dziś wieczorem wyślij mi raport z postępów w śledztwie.
– Ty, Rychu… – Brudny nie odpuszczał. – Ty chyba nie schlałeś się z którymś z tych skurwysynów z Wiejskiej?
– Koniec rozmowy. Wychodzę. Raport chcę mieć dzisiaj do szesnastej.
Beryl odwrócił się i wyszedł. Brudny rzadko się wściekał, ale teraz miał wrażenie, że zaraz eksploduje. Do tej pory uważał komendanta za uczciwego człowieka, ale fakt, że wszedł w konszachty z politykami, sprawił, że szacunek, którym go darzył, w jednej chwili wyparował. Beryl nie przyznał tego jednoznacznie, ale zdradził się swoim zachowaniem. Brudny nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Od początku zachowywał się dziwnie, co nie było w jego stylu. A gdy go trochę przycisnął, po prostu wyszedł bez słowa wytłumaczenia. Nawet nie chciał sobie wyobrażać, że kompanem przy kielichu mógł być wiceminister spraw wewnętrznych, który jest ojcem podejrzanego.
Zrezygnowany klapnął na krzesło. Szybsze tętno przynajmniej pobudziło ukrwienie w nodze i już nie czuł mrowienia. Przez chwilę siedział, wpatrując się w stos dokumentów i próbując zebrać myśli. W jego głowie szalały jedynie te najczarniejsze. Bo co, jeśli Beryl rzeczywiście ukręci sprawie łeb? Miał paskudne przeczucie, że tak to się skończy.
Jego spojrzenie znów padło na podejrzaną kopertę. Nie zastanawiając się dłużej, ostrożnie ją otworzył i zajrzał do środka. Błysnął niewielki kawałek metalu. Potrząsnął kopertą i zawartość wypadła na biurko.
Wbił wzrok w lśniący przedmiot. Poczuł suchość w ustach i głośno przełknął ślinę.
Pomyślał, że nigdy nie uwolni się od przeszłości.
Zimny opuścił miejsce zbrodni i wspólnie z Warszawskim poszedł do sądowego archiwum. Wiedział, że to na jego barkach spocznie ciężar śledztwa, i jeszcze przed spotkaniem z komendantem chciał się upewnić, czy jego podejrzenia mają twarde podstawy.
Na parking przy placu Słowiańskim, gdzie wyrastał gmach Sądu Okręgowego, przyjechali oddzielnie. Jak zwykle było tam bardzo tłoczno, ale Zimny szczęśliwie trafił akurat na kierowcę, który zwalniał miejsce. Warszawski musiał poszukać dłużej, w końcu zniecierpliwiony zaparkował na trawniku pod drzewami.
– Chcesz zarobić mandat? – zapytał Zimny, gdy aspirant wysiadł z samochodu.
– Znają mojego gracika. – Warszawski poklepał po masce starego passata. – Nikt nie podniesie na niego ręki, chyba że z góry zakłada, że chce ją stracić.
– A nie pomyślałeś, że takim zachowaniem dajesz kiepski przykład i tak rozwydrzonemu do granic możliwości społeczeństwu?
– Świętoszek się znalazł. Wiesz dobrze, że już dawno powinni zrobić coś z tym parkingiem. Powiedzieć, że jest za mały, to nic nie powiedzieć. Poza tym nie chodzę w mundurze. I nie wyglądam na glinę. – Warszawski wyszczerzył zęby w paskudnym uśmiechu.
– Co prawda, to prawda – skonstatował inspektor. – Zawsze zastanawiało mnie, co widział w tobie Czarnecki. Teraz już wiem – dodał z drwiną w głosie.
– Masz szczęście, że dobrze się znamy. Bo gdybyśmy się nie znali…
– Tak, wiem. Tylko nie pamiętam, czy urwałbyś mi głowę przy samej dupie, czy z dupy zrobił jesień średniowiecza?
– Stąpasz po cienkim lodzie, przyjacielu…
Zimny posłał kompanowi zuchwały uśmiech. Znali się od pięciu lat i pomimo przepaści na pagonach świetnie się dogadywali. Zimny zwykle był prawą ręką Czarneckiego i koordynował wszystkie działania operacyjne, Warszawski zaś – bezpośrednim wykonawcą jego poleceń. Człowiekiem od czarnej roboty, który świetnie poruszał się w terenie i miał dostęp do informacji dla wielu innych policjantów nieosiągalnych. Z racji swojej przeszłości znał wszystkich lokalnych gangsterów, złodziei, paserów i prostytutki, a nawet pomniejszych dilerów narkotyków, na których minibiznesy czasem przymykał oko. W miejskim półświatku był nie tylko znany, ale i na swój sposób szanowany.
Mężczyźni weszli do sądu i po załatwieniu kilku spraw proceduralnych skierowali się do archiwum. Pracująca tam starsza kobieta o dość smutnym wyrazie twarzy pokierowała ich w odpowiednie miejsce. Poszukiwany pakunek był zalakowany i oklejony taśmą. Zimny w milczeniu rozciął karton i wyciągnął blaszane pudełko. Otworzył nieco zaśniedziałe wieko.
– Daj ten łańcuszek – polecił Warszawskiemu.
Aspirant wyciągnął woreczek i mężczyźni porównali dowód z miejsca zbrodni z całą masą identycznych znajdujących się w blaszanym pudełku.
– Bez jaj… Są identyczne. – W tonie aspiranta dało się wyczuć podziw. Wyciągnął jeden i rozłożył na otwartej dłoni. – Jak na to wpadłeś?
– Pamiętasz, jak w styczniu zdecydowano o zamknięciu sierocińca tych sióstr zakonnych?
– Yhy…
– Z racji tego, że Czarnecki zlecił mi nadzór nad tym tematem jeszcze w grudniu przy okazji sprawy kanibala, po wszystkim musiałem dopilnować, aby dokumenty i dowody z klasztoru trafiły do archiwum sądowego. Zapoznałem się z większością z nich, ale potem olałem temat, bo grzebaniem w tym syfie zajął się Kotelski, więc z góry założyłem, że postępowanie i tak zostanie umorzone. Zwłaszcza że odpowiedzialna za organizację pedofilskiego procederu matka przełożona już nie żyła.
– Gwidona…
– Tak, Gwidona.
– Hmm… – Warszawski podrapał się po brodzie. – To gruba sprawa nam się robi…
– No…
Zamilkli na dłuższą chwilę, zastanawiając się nad ewentualnymi konsekwencjami swojego odkrycia. Do archiwum sądowego dostęp był bardzo ograniczony, wobec czego raczej wypadało wykluczyć przeciętnego obywatela. To natomiast sugerowało, że w morderstwo Kotelskiego może być zamieszany ktoś ze świata szeroko pojętego wymiaru sprawiedliwości.
– Nie wierzę w to – odezwał się w końcu Warszawski. – Dostęp do archiwum jest ściśle monitorowany i morderca nigdy nie zostawiłby tak oczywistego śladu. Strzeliłby tym sobie nie w stopę, ale w łeb.
– To prawda, ale takiej ewentualności wykluczyć nie możemy.
– No dobra, ale chyba nie sugerujesz, że to któryś z naszych?
– Nie, ale… – Zimny zamyślił się na chwilę. – Pamiętam, że czytając dokumentację, natknąłem się na wzmiankę, że te łańcuszki dawali wszystkim wychowankom, którzy osiągali pełnoletność i opuszczali mury klasztoru. Ilu takich poznałeś osobiście?
Warszawski uniósł brwi i nabrał powietrza. Przeciągnął dłonią po ogolonej głowie i zrobił kwaśną minę.
– Lis i Brudny – burknął.
– Właśnie. Skoro byli wychowankami, to pewnie kiedyś takie dostali. Jeden z nich już gryzie piach, ale drugi jeszcze nie.
– Nieee… – Warszawski pokręcił głową. – Że niby Brudny?
– Nie wiem. Tylko spekuluję. To pierwsza osoba, która przychodzi mi do głowy.
– Bzdura. Igor to specyficzny typ, ale dobry glina. Jeden z najlepszych, z jakim pracowałem.
– Pod latarnią najciemniej…
– Wykluczam taką możliwość. On by to rozegrał znacznie lepiej. Poza tym gdzie motyw? I tak w ogóle z tego, co wiem, facet siedzi w Warszawie. Nie, nie. To kompletnie nie trzyma się kupy.
– Nie do końca.
– Naciągana teoria.
– Pozostaje jeszcze kwestia tego, że nasz dowód jest niekompletny. – Zimny uniósł woreczek z dowodem na wysokość oczu.
– Brakuje krzyżyka.
– A łańcuszek nie jest zerwany, więc nie wygląda na to, żeby ten utknął w… – Inspektor zmarszczył nos.
– Sprawca umieścił go tam z premedytacją.
– Właśnie. I miałeś rację, Łukasz. To wiadomość. Tylko czuję w kościach, że nie jesteśmy jedynymi adresatami.
Wielka mewa przefrunęła, niemal zahaczając o leżącą na kolanach książkę. Inspektor Romuald Czarnecki aż podskoczył z wrażenia.
– Widziałaś ją? – zapytał żonę.
– Kogo? – Jadwiga Czarnecka zsunęła okulary przeciwsłoneczne.
– Mewę.
– Pełno tu mew, kochanie.
– Ale ta… Zresztą nieważne. Nic takiego.
Czarnecki z powrotem wygodnie rozsiadł się w leżaku i otworzył książkę. Dochodziła jedenasta, a już skwar lał się z nieba. Otoczeni nieodłącznym parawanem z wizerunkami śmiesznych marynarzy wspólnie z Jadwigą wygrzewali kości od dobrych trzech godzin i powoli zaczynał się nudzić. Miał na sobie tylko niebieskie slipki, okulary przeciwsłoneczne i klapki. Czytał lekki kryminał, który poleciła mu żona. Nie przepadał za tego typu literaturą, bo wiecznie odnajdywał błędy proceduralne, wobec których jako stary gliniarz nie mógł przejść obojętnie. Ten jednak okazał się całkiem przyzwoity i nawet jeśli momentami autor trochę fabularnie odlatywał, czytało się nieźle, a książka dawała konkretną rozrywkę.
– I co? Pan inspektor już wie, kto zabija? – zagadnęła żona.
– Emerytowany pan inspektor – sprostował ją. – Mam swoje podejrzenia.
– Jestem przekonana, że się mylisz – rzuciła mu wyzwanie.
– To się okaże. Podasz mi wodę?
Czarnecka sięgnęła do plażowej torby po butelkę mineralnej i podała ją mężowi. Inspektor odłożył książkę i wyciągnął dwa plastikowe kubeczki. Napełnił je, wręczył jeden żonie, a swój opróżnił.
– Chyba pójdę się trochę schłodzić – oznajmił.
– Tylko uważaj, bo o tej porze woda w morzu wcale nie jest taka ciepła.
– Dobrze, kochanie.
Czarnecki podniósł się z leżaka. Mimo że nie minęła jeszcze połowa czerwca, plaża w Kołobrzegu tętniła życiem. Setki kolorowych parawanów, fruwające latawce, szybujące mewy, dokazujące dzieciaki i zachwalający swoje towary sprzedawcy – wszystko to składało się na jedyny w swoim rodzaju klimat, jaki można było spotkać tylko nad polskim morzem. Czarnecki poprawił slipki i wolnym krokiem, klucząc pomiędzy fantazyjnymi parawanami, skierował się w stronę wody. Spędził w niej kilka minut, zastanawiając się nad przyszłością. Od blisko pół roku był na emeryturze i zaczynał mu doskwierać brak zajęcia. Oczywiście miało to swoje dobre strony. Mógł więcej czasu poświęcić żonie, ale już kontakt z żyjącymi za granicą dziećmi wcale nie okazał się tak częsty, jak to sobie wyobrażał. Ilona i Jarek mieli swoje życie, ciężko pracowali i pomijając jedną kilkudniową wizytę w Wiedniu u syna oraz wspólnie spędzone święta Wielkiej Nocy, do tej pory nie było okazji do częstszych spotkań. Przeczytał wszystkie zalegające na półkach książki, a do kilku ulubionych wrócił i przeczytał je jeszcze raz. Pobyt u siostrzeńca też dobiegał końca i już za kilka dni miał wrócić do Zielonej Góry. Złapał się na tym, że brakuje mu tego specyficznego, niepowtarzalnego uczucia pojedynkowania się z przeciwnikiem. Sudoku i sporadycznie rozgrywane partie szachów ze szwagrem nie były w stanie zastąpić dopływu dawki adrenaliny, jaką oferowała mu praca w policji. Co prawda dwa ostatnie śledztwa dostarczyły mu jej aż nadto, mimo to nie mógł udawać, że mu tego wszystkiego nie brakuje.
Wyszedł z wody i wrócił do żony. Jadwiga wypoczywała na leżaku. W jego oczach jak zwykle prezentowała się olśniewająco. Pomyślał, że bardzo ją kocha. Za to, jaka była dla niego przez te trzydzieści lat samotności, gdy on dniami i nocami uganiał się za zbirami wszelkiej maści.
– Ktoś do ciebie dzwonił – oznajmiła, strzepując drobinki piasku z brzucha.
– Kto?
– Nie wiem. Nie patrzyłam. Jak woda w morzu?
– Przyzwoita. Siedemnaście, osiemnaście stopni.
– Brrr… – Jadwiga udała, że trzęsie się z zimna. – Jak wy, faceci, możecie czerpać przyjemność z kąpania się w takiej lodówce?
– Naprawdę nie jest taka zła. Też mogłabyś się trochę schłodzić.
– Podziękuję. Wytrzyj się, bo masz gęsią skórkę.
Czarnecka sięgnęła po znajdujący się w torbie ręcznik i wręczyła go mężowi. Inspektor wytarł się i trochę niezgrabnie przysiadł na leżaku, który pod jego ciężarem omal się nie wywrócił.
– Ech… – mruknął. – Starość nie radość.
– Wyglądasz świetnie, mężu. – Czarnecka uniosła okulary przeciwsłoneczne i posłała mu całusa.
– Ciekawe jak długo? Od przejścia na emeryturę przytyłem prawie pięć kilogramów, a to dopiero pół roku.
– A wiesz, że… – Podniosła się i wychyliła głowę ponad parawan. – Przed chwilą wpadła tu jakaś piłka do siatkówki. O tam, popatrz. Gra grupka facetów i to mniej więcej w twoim wieku. Chętnie popatrzę, jak mój heros pokazuje im, kto tu rządzi…
– O nie, kochanie. Starego gliniarza tak łatwo nie podejdziesz.
– Przecież uwielbiasz siatkówkę. Pamiętam, że kiedyś grałeś i zawsze chwaliłeś się, jaki z ciebie… kozak, tak chyba młodzi dziś mówią.
– Dawno i nieprawda. – Czarnecki z powrotem rozłożył się wygodnie na leżaku.
– Czyżby mój inspektor szukał wymówki?
– Jadzia…
– To nie marudź, że przytyłeś. O!
– Ech…
Czarnecki podniósł się i przez chwilę przyglądał się grającej ekipie. Prócz jednej młodszej pary reszta mężczyzn rzeczywiście była na oko po pięćdziesiątce. I wcale nie wyglądali lepiej od niego. Pomyślał, że pomysł żony wcale nie jest taki najgorszy. Wstał i bez słowa zaczął się rozciągać. Jadwiga zsunęła okulary na nos i z szelmowskim uśmiechem przez kilkanaście sekund mierzyła męża wzrokiem.
– Mmm… – mruknęła. – Sprawiasz, że znów zaczynam się czuć jak dwudziestolatka.
– A teraz chcesz mnie jeszcze rozproszyć?
– Na razie to ty mnie rozpraszasz, mężu…
– Oj, Jadwiga…
– No idź już, idź, a ja sobie popatrzę.
Czarnecki uśmiechnął się do żony i już miał ruszyć w kierunku grającej paczki, gdy usłyszał sygnał dzwoniącego telefonu. Przez moment chciał go zignorować, ale pochylił się nad torbą i wygrzebał urządzenie. Ku swojemu zdumieniu zobaczył, że dzwoni Igor Brudny. Odebrał.
– Dzień dobry, komisarzu – przywitał się w starym stylu.
– Dzień dobry, inspektorze. Nie przeszkadzam?
– Ależ skąd! Korzystam z leniwego i nudnego życia na policyjnej emeryturze. Jestem z żoną na plaży i właśnie miałem iść pograć w siatkówkę, ale to może poczekać. Długo się nie słyszeliśmy. Co u ciebie, Igor?
– Widzę, że nie wiesz, co się stało?
Czarnecki zdołał poznać Brudnego na tyle, że jego brak ogłady nie robił już na nim żadnego wrażenia. Ale ton głosu komisarza i wyraźnie sugestywne pytanie sprawiły, że poczuł niepokój.
– Wybacz, ale nie wiem, co masz na myśli. Co się stało?
– Nie żyje Kotelski. Media podają, że został zamordowany.
– Prokurator Brunon Kotelski? – Czarnecki usiadł z powrotem na leżaku.
– Został znaleziony w piwnicy jakiejś szwalni. Podobno straszna jatka. Mogę ci wysłać link do artykułu „Gazety Lubuskiej”.
– Znajdę. – Czarnecki przez chwilę próbował zebrać myśli. – To poważna sprawa. Zaraz przekręcę do Grzegorza i zapytam o szczegóły.
– Zapytaj, bo… – Brudny się zawahał. – Generalnie miałbym to w dupie, ale w zbiegi okoliczności nie wierzę.
– Wyczuwam kłopoty…
– Znasz mnie, Romek. Dzwonię do ciebie, bo tylko tobie ufam.
– Mów.
– Dziś dostałem list. Zwykła koperta bąbelkowa z moim imieniem i nazwiskiem. Jak się zapewne domyślasz, nie było na niej danych nadawcy. – Czarnecki usłyszał, że Brudny zaciąga się papierosem. – W środku znajdowała się tylko mała zawieszka. Srebrny krzyżyk. Coś ci to mówi?
– Niespecjalnie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki