Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Gdy pewnego ranka policjanci z wydziału zabójstw pukają do jego drzwi, Daniel Adamski nie wydaje się zaskoczony. Zaniepokojony, zestresowany, zdenerwowany – tak. Ale tej wizyty akurat się spodziewał. W końcu to dopiero pierwszy raz, kiedy ktoś zabił człowieka dokładnie tak, jak Adamski opisał to w jednej ze swoich książek.
Daniel Adamski jest nie tylko autorem kryminałów. To przede wszystkim samotny ojciec wychowujący śmiertelnie chorego Leosia. Kiedy los uśmiecha się do nich w najbardziej szkaradny sposób, zsyłając mordercę psychopatę, Adamski postanawia zrobić wszystko, by uratować syna. Tego dnia rozpoczyna się przewrotna gra między policją, pisarzem i jego najbardziej zabójczym fanem…
Przemysław Piotrowski, autor rewelacyjnie przyjętej przez czytelników trylogii o komisarzu Igorze Brudnym, powraca z zupełnie nowym tytułem. Krew z krwi to poruszająca książka o ojcowskiej miłości, która nie zna żadnych granic.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 377
Poświęcilibyście życie innego człowieka, aby uratować chore dziecko?
Swoje dziecko? Swojego ukochanego syna?
Też wielokrotnie zadawałem sobie to pytanie. Nie dziesiątki, nawet nie setki razy. Myślę, że tysiące, a nawet dziesiątki tysięcy. Budziłem się, kąpałem, jadłem, chodziłem do pracy, opiekowałem się cierpiącym Leosiem i zasypiałem z tym pytaniem każdego parszywego dnia mojego – gównianego życia. Z czasem to pytanie przeobraziło się w wiertło, które zdawało się świdrować w czaszce, nie dając chwili wytchnienia. Dzień w dzień, tydzień w tydzień, miesiąc w miesiąc. Do samego końca…
Nazywam się Daniel Adamski, ale już mnie nie ma. Jest tylko moje ciało, gdzieś tam, nie wiem gdzie, duszy nie ma. Kiedyś nazywano mnie też Motylem, bo o Motylu pisałem i Motyl był częścią mnie, a może rzeczywiście byłem Motylem, ale nie chciałem się do tego przyznać przed samym sobą. Motyl zaś nie był miłym określeniem, raczej pejoratywnym, i tak mnie chyba zapamiętano. Tego nie wiem na pewno, ale zdaje się, że tak jest, nic mnie to już jednak nie obchodzi, bo tam, gdzie jestem – albo mnie nie ma – nie jest to ani trochę ważne.
Zacznę może od tamtego wrześniowego poranka, zwykłego i niezwykłego zarazem, bo wtedy wszystko się zaczęło, albo prawie wtedy, bo trudno to jednoznacznie określić i najlepiej będzie, gdy sami to ocenicie. W każdym razie ja zacznę właśnie od tego konkretnego momentu, gdy moje życie i życie wielu mniej lub bardziej bliskich mi osób zmieniło się diametralnie, czasem na lepsze, a czasem na gorsze.
Podobnych wrześniowych poranków przeżyłem już wiele, mój pięcioletni syn o imieniu Leonard trochę mniej. Za oknem świeciło słońce, a z pobliskiego parku dochodziło krakanie ptactwa i odgłosy bawiących się dzieciaków. Liście na drzewach powoli zmieniały kolor na żółty, który już wkrótce miał zmienić się w pomarańczowy, następnie w czerwony, a w końcu liście miały spaść na ziemię i przepoczwarzyć się w kupę gnijącego, niesprzątanego i nieinteresującego nikogo listowia.
Akurat robiłem pranie, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Rzadko miewałem niezapowiedzianych gości, więc na palcach zakradłem się do wizjera. Nie zdziwiłem się, gdy zobaczyłem parę tajniaków. Spodziewałem się ich, w tej sytuacji ich wizyta prędzej czy później była nieunikniona. Serce zabiło mi trochę mocniej, ale po chwili wahania otworzyłem drzwi.
– Pan Daniel Adamski? – zapytała niewysoka blondynka z fryzurą na Małgorzatę Kożuchowską. Miała silny, podchodzący pod męski tembr głosu, nosiła jasne, przetarte w kilku miejscach dżinsy i zapinaną bluzę z kapturem. Nie była zbyt ładna, brzydka też nie, na prawym policzku uwagę przykuwało mało atrakcyjne znamię.
– A kto pyta? – udałem głupiego.
– Podkomisarz Monika Balcerzak z Wydziału Kryminalnego Komendy Miejskiej – przedstawiła się. – A to starszy aspirant Grzegorz Mularczyk. Chcielibyśmy zadać panu kilka pytań.
– Coś się stało? – Zmarszczyłem brwi.
– Możemy wejść?
– A może mi pani powiedzieć, w jakim celu? – naciskałem.
– Mamy kilka pytań.
– W takim razie przy innej okazji. Mieszkam z chorym dzieckiem. Syn śpi i potrzebuje spokoju. Do widzenia.
Nie wiem, czemu powiedziałem to, co powiedziałem. Chyba spanikowałem, bo zachowałem się kompletnie nieracjonalnie. Przecież spodziewałem się ich, wiedziałem, że przyjdą, nie mieli wyboru, chyba że byli kompletnymi amatorami, ale skoro przyszli, to raczej nie można było ich tak nazwać. Pojawili się u mnie nie bez przyczyny, to oczywiste, dlaczego zatem odburknąłem im w ten sposób? Bez sensu. Przecież skoro się zjawili, to prawie na pewno czytali książkę i skrupulatnie mnie prześwietlili. Wiedzieć to jedno, a zareagować na zaistniałą sytuację to drugie. Jakaś siła sprawiła, że nie chciałem ich wpuścić, po prostu nie i koniec. Chciałem zamknąć drzwi, ale policjantka przyblokowała je butem.
– Nie zajmiemy panu dużo czasu – bąknęła. – Możemy porozmawiać tu albo na komendzie.
Zagrała ostro, a ja chyba pobladłem ze strachu, bo jej usta drgnęły w grymasie czegoś, co mogło przypominać triumfalny uśmiech. Jej partner, duże, brzydkie chłopisko z bokserskim nosem, mierzył mnie surowym spojrzeniem, nie okazując przy tym żadnych emocji. Zupełnie straciłem pewność siebie, jeśli w ogóle kiedykolwiek ją miałem. Oczywiście mogłem zamknąć im te drzwi przed nosem i nagle bardzo tego zapragnąłem, ale równie szybko zdałem sobie sprawę, że choroba syna nie stanowi dla mnie żadnego immunitetu. Wiedziałem, że prędzej czy później będę musiał złożyć zeznania, ale mogłem przynajmniej odłożyć ten przykry obowiązek na jakiś nieokreślony czas. Zrobiłbym to bez chwili wahania, gdyby właśnie o czas tu nie chodziło.
– Mogę zobaczyć państwa legitymacje? – zapytałem, próbując jakoś wybrnąć z tej mało komfortowej sytuacji.
Oboje wyciągnęli dokumenty i przytrzymali je na wysokości moich oczu. Zlustrowałem je wzrokiem bardzo dokładnie. Wyglądały na prawdziwe.
– Zatem? – naciskała blondynka.
– Dobrze – odparłem po chwili wahania. – Ale proszę o ciszę. Leoś dopiero zasnął, a sen ma lekki.
Balcerzak skinęła głową. Otworzyłem drzwi na oścież i niechętnie wpuściłem nieproszonych gości. Policjanci weszli pewnym krokiem, od razu pożądliwie rozglądając się po korytarzu, czym wprawili mnie w jeszcze większe podenerwowanie. Skojarzyli mi się z parą srok szukających jakiejś błyskotki albo tymi naciągaczami, co to wmawiają naiwnym starszym paniom, że są z wodociągów, a potem wychodzą nie tylko z odczytami, ale i oszczędnościami ich życia.
Wskazałem ręką drogę do salonu, który również padł ofiarą ich łakomych spojrzeń. Nie był duży, ale też nie za mały, starałem się zachować umiar w wystroju, wobec czego niespecjalnie było na czym zawiesić oko. Narożnik, ława, kilka półek z książkami i duperelami, które po prostu stały, w głębi stół, na tym stole rozłożone klocki Lego i malowanka syna, za rogiem aneks kuchenny, na podłodze kilka niesprzątniętych zabawek. Zachęciłem ich, aby zajęli miejsca przy stole, po czym zapytałem, czy się czegoś napiją. Miałem nadzieję, że odmówią, ale poprosili o wodę, więc zniknąłem za winklem, który częściowo rozdzielał salon i kuchnię. Nie sprzątnąłem stołu, chyba z nerwów, chociaż może podświadomie chciałem, aby go zobaczyli takim, jaki jest na co dzień – wszystko, co było na nim, w pewien sposób działało na moją korzyść.
– Piję kranówkę – ostrzegłem uczciwie, napełniając kubki. – Kupowanie wody w sklepach to nabijanie ludzi w butelkę.
– Tu się z panem zgodzę – odparła policjantka, odbierając ode mnie naczynie z wizerunkiem Roberta Lewandowskiego przyjmującego piłkę na klatkę piersiową. – Długo pan tu mieszka?
– Zbyt długo. Będzie z dziesięć lat. – Usiadłem naprzeciwko dwojga funkcjonariuszy. – Przepraszam za ten bałagan, ale nie spodziewałem się gości, a… wie pani… syn jest…
– Nic nie szkodzi. Przywykliśmy – odezwał się aspirant.
Coś w głosie policjanta sprawiło, że poczułem się niepewnie. Nie dlatego, że brzmiał jak sygnał ostrzegawczy wpływającego do portu tankowca, nie dlatego też, że nie dał mi dokończyć, w tym tonie wybrzmiała jakaś niestosowna, a być może nawet groźna nuta. Nerwowo przełknąłem ślinę. Chciałem mieć tę rozmowę jak najszybciej za sobą.
– Moglibyśmy od razu przejść do meritum? – zapytałem nieśmiało. – Trochę się stresuję tą wizytą, bo rzadko odwiedzają mnie policjanci. I to z wydziału kryminalnego – dodałem, ściszając głos.
Policjantka przez chwilę bacznie mi się przyglądała. Nie jakoś specjalnie dokuczliwie, mimo to poczułem, że pod wpływem jej spojrzenia mój żołądek skurczył się do rozmiarów piłeczki tenisowej, a może nawet pingpongowej. Z trudem mogłem też utrzymać z nią kontakt wzrokowy, zwłaszcza że wciąż odruchowo zerkałem na jej znamię. Przypominało myszkę, tylko że bez ogonka.
– Prowadzimy dochodzenie w sprawie śmierci Cypriana Kaczmarka – rzekła w końcu. – Pewnie pan słyszał, że w piątek zwłoki tego mężczyzny zostały odnalezione w parku Tysiąclecia.
– Tak. To przykre. Znaliśmy się.
Wyprzedziłem kolejne pytanie i spuściłem głowę, jakbym rzeczywiście przejął się tym, co go spotkało. Tak naprawdę obchodziło mnie to tyle, ile psia kupa na chodniku na drugim końcu miasta. Odpowiedziałem jednak zgodnie z prawdą, bo znałem Cypriana od dzieciństwa. Uznałem też, że resztę mogę na razie przemilczeć.
– Skąd pan dowiedział się o jego śmierci? – kontynuowała przesłuchanie policjantka.
– Z radia. A potem upewniłem się w internecie.
– Utrzymywaliście kontakt? – włączył się do rozmowy przyboczny „Myszki”, której znamię wciąż złośliwie przyciągało mój wzrok. Jedno spojrzenie na jej partnera wystarczyło jednak, aby odstręczające znamię na jej policzku przestało mnie torturować. Pierwsze wrażenie zrobiło swoje, ale dopiero gdy przyjrzałem mu się w jasno oświetlonym pokoju, zrozumiałem, że nie chciałbym mieć z tym facetem na pieńku. Mularczyk wyglądał na krzepkiego gościa i prawie na pewno coś trenował, bo jego krzywy nos musiał być wielokrotnie złamany, a uszy przypominały nadgniłe kalafiory. I teraz te jego kalafiory ustąpiły pierwszeństwa myszce.
– Nie. Będzie ze dwadzieścia lat – odparłem.
– I przez ten czas ani razu się nie spotkaliście?
– No, w sumie to raz, choć nie nazwałbym tego spotkaniem. Kilka lat temu widziałem go, jak znęcał się nad jakimś typem pod knajpą.
– Znęcał się? – dopytał policjant.
– Kopał go, gdy ten leżał na ziemi.
– Znał pan tego drugiego? – Myszka znów wkroczyła do akcji.
– Nie przyglądałem się. Odszedłem chyba, bo byłem z dziewczyną. Nie jestem z tych, co szukają guza.
– Hmm…
Podkomisarz cmoknęła i przygryzła dolną wargę. Pomyślałem, że niepotrzebnie dodałem ostatnie słowa, bo mogli je dwuznacznie zinterpretować. Nie jestem człowiekiem, który szuka guza… Zabrzmiało beznadziejnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę zaistniałą sytuację. Na chwilę zapadła niewygodna cisza, która z każdą upływającą sekundą stawała się coraz bardziej niewygodna, aż stała się tak niewygodna, że nie wytrzymałem i nerwowo potarłem nos. Kątem oka widziałem, jak starszy aspirant Mularczyk świdruje mnie wzrokiem, dostrzegłem też, jak spojrzenie policjantki zatrzymało się na tej jednej, konkretnej półce z książkami, nieco na lewo za moimi plecami. Zdałem sobie sprawę, że dla odmiany drgnęła mi powieka, co nie umknęło wpatrującemu się we mnie Kalafiorowi. Pozostało czekać na pytanie, które zaraz miało paść.
To pytanie jednak nie padło, bo dobiegł mnie krzyk syna. Zerwałem się i wybiegłem z salonu. Leoś leżał w swoim pokoju w pozycji embrionalnej i trzymał się za brzuszek. Oczy miał pełne łez i co chwilę powtarzał, że bardzo go boli.
– Zaraz przestanie, kochanie – powiedziałem, czując, że znów pęka mi serce, a uwierzcie, że pękało już wiele razy i jeszcze wiele razy pękać miało. Przytuliłem go, ale uderzył mnie łokciem w twarz. Wiedziałem, że nie zrobił tego specjalnie, bo w takich momentach nie panował nad odruchami. Ból był po prostu zbyt silny. – Tu masz miskę, synku. Spróbuj zwymiotować. Tak jak wczoraj. Będzie mniej bolało.
– Nie będzie! – krzyknął. – Nie będzie, nie będzie, nie będzie!
– Spróbuj. Proszę cię, Leoś.
Podsunąłem miskę i przesunąłem spięte ciało syna na skraj łóżka. Tylko machnąłem ręką, gdy kątem oka dostrzegłem policjantów stojących w drzwiach do jego pokoju. Ona coś tam bredziła o wezwaniu karetki, a on przestępował z nogi na nogę, nie mogąc się zdecydować, co powinien zrobić. Oboje nie mieli pojęcia, z czym mają do czynienia.
– Włóż paluszki do buzi. Tak jak ostatnio – zachęcałem syna.
– Boli, boli, boli! – Leoś wił się na materacu, płacząc.
– Spróbuj, kochanie. Tatuś ci pomoże. Wiesz, że będzie mniej boleć.
– Nie będzie! Nie będzie! Ja już nie chcę żyć!
Trzy dni wcześniej wróciliśmy z kolejnej chemii. To nie był pierwszy raz, gdy dopadł go atak tak silnego bólu, ale jeszcze nigdy wcześniej nie powiedział tego, co powiedział. W ustach pięciolatka zabrzmiało to koszmarnie. „Ja już nie chcę żyć” – jaki chłopiec w jego wieku posłużyłby się taką konstrukcją? Chyba nie ma słów, na pewno nie ma słów, które mogłyby wyrazić to, co wtedy poczułem. I nikomu, nawet najgorszemu wrogowi nie życzę, aby kiedykolwiek usłyszał z ust cierpiącego syna, że ten błaga o śmierć.
Przytuliłem go, zupełnie zapominając o dwójce policjantów. I pękłem, zalewając się łzami, tak jak zalewałem się już wcześniej nie raz i nie dwa, nie tysiąc albo i więcej. Chwilę później Leoś zaczął wymiotować. Łkałem i patrzyłem, jak z jego drobnych ust tryska gęsta żółć, a gdy skończył, sięgnąłem po wodę z mieszanką wcześniej rozpuszczonych lekarstw i podałem mu ją do wypicia. Wychylił do dna, oblewając sobie brodę. Wiedział, że na chwilę uśmierzy ból. O tamtej dwójce przypomniałem sobie w momencie, gdy ponownie usłyszałem głos funkcjonariuszki.
– …na Moniuszki dwanaście C, jak Celina. Dziecko wymiotuje i bardzo cierpi.
– Nie wzywaj karetki! – warknąłem. – Nic tu nie pomoże. A teraz wyjdźcie. Natychmiast!
– Ale…
– Wypierdalać!
Nie powinienem był być aż tak obcesowy, ale straciłem panowanie, krzyknąłem. Oczywiście, że chcieli pomóc, ale nie byli w stanie. Leoś cierpiał, bo „taki jest urok nowotworów”. Tak mówił doktor Idzikowski, czwarty albo piąty profesor doktor habilitowany nauk medycznych, specjalista chirurg onkolog, sto pięćdziesiąty ósmy lekarz, jakiego poznałem, rzecz jasna z tym ostatnim trochę przesadzam. Najpierw naświetlania, potem operacja wycięcia guza, następnie chemia numer jeden, numer dwa, a potem… miałem cichą nadzieję, że nie będzie numeru trzy.
Usłyszałem tylko odgłos zamykanych drzwi i położyłem dłoń na pokrytej siatką żyłek głowie syna. Wciąż płakał, ale na szczęście ból najwyraźniej zelżał. Teraz tylko wyginał usteczka w podkówkę i siorbał noskiem, od czasu do czasu łapczywie chwytając powietrze. Nienawidziłem tego widoku i tak jak nie znałem słów, które mogłyby opisać, co czuje ojciec, słysząc syna błagającego o śmierć, tak nie jestem w stanie znaleźć słów, aby opisać widok jego drobnego, poddawanego torturom ciałka, choć obiecuję, że będę próbował.
Wytarłem łzy i szepcząc mu do ucha, gładziłem go po głowie przez najbliższy kwadrans. Potem położyłem się, objąłem go i wspólnie zasnęliśmy, a ja o dziwo nie miałem koszmarów.
Obudził mnie dźwięk wirującej pralki. Powoli kończyła pracę, podskakując wściekle. Podniosłem się z łóżka, uważając, aby nie obudzić syna. Zwykle po kolejnym ataku bólu spał twardym snem. Zajrzałem do salonu. Na ławie leżała karteczka z prośbą o pilny kontakt, obok zaś wizytówka podkomisarz Moniki Balcerzak z zakreślonym numerem telefonu.
Nastawiłem czajnik i zrobiłem sobie kawy. Z kubkiem w dłoni wyszedłem na balkon na papierosa i mocno się zaciągając, patrzyłem na pomazane graffiti mury pobliskich garaży i parkowe drzewa. Na placu zabaw głośno dokazywały dzieciaki. W połowie papierosa wykręciłem numer do matki. Odebrała już po pierwszym sygnale.
– Cześć, mamo – przywitałem się.
– No cześć. Właśnie miałam dzwonić. Zrobiłam gołąbki i…
– Chciałbym, abyś podjechała i przez kilka godzin zajęła się Leosiem. Mam ważną sprawę do załatwienia.
– Znowu palisz? – zapytała z wyrzutem.
Zwykle w rozmowie z matką starałem się pilnować, ale byłem zbyt przejęty całą sytuacją i najwyraźniej się zapomniałem. Czasem miałem wrażenie, że tylko czyha na mój najmniejszy błąd, żeby znów zacząć mi prawić morały.
– Nie – skłamałem. – Po prostu głębiej odetchnąłem.
– Nie oszukuj mnie.
– Naprawdę, mamo. Możesz przyjechać? To pilny temat.
– Dobrze. Jak się czuje mój ukochany wnuczek? – Chciała być pogodna, ale w tonie jej głosu pobrzmiewał ten sam żal co zwykle.
– Kiepsko – odparłem. – Niedawno miał kolejny atak. Cierpi, więc przygotuj się, że może być marudny.
– Kupiłam mu kilka nowych bajek, to mu poczytam. Masz komplet lekarstw?
– Mam wszystko. Kiedy będziesz?
– Mogę być za pół godziny. Muszę tylko spakować te gołąbki.
– Dziękuję, mamo.
– To do zobaczenia.
– Pa.
Zgasiłem papierosa w pełnej niedopałków szklance i wróciłem do salonu. Wciąż słyszałem głosy szalejących dzieciaków, radosne, szczęśliwe, drażniły mnie. Wziąłem do ręki wizytówkę i raz jeszcze bardzo dokładnie się jej przyjrzałem. Głosy nie ustawały. Kontrolnie zajrzałem do pokoju Leosia. Spał, cicho pochrapując.
Z powrotem wyszedłem na balkon i drżącą ręką odpaliłem kolejnego papierosa. Z drzew zerwała się chmara ptaków, chyba gołębi. Dzieciaki zaczęły krzyczeć i skakać. Kurwa!
Wklepałem numer z wizytówki i przez chwilę zastanawiałem się, czy nacisnąć zieloną słuchawkę. Generalnie spraw, które już się wydarzyły, cofnąć się nie dało, a czas nigdy nie był naszym sprzymierzeńcem…
Zadzwoniłem. Chwilę później piski dzieciaków zastąpił chropowaty głos podkomisarz Myszki.
Podkomisarz Monika Balcerzak czekała na mnie w umówionym miejscu. Z zadowoleniem przyjąłem fakt, że przyszła sama, a przynajmniej taką miałem nadzieję. Nie to, że nie byłem przygotowany na obecność jej partnera, ale Kalafior mnie onieśmielał, a nawet trochę przerażał. Wystarczyło, że moją uwagę namiętnie przykuwało jedno znamię. Myszka i kalafiory mogły być dla mnie zbyt dużym wyzwaniem.
Kawiarnia mieściła się przy deptaku, na rogu dużej kamienicy przy placu Pocztowym, i zwykle gościła turystów albo lokalnych biznesmenów. Była znana i lubiana, choć o tej porze większość stolików stała pusta. Dosiadłem się do tego pod sporych rozmiarów parasolem.
– Dzień dobry – przywitałem się. – Chciałbym przeprosić za moje zachowanie. Zwykle tak nie reaguję i…
– Proszę się nie przejmować – przerwała mi. – Zdążyłam się zorientować w pana sytuacji rodzinnej i naprawdę bardzo mi przykro z powodu choroby pana syna.
Spojrzałem na nią poirytowany. Może i zdążyła się zorientować, ale tak naprawdę nie miała zielonego pojęcia, o czym mówi. Wam też jestem winny wyjaśnienia, ale jeszcze do tego wrócę. W każdym razie Balcerzak nie wyglądała mi na kobietę, która samotnie wychowuje chore dziecko, w ogóle nie pasowała do roli matki, w końcu była policjantką pracującą w wydziale kryminalnym, więc gówno mogła wiedzieć o mojej sytuacji rodzinnej.
– Ma pani dzieci? – zapytałem, chyba nieco zbyt zaczepnie.
– Nie o tym chciałabym z panem porozmawiać – odbiła piłeczkę.
– Po prostu… – Przygryzłem nerwowo dolną wargę. – Przepraszam…
– Nie ma za co. Nie chciałam, żeby mnie pan źle zrozumiał… – Odetchnęła głębiej. – Mam córkę. Rok starszą od pana syna. Ma na imię Nadia – dodała.
Wypowiedziała to innym tonem i nie miał on w sobie nic z tonu policjantki na służbie, mimo to wciąż nie byłem w stanie wyobrazić sobie, że po powrocie do domu zamienia się w kochającą matkę. To wrażenie prysło, gdy pomyślałem o żonie, bo żonę miałem, a w zasadzie miałem i nie miałem, bo teraz jej nie było, ale wrócę do tego później. W każdym razie Myszka była do niej trochę podobna i odrobinę mi ją przypominała.
Wykorzystując chwilę ciszy, przyjrzałem się jej bliżej. Bluza, w której tu zapewne przyszła, wisiała przewieszona przez oparcie krzesła. W opiętej koszulce wyglądała korzystnie, a może nawet lepiej niż korzystnie, w każdym razie dobrze. Musiała mieć wysportowane ciało, bo łatwo było dostrzec delikatnie zarysowane bicepsy. Moja żona też miała, być może wciąż ma, raczej na pewno ma wysportowane ciało…
– Dziękuję, że pan tak szybko oddzwonił – rzekła, wyraźnie dając do zrozumienia, że czas skupić się na celu spotkania.
– Po prostu nie chcę problemów – odparłem. – I szczerze mówiąc… – zawiesiłem na chwilę głos – …trochę spodziewałem się waszej wizyty.
– Przy pierwszym spotkaniu sprawiał pan inne wrażenie.
– Miałem ciężką noc. Syn naprawdę jest w kiepskiej formie…
Wspomnienie Leosia wyraźnie ją onieśmielało, jakby gasiło zapał, zmiękczało. Zresztą nie ją jedną, bo wszyscy wtedy zachowywali się inaczej, inaczej mówili, cedzili słowa, zwłaszcza kobiety. Uratowała ją kelnerka z równo przyciętą grzywką, która nagle zmaterializowała się przy stoliku. Miała bardzo duże oczy i naturalnie piękny uśmiech, choć przyjemny efekt psuł nieco kolczyk na samym środku dolnej wargi, ale to było tylko moje zdanie, jej chyba nie. Zamówiłem herbatę, a moja rozmówczyni wodę niegazowaną.
– Tym bardziej się cieszę, że znalazł pan czas, panie Danielu – rzekła po dłuższej chwili. – Rozumiem, że wie pan, o czym chcę porozmawiać…
– O śmierci Cypriana.
– Owszem, choć mam na myśli to, jak zginął. Pan wie, jak umarł, prawda?
– Wiem tyle, ile dotarło do mnie z mediów. Ktoś go zastrzelił w parku Tysiąclecia.
– Dwie kule w brzuch, po jednej w klatkę piersiową i w głowę. Wygląda na egzekucję. Ciało znaleziono pod starym dębem…
Zamilkła, a ja wpatrywałem się w oczy Myszki jak zaczarowany, zbyt mocno, nienaturalnie, jak potencjalny kłamca. Nie potrafiłem inaczej, chciałem, ale nie potrafiłem. Byłem pewny, że dokładnie analizuje mimikę mojej twarzy, i pomyślałem, że już nic więcej nie muszę mówić, bo wyczytała ze mnie wszystko, czego potrzebowała, a może nawet więcej. Przełknąłem ślinę i nerwowo zacząłem szukać w wewnętrznej kieszeni kurtki paczki papierosów.
– Rozumiem, że kojarzy pan fakty… – drążyła temat.
– Tak – odparłem zgodnie z prawdą i zapaliłem.
– Czy jakoś pan to skomentuje?
– Ale jak? – Zaciągnąłem się mocno, może znów zbyt teatralnie. – Ja tylko napisałem książkę. Czy to może być zbieg okoliczności?
– My, panie Danielu, z zasady nie wierzymy w zbiegi okoliczności. Dlatego chciałam się z panem spotkać.
– Ale… – Zamilkłem. Nagle poczułem ogarniające mnie poczucie winy. I nerwowość, nad którą nie byłem w stanie do końca zapanować, jeśli w ogóle. – Czy ja jestem o coś podejrzany? – wykrztusiłem w końcu.
– Jest pan autorem kryminałów, więc zapewne wie pan, jak to działa – odparła wymijająco. – Mogę jednak pana pocieszyć, że grono podejrzanych jest szerokie.
Spodziewałem się takiej odpowiedzi, choć i tak zabrzmiało to co najmniej deprymująco. Jeszcze nigdy nie byłem podejrzany o morderstwo i te słowa – mimo że wypowiedziane trochę na okrętkę, opuściły jednak usta policjantki z wydziału kryminalnego, z wydziału kryminalnego, do jasnej cholery! – niemal sprawiły mi fizyczny ból.
– Jeśli chciała mnie pani zdenerwować, to się pani udało – stwierdziłem, gasząc nadpalonego papierosa w popielniczce. – Ale to, że napisałem podobną scenę w jednej z moich książek, to chyba jeszcze nie przestępstwo, prawda?
– Identyczną, panie Adamski. Przyznam, że do tej pory nie czytałam pana powieści, ale akurat z tą zdążyłam się już zapoznać.
– Czyli jestem taki sławny? – odparłem, nieumiejętnie próbując ukryć niepokój pod przykrywką żartu.
– Jeden z techników kryminalistycznych jest fanem pana książek i to on połączył fakty. Dziś pana twórczość zna już większość policjantów, z komendantem na czele.
Nie odpowiedziałem. Nie miałem pojęcia, jak odebrać jej słowa. Jak zawoalowaną groźbę? Dyskretną próbę wymuszenia na mnie jakiegoś zeznania? A może chciała, żebym po prostu przyznał się do zastrzelenia tego faceta?
– Chyba nie do końca – rzuciłem szorstko. Mimowolnie zacząłem się bronić. – Nie przypominam sobie, aby pisali, że w ustach ofiary znaleziono larwę rusałki, prawda?
Policjantka wymownie uniosła brwi. Nie mogła mi odpowiedzieć na to pytanie, ale jej reakcja dawała podstawy do wyciągnięcia dość oczywistych wniosków.
– Chce pani powiedzieć, że… – Nerwowo podrapałem się po policzku. – Chyba nie myśli pani, że byłbym takim idiotą, żeby zabijać kogoś w sposób, jaki opisałem wcześniej w swojej powieści?
– Zdziwiłby się pan, na jakie pomysły ludzie wpadają.
– Chce mnie pani wyprowadzić z równowagi?
– Oczywiście, że nie. – Myszka odchyliła się na krześle. Kelnerka postawiła na stole moją herbatę oraz małą butelkę wody mineralnej z wysoką szklanką i cytryną na podstawce. Policjantka ręką powstrzymała ją przed jej napełnieniem. – Sprawa jest jednak dość dziwna, bo znał pan ofiarę – dodała.
– Poznałem w życiu tysiące osób – stwierdziłem, strzepując popiół do popielniczki. – Cyprian akurat nie należał do moich bliskich przyjaciół. Powiedziałbym, że w ogóle nie należał do osób, z którymi chciałbym utrzymywać kontakt.
– Czyli za sobą nie przepadaliście?
Mój oddech przyspieszył. Instynktownie odwróciłem wzrok. Nie wiem gdzie, byle gdzie. Przez chwilę myślałem, co odpowiedzieć, albo tylko sobie przypominałem, jak powinienem się w takiej sytuacji zachować. Moja rozmówczyni stała się bardziej agresywna, a ta rozmowa zaczęła przybierać niebezpieczny obrót. Kątem oka widziałem, że Myszka bacznie mi się przygląda. Odetchnąłem głęboko, próbując ukryć zdenerwowanie.
– Nie wiem, czy powinniśmy kontynuować – oznajmiłem. – Czuję się jak na przesłuchaniu i chyba powinienem poprosić o pomoc jakiegoś adwokata.
– Naprawdę nie ma takiej potrzeby. – Zmieniła ton na bardziej niezobowiązujący. – Musi pan jednak wiedzieć, że w zaistniałej sytuacji nie możemy przejść obojętnie wokół takiej koincydencji.
– Ja tylko napisałem książkę. – Mój ton stał się z kolei bardziej dramatyczny. – Nie mam z tym zabójstwem nic wspólnego. A to, że ja i Cyprian za sobą nie przepadaliśmy, jeszcze nic nie znaczy. Nie mam zielonego pojęcia, co on robił przez ostatnich dwadzieścia kilka lat, ale jeśli się nie zmienił, to pewnie mógł się pochwalić długą listą wrogów.
– Hmm…
Nie znosiłem tego jej „hmm”. Podkomisarz przymknęła powieki, nie odrywając ode mnie palącego spojrzenia. Z pewnością zdążyła już zapoznać się z jego kartoteką. Skłamałem, że kompletnie nie interesowałem się jego życiorysem. Po pierwsze, w kontaktach ze starymi znajomymi temat Kaczmarka od czasu do czasu się przewijał, a po drugie – przez kilka dobrych lat pracowałem w mediach, wiedziałem więc o trzech wyrokach Cypriana: dwóch za pobicie i jednym za maltretowanie konkubiny i jej dziecka, nie wspominając o dziesiątkach innych większych lub mniejszych przestępstw, które mu się upiekły, choć nie powinny, ale taki mieliśmy w Polsce system prawny, do dupy.
– Proszę popytać tych, którzy utrzymywali z nim kontakt – odparłem, uciekając wzrokiem do wnętrza filiżanki, ale nic tam nie było; no, może resztka brązowego płynu i kilka malutkich fusów na samym dnie, które jakimś cudem wypadły z torebki.
– Nie omieszkam.
Myszka znów wbiła we mnie drapieżne spojrzenie. Paliło mi policzki i chyba zrobiły się czerwone, ale tego nie wiem na pewno. Czułem się jednak bardzo niekomfortowo i uznałem, że na dziś wystarczy. Dopiłem resztkę herbaty, której już nie było, i sięgnąłem do kieszeni po pieniądze.
– Jeśli to wszystko, to chciałbym wrócić do syna – oznajmiłem. – Jest krótko po drugiej chemii i potrzebuje stałej opieki ojca.
– Oczywiście. Ostatnie pytanie.
– Słucham.
– Ma pan alibi na czas zabójstwa?
Tak naprawdę przez cały ten czas czekałem na to pytanie i przygotowałem się na nie, co nie znaczyło, że gdy wybrzmiało, przyjąłem je ze spokojem. Wręcz przeciwnie – serce omal nie wyskoczyło mi z piersi. Zwłaszcza że zadała je w cwany sposób, nie podając precyzyjnego czasu. Typowy policyjny fortel, aby podejrzany powiedział o jedno słowo za dużo.
– Czyli kiedy? – zapytałem.
– W nocy z piątku na sobotę.
– Czuwałem przy synu w domu – odparłem. – Dobrze pamiętam, bo to była pierwsza noc po powrocie ze szpitala. Dodam, że bardzo trudna noc. I jeśli to wszystko, to do widzenia.
– Do widzenia, panie Danielu.
Wygrzebałem z kieszeni osiem złotych i zostawiłem na stole odliczoną kwotę za swoją herbatę, po czym chwyciłem kurtkę i odszedłem. Przecinając plac Pocztowy, czułem na plecach jej palące spojrzenie. Nie miałem wątpliwości, że właśnie stałem się jednym z głównych podejrzanych o morderstwo Cypriana Kaczmarka. Brzmiało gorzej, niż podejrzewałem, albo po prostu nie byłem na to przygotowany, dlatego z nerwów wyciągnąłem kolejnego papierosa i błyskawicznie go wypaliłem za winklem pierwszej mijanej kamienicy. W drodze do domu dokupiłem też małpkę taniej wódki. Wiedziałem, że dziś będę musiał się napić.
Już po wyjściu z windy zwęszyłem zapach gołąbków, co sprawiło, że chwilowo zapomniałem o spotkaniu z podkomisarz Balcerzak. Od kilku dni nie jadłem porządnego obiadu i moje ślinianki wyraźnie mi o tym przypomniały. Wszedłem do mieszkania i od razu wsunąłem małpkę pod upchane na górnej półce swetry. Skorzystałem z toalety, bardziej aby zatuszować smród papierosów i nie musieć wysłuchiwać biadolenia matki. Z salonu dobiegały mnie ciche odgłosy bajki. Od razu ją rozpoznałem. Blaze i Megamaszyny była jedną z ulubionych bajek Leosia. Często ją razem oglądaliśmy, bo oprócz tego, że pozwalała mu oderwać się od ponurej rzeczywistości, należała też do tych najbardziej edukacyjnych.
Umyłem zęby i ręce, następnie wypsikałem się dezodorantem i sprawdziłem, czy wyglądam jak człowiek, a nie spłoszone zwierzę, i generalnie nie było źle, więc skierowałem się do dużego pokoju. Przez uchylone drzwi dostrzegłem, że Leoś leży na sofie. Głowę ułożył na kolanach babci. Miał szkliste, nieobecne spojrzenie, a moja matka delikatnie gładziła go po skórze głowy, w której krył się rak.
– Cześć, byku – rzuciłem, wkraczając do salonu. Leoś nawet nie drgnął, wciąż wpatrywał się w ekran telewizora.
Matka skinęła na parujący garnek. Mruknąłem z zadowoleniem i podniosłem przykrywkę. W środku znajdowało się jeszcze sześć ciepłych gołąbków, co oznaczało, że Leoś prawdopodobnie żadnego nie spróbował. Upewniłem się, zerkając na stół, który był pusty.
– Jestem tak głodny, że pożarłbym konia z kopytami – powiedziałem, nakładając sobie trzy z nich. – A ty, synku? Masz ochotę?
Nie zareagował. Wydawał się nieobecny, jakby w ogóle mnie nie słyszał. Nie byłem nawet pewny, czy zarejestrował fakt, że przyszedłem do domu.
– Leoś? Nałożyć ci jednego? Przecież uwielbiasz gołąbki babci.
Nic, zero reakcji, jakbym mówił do kukły.
– Hej? Słyszysz mnie? – Podniosłem głos, ale w odpowiedzi napotkałem piorunujące spojrzenie matki.
– Leoś zjadł pół gołąbka. Prawda, kochanie? – Matka nachyliła się nad nim, a synek nieznacznie pokiwał głową.
– Bez kapusty – wyjęczał, nie odrywając wzroku od bajki.
– Czyli ci nałożyć?
Leoś ledwo zauważalnie pokręcił głową. Wiedziałem, że jak trochę nad nim popracuję, to zje, bo uwielbiał gołąbki mojej matki, tak jak jego ojciec.
– Obiorę ci z kapusty jeszcze jednego. Gołąbki dają moc, a babcia na pewno dorzuciła kilka dodatków dla Supermana.
Tym razem już nie zareagował i chyba wiedział, że plotę głupoty, byle pleść i nie myśleć o tym, co złe. Pewnie tak było, choć w tej chwili tak o tym nie myślałem. Chyba przyzwyczaiłem się do udawania, a może sam siebie okłamywałem… Odstawiłem swój talerz i obrałem jednego gołąbka z kapusty dla syna. Matka powiedziała, żebym postawił jego porcję na ławie, a sam spokojnie zjadł przy stole. Tak zrobiłem. Pałaszując kolejne gołąbki, obserwowałem, jak radzi sobie z wnukiem. Miała do tego rękę albo on po prostu poczuł się lepiej, bo usiadł, chwycił widelec i zaczął jeść. Ucieszyłem się, gdyż w ostatnim czasie był to bardzo rzadki widok. W trakcie drugiej chemii Leoś strasznie schudł. Przy wzroście stu dwudziestu centymetrów ważył może z dwanaście kilogramów. Skóra i kości. Leczenie zupełnie go wyjałowiło. Wszystko, co jadł, niemal natychmiast zwracał. Bałem się, że to drobne ciałko tego nie uniesie, a takie chwile jak ta wlewały w moje serce nadzieję. Potrzebowaliśmy czasu, ale Leoś musiał walczyć o każdy dzień.
Gdy skończyłem, nastawiłem wodę na kawę. Czekając, aż się zagotuje, wsadziłem brudne naczynia do zmywarki i wyciągnąłem z lodówki mleczną kanapkę z biszkoptem, która z klasyczną kanapką nie miała nic wspólnego, ale była ulubioną przekąską syna, którą zwykle dawałem mu po zjedzeniu obiadu lub śniadania. To była jedna z niewielu rzeczy, która wciąż wzbudzała szczery uśmiech na jego wymizerowanej twarzy.
– A jak zjem, to dasz mi pograć w Mario? – zapytał, gdy zatopił zęby w biszkopcie.
– Tak. Ale tylko dziesięć żyć, okej?
– Okej.
W tonie jego głosu znów wybrzmiała ta dziecięca radość, a wraz z nią siła i chęć do życia. Te momenty dodawały mi otuchy, energii, bardzo motywowały i nakręcały do tego, aby walczyć, bo ja też walczyłem nie mniej zaciekle niż syn, choć nie do końca można tak powiedzieć, cofam to, bo to nie ja miałem w głowie złośliwego guza. Ale jakoś nieokreślenie walczyłem o każdy kolejny dzień. Aby nie popaść w depresję, aby nie wywiesić białej flagi, aby następnego ranka wstać i bić się z chorobą syna i własnymi słabościami, a nie uciekać od problemów, jak zrobiła to moja żona, która nazywała się Danka i ponoć była twarda, bo trenowała fitness i krav magę i biegała w runmageddonach. A teraz jej nie było, bo odeszła, nie wiem gdzie, pewnie gdzieś daleko, a może nawet bardzo daleko, tam, gdzie zawsze chciała i marzyła. W każdym razie cholernie nam jej brakowało.
Przez następne minuty grzebałem w telefonie, a Leoś jadł. Gdy skończył, zwlókł się z kanapy i na miękkich nogach podszedł do mnie. Wziąłem go na kolana i przytuliłem, a jego ręce powędrowały w kierunku leżącego na stole smartfona. Potrafił go obsługiwać bez większych problemów i choć doskonale zdawałem sobie sprawę, że dawanie telefonu dziecku w jego wieku nie należy do najlepszych metod wychowawczych, to specjalnie się tym nie przejmowałem. On tym bardziej. Smartfon był dla niego oknem na świat.
Gdy chwycił go w swoje drobne dłonie i wyszukał ikonkę z grą o słynnym hydrauliku, ustąpiłem mu miejsca na krześle, samemu chwytając kubek z kawą i kierując się na sofę. Usiadłem obok matki, która dziwnie się we mnie wpatrywała. W ogóle zachowywała się nienaturalnie, bo prawie cały czas milczała, jakby czekała, aż to ja zacznę mówić. Potrafiłem nieźle ściemniać, ale ona jedyna czytała we mnie jak w otwartej księdze, w sumie nie wiem czemu, może dlatego, że była moją matką.
– Co się dzieje? – zapytała.
– Mamo… – westchnąłem, a następnie przełączyłem na kanał informacyjny i trochę pogłośniłem. Nie zadziałało. Nie spuszczała ze mnie świdrującego spojrzenia.
– Powiesz mi, co to była za pilna sprawa?
– Nic takiego. Po prostu musiałem coś załatwić.
Teraz to ona westchnęła. Zacisnęła usta, a na jej pokreślonej zmarszczkami twarzy kilka z nich uwypukliło się jeszcze bardziej i teraz przypominały rowki, a nie drobne linie. Miała spięte w kok, przyprószone siwizną włosy i wąskie usta, które upodabniały ją trochę do wiedźmy, zwłaszcza gdy szeroko je otwierała. Wyglądała na starszą niż sześćdziesiąt pięć lat, jakby niższą i drobniejszą niż jeszcze kilka lat temu, ale wciąż biła od niej jakaś dziwna siła, mogąca bić tylko od kobiety, która przeżyła w życiu więcej, niż powinna.
– Przecież widzę, że coś cię gryzie. I nie myśl, że nie zauważyłam, że chowałeś w szafie butelkę wódki – rzekła.
Nie miałem pojęcia, jakim cudem to dostrzegła, ale była moją matką i pewnie miała szósty zmysł. Spojrzałem w ekran telewizora, na którym jedna z prezenterek relacjonowała najświeższe wiadomości.
– Jestem dorosły – odparłem oschle.
– To nie jest odpowiedź, Daniel.
– Nie mam na to siły, mamo.
– Na co?
– No właśnie na to. Nie będę ci się spowiadał.
Zerknąłem na Leosia. Był w swoim świecie, skakał po kolejnych kondygnacjach i skorupkach niebezpiecznych żółwi, zjadał grzybki i kolekcjonował zawieszone w powietrzu pieniążki. Chwyciłem pilota i zacząłem przełączać kolejne kanały, co było zupełnie bez sensu, bo mogłem zaszyć się w sypialni, ale tego nie zrobiłem, bo coś kazało mi zostać.
– Widzę, że coś cię męczy, i chcę wiedzieć, co to takiego. – Nie dawała za wygraną. – Poza tym uważam, że nie powinieneś pić, gdy masz pod opieką Leosia.
Zamknąłem oczy i wziąłem dwa głębsze oddechy. W sumie nie było sensu tego ukrywać, bo i tak na dniach by się dowiedziała, a może i szybciej, takie rzeczy rozchodzą się po mieście z prędkością błyskawicy.
– Dziś rano była u mnie policja – oświadczyłem. – Chcieli ze mną porozmawiać na temat śmierci jednego z moich byłych znajomych, ale Leoś akurat się obudził i kazałem im wyjść.
– Boże, kto zginął? – W głosie mamy dało się wyczuć rzeczywisty niepokój.
– Niejaki Cyprian. Taki dupek z dzieciństwa. Możesz go nie pamiętać, bo nigdy nie przychodził do nas do domu. Nie lubiłem go i nie utrzymywałem z nim kontaktu od lat. Ktoś go zastrzelił w parku Tysiąclecia i w związku z tym chcieli mi zadać kilka pytań.
– I dlatego musiałeś wyjść z domu? Kazali ci przyjść na komendę?
– Spotkałem się z tą policjantką w kawiarni. Pogadaliśmy chwilę.
– No i?
– No… – Przygryzłem wewnętrzną stronę policzka, bo czasem tak robiłem, gdy się nad czymś zastanawiałem. Nie chciałem wciągać w to matki, ale i tak prędzej czy później by się o wszystkim dowiedziała, a jeśli bym jej teraz nie wyjawił prawdy, to nie dałaby mi spokoju, tego byłem pewny. – Sytuacja jest dość skomplikowana, bo ktoś zamordował tego Cypriana w taki sam sposób, w jaki opisałem morderstwo na kartach Motyla.
Matka szeroko otworzyła oczy i aż się zapowietrzyła. Motyl był moją szóstą powieścią, trzecią i zarazem ostatnią częścią trylogii kryminalnej o komisarzu Marku Rolskim. Tego wam jeszcze nie mówiłem, ale tak, byłem pisarzem, a przynajmniej człowiekiem piszącym książki, który kiedyś chciałby zostać pisarzem, ale jakoś szczęście przez lata nie chciało się do mnie uśmiechnąć, więc pracowałem w innych branżach, ostatnio w Uberze, bo legalnie za bardzo nie mogłem, żeby mi nie odebrali zasiłków opiekuńczych. Taki to był kurewski kraj. Do mojej „kariery” jeszcze wrócę, w każdym razie moja ostatnia powieść z grubsza opisywała historię pogoni za mordercą umieszczającym w ustach ofiar larwę rusałki pawika, jednego z najpospolitszych motyli występujących w Polsce. Nie wnikając w szczegóły, antagonista był psychopatą pragnącym oczyścić miasto z podłych ludzi, a wkładana w usta larwa symbolizowała przemianę, którą ofiara miała przejść po odbyciu pokuty w czyśćcu. To była jedna z moich lepszych książek, ale – jak każda z pozostałych – nie zdołała zawojować rynku, a szkoda.
– Mój Boże… – odezwała się matka, kładąc rękę na sercu. – Dlaczego od razu mi nie powiedziałeś?
– Nie wiem, mamo. Chyba chciałem to najpierw przetrawić. Stąd ta butelka.
Nie byłem do końca szczery, tak z tą butelką, jak i wieloma innymi sprawami, ale teraz najważniejsza była butelka. I Motyl, którego kiedyś stworzyłem, a tworząc go, trochę się nim stałem i chyba w pewnym sensie nim byłem, bo tak to z pisarzami jest, że czasem się z bohaterami swoich książek utożsamiają, choć nie zawsze, a ja i Motyl to w sumie rzecz mocno dyskusyjna.
– Nie możesz ukrywać przede mną takich rzeczy – odparła po dłuższej chwili. – Podejrzewają cię o coś?
– Nie – skłamałem, ale chyba nie zabrzmiałem zbyt przekonująco, bo matka spiorunowała mnie wzrokiem.
– Nie jestem głupia, Daniel. Może i stara, ale nie głupia…
– Nic mi nie grozi, mamo – zapewniłem ją. – To może być czysty przypadek.
– A jeśli nie?
– Nie wiem. Nawet nie chce mi się o tym myśleć. Naprawdę mam inne sprawy na głowie.
Matka pokręciła głową i poprawiła naderwany guzik niebieskiego sweterka. Wyglądała na zdegustowaną, ale pewnie była też zła i rozczarowana. Nigdy nie byłem wobec niej zbyt wylewny, zresztą ona wobec mnie również, i tak sobie żyliśmy przez trzydzieści dziewięć lat z pewnymi przerwami, bo były takie przerwy, gdy wyjechałem za granicę, jeszcze w czasie studiów, a potem na dłużej po studiach, w poszukiwaniu tego słynnego eldorado, gdzie to euracze na ziemi leżą. Ale euracze na ziemi nie leżały, tylko trzeba było na nie ostro zapierdalać – i ja przez te kilka lat tak zapierdalałem jak osioł. W końcu wróciłem do rodzinnego domu, syn marnotrawny, ale na krótko, bo nie mogłem znieść ponurej atmosfery. Generalnie tak jakoś się to już ułożyło, nie wiem, dlaczego i czyja to wina, może moja, a może rodziców, a może nasza wspólna, że od dzieciństwa nie miałem z nimi najlepszego kontaktu. Hołdowali raczej – zwłaszcza ojciec – koncepcji zimnego chowu, popularnego chyba w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, choć całkiem generalizować bym nie chciał, i nie żebym miał im to za złe, ale sam tej koncepcji nie hołdowałem i byłem jej zdecydowanie przeciwny.
Porozmawialiśmy jeszcze o przyziemnych sprawach. Zapytała, czy nie potrzeba mi pieniędzy, ale choć oczywiście było mi potrzeba, to nie przyjąłem oferty, bo od pewnego czasu od matki pieniędzy nie brałem, chyba że brakowało mi drobnych na parking, to jeszcze tak. Matka zawsze była interesowna i pożyczki – zwłaszcza zaś darowizny – traktowała jako furtkę do pouczania mnie i ogólnie wtryniania nosa w moje życie, nawet gdy nie były to duże kwoty, bo też groszem nie śmierdziała, ot kilkaset złotych na podstawowe wydatki, nic, co mogłoby diametralnie zmienić sytuację chorego syna. Strasznie mnie to irytowało, dlatego zawsze sugerowałem, że jeśli chce pomóc, to niech angażuje energię w zbiórki pieniędzy na leczenie Leosia, o których wspomnę jeszcze nie raz. Zapytała też – a to mnie już po prostu wkurwiało, bo robiła to regularnie – czy nie miałem jakiegoś kontaktu z Danką, jakby ten zaimek „jakiegoś” był wytrychem do nie wiadomo czego, ale jak zwykle uciąłem temat, bo był on dla mnie wyjątkowo drażliwy. W końcu zaoferowała się, że może zostać na noc i mnie trochę odciążyć w opiece nad synem, i do końca nie wiedziałem, co się za tym kryje, bo coś kryło się na pewno. Może swoiste przyzwolenie, abym mógł w spokoju się napić, tego nie wiem, w każdym razie grzecznie odmówiłem, ale zaproponowałem, żeby przyszła następnego dnia po południu, bo chciałem trochę pojeździć na Uberze.
Po godzinie wycałowała Leosia, a on się trochę wzbraniał, bo tych całusów nie lubił, i ze łzami w oczach wyszła i wiem, że były one szczere, bo bardzo go kochała. Matka w ogóle często popłakiwała, od śmierci ojca częściej niż zwykle, a od dnia postawienia pierwszej, a potem drugiej diagnozy częściej niż często, a nawet regularnie, a ja już się do tego przyzwyczaiłem, bo pewnie nie takiej jesieni życia się spodziewała – bez męża, z rozgoryczonym i wiecznie biedującym synem oraz ciężko, a w zasadzie, biorąc pod uwagę nasze możliwości finansowe, nieuleczalnie chorym wnukiem.
Ogarnąłem chatę i jeszcze chwilę poczytałem. Dziesięć żyć w Mario zwykle było umowną granicą, ale nigdy dokładnie tego nie sprawdzałem. Leoś wydawał się uczciwym dzieckiem i często sam mnie informował, że już skończył, a ja mu wierzyłem, choć nawet gdyby trochę mijał się z prawdą, to niespecjalnie by mnie to interesowało. Po Mario wyciągałem jakieś edukacyjne książeczki dla dzieci w jego wieku, czasem bardziej ambitne, jak te o kosmosie, szeroko pojętej geografii, dinozaurach czy pochodzeniu człowieka, a czasem nie, jak te o Batmanie czy Spider-Manie. Syn był niezwykle głodny wiedzy i miał niesamowitą pamięć. Z czasem potrafił rozróżnić kilkadziesiąt gatunków wymarłych gadów, dodatkowo przyporządkowując je do grupy roślinożerców i drapieżników, wodnych i lądowych, w niektórych przypadkach był w stanie nawet określić szacunkową długość i wagę takiego osobnika. Oczywiście jego ulubionymi były tyranozaur i gigantozaur. Znał też wszystkie planety Układu Słonecznego, a nawet niektóre krążące wokół nich księżyce, pasjonowały go czarne dziury i czasem zastanawiałem się, ile dzieci w jego wieku może zainteresować coś takiego jak czarna dziura.
– Wiesz, że w centrum Drogi Mlecznej znajduje się Sagittarius A? – zapytał całkiem niedawno.
– Co takiego? – Nie przypominałem sobie, żebyśmy o tym rozmawiali, mało tego, sam nie wiedziałem, co to jest ten Sagittarius A.
– To supermasywna czarna dziura, która zjada wszystko – wytłumaczył Leoś z pełną powagą. – Pożera gwiazdy i planety i jakby tam miała przelecieć rakieta, to też by ją zjadła. A poza tym to jeszcze krzywi czasoprzestrzeń, wiesz o tym?
– Mówi się „zakrzywia czasoprzestrzeń” – poprawiłem go. – Ale masz rację. Czarne dziury to takie kosmiczne łobuzy, które pożerają wszystko. A skąd o tym wiesz?
– Widziałem w telewizji. Mówił o tym taki czarny pan.
Przypomniałem sobie program, emitowany chyba na Discovery, który prowadził Morgan Freeman. Opowiadał w nim o szeroko pojętym kosmosie i Leoś czasem go oglądał. Ale jaki dzieciak w jego wieku zamiast bajek fascynował się opowieściami starego faceta, który tłumaczył zawiłości budowy wszechświata?
Tego wieczoru dla odmiany wyciągnąłem książkę o pochodzeniu człowieka. Była przeznaczona dla trochę starszych dzieci, ale w stu procentach zapełniona obrazkami i całkiem zgrabnie ukazywała wczesny proces ewolucji. Leoś był niesamowicie podekscytowany, zadawał ciekawe pytania i wciąż nie mógł zrozumieć, że nasi przodkowie wyglądali jak małpy, ich przodkowie byli małpami, a tak w ogóle to wszyscy wywodzimy się od jednej komórki, która kiedyś się podzieliła, i tak zaczęło się życie. Syn uwielbiał takie zagwozdki i choć jeszcze nie do końca potrafił objąć je umysłem, zresztą ja do tej pory też nie potrafiłem, miałem wrażenie, że poczuł się lepiej, a ja z nim. Niestety, przed snem znów wymiotował.
Usnął po ósmej wieczorem. Wstałem i przez dłuższą chwilę wpatrywałem się w jego delikatne rysy – mały, zgrabny nosek i pełne, choć trochę spękane usta – po czym z ciężkim sercem wyszedłem z jego pokoju. Wziąłem szybką kąpiel, zrobiłem dwie bułki z żółtym serem i ogórkiem kiszonym i przez pół godziny oglądałem jakiś program publicystyczny, w którym czterech polityków obrzucało się wzajemnie błotem. W końcu wyciągnąłem z szafki małpkę wódki i zrobiłem sobie mocnego drinka. Wypiłem go zdecydowanie zbyt szybko, a potem wyszedłem na balkon zapalić i długo myślałem. Już nie słyszałem głosów dokazujących w parku dzieci, było cicho i przyjąłem to z ulgą. Potem nalałem sobie drugiego, położyłem się na sofie i sięgnąłem po laptopa.
Już kolejny raz tego dnia sprawdziłem dwie internetowe zbiórki. Ostatnio robiłem to coraz rzadziej, bo już w te inicjatywy nie wierzyłem, a przynajmniej nie tak jak kiedyś, bo był czas, że wierzyłem w cuda, ale życie szybko wyprowadziło mnie z błędu. Wypiłem drugiego drinka i zrobiłem trzeciego, którego wychyliłem, wpatrując się beznamiętnie w nieruchome cyferki.
– Pisarz? – zapytała moja przyszła żona, choć wtedy jeszcze nie miałem pojęcia, że kiedyś nią zostanie.
– Nie, no nie, bez przesady – odparłem zmieszany, bo Danka od początku bardzo mnie onieśmielała. – Napisałem dopiero kilka rozdziałów i w ogóle nie wiem, czy ktoś to kiedyś wyda. – Machnąłem ręką.
– Krystian mówił, że masz już napisaną prawie całą powieść… – Posłała mi takie szelmowskie, trochę uwodzicielskie spojrzenie.
– No dobra, może pół…
Staliśmy na balkonie, paląc papierosy i pijąc piwo. To było prawie dwanaście lat temu, na imprezie u Krystiana, mojego przyjaciela, o którym opowiem wam później. Dopiero co wróciłem z zagranicy. Tak naprawdę nie bardzo tego chciałem, to był impuls, bo dwa miesiące wcześniej zadzwoniła do mnie matka z wiadomością o nagłej śmierci ojca. Przyleciałem więc z Irlandii na pogrzeb i już zostałem. Pogrzeb ten odbył się w iście filmowym klimacie, w strugach deszczu i wirujących dookoła kolorowych liściach. Ojciec zmarł znienacka na wylew, ale nie czułem z tego powodu jakiegoś strasznego smutku. Umarł i już go nie było, tak po prostu. Podobno nie cierpiał, bo do wylewu doszło w czasie snu, ale tego chyba nie wie nikt, póki nie umrze w podobnych okolicznościach. Niewiele miał, więc na niewiele mogłem liczyć, matka zaś zupełnie się podłamała i chyba trochę pomieszało jej się w głowie, bo nagle namiętnie zaczęła chodzić do kościoła, choć nigdy wcześniej tego nie robiła. Jej bujne włosy posiwiały, zmarszczki zrobiły się głębsze i bardziej wyraziste, spojrzenie jałowe, blade. Nie chciałem jej takiej oglądać, nie chciałem też wysłuchiwać jej ciągłego biadolenia i tolerować wścibskiego wchodzenia do pokoju z herbatą, której nie zamawiałem i nie chciałem. Przez lata nieudanego podbijania eldorado przyzwyczaiłem się do prania gaci i skarpetek i chodzenia po domu tylko w tych pierwszych, a także swobodnego puszczania gazów i drapania się po tyłku, gdy tylko miałem na to ochotę, wobec czego uznałem, że skoro mam odłożone parę tysięcy euro, mogę wynająć kawalerkę, i zacząłem szukać jakiejś normalniejszej pracy, bo tej na obczyźnie miałem dość i już nie chciałem tam wracać. Szło mi opornie, bo proponowane zarobki były tak dehumanizujące, że coraz rzadziej zaglądałem na portale z ofertami zatrudnienia, a coraz częściej kładłem się na łóżku i wracałem myślami do tego, co leżało w szufladzie. W szufladzie zaś leżała książka, którą napisałem jeszcze w czasie studiów, a raczej nieco ponad sto zadrukowanych kartek A4 – słaba strasznie i oczywiście nigdy się nie ukazała, bo była tak szkaradnie zła, że gdyby została wydana pod moim imieniem i nazwiskiem, ze wstydu znów musiałbym wyjechać z kraju. Ale ziarenko kiełkowało już od jakiegoś czasu, decyzja o napisaniu kolejnej książki przyszła więc dość szybko, bo po dwóch leniwych tygodniach. Mając chwilowe zabezpieczenie finansowe, otworzyłem laptopa i postanowiłem napisać rasowy kryminał.
– Masz już tytuł? – dopytywała Danka, kokietując mnie filuternymi spojrzeniami.
– Hmm…
– No nie wstydź się. Powiedz… – podjudzała.
– Obsesja – wyjąkałem zawstydzony.
– To jakiś kryminał?
– Chyba, nie wiem. Kryminał albo thriller. Coś w ten deseń.
– Uwielbiam kryminały. Nałogowo czytam Larssona, Mankella, Miniera, Nesbø, a ostatnio nawet Polaków.
Słuchałem tego z niedowierzaniem i w pewnym momencie pomyślałem, że wpadłem jak śliwka w kompot. Zrobiło mi się głupio, bo sam w ostatnich latach mało czytałem, a z wymienionych przez nią autorów kojarzyłem tylko Larssona i Mankella, „kojarzyłem” zaś to dobre określenie, bo jednak nigdy nie przeczytałem żadnej napisanej przez nich książki. Co to za pisarz kryminałów, który nie zna twórczości najpopularniejszych przedstawicieli tego gatunku? Poczułem się jak ignorant, a może nawet idiota, ona za to bardzo mi zaimponowała. Musiałem też przyznać, że była bardzo ładna i miała ten wyjątkowy błysk w oku, taki, który spotyka się u jednej, może dwóch kobiet w życiu. Miała ciemne włosy do ramion i kolczyk w nosie, a po czasie dowiedziałem się, że jest szczęśliwą posiadaczką jeszcze kilku skrzętnie ukrytych tatuaży, które w przypływie naiwności zechciałem obejrzeć jeszcze tej samej nocy. Oczywiście nic z tego nie wyszło, ale nawiązaliśmy kontakt i na zimnym balkonie przegadaliśmy prawie pół nocy, w końcu zapomniałem o tatuażach, a przynajmniej tych skrzętnie ukrytych przed łakomym wzrokiem troglodytów, jak nazywała wszystkich mężczyzn, w tym mnie. Okazało się, że była dziennikarką w lokalnym radiu, a poza tym trenowała krav magę, strzelała z łuku i biegała w tych coraz popularniejszych wówczas runmageddonach, czyli zawodach, gdzie człowiek najpierw biegnie, potem czołga się w błocie, skacze i znów biegnie, a w końcu wymiotuje i biegnie dalej. Przy niej moje dotychczasowe dokonania nie prezentowały się imponująco, z czego niechętnie zdałem sobie sprawę, ona jednak nie dała tego po sobie poznać, mało tego, od słowa do słowa okazało się, że w jej rozgłośni trwa akurat nabór na nowych reporterów, a ona może szepnąć słówko przełożonemu. Trzy dni później mogłem już dumnie prężyć muskuły, bo w końcu miałem stały dopływ gotówki. Nie pytajcie ile, bo wstyd się przyznać, ale lepszy rydz niż nic. Tak zaczęła się nasza przygoda, która po trzech latach – dopiero gdy Danka odeszła z radia i została etatową trenerką fitnessu i krav magi – przemieniła się w coś więcej niż wieczne trwanie w dziwacznym, acz całkiem pobudzającym napięciu.
Po raz pierwszy przespaliśmy się u niej w mieszkaniu. Siedzieliśmy i oglądaliśmy – Danka od zawsze uwielbiała horrory – jakiś badziewny film o pladze zombi, gdy znienacka weszliśmy na temat seksu. Już wielokrotnie poruszaliśmy tę kwestię, ale tym razem kryło się za tym coś więcej. Nie wnikając w szczegóły, bo zaaferowany sytuacją sam dokładnie nie pamiętam, jak do tego doszło, rzuciliśmy się na siebie jak dwie dzikie bestie i bzykaliśmy się przez całą noc, a potem cały dzień i chyba jeszcze trochę. Dopasowaliśmy się świetnie i od tamtej pory zostaliśmy parą. Zrezygnowałem z wynajmowanego mieszkania i wprowadziłem się do niej, a po dwóch całkiem sympatycznych latach powiedzieliśmy sobie sakramentalne „tak”. W międzyczasie wydawałem kolejne książki, które jednak nie zdobyły oczekiwanego rozgłosu, i choć tym razem miałem wrażenie, że są całkiem niezłe (i nie tylko ja, bo odzew czytelników też był raczej pozytywny), to jakoś żadne z wydawnictw nie chciało dostrzec we mnie drugiego Stiega Larssona. Gdzieś tam jednak zaistniałem, miałem grono wiernych fanów i mimo że zarabiałem na tym mniej niż ochroniarz w supermarkecie, w połączeniu z wypłatą z radia i dwukrotnie wyższymi przychodami żony udawało nam się łączyć koniec z końcem, ba, mogliśmy nawet pozwolić sobie raz w roku na całkiem porządne wakacje za granicą, niekoniecznie w Europie. I choć w tym związku rządziła raczej Danka, zbytnio mi to nie przeszkadzało i wydawało się, że tworzymy całkiem zgrane małżeństwo. Byłoby w tym dużo prawdy, gdyby nie to, że z czasem zaczęły mnie wkurzać dwie kwestie. Fakt, że zarabiałem mniej, jakoś byłem w stanie przełknąć i przełykałem na co dzień, podobnie jej podśmiechujki z mojego pisarstwa. Nie mogłem jednak pogodzić się z tym, że ona w ogóle nie wyrażała chęci posiadania dzieci, a te bardzo chciałem mieć – choć w sumie nie wiem czemu – właśnie wtedy. I to moje chcenie od zawsze było dla niej tematem tabu. Unikała go jak ognia, ale nigdy nie złożyła jasnej deklaracji, jakby w obawie przed moją reakcją. Byliśmy już pięć lat po ślubie, dawno przekroczyliśmy trzydziestkę i miałem nadzieję, że kiedyś spłodzę syna. Zacząłem więc robić kolejne podchody, podpytywać, drążyć. Niewiele to dawało, dodatkowo nasze życie intymne trochę się posypało, a ja zrozumiałem, że pojawiła się różnica zdań, która może może się okazać nie do przeskoczenia. Danka chyba w końcu też to wyczuła, bo pewnego wieczoru zrobiła pyszną kolację, w której skład wchodziły krewetki królewskie, nie wiem, jak je przyrządziła, pewnie kupiła gotowe, bo gotować zbytnio nie umiała. Po krewetkach i winie kochaliśmy się i były to bardzo upojne chwile, które często wspominam, a po tych upojnych chwilach powiedziała, że od blisko dwóch tygodni nie bierze już tabletek. Ucieszyłem się, choć w jej tonie próżno było szukać szczerej radości – i to trochę pamięć o tych upojnych chwilach zepsuło, choć nie bardzo. Uznałem to za dowód miłości, ona sama stwierdziła natomiast, że może gdy urodzi, ten słynny instynkt macierzyński po prostu się objawi. Trzy miesiące później poinformowała mnie, że jest w ciąży, a piątego sierpnia dwa tysiące czternastego roku urodził się zdrowy i piękny chłopak, któremu daliśmy na imię Leonard. To był nasz wspólny pomysł, a natchnął nas film 300 z Gerardem Butlerem, który uwielbialiśmy, jak i samą historię króla Sparty i jego trzystu hoplitów, najdzielniejszych z dzielnych, ale imię Leonidas brzmiało w Polsce zbyt ekstrawagancko i został Leonard. Trzy tysiące pięćset pięćdziesiąt gramów, pięćdziesiąt cztery centymetry, dziesięć na dziesięć punktów w skali Apgar, jednym słowem kawał chłopa z czarną czupryną i silnym chwytem. Od razu zakochaliśmy się w nim bez pamięci.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki